Skocz do zawartości
  • wpisów
    15
  • komentarzy
    62
  • wyświetleń
    59482

Pstrągowa majówka 2019 (5)


Piotrek

2486 wyświetleń

Łowy w Dolomitach

 

Pstrągowe akwarium
Ostatnim akordem naszej wyprawy miało być dwudniowe wędkowanie na jednym z niewielkich alpejskich jezior, oddalonym o ok. 40 kilometrów od naszego miejsca zakwaterowania. Była to zarazem ostatnia szansa na jakieś spektakularne wyniki na tym wyjeździe, bo do tej pory szło nam w kratkę, a i rozmiary ryb nie były na pewno imponujące.
Nasz przewodnik Paolo miał wędkować z nami tylko pierwszego dnia, drugi dzień mieliśmy spędzić nad wodą sami.

 

28.jpg
Jadąc na łowisko podziwialiśmy widoki.

 

Po dotarciu na miejsce naszym oczom ukazało się bardzo malownicze jeziorko z zielonkawą, krystalicznie czystą wodą, nad którym górowała niemal pionowa, skalista ściana. Dojście do wody było bardzo łatwe – praktycznie wszędzie można było łowić z brzegu, choć dla chętnych w pobliskim hoteliku oferowano wynajem belly boats. W dwóch miejscach łowienie ułatwiały też szerokie pomosty. Przepisy dopuszczały tu zarówno spinning, jak i sztuczną muchę, jednak Paolo od razu zakomunikował nam, że spinning rzadko bywa skuteczny, a na dodatek ryby są bardzo kapryśne i nawet idealnie zaprezentowana sztuczna mucha nie daje żadnej gwarancji sukcesu. Niekiedy może być ciężko, nawet bardzo… W inne dni, gdy ryby mają większą ochotę na żer, jest szansa na przeżycie kapitalnej przygody i wyholowanie kilku okazów.

 

29.jpg
Nad naszym górskim jeziorem.

 

W wodzie żyły pstrągi – zarówno naturalne potokowce, jak i sztucznie wsiedlone tęczaki. Mógł też trafić się jakiś saibling (palia). Ich pływające sylwetki były doskonale widoczne z brzegu, co podnosiło atrakcyjność wędkarskiej przygody. Od razu ochoczo zabraliśmy się do łowienia – ja z Michałem i Paolo na muchę, Zenek na spinning. Nikt jednak nie potrafił dobrać się do ryb przez długie godziny. Pstrągi podpływały wprawdzie do suchych much, oglądały je, wydawało się, że za moment któryś z nich zdecyduje się na branie, jednak nic z tego - zawsze finalnie ryba zawracała zamiatając potężnie ogonem i znikała w toni jeziora. Podobnie było ze spinningiem – kilka razy gruby pstrąg odprowadził Zenkowi przynętę niemal pod same nogi, jednak w ostatniej chwili ryby odwracały się i uciekały w dal.

 

16.jpg

 

17.jpg

 


Kluczowa decyzja
Po wielu nieudanych próbach wreszcie w desperacji dowiązałem do cienkiego dość przyponu moją tajną broń – szwedzka muchę, która nabyłem kiedyż u znajomego przewodnika Jona. Była wykonana z małego kawałka gumy przypominającej szkolną gumką do ścierania i ozdobiona jerzynką z piór. Praktycznie nie tonęła i znakomicie nadawała się do delikatnego podciągania po powierzchni wody, prowokującego niekiedy leniwe ryby. Taki sposób łowienia sugerował zresztą Paolo.
I to był strzał w dziesiątkę. Gdy kolejna, nie wiem która już ryba podpłynęła do mojej przynęty, nie liczyłem oczywiście na żaden sukces, a jednak tym razem spotkało mnie spore zaskoczenie. Ryba otworzyła nagle pysk i – trudne to do uwierzenia, ale tak – … połknęła muchę! Serce podeszło mi do gardła i natychmiast zaciąłem podnosząc energicznie wędkę do góry. Niestety – zacięcie było chyba zbyt szybkie i zbyt mocne, bo przyponowa żyłka nie wytrzymała przeciążenia i pękła. Nie byłem jednak ani rozczarowany, ani zdenerwowany. Wiedziałem już, że za chwilę, po dokonaniu drobnych korekt, będą w końcu miał swojego pstrąga.

 

I nie pomyliłem się. Kolejną rybę wprawdzie również straciłem, gdyż ta tylko zatańczyła przez chwilę na kiju i za moment się spięła, ale przy trzecim podejściu odczekałem moment, podniosłem tylko delikatnie kij do góry i radośnie zakrzyknąłem do kolegów: „Mam!”. Na kiju czułem energicznie pulsujący ciężar wywijającego akrobatyczne figury, żywego pstrąga. Michał zbliżył się do mnie i wyjął mi podbierak zza paska i zaszedł rybę od tyłu, a następnie zgrabnie ją podebrał. Była nasza! Piękny pstrąg tęczowy o masie około półtora kilograma.

 

19.jpg

 

31.jpg

 

46.jpg
Pierwsza ryba daje zwykle najwięcej radości.

 

Absolutny powód do dumy – bo ryba została złowiona tak naprawdę nie wędką, a rozumem wędkarza, po dokonaniu wielu analiz i skorygowaniu wędkarskich błędów. Takie trofea cieszą najbardziej.

 

To będzie trudno zapomnieć
Dzięki odkryciu niebywałej skuteczności „jonowego” killera, przez kolejne godziny, a także cały następny dzień, przeżywaliśmy jedną z najpiękniejszych wędkarskich przygód ostatnich lat. Przynajmniej jeśli chodzi o połowy muchowe. Mówię to absolutnie bez przesady, choć łowiłem pstrągi i w Nowej Zelandii, i w Patagonii, i na Islandii, i na Kamczatce. I w wielu jeszcze innych kultowych miejscach. To niepozorne włoskie jeziorko dorównywało tamtym legendarnym wodom, przynajmniej w sferze oferowanych wędkarzom emocji. Rzadko bowiem mamy szansę oglądać w trakcie łowienia tak fantastyczny, trzymający w napięciu spektakl.

 

Tutaj mogliśmy jak w akwarium obserwować gołym okiem pstrągi podpływające do naszych przynęt. I nigdy nie było wiadomo, czy akurat ta ryba zdecyduje się na zassanie muchy, czy odpłynie w dal, powodowana instynktowną nieufnością. Statystycznie mniej więcej jedno na kilkanaście podejść kończyło się braniem, ale nigdy nie wiedziałeś, kiedy to nastąpi. Czasem dwie kolejne ryby połykały muchę, czasem musiałeś czekać na branie godzinę…

 

39.jpg

 

22.jpg

 

30.jpg

 

40.jpg

 

42.jpg

 

24.jpg

 

25.jpg

 

21.jpg

 

23.jpg

 

27.jpg

 

Udało nam się wyholować wiele pięknych ryb, a najbardziej spektakularnym trofeum był na pewno dziki włoski potokowiec Michała, o długości w granicach 60 centymetrów. Ryba była niezwykle silna i walczyła długo, murując często do dna. Ale dzięki opanowaniu i kunsztowi naszego przyjaciela, szczęśliwie się udało.

 

32.jpg
Włoskie potokowce mają charakterystyczny ogon - nieco mniejszy niż nasze.

 

Ten piękny finał wyjazdu sprawił, że humory znacznie nam się poprawiły, chociaż nasze włoskie wypady i tak nigdy nie mogą przynieść totalnej frustracji, bo gdy nawet ryby nie dopiszą, mamy do dyspozycji cudowne krajobrazy, wiekowe zabytki z listy UNESCO, przesympatycznych i zawsze radosnych włoskich kolegów, a także jedną z najlepszych kuchni świata. Wyborne wino, domowe gnocchi z gulaszem i cielęce scaloppini, a na deser pyszne lody z bita śmietaną i świeżymi truskawkami - to wszystko błyskawicznie poprawi nam nastrój i sprawi, że nawet po wędkarskim niepowodzeniu idąc do łózka nie uznamy spędzonego tu czasu za stracony.

 

43.jpg
Alpejski speck - wyśmienita zakąska.

 

44.jpg
Makaron z mięsem - jakże by inaczej w Italii...

 

45.jpg
Gulasz z dziczyzny, specjalność alpejska.

 

Z krótką wizytą u Krzyżaków
Nasza droga powrotna wiodła przez historyczny Trydent, gdzie odstawiliśmy Michała na lokalny dworzec autobusowy. Z powodu korków w ostatniej chwili zdążyliśmy na rejsowy autobus do Mediolanu, skąd miała odebrać go żona. My z Zenkiem podążyliśmy na północ, w stronę przełęczy Brenner.

 

Przy granicy Włoch z Austrią odwiedziliśmy jeszcze małe miasteczko Sterzing (po włosku Vipiteno). Już sama nazwa sugeruje, że niemiecki język ma tu silne uzasadnienie historyczne. Faktycznie, gdy sprawdzimy w Wikipedii dowiemy się, że niemieckiego używa tu 75% mieszkańców, a włoskiego tylko jedna czwarta. Nie ma się czemu dziwić, wszak region ten zwany przez Włochów Górną Adygą, był niegdyś częścią Austrii jako Południowy Tyrol. Przyłączony po I Wojnie Światowej do Włoch, pozostał jednak niemieckojęzyczną enklawą, z własną kulturą i kuchnią. Piwo jest tu decydowanie bardziej popularne niż w innych regionach Italii, a poza tym bardzo dobre – szczególnie to oferowane w małych, lokalnych browarach. Na zakąskę zjemy fantastyczny speck, daniem głównym będzie często dziczyzna lub sznycel po wiedeńsku (zwany we Włoszech milanese), a deserem Apfelstrudel.

 

Miasteczko było schludne i porządne. Zwiedziliśmy w nim zabytkowy budynek dawnej Komendy Krzyżackiej, w którym mieści się obecnie muzeum znanego niemieckiego malarza i rzeźbiarza Hansa Multschera, a także dwa stare kościoły. O niemieckiej przeszłości świadczyły napisy na pomnikach, grobach i pamiątkowych tablicach.

 

33.jpg

 


36.jpg

 

3-4.jpg

 

35.jpg

 

1-2.jpg

 


37.jpg

 

7-8.jpg

 

9-10.jpg

 

38.jpg

 


Bardzo lubię takie miejsca pogranicza kultur, w których ludzie interesujący się historią zawsze znajdą coś dla siebie. Nawet na wyprawach wędkarskich warto korzystać z takich okazji, aby poszerzać swoją wiedzę o świecie, śledzić dokonania człowieka (te dobre i te złe) i delektować się pięknem przyrody. Korzystając z tego konkretnego wyjazdu udało nam się po drodze zobaczyć Bamberg, Linz, Mauthausen, Passau, Bellinzonę, Lugano i kilka mniejszych miejscowości, a także podziwiać cudowne krajobrazy Alp. Całkiem sporo, a ryby na tym specjalnie nie ucierpiały.

 

A po zwiedzeniu Sterzing/Vipiteno pognaliśmy wygodną autostradą w stronę Innsbrucka, a stamtąd do domu. Tak nasza kolejna pstrągowa przygoda szczęśliwie dobiegła końca.

 

Koniec.

 

Piotr Motyka

2 komentarze


Rekomendowane komentarze

Alpy są faktycznie piękne, ale góry najbardziej lubię jesienią. Wtedy kolory są jeszcze bardziej wyraziste i efektowne. Niestety, jesienią kończy się sezon pstrągowy, jeżdżę więc głównie wiosną. Fakt, po długiej i szarej polskiej zimie przyjemnie jest zaczerpnąć świeżego, alpejskiego powietrza. Pozdrawiam wszystkich kolegów!

  • Like 1
Odnośnik do komentarza
Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

Ładowanie
×
×
  • Dodaj nową pozycję...