Skocz do zawartości

Artykuły

Manage articles
  • admin
    Teaser Paragraph:

    Już od dłuższego czasu chodził za mną wyjazd do Szwecji bo brakowało mi szczupakowych łowów na płytkiej wodzie jakiego zaznałem ostatnio w 2008 roku na Syrsan. Jerkowanie na płyciznach w pewien sposób uzależnia, a widok atakującego jerka dużego szczupaka jest na pewno powodem, dla którego warto się tłuc za Bałtyk.

    Już od dłuższego czasu chodził za mną wyjazd do Szwecji bo brakowało mi szczupakowych łowów na płytkiej wodzie jakiego zaznałem ostatnio w 2008 roku na Syrsan. Jerkowanie na płyciznach w pewien sposób uzależnia, a widok atakującego jerka dużego szczupaka jest na pewno powodem, dla którego warto się tłuc za Bałtyk. To, że Szwecja gdzieś tam tkwiła w mojej głowie wcale nie oznaczało, że miałem tam w tym roku zamiar pojechać, plany były zupełnie inne, ale pod koniec kwietnia zadzwonił do mnie Friko z propozycją wyjazdu na szwedzkie jezioro.
     
    Spontaniczne imprezy z reguły są udane, więc propozycja odblokowała siedzącą mi w głowie Szwecję i szybko podjąłem decyzję o wyjeździe stawiając jeden warunek, że jedzie ze mną mój najlepszy kompan na łodzi Moniczka. Wieści ze Szwecji nie nastrajały zbyt optymistycznie, mimo braku zimy, wiosna w tym roku mocno się spóźniła i rzeczywiście po przylocie było to widać gołym okiem. Sądzę, że w stosunku do Polski przesunięcie w tył wynosiło ok. 3 tyg, zeszłoroczne suche trzciny, brak zielska i grążeli powodował, że czułem się jakbym łowił w naszych jeziorach pod koniec kwietnia.
     
    Czas do wylotu szybko minął i 23 maja startowaliśmy z Okęcia. Na miejscu odebrał nas Leszek z firmy Zew Przygody, który sprawował nad nami pieczę przez cały okres pobytu i ruszyliśmy w 200km podróż samochodem. Na miejsce dotarliśmy ok. 18, szybko zmontowaliśmy sprzęt i wypłynęliśmy na krótki rekonesans. Dość szybko zorientowaliśmy się, że szczupaków na płytkim jest bardzo mało, pojedyncze brania nie nastrajały zbyt optymistycznie, jedynie Friko łowi na slidera życiówkę, pięknego okonia 47cm.
     
     
     
     
     
     
    Następnego dnia z Moniką obławiamy pasy trzcin, płytkie zatoki, ale wszędzie wieje pustynią, nie widać nawet śladu drobnicy. Słoneczna pogoda również nie ułatwia łowienie, jak wiadomo szczupaki nie lubią prześwietlonej wody na płyciznach. Próbujemy trollingu na szczupakowej 4-6m głębokości, ale łowię tylko jakiegoś kajtka. Do południa łowimy pojedyncze średnie sztuki kiedy spotykamy chłopaków na drugiej łodzi, którzy informują, że brania są powyżej 10 metra. Na potwierdzenie notują przy nas branie i na pokładzie ląduje średniak. Chcąc nie chcąc trzeba się przestawić na głębokie. Trochę sobie inaczej wyobrażałem to szczupakowanie, widziałam siebie z dżerkówką z grubymi szczupakami goniącymi jerka. Tak jak bolenie uwielbiam łowić z powierzchni, tak samo kwintesencją szczupakowania jest dla mnie łowienie ich dżerkówką na płyciznach. Niestety z rybami tak bywa że trzeba się dostować do nich, a nie na odwrót. Mam lekko mieszane uczucia, nigdy nie łowiłem w takiej studni, a dodatkowo jestem kompletnie nieprzygotowany do takiej metody. Wziąłem z kraju chyba wszystko oprócz głęboko chodzących przynęt i dopalaczy.
     
    Jedziemy po krawędzi głównego plosa na głębokości ok. 12m i jakoś czuję bezsens tego łowienia. W głowie zaczyna kiełkować myśl, że chyba trzeba spadać i szukać ich na mniejszej części jeziora gdy nagle branie notuje Monika. Może jednak zostaniemy jeszcze chwilę. Trafiamy w dobre miejsce bo na echu rysują się grube, zbite ławice sielawy. Później okazuje się, że są tak zbite bo wokół nich jak wilki przy owcach czatują szczupaki. Brania notujemy głównie w pewnym oddaleniu od ławic i jest ich dużo. Wystarczy znaleźć wodę o głębokości między 11-14m i praktycznie wszędzie są szczupaki, choć jedno miejsce wyróżnia się pod względem ilości brań. W każdym przelocie notujemy po 2-3 brania. Co z tego jak na grubym sprzęcie zapina się co 5 ryba, a wyjmuje się co 7. Pod koniec pobytu stwierdziliśmy, że gdybyśmy wykorzystali wszystkie brania wyjelibyśmy ok. 1000 ryb. Niestety większość ryb jest w przedziale 55-75cm, choć nadzieje miałem spore bo pierwsza moja zacięta ryba z głębokiej miała z 80cm, choć niestety wypięła się przy łodzi.
     
     
     
     
     
     
    Pierwszy większy, niestety siadł za skórkę i spadł
     
     
     
    To również zburzyło moje dotychczasowe doświadczenia, zawsze wydawało mi się że na tej głębokości łowi się tylko duże sztuki. Jak widać dla ryb najważniejsze jest to czy mają co jeść. Przy takiej ilości sielawy szczupaki miały gdzieś płocie i okonie i w zgodzie nie robiąc sobie krzywdy obżerały się sielawą. Świadczył o tym brak ran u małych szczupaków, które na takiej głębokiej wodzie powinny być zjadane przez większe osobniki.
     
     
     
     
     
     
    Stora Bellen jest kopalnią takich szczupaków
     
     
     
    Wieczorem ustalamy strategię na następny dzień i zgodnie stwierdzamy, że 95% ryb spłynęło po tarle z płycizn i odrabiają straty objadając się kaloryczną sielawą. Na blatach i przy trzcinach zostali dyżurni stali bywalcy, których nie jest dużo i mają określone momenty w których zaczynają żerować. Jesteśmy przekonani, że łowiąc w ten sposób prędzej czy później padną ładne ryby.
     
    Ranek wita nas pochmurną pogodą. Na pierwszej głębokiej miejscówce mam na gumę branie w opadzie, pod nami 12m, a ryba bierze przynętę na jakiś 4 metrach. Ten jest trochę lepszy, widać że odpasiony na sielawce.
     
     
     
     
     
     
     
     
    Dzisiaj jest wyraźnie mniej brań. Dobrze, że ryb było dużo bo co chwilę była jakaś akcja, przeważnie branie, jakaś spinka, rzadziej hol zakończony lądowaniem w łodzi. Cały dzień plączemy się po jeziorze szukając kantów, spadów i ławic.
     
     
     
     
     
     
     
     
    Sielawy nie ma w takiej ilości jak poprzedniego dnia, widać że gdzieś się przemieściły. Pochmurna pogoda musiała je przetasować w jeziorze.
     
     
     
     
     
    Mina mówi sama za siebie
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Wieczorem postanawiamy odpocząć od terkotu silnika i porzucać na płytkim. Te ryby co zostały na płytkim siedzą w ściętych przez lód zeszłorocznych trzcinach. Pod wodą widać wystające z dna patyki trzcin. Łowienie jest dynamiczne, ale dość ciężkie bo co któryś rzut trzeba walczyć z trzciną, kluczem do sukcesu okazuje się znalezienie przynęty, która będzie przemykała między trzcinami. Najlepszy jest slider, którego można poprowadzić szybko nad trzcinami i duża lekka wahadłówka, która wolno prowadzona przemyka między trzciną. Slider jest dobry jak szczupaki są aktywne i chcą podnieść się do przemykającej w górze przynęty, wahadłówka lepsza gdy ryby nie mają ochoty ganiać. Łowiąc w ten sposób zapinam na krawędzi patyków średniaka na slidera.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Sliderowy ścigacz
     
     
     
    Po rzucie w patyki mam też branie ładnej ryby na duże wahadło, ale zapiąć rybę w takim gąszczu to jedno, gorzej jest ją wyjąć. Niestety szczupak po braniu nurkuje i czuję jak jedzie przez trzciny po chwili uwalniając się od przynęty. Wieczorem ciężko iść spać bo jak zawsze znajduje się mnóstwo wędkarskich tematów, tym bardziej że odwiedza nas Leszek i Janusz z Zewu Przygody. Po intensywnym trollowaniu nasze zbiorniki paliwa wiały pustką i potrzebowaliśmy paliwa. Dodatkowo moje kolorowe echo dość szybko rozładowało mi akumulator i część dnia pływałem bez sondy co przy głębokim łowieniu praktycznie eliminowało nas z łowienia, choć pływając na pamięć też coś tam udało się wyskrobać. Zadzwoniliśmy do Leszka czy ma może jakiś dodatkowy akumulator i wieczorem mieliśmy paliwo i naładowane aku. To duża zaleta Zewu Przygody, ponieważ w awaryjnej sytuacji można na nich liczyć.
     
    Po jakiś braniach na płytkim postanawiamy z Moniką następnego dnia skupić się na szukaniu brzegowych szczupaków. Uznaję, że ryby jakieś są i jest szansa na grubą sztukę, tylko możliwe że trzeba ją wyczekać i trafić w moment żerowania. Początek dnia jednak zwiastuje klapę bo Monika na obrotówkę łowi leszcza, który cweli nam tego dnia wodę.
     
     
     
     
     
    Na początek ja spinam szczupaka, potem za wahadłem do łodzi wychodzi mi ładna sztuka, ale nie bierze. Konsekwentnie łowimy na płytkim, ale poza pojedynczymi braniami maluchów nic nie notujemy, a niektóre miejsca były wręcz wymarzone do łowienia, aż żal że nie było w nich ryb.
     
     
     
     
     
    Gdzie te szczupaki?
     
     
     
     
     
     
     
    Zacięta mina szczupakowca
     
     
     
     
     
     
     
    Test raptora 4
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Przedostatni dzień łowienia przeznaczamy na głęboką wodę, bo po kilku dniach łowienia jednak najbardziej rokuje na grubą rybę, potwierdzają to obrazy z echosondy, widać że duże ryby są tylko jak dotąd nie chcą brać. Znowu kanty, spady, ławice, brania, spinki czyli generalnie bez zmian, ciężko przebić przez średnie ryby do dużych sztuk.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Grube łuki dawały nadzieję na dużą rybę
     
     
     
    Dzisiaj mocniej wieje, więc chowamy się za wyspami. Wiatr goni falę w kierunku mniejszej zatoki Bellen, a jak wiadomo szczupak lubi sfalowaną wodę która go uaktywnia, więc w powrotnej drodze postanawiamy obłowić płytki blat łączący obie zatoki. Puszczam łódź w dryf z dryfkotwą i za chwilę holuję 70-taka, który standardowo się spina, po chwili wyciągam następnego. Jest nieźle, coś się dziej, więc chowamy się za cyplem i obławiamy blat dokładniej z zakotwiczenia. Mam ładne branie, ryba nurkuje między patyki trzcin i na siłę muszę ja z nich wyciągać. Widzę że slider siedzi cały w gardle. Już się cieszę bo ryba nie ma szans na spinkę, gdy nagle szczupak robi mi świecę i wypluwa przynętę.
     
     
     
     
     
     
    Ciężki hol bo z jednej strony trzeba odciągać rybę od patyków, a z drugie nie dopuścić do skakania. Nic, trudno, trzeba łowić dalej choć nie wierzę że jeszcze coś wydłubiemy, jednak po chwili Monika ma niezłą akcję z goniącym jerka dużym szczupakiem. Zabrakło dosłownie pół metra żeby ryba go zżarła. Na pocieszenie zostaje fakt, że wyszła do przynęty mojej roboty.
     
    Jest pochmurno, więc zakładam slidera fluo, którego sam sobie pomalowałem. Mam koncepcję, że jak szczupaki stoją między trzcinami i mają wyskoczyć do góry za sliderem, to takiego wściekłego wariata łatwiej namierzą. Rzucam i w czystej wodzie obserwuję jak slider robi myki między trzcinami i nagle jestem świadkiem tego na co czekałem przed wyjazdem, ataku szczupaka na jerka na płytkiej wodzie. Fluo slider dosłownie znika mi z oczu gdy pożera go atakujący od dołu ładny szczupak. Cała akcja dzieje się w niewielkiej odległości od łodzi, więc wszystko dokładnie widzę. Ryba od razu próbuje zanurkować między patyki skąd na siłę ją przytrzymuję, na zmianę przekładam kij do dołu żeby ryba nie chlapała się po wierzchu i do góry żeby ją odciągnąć od trzcin. Kilka wściekłych akcji i mam rybę w ręku. Widać, że to stały bywalec płytkiej wody, ma zupełnie inne ubarwienie od sielawowców. Podejrzewamy z Monią że to ta sama ryba która wyszła do jej przynęty. Slider siedzi cały w paszczy, widać że trafiliśmy w moment lepszego żerowania.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Po chwili zaczęło padać, widać że zmiana warunków atmosferycznych na krótki moment uaktywniła ryby które miały ochotę skakać do szybko przemieszczających się przynęt. To najładniejsza ryba złowiona na tym wyjeździe z ręki.
     
     
     
     
     
     
    Ostatniego dnia na zmianę obławiamy płytkie blaty z ręki i głęboką wodę w trollu. Dzisiaj łowimy do 15, następnego dnia wracamy, więc trzeba się spakować i ogarnąć łodzie i domek. Pogoda funduje nam niezły wiatr, więc trzymamy się mniejszej, bardziej osłoniętej zatoki. Około południa chłopaki meldują że na 12m Friko w końcu dopadł 99cm rybę na większej zatoce, ratując tym samym honor ekipy. Technika ta sama, miejsce podobne w jakim wyjeżdżały 50-taki, branie też niczym się nie wyróżniło od innych. Tak więc ciężko wyciągnąć jakieś wnioski jak trzeba było dobrać się do dużych ryb. Jedyną słuszną metodą jak widać okazało się konsekwentne obławianie głębokiej wody najlepiej w pobliżu ławic sielaw.
     
     
     
     
     
    Łowiąc w ten sposób można było złowić rybę 50cm jak i 120cm, a takie w jeziorze są, największa sztuka Szweda u którego mieszkaliśmy miała 125cm. Rozmawiałem z wędkarzem z Niemiec który mówił że jego znajomy złowił sztukę 117cm. Z Moniką płyniemy jeszcze na dużą część, ale pada mi echo i tworzy się tak silna fala, że z powrotem uciekamy na mniejszą. Monia bez echa na ok. 12m na koniec łowi jeszcze pożegnalną sztukę.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Widok na jezioro
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Po wyjeździe na Bellen mam lekkie uczucie niedosytu, wiem że jest tam sporo ryby, są duże sztuki, na pewno mniej niż średniaków, ale są. Czemu nie chciały brać? Łowiliśmy dobrze, stosowaliśmy odpowiednią technikę, przynęty na które powinny brać grube ryby. Pozostanie to tajemnicą jeziora. Na pewno byliśmy ok. 2 tyg za wcześnie, zimna wiosna nie sprzyjała żerowaniu szczupaków i takie sygnały docierały z wielu łowisk.
     
    Utrudnieniem też była na pewno huśtawka pogodowa która możliwe że nie sprzyjała żerowaniu dużych sztuk. Z jednej strony chciałbym wrócić na Bellen bo jest tam dużo ryby, ale z drugiej trochę zniechęca mnie obecność takiej ilości sielawy. Obawiam się, że łowienie szczupaków na tym jeziorze na płytkiej wodzie może sprowadzać się do krótkiego potarłowego okresu, kiedy ryby nie uciekły na głęboką wodę. W pozostałych okresach myślę że 95% populacji obżera się sielawą co nie ułatwia wędkarzowi łowienia. Z jednej strony sielawa jest gwarantem obecności dużych szczupaków, a z drugiej skazuje nas trochę na łowienie w trollingu. Może jeszcze kiedyś będzie okazja żeby się o tym przekonać bo jezioro jest piękne i rybne. Ogromna dawka doświadczenia, którą zdobyłem na tym wyjeździe na pewno pozwoli lepiej przygotować się do tego wyjazdu.
     
    Na koniec chciałbym podziękować całej ekipie za świetne towarzystwo, a szczególnie mojej żonie Monice która twardo łowiła od rana do wieczora, nie poddając się bez względu na pogodę, lepsze czy gorsze brania…a „dzień leszcza „przeklina do dziś.
     
    @wujek, 2015

  • O mały włos, a wyjazd mógł się dla nas nieprzyjemnie zakończyć tuż po wylądowaniu w Vancouver. Nadgorliwa pani celniczka zarządała dokumentu potwierdzającego, że żona wyraziła zgodę na wyjazd dziecka do Kanady. Myślałem, że robi sobie ze mnie jaja, ale jej śmiertelnie poważna mina zdawała się temu przeczyć. Trochę to trwało zanim przekonałem kobietę, że nie planuję porwać Maksymiliana i za dwa tygodnie grzecznie wrócimy do domu. Wkrótce doleciał do nas Papa Broda i już razem ruszyliśmy odkrywać łowiska Kolumbii Brytyjskiej.

    Vedder River – za, a nawet przeciw!
    Chilliwack, zwane zamiennie Vedder, to lewobrzeżny dopływ Fraser, największej rzeki w B.C. Dostęp do łowiska jest bardzo dobry. W zasadzie na całym odcinku udostępnionym dla wędkarzy można wszędzie dojechać, a wzdłuż rzeki są doskonałe szlaki dla pieszych i kilka campingów. Zapewne dlatego tłok na rzece jest nieprzeciętny. Nasze pierwsze podejście okazało się niewypałem. Ryb było bardzo dużo, ale niski stan rzeki spowodował, że zgrupowały się w najgłębszych dziurach, które z kolei szczelnie obstawiali wędkarze. Nie po to dymaliśmy taki kawał, żeby przepychać się do rzeki. Okolica oferowała też inne atrakcje, a za największą uznaliśmy lokalne winnice i ich produkty, co było dla nas niemałym zaskoczeniem. Jakością wcale nie odstawały od kalifornijskich kuzynów.

     



     
     
     


    Symbol Kanady
     
    Rzekę odwiedziliśmy ponownie przed odlotem. W międzyczasie porządnie popadało, woda poszła w górę i łowisko momentalnie nabrało na atrakcyjności. Kingi gdzieś wyniosły się, ale napłynęły kety. Chyba najbrzydsze z łososi pacyficznych jednak walecznością nadrabiały za wygląd. Indianie karmią swoje psy ketami ze względu na brak walorów kulinarnych i stąd też pochodzi potoczna nazwa - dog salmon. Ilość spławiających się ryb zrobiła duże wrażenie na Maksie, który postawił sobie za punkt honoru złapać choć jedną. Zadanie przyszło zrealizować z wielkim trudem. Do południa młody adept sztuki wędkarskiej miał na koncie cztery zerwane łososie, drugie tyle brań, tuzin straconych much na zaczepach i ręce po kolana.




     




     
     
     


    Dziadek musiał pomagać pod koniec
     
    “Masz dość ?” spytałem podczas przerwy z cichą nadzieją, że dziecko się zniechęci i dostanę wolne popołudnie. “Nie!” i wszystko jasne. Zawiązałem kolejną muchę pod spławikiem (mało elegancka metoda, ale dla ośmiolatka to jedyna opcja żeby zaprezentować muchę przy samym dnie czego wymagała specyfika łowiska) i do dzieła. Po południu tylko jedno branie, ale może to i dobrze, bo przy pierwszym odjeździe ryba mało mi chłopaka z woderów nie wyciągnęła. “Teraz masz już dość, synku?” “Jeszcze parę rzutów i możemy wracać na kolację”…






     




     
     
     


    87cm
     
    Dlaczego za, a nawet przeciw? Za, bo ładna rzeka, łatwy dostęp, dużo ryby i można się wyszaleć. Przeciw, bo tłok, a ja cenię sobie spokój. Ale jesli spytcie o zdanie mojego syna, to usłyszycie tylko na temat ilości ryb.






     




     
     
     


    Pożegnalna sieja
     
    Fraser, Harrison, Thompson i cała reszta
    Nasza droga na północ w rejony dorzecza Skeeny wiodła zygzakiem, bo chcieliśmy chociaż rzucić okiem na łowiska znane z filmów lub magazynów wędkarskich. Akurat w tym czasie znajoma ekipa z UK łapała z przewodnikiem na Harrison. Zatrzęsienie kety, codziennie mieli po kilkadziesiąt holi, ale bez jednostki pływającej dla muszkarzy temat nie do ogarnięcia, bo choć rzeka niezbyt głęboka, to szeroka na 200-300m i trzeba znaleźć odpowiednie miejsce z nurtem. Woda ciekawa, ale ani senior ani junior nie wyrazili ochoty dygać 3km w górę rzeki do potencjalnej miejscówki. Sam widok rzeki i spławiających się w oddali łososi był wystarczający, aby zaspokoić wędkarską ciekawość.














     



     
     
     


    Panorama Harrison
     




     



     
     
     


    Przystań wędkarska
     
    Na Fraser z kolei płynęła mętna woda i szansa na łososie na muchę była bliska zeru, o czym zresztą moi znajomi się przekonali ratując dzień jesiotrami, z których rzeka słynie. Papa Broda się uparł, że za żadne skarby świata na padlinę łapać nie zamierza. Taki z niego orthodox, stalki na muchę albo nic!






     




     
     
     


    Dobry posiłek to podstawa
     
    Ostatnią rzeką nad którą dłużej zabawiliśmy bez wędkowania, to Thompson. Kiedyś jedno z najlepszych steelheadowych łowisk. Dziś już jest tylko cieniem własnej legendy. Jednak stalogłowi koneserzy potrafią dniami chodzić za jedną rybą i jak już weźmie to podobno jazda jest niesłychana. Rzeka była niezwykle urokliwa i kusiła, lecz podjęliśmy wspólną decyzję, aby ograniczyć czas na turystykę i przeć mocno na północ w dorzecze Skeeny, bo tam niehybnie steelheady już na nas czekały.






     




     
     
     


    Thompson
     
    Nie wiem dlaczego B.C. zawsze kojarzyła mi się z nieprzebytymi lasami i wodą płynącą lub stojącą na każdym kroku. Jak się okazało telewizja kłamie. Po odbiciu na północ od Thompson krajobraz stracił na atrakcyjności. Wyżynny teren pokryty szaro-burą trawą, która wskazywała, że deszcz nie jest tu częstym gościem. Od czasu do czasu napotykane zielone oazy, sztucznie utrzymywane przez intensywne nawadnianie gleby, mocno kontrastowały z otoczeniem.






     




     
     
     


    Droga na północ
     




     



     
     
     


    Zielona oaza
     
    Po noclegu i przepysznym sushi w Prince George obraliśmy kierunek na północny-zachód. Krajobraz powoli zmienił się do tego znanego z tv, a w Houston (nie mylić z Houston, Texas), po obowiązkowym zdjęciu z najdłuższą muchówką świata, przekroczyliśmy górny Bulkley.






     




     
     
     


    Wędeczka
     
    Bulkley River
    Smithers jest drugim co do wielkości miasteczkiem z dorzecza Skeeny, położonym w zakolu Bulkley. Zimą, baza narciarska, a przez resztę roku baza wędkarsko-turystyczna. W centrum sporo sklepów i barów, supermarket, monopolowy (bardzo dobrze zresztą zaopatrzony), no i najwazniejszy dla nas punkt, czyli sklep wędkarski Oscar. Mają ze sprzętu wszystko i na bierząco można dowiedzieć się gdzie warto jechać i na co łapać. Dobra informacja okazała się dla nas kilkukrotnie bezcenna.














     



     
     
     


    Tablica informacyjna
     




     



     
     
     


    Jutro my tam połowimy
     
    Sama rzeka Bulkley, największy dopływ Skeeny, jest łowiskiem ze stosunkowo łatwym dostępem. Przy pomocy Google i odrobinie wysiłku wszędzie można dotrzeć. Oczywiście należy liczyć się z konkurencją w postaci innych wędkarzy, ale nikt sobie na głowę nie wchodzi. Pełna kultura, nie tu to za zakrętem znajdzie się wolna miejscówka.






     




     
     
     


    “Miejski” odcinek Bulkley
     




     



     
     
     


    Podobno w deszczu słabo biorą
     
    Wrzesień na Bulkley jest terminem bezpiecznym, bo jeszcze są łososie, steelheadów przybywa, a pogoda łaskawa. Natomiast na październik przypada szczyt ciągu steelheada i jedynym czynnikiem, który może ale nie musi skomplikować plany jest deszcz. W naszym przypadku spełnił się najczarniejszy scenariusz. Na początku było mokro, a poźniej bardzo mokro, co miało swoje odzwierciedlenie w poziomach wód.






     




     
     
     


    Hol
     




     



     
     
     


    Do rodzinnego albumu
     
    Udane dni przeplatały się z bezwzględnym zerem. Nie ukrywam, w takich momentach rączka świerzbiła żeby sięgnać po spinning, szczególnie gdy wędkarz w trampkach z przeciwnego brzegu w kwadrans wyjał dwie stalki w podmętniałej wodzie. W towarzystwie taty jednak nie wypadało inaczej niż na dwureczną i muchy jego produkcji. W drodze szczególnego wyjątku Maks dostał zezwolenie na plastikową kulkę imitujacą ikrę, metodę bardzo skuteczną nie tylko na Alasce.






     




     
     
     


    Anorektyczne sieje z Bulkley chętnie i często łykały kulki
     
    Morice River
    Wysoka i metna woda zmuszała nas do szukania miejscówek coraz wyżej, aż dotarliśmy do Morice, głównego dopływu Bulkley. Łódka jest olbrzymim atutem na tej rzece ze względu na trudny teren wzdłuż brzegów. Ścieżek jest niewiele i często przyszło nam przedzierać się przez gęste krzaczory, aby dojść do łowiska. Nie było więc łatwo, ale na szczęście kilka ryb odpłaciło za nasz trud.














     



     
     
     


    Papa Broda na muchę
     




     



     
     
     


    Maks na kulkę
     
    Najprzyjemniejsze momenty wyjazdu były związane z sukcesami najmłodszego uczestnika. Po heroicznej walce Maksio musiał skapitulować gdy steelhead zaparkował za kamieniem. Przejąłem wędkę i wskoczyłem do wody z nadzieją na uwolnienie ryby. Udało się, ale tylko częściowo, bo pstrąg natychmiast wystrzelił w powietrze na krótkiej żyłce i zanim zdążyłem zareagować było po zabawie. Złość, gorycz i rozczarowanie w oczach dziecka nie są miłym widokiem. Zachęciłem go standardowym ”nic się nie stało, gramy dalej, w nastepnym rzucie może wziąć kolejny…” choć sam do końca w to nie wierzyłem, bo steelheady to przecież nie płotki. Jakież zdziwienie mnie ogarnęło, gdy po pierwszym rzucie Maks wykrzyczał “Jeeest!”. Tym razem wszystko zagrało jak trzeba do końca i Papa Broda podebrał wnukowi ślicznego jak stokrotka steelheada.






     




     
     
     


    Stalogłowy Maksa
     




     



     
     
     


    Na kolacje krewetki, a na deser krab królewski
     
    Morice najdłużej pozostała czysta i zanim rzeka uległa całkowitemu zamuleniu udało nam się skusić do brania dwie stalki z czego moja, pod 90cm, nosem już dotknęła nadbrzeżnych kamieni. Niestety brak zdecydowania wędkarza, który zaproponował pomoc w podebraniu zakończył hol porażką. Nie pierwszą i pewnie nie ostatnią, bo taka jest natura stalogłowych. Walczą niewiarygodnie i do samego końca trzeba zachować czujność. Pewnie dlatego też mają rzesze wiernych wielbicieli, którzy poza steelheadami nie uznają innych ryb.






     




     
     
     


    Początek końca
     




     



     
     
     


    Koniec
     
    Babine River – ostatnia rzeka ratunku
    W widłach Skeeny i Bulkley położone jest indiańskie miasteczko Hazelton, w którym to znajduje się również muzeum poświęcone pierwszej nacji. I tu mała uwaga, za nazwanie indian indianami można dostać strzałę między łopatki i stracić skalp. “First nation” lub “natives”, jak mnie grzecznie poinstruowano, są bardzo wrażliwi na tym punkcie. Wizyta w wiosce indiańskiej była żelaznym punktem programu naszej wycieczki na północ, ale trochę rozczarowała. Kilka totemów i baraków z malowidłami na ścianach. Nawet nikt się nie pofatygował, żeby nas skasować po piątaku. Miejscowi dostają dotacje od państwa i pracują tylko wtedy kiedy naprawdę muszą.














     



     
     
     


    Muzeum w Hazelton
     




     



     
     
     


    Totemy
     
    Z Hazelton jest wszędzie blisko. Poza Bulkley i Skeeną jest rzut beretem na Kispiox i dwa rzuty beretem (terenowym) na Babine, ale naszą ciężarówką doturlaliśmy się po wertepach w godzinę trzydzieści i… pocałowaliśmy klamkę. Ostatnia rzeka ratunku była tak samo brudna i niełowna jak pozostałe łowiska w okolicy. Zaraza.






     




     
     
     


    Babine, czyli kawa z mlekiem
     




     



     
     
     


    Hotel zero-gwiazdkowy
     
    Odwrót na południe i przeprosiny z Vedder okazały się jedyną i słuszną opcją, o czym już wcześniej wspomniałem. Wyjazd był inny niż wszystkie do tej pory. Bardziej turystyczny i z tempem dopasowanym do młodego. W ciagu trzynastu dni nabiliśmy na liczniku prawie trzy i pół tysiąca kilometrów, zobaczyliśmy na własne oczy to, co do tej pory nakręcało naszą wyobraźnię. Pomimo trudnych warunków zrealizowaliśmy marzenia i zakosztowaliśmy steelheadów na dwuręczne muchówki i bez owijania w bawełnę powiem wprost, że chcemy więcej.






     




     
     
     


    Aby do października
     
    Autor: Lukomat, 2014

  • Storsjon – Malmigen 2014 cz.2 - szwedzki zlot jerkbait.pl
     
    W ramach przygotowań do obchodów 10-lecia jerkbait.pl postanowiliśmy w tym roku przetestować koncepcję zlotu zagranicą. Idea, która za tym stoi jest taka żeby zlot był nie tylko okazją do spotkania ale również połowienia na dobrej wędkarsko wodzie. Oczywiście takie wydarzenia miały miejsce w historii jerkbaita już wcześniej, jak chociażby pamiętny zlot w Irlandii, natomiast z reguły trwały one krótko. Tym razem chodziło o pełnowymiarowy wędkarski wyjazd dla większej grupy osób. We współpracy z biurem Eventur zarezerwowaliśmy na pobyt we wrześniu ośrodek nad jeziorami Storsjon & Malmigen gdzie przez dobry tydzień grupa 16 forumowiczów usiłowała dobrać się do ryb. Z jakim skutkiem, przeczytacie poniżej. Ponieważ do Szwecji jechaliśmy w zespołach 4-osobowych, postanowiliśmy, że każdy Team zaprezentuje swoją krótką relację z tej wyprawy.
     
    @friko, 2014
     
     
    Team @woblerwz, @doktorek, @Jack_Daniels, @Klanad
     
    Czwartek, dzień przed wyjazdem.
     
    Nerwowo przeglądam czy czegoś nie zapomniałem. Na podłodze leżą rozłożone przynęty posegregowane typem i kolorami... cholera, wszystkiego nie zabiorę! Coś trzeba wybrać i do tego na tyle, żebyśmy się wszyscy pomieścili w aucie...Pudła popakowane, ale coś tego za dużo, będę musiał z czegoś zrezygnować.. tylko z czego? A może nie będę musiał?. @woblerwz mówił, że będzie pakował gumy w woreczki strunowe bo mniej miejsca zajmują. To był w strzał w 10! Znowu przepakowuje to co chciałem zabrać i weszły jeszcze te przynęty, których nie planowałem, a i tak mniej miejsca to wszystko zajmuje. Torby z żarciem, z ciuchami, pierdołami zapakowane. Kładę się spać.
     
     
    Piątek
     
    Dzowni budzik, ale dzisiaj nie ma czasu na drzemki. Wstaję, powoli otwieram oczy i nagły przypływa adrenaliny, muszę się spieszyć, żeby chłopaki na mnie nie czekali. Nieoczekiwana „Gra o Tron” sprawiła, że miałem 10 min obsuwy. Podjeżdżam pod dom @doktorka i dopakowujemy auto, jestem przerażony bo nie jesteśmy jeszcze w komplecie
     
     
     
     
     
     
    Musimy jeszcze podjechać do Torunia i przepakować się do do auta @KLANADa. Na szczęście jest większe niż mój Forester i ma „trumnę” na dachu
     
     
     
     
     
     
    Drużyna w komplecie i jedziemy na prom. Droga mija dość szybko. Oczywiście strategia musiała być obmyślona. Ja się nastawiłem „na ryby” więc przynęt wszystkich po trochu, trochę jerków (w końcu to Szwecja!), trochę gum bo podobno na jezioro na które jedziemy jest sporo sandacza i kilka woblerów do trola. @KLANAD jak się o sandaczowym charakterze jeziora dowiedział to zapakował przede wszystkim sprzęt sandaczowy. Sandacze to miłość jego życia... oprócz żony i dwójki dzieciaków . @woblerwz miał przede wszystkim gumy i był nastawiony na łowienie z ręki. @doktorek miał wszystko,dosłownie wszystko, jak podniosłem jego torbę to mało mi ręki nie urwała, a podobna stała obok .
     
     
    Dojeżdżamy do portu, prom już na nas czeka
     
     
     
     
     
     
     
    Jesteśmy dwie godziny przed czasem, co więcej, jesteśmy pierwsi w kolejce na prom. Telefony się rozdzwoniły i zaraz za nami pojawił się @hasior z ekipą i Warszawa również dotarła. Pierwszy raz widzimy niektóre sympatyczne gęby.
     
    Prom.
    Upakowali nas ciasno
     
     
     
     
     
    ... bardzo ciasno.
     
    No to teraz do góry, do kajuty (nie mam foto kajuty – jak ktoś ma to może dodać). Cztery wyrka w tym dwa piętrowe, kibelkołazienka... nic więcej nie potrzeba do szczęścia. Z racji mojej wagi @doktorek wolał spać nade mną, a nie pod. Zresztą mu się nie dziwię... Wszystkie trzy kajuty były obok siebie co sprzyjało integracji . Najbardziej sprzyjała integracji strefa wolnocłowa i smak ciepłego „Rosyjskiego Standardu”. Kiedy było już widać dno... nie, nie w Bałtyku ... rozpoczęła się prawdziwa zabawa. Jednak to co się działo, podobnie jak wieczory kawalerskie pozostanie tajemnicą tylko uczestników.
     
    Zjeżdżamy z promu i wpatrując się w tył auta @hasiora ruszyliśmy nad Storsjon. Drogi w Szwecji nie to co u nas ... fotoradar nie co 10km a co 3km, praktycznie przy każdym skrzyżowaniu... Na to trzeba uważać. (Jazda zgodna z przepisami jest taka męcząca... - przypisek autora)
     
    Dojeżdżamy nad Storsjon. Oczywiście pierwsze co należało zrobić to pooglądać na czym będziemy pływali
     
     
     
     
     
     
     
    Pierwszy domek i dwa „mieszkania” chłopaki z Warszawy zajmują jedno, a hasiorowa ekipa drugie. My się bujamy kawałek wyżej i wbijamy do naszej części. Każdy zajmuje swoją pryczę i wywalamy manele na półki, do szafek itd. Szykujemy sprzęt... jeszcze nic nikt nie wie co się dzieje na wodzie. Wszyscy przyszykowani na sandacze. Sandaczowe kije, sandaczowe gumy... Stwierdziłem, że będę odstawał od towarzystwa i popróbuję łowić inaczej niż wszyscy. Wziąłem jerkówkę. Ten dzień był wyjątkowy bo na każdej łódce było trzech wędkarzy. Nie wiedzieliśmy kiedy dojedzie ekipa z „zagranicy” więc przezornie zostawiliśmy im dwie łódki jakby ich nabrała ochota na wędkowanie.
     
    Echo przymocowane, kije w dłoń i hej na jezioro poznawać okolicę.
    Storsjon jest połączone z jeszcze jednym jeziorem, które miało słynąć a kapitalnych okazów okoni. Oczywiście chcieliśmy je zobaczyć więc ruszyliśmy w jego kierunku zatrzymując się tylko w interesujących miejscach. Nieocenianą role odegrał @KLANAD ponieważ zdecydowanie więcej ode mnie pływał na echolocie i wiedział co on tam na tym ekranie wyświetla. Szukaliśmy typowych sandaczowych górek, ale ich było jak na lekarstwo. Skupialiśmy się na spadach, ale tam nic się nie działo. Coraz bardziej byłem przekonany, że jerkówka była złym pomysłem. Za pasem trzcin dno opadało na kilka/kilkanaście metrów. Rzucałem bardziej dla jaj niż licząc na jakąś rybę. W sumie chłopaki też nic nie łowili więc żal mi dupy nie ściskał .
     
    Dopłynęliśmy do przesmyku, który dzielił nas od Rammen, podobno okoniowej Mekki. Wbiliśmy się na jezioro mijając chłopaków na innej łódce. Na pytanie czy coś złapali rozłożyli bezradnie ręce. Ryby jakieś mieli, ale nic godnego czym można się pochwalić. Płyniemy dalej i dalej... podziwiając skały, które wyglądały imponująco
     
     
     
     
     
    Dopłynęliśmy do ostatniej zatoki. Echo jak i powierzchnia wody wskazywały obecność białorybu.
    W końcu łowimy pierwsze ryby, @KLANAD jakiegoś szczupaczka, który nawet jak na polskie warunki nie zasłużył na zdjęcie, a mi się udało trafić fajnego okonia
     
     
     
     
     
    Łupnął nad szczytem górki na której ganiał drobnicę.
     
    Powrót do bazy i wymiana doświadczeń z pozostałymi członkami wyprawy.
    Nie takiej Szwecji się spodziewaliśmy, ryby były rozproszone, nikt nie złowił nic godnego uwagi, a sandacza chyba w ogóle nikt nie złowił... a miało być jezioro sandaczowe. Ryby były rozproszone i nie szykowały się jeszcze do zimy, woda miała tam ~18 C więc dość ciepła jak na tę porę roku.
    Powrót do kwatery i witanie gości „z zagranicy”. Przezbrajanie się i szykowanie sprzętu na następny dzień. Dzień drugi i kolejne.
     
    Pobudka, śniadanie, pakowanie maneli do auta, co było dość upierdliwe i „podróż” na przystań. Łódka, echo, silnik i wio! Dzisiaj zmiana strategii. W związku z tym, że nie biorą z łapy, a nawet jak biorą to nie wiemy gdzie, wyrzucamy za burtę głęboko schodzące woblery i rozpoczynamy troling. @KLANAD cały czas patrzy na echo szukając ryb, miejscówek i przed siebie żebyśmy w coś nie przydzwonili. Ja siedzę na dziobie i mam wszystko... znaczy się odpoczywam i czekam na znak/sygnał – kotwica. Po chwili słyszę:
     
    - patrz, drobnica i coś jej pilnuje. Trzymaj wędkę bo zaraz woblery będą tam gdzie były te rybki. No i łup. Pierwsza ryba w trolu. Walka była nierówna bo i kij mocny i plecionka odpowiednia
     
     
     
     
     
    Ryba jakieś 80cm... mi się już micha cieszy bo w końcu coś z wody wyrwałem .
     
    Dalej bujamy się po jeziorze w te i wewte. Woblery na głębokości ok 7-8m, „I proszę pana patrzy tak: w prawo... Potem patrzy w lewo... Prosto... I nic... Dłużyzna proszę pana...” Nic się nie dzieje. Przepływamy wzdłuż skał. Szczytówka pokazuje pracę woblera i ŁUP! Kolejny raz mam szczęście. Wiem, że szczupak, ale nie wiem jaki duży. Jest coraz bliżej łódki i już go widzę i już witam się z gąską, a ten robi odjazd po czym wobler wyskakuje z wody zostawiając mnie z głupim wyrazem twarzy. Oglądam woblera i to był ten moment, kiedy przestałem się śmiać z @pitt'a, jego kleni i porozginanych kotwic. Sam miałem porozginane VMC, które oryginalnie były na woblerze. Kotwice wymienione i wobler znowu do wody. Dalej nic się nie działo super interesującego. @KLANAD dłubał jakieś pojedyncze rybki
     
     
     
     
     
    Wracamy do bazy i zapada decyzja, żeby się jutro wyspać bo rano i tak nic ciekawego się nie dzieje. Wraca pierwsza ekipa z Malmingen (trzecie jezioro, które mieliśmy do dyspozycji. Oddalone od Storsjon o jakieś 4-5km) – na początku nikt nie chciał tam jechać bo wszyscy założyli, że jak pojadą później to zwiad będzie już zrobiony i będzie wszystko wiadomo. Rozdzielono kolejne dni, tak żeby każdy mógł się przygotować na ten wyjazd.
     
    My mieliśmy jechać za dwa dni więc jeszcze jeden dzień nad Storsjon mogliśmy połowić
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Malmingen
     
    Przyszła nasza kolej, kanapki zrobione, gorąca herbata w termosie i wio!
    Przy pseudopomoście czekały na nas dwie mniejsze niż na Storsjon łódki. Na jednej ja z @KLANADem, a na drugiej @doktorek i @woblerwz. Od poprzednich ekip wiedzieliśmy, że ryby trzeba trolować bo stoją głęboko i są rozproszone. Wszyscy woleliśmy łowić z ręki więc to nie była dobra wiadomość, ale trzeba było się dopasować jeśli chciało się połowić. Woblery za burtę i płyniemy. Taktyka jak na Storsjon szukamy głębokości ok 10m i nad nim płyniemy... po drodze wpadają jakieś rybki
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    @KLANAD miał woblera, a ja stwierdziłem, że spróbuję inaczej bo może ryby wola coś innego. Uzbroiłem Soft4Play 19cm w główkę 35g + dozbrojka (dzięki pitt!) i do wody.
     
    Pierwsza życiówka, całe 84cm ... choć czasami się zastanawiam czy nie miałem już kiedyś większego Dalej znowu jakieś maluchy, zdjęcia robiliśmy już tylko dla żartu.
     
     
     
     
     
    A jak nie brały
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Dopłynęliśmy do miejsca w którym były „podwodne cycki” - dwie górki obok siebie, jedna mniejsza, druga większa, na których było pełno białorybu i pilnujące je „łuki”.
    Rzucamy, rzucamy w lewo, rzucamy w prawo i miałem uderzenie z opadu:
     
    - dlaczego nie zaciąłeś? - zapytał @KLANAD
    - nie wiem, chyba już za późno.
    - Jakie za późno? Jak masz pstryka to walisz w ryj, a nie zastanawiasz się nad nie wiadomo czym. Jak nie zatniesz takiego brania to sam w ryj dostaniesz!
    - Ok
    Kolejny pstryk, znowu zlekceważyłem i @KLANAD miał już wygłosić „reprymendę” kiedy pstryk się powtórzył. Tym razem się nie spóźniłem
     
     
     
     
     
    Kolejna życiówka – tym razem okoń 42cm.
     
    @KLANAD podbierał mi rybę, a zostawił swoją przynętę w wodzie i dopiero po uwolnieniu wziął kija do ręki, podbił przynęte, która na dnie zalegała już jakiś czas i:
    - Mam! - krzyknął.
    Z wody wyjechało 70 kilka centymetrów szczęścia.
     
     
     
     
     
    Pływamy dalej w trolu bo górki zostały „wyeksploatowane”, a tak nam się przynajmniej wydawało.
    Pływamy i pływamy i jest! Pierwsza metrówka na naszej łodzi! Poza tym przy wyczepianiu przynęty machnął łbem i zostawił mi na kciuku kilka pamiątek. Zdjęcie niestety pod słońce bo chcieliśmy jak najszybciej rybę puścić i nie było czasu, żeby się obracać.
    Popłynęliśmy dalej. Na cycatej górce znowu przywitały nas jakieś ryby i kiedy słońce zaczęło się chować za horyzontem ruszyliśmy trolingowym tempem do pomostu. Przez głowę przebiegała mi myśl: „ fajnie, @KLANAD złowił, ale ja też chciałbym metrówkę, zwłaszcza, że pewnie nad Malmingen już nie przyjadę podczas tego wyjazdu”.
    Padła komenda, że pod nami jakieś 5-6m głębokości więc wyciągamy woblery. Nie chcieliśmy ich urwać bo mieliśmy tylko po jednym. Silnik zatrzymany i zwijamy zestawy.
     
    - Cholera, chyba mam zaczep, ale idzie, pewnie jakaś kupa zielska.
    - Jesteś pewny?
    - Sam nie wiem, dziwnie idzie.
    - A czujesz, że łbem rusza?
    - Nie. Czekaj! To jest ryba, ale idzie jak szmata.
    Przy łódce kilka odjazdów i 102cm pojawiło się na pokładzie . teraz byłem zadowolony! Mam swoją metrówkę!
     
    Resztę dni spędziliśmy na Storsjon. Pojawiła się jeszcze możliwość odwiedzenia Malmingen, ale stwierdziliśmy, że my już mamy takie ryby po jakie tam pojechaliśmy więc nie braliśmy udziału w losowaniu, dając tym szansę pozostałym chłopakom, którzy mieli mniej szczęścia z dużymi rybami.
     
    Sandacze nie chciały współpracować. @KLANAD wyciągnął kilka z ręki, ale większa szansą był jednak troling do którego wróciliśmy.
     
    Sandacz nie był wielki, ani nie wyjechał z dużej głębokości, a był „spięty jak cholera” i jak tylko dotknął wody to dał nura machając płetwą na pożegnanie.
     
    Podczas tych kilku dni padły też inne rybki.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Ostatni dzień.
     
    Machamy wędami na miejscówce, którą namierzył @woblerwz z @doktorkiem. Miały być sandacze i były, szkoda tylko, że tak małe i tak chimerycznie brały. Półtorej godziny nieefektywnego machania wędą. Za plecami słyszę ryk, ktoś drze japę, ale nic nie widać bo wyspa zasłaniała, nie wiemy czy coś się stało, czy to okrzyk radości. Okazało pływał @Hasior z @Wiśnią w trolu wywalili mamuśkę 107cm... największa rybę wyprawy! Każdy kto przepływał obok krzyczał do @hasiora, że na promie stawia flaszkę.
    Wybawiłem go od „kłopotu” już mieliśmy wracać i stwierdziliśmy, że przepłyniemy jeszcze tę miejscówkę, która obławiali @Hasior z @Wiśnią i złowiłem... sieć rybacką... chyba z czasów wikingów. Choć mocy jej nie brakowało bo o mało nie pożegnałem się z moją najłowniejsza przynętą wyprawy. Z trudem uwolniony wobler powędrował ponownie do wody, ostatnie napłyniecie i powrót do bazy.
    - Mam!
    Na tym wyjeździe część z nas pobiła swoje życiówki. Osobiście chyba mogę się nazwać największym szczęściarzem wyprawy bo biłem rekordy kilkukrotnie i to w dwóch gatunkach.
     
    Wątki poboczne:
     
    @Pitt pokazał nam wszystkim na czym polega łowienie na tzw wertikala. Pokazał również jak zrobić przypony bez użycia tulejek. Dał pomacać swoje jerki i zdradził wiele sekretów łowienia ryb, o których część z nas w ogóle nie wiedziała. Pokazał również, że wędzisko 6 uncjowe nie jest tak straszne jak mogłoby się wydawać
     
    Liczę na to, że w tak doborowej ekipie jeszcze się kiedyś na jakimś wyjeździe spotkamy.
     
    Jack_Daniels, 2014
     
     
    Team jbk, baca, robert67 i pitt czyli „grupa zdrowo stukniętych”
     
    Z punktu widzenia kierowcy.
    O kur$&@! O ja pier$&@!
     
     
     
     
     
     
     
    Z punktu widzenia faceta w łódce.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Z punktu widzenia przynęty.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Z punktu widzenia głównego podejrzanego.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Z kulinarnego punktu widzenia.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Z punktu widzenia forumowicza.
     
    Znakomita ekipa, nic dodać, nic ująć. Kapitalna paczka świetnych wędkarzy i kumpli. Pod względem towarzyskim wyjazd był wyjątkowo udany. Przy okazji, fajnie byłoby gdybyśmy wszyscy wpisali sobie w profile chociaż imię. To bardzo pomaga w kontaktach międzyludzkich, zwłaszcza, że nikt z nas nie ma na imię ‘jbk, ‘wisni@’ czy ‘jack daniels’.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Z punktu widzenia łowcy szczupaków zaliczającego kolejny wyjazd do Szwecji.
     
    Mówiąc krótko: to był mój najsłabszy wyjazd do Szwecji. Zarówno pod względem ilościowym jak i wielkościowym. Nie potrafię sobie przypomnieć tak słabych rezultatów. Wstępnie otrzymana informacja, że trzeba będzie łowić głęboko jest enigmatyczna, jeżeli do niej nie dodamy, że jezioro ma 20 m głębokości, i że o tej porze roku ryby stoją na 10 metrach, gdzie żyjąc pelagialnie pilnują delikatesów. Trudno w takich warunkach mówić o łowieniu z ręki, na które osobiście się nastawiłem. Tylko jeden jedyny dzień przypominał mi wcześniejsze wypady do Skandynawii, kiedy złowienie 30 ryb na łódkę i dzień było czymś normalnym. Biorąc pod uwagę logistykę, długość trasy a także nakład sił stwierdzam ze smutkiem, że jestem rozczarowany.
     
    Z punktu widzenia łowcy szczupaków zaliczającego pierwszy wyjazd do Szwecji.
     
    Tutaj, przewotnie, zapraszamy forumowiczow do zadawania pytań i drążenie rookies
     
    Z kabaretowego punktu widzenia.
    Zankomita i bardzo kumpelska atmosfera może skutkować tylko jednym – chronicznym bólem przepony. Dlaczego? A chociażby z powodu takich rodzynków:
     
    - My jesteśmy w Pueblo.
    - My czarne Suzuki.
     
    - Robert, jaka głębokość?
    - 2 i 8 metra.
    ... po dłuższej chwili w dryfie ...
    - A teraz? Dalej 2 i 8?
    - Nie, nadal 2 i 8!
     
    - Łowny wabik ... na co łowisz?
    - Na Shakera.
    - To może zamienię mojego wabia na Relaxa?
    - No pewnie, są prawie takie same ... 1-2-3 ... tylko całkiem inne ...
     
    - Ale te Prawie Zamy to jakieś słabe są. W ogóle niełowne ... hmmm
    ... po chwili branie ...
    - Ale zajebiście łowna przynęta!
     
    - Czym trollowałeś??
    - Parówką.
    - O! Gdzie takie można kupić?
    - W mięsnym!
     
    - Zobacz Piotr, ten tu wobler wygrał wszystkie medale na ostatnich tergach wędkarskich. To jest model Osa Podwodna.
    - Wow!
    - Pracuje 12 cm pod powierzchnią wody i ... i trochę bokiem ...
     
    - Pitt, mógłbyś pokazać ten sam węzeł na kawałku grubej liny?
    - No jasne ... ale nie mam oczka do przywiązania.
    - To nic, owiń o szyję Friko!
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    @pitt, 2014

  • Storsjon – Malmigen 2014 cz.1 - szwedzki zlot jerkbait.pl
     
     
    W ramach przygotowań do obchodów 10-lecia jerkbait.pl postanowiliśmy w tym roku przetestować koncepcję zlotu zagranicą. Idea, która za tym stoi jest taka żeby zlot był nie tylko okazją do spotkania ale również połowienia na dobrej wędkarsko wodzie. Oczywiście takie wydarzenia miały miejsce w historii jerkbaita już wcześniej, jak chociażby pamiętny zlot w Irlandii, natomiast z reguły trwały one krótko. Tym razem chodziło o pełnowymiarowy wędkarski wyjazd dla większej grupy osób. We współpracy z biurem Eventur zarezerwowaliśmy na pobyt we wrześniu ośrodek nad jeziorami Storsjon & Malmigen gdzie przez dobry tydzień grupa 16 forumowiczów usiłowała dobrać się do ryb. Z jakim skutkiem, przeczytacie poniżej. Ponieważ do Szwecji jechaliśmy w zespołach 4-osobowych, postanowiliśmy, że każdy Team zaprezentuje swoją krótką relację z tej wyprawy.
     
    @friko, 2014
     
     
    Team Mario, Milupa, Slider, Friko
     
     
    Nasza 4ka jechała w składzie: Paweł (Friko), Michał (@slider@), Piotr (milupa) i niżej podpisany Mariusz (mario). Po ponad 24h byliśmy na miejscu – kwaterujemy się w jednym z 2ch dostępnych domów, blisko jeziora. Właściciel (Martin) zapewnił komfortowe warunki – zarówno mieszkalne, jak i połowu (świetne fińskie łodzie Terhi Nordic 6020 z sinikami Tohatsu 15hp).
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Ponieważ jest wcześnie, wypływamy na popołudniowy rekonesans – we 3ch (z Friko i Wojtkiem @woblerwz), kierunek: odnoga jez. Storsjon zwana Rammen. Łowimy kilkanaście ładnych okoni, obserwacja echosondy w drodze powrotnej – na plosie – pozwala z dużym optymizmem myśleć o kolejnych dniach.
     
     
    Następny dzień spędziliśmy z Pawłem (Friko) na jez. Malmingen – to dużo mniejsze jezioro tego samego właściciela schowane w lesie w odległości kilku km od kwater (na tym jeziorze są tylko 2 łodzie dostępne dla jego klientów, w czasie całego wyjazdu tylko raz widzieliśmy inną łódkę na jez. Malmingen) – jezioro jest przedstawiane jako ‘dziewicze’ z dużą populacją ładnego szczupaka i okonia.
    Co się potwierdza w czasie połowów na tym jeziorze (byliśmy 2-krotnie) – łowimy kilkanaście ładnych szczupaków 80+ i 90+ oraz okonia 46. Zarówno w trollingu na przynęty 15-25cm, jak i z rzutu – na jerki (tutaj Paweł zdecydowanie brylował) i duże gumy. Metrówki na jez. Malmingen nasza 4ka nie zaliczyła (na jez. Storsjön zresztą też nie)
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Po powrocie weryfikujemy z kolegami wyniki i z rozmów zaczyna wyłaniać się schemat, który będzie się powtarzał do końca wyjazdu: ryby żerują rano i wieczorem, po porannych mgłach w ciągu dnia następowała totalna flauta i słońce (woda miała temp. prawie 20°C!), łowienie sandaczy na gumy i koguty nie przynosi spodziewanych efektów (próbowaliśmy także w nocy), dominuje trolling przynętami 15-30cm prowadzonymi na głębokości 4-10m (głębiej w ciągu dnia, płycej rano i wieczorem gdy aktywność ryb rosła), łowimy głównie szczupaki i pojedyncze sandacze (najdł. 85cm).
     
     
    Tak wyglądały poranki.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    A tak pogoda w ciągu dnia
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Ryby oczywiście były
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Niektóre nawet miały spotkanie 3go stopnia ze starszymi osobnikami
     
     
     
     
     
     
     
     
    Warunkiem było precyzyjne napływanie
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    I odpowiedni dobór sprzętu
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    To gwarantowało sukces.
     
     
    A tydzień minął nieubłaganie
    Spędzony w doborowych towarzystwie 16stu zapaleńców (dzięki, chłopaki!) pozwolił oderwać się od codzienności i poświęcić ukochanej pasji.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Musze przyznać, że nigdy nie spotkałem tak pomocnego gospodarza jak Martin.
     
     
     
     
     
     
     
    W drodze powrotnej odwiedzamy sklep wędkarski w Västervik.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    I port w Västervik, który serwuje nam niecodzienny obrazek – zawody wędkarskie kobiet!
    Kilkanaście pań łowiło na spławik – piękne leszcze, płocie i okonie.
     
     
     
     
     
     
    @mario, 2014
     
     
     
    Team Hasior, Wiśnia, Zanderix, Talon czyli „lodóweczka Hasiora pełna metrówek”
     
     
    Nie będę trzymał was w niepewności, pochwalę się już we wstępie a właściwie zrobiłem to już w tytule. Każdy w naszym samochodzie miał metrówę, co więcej każda z tych metrówek jest nowym PB każdego z osobna. Choć są to tylko cztery metrówki albo aż cztery, każdy z nas będzie pamiętał ten wyjazd bardzo długo. Celowo używam czasu teraźniejszego opisując te rybki ponieważ cały czas pływają dalej, mimo że tytuł może wskazywać coś innego. Taką nazwę dla swojego samochodu wymyślił sam właściciel, nasz kołowrotkowy guru, Hasior. Zwyczajnie jak przewrócimy lodówkę na bok jest do tego samochodu bardzo podobna…
     
     
     
    Wyprawa oficjalnie zaczęła się 13 września, a właściwie 12 na promie do Szwecji, gdzie spotkaliśmy się wszyscy razem. Oprócz Hasiora ekipa z naszego samochodu można powiedzieć jest z przypadku, załapaliśmy się przez nieobecność kolegów (pozdrawiamy z tego miejsca Sławka Sobolewskiego, Jokera i Franza). Szwecja zadziwia, zaskakuje, wzbudza wielkie emocje ale potrafi też utrzeć nosa największym zapaleńcom, myślę że na tym wyjeździe doświadczyliśmy wszystkiego po trochu.
    Cała przygoda zaczęła się w Gdyńskim porcie. Hasior można powiedzieć "przyleciał" do nas z biletami jak najszybciej potrafił… "Mam je Panowie, leeeeeeecimy.....!!!"
     
     
     
     
     
     
     
    Po wjeździe na teren portu okazało się, że musimy trochę poczekać zanim dostaniemy się na prom, więc rozpoczęły się długie Polaków rozmowy. Większość z nas widziała się po raz pierwszy, choć z forum znaliśmy się bardzo długo, ilość tematów była więc nie wyczerpana.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Zanderix zaskakując wszystkich zaczął, sypać dowcipami jak z rękawa, zupełnie nie w jego stylu.
     
     
     
     
     
     
     
    Prom z małym opóźnieniem, w końcu wypłynął. Szybko i sprawnie znaleźliśmy się po drugiej stornie Bałtyku, gdzie czekało nas jeszcze prawie 300 kilometrów po lądzie.
     
    Kiedy dojechaliśmy, większość nie wytrzymała i od razu ruszyła na wodę. Pierwszy dzień nie był dla nas zbyt łaskawy, wróciliśmy w niezbyt w niezbyt dobrych nastrojach, morale tak spadło, że nie było komu jechać drugiego dznia na szczupakowe jeziorko Malmingen.
     
     
    Ładny okoń slidera z pierwszego dnia.
     
     
     
     
     
     
     
     
    Całkiem przypadkiem trafiło na mnie i na hasiora... No i nie żałowaliśmy!
     
     
     
     
    Dzień zaczął się bardzo wcześnie a jezioro okazało się być trochę inne niż oczekiwaliśmy. Płytka jerkowa woda, jak wszyscy mówili, okazała się być klasyczną, dosyć głęboką rynnówka z nielicznymi płytkimi zatokami. Dobrze, że mieliśmy chociaż jedno pudło SDRów do trola... Hasior zaczął ładnym szczupakiem z podwodnej górki.
     
     
     
     
     
     
    Pózniej były dwie moje rybki, jedna ładna spadła pod łodzią a druga była niezbyt fotogeniczna z racji swoich rozmiarów. Następnie zaczęła się złota seria Hasiora…
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Kiedy moje poirytowanie sięgało już zenitu, Przemek jak gdyby nigdy nic dołowił jeszcze szczupaka na 86 centów …
     
     
     
     
     
     
    "Dobra wiśnia skup się" pomyślałem i założyłem 4 calowe kopyto (rozmiar typowo Polski). Rzut opad do dna (10 metrów) jedno podbicie, drugie i jest ten wyczekany pstryk, myślałem że to ładny okoń, ale chwile po zacięciu wiedziałem że to raczej spory szczupak, choć nie byłem przekonany, że aż tak... Walka nie należała do najbardziej emocjonujących, szczupaki nie był zadziwiająco silny, emocje zaczęły się jak zobaczyliśmy jego rozmiar. Po chwili holu na powierzchni pokazała się piękna mamusia.
     
     
    LOSZENCJA JEST!!!!
     
     
     
     
     
     
     
     
    Całe 102 cm szczęścia!
     
     
     
     
    Czas zleciał tak szybko, że nim się zorientowaliśmy trzeba było powoli zawijać do portu. W drodze powrotnej, w trollu mieliśmy jeszcze dwa brania.
     
     
    Portrecik pajka z Malmingen
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Ząbek Hasiora wieczorową porą tuż przed i w trakcie powrotu do domu.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Tak zakończył się dzień na Malmingen. Na następne nie było już problemów z obstawieniem kolejnych czwórek. Niestety były i złe strony tego dnia, później jakoś wszystkie szczupaki wydawały nam się takie małe, że prawie w ogóle nie mamy zdjęć. Cały tydzień nad Storsjon to już tylko trolling, trolling i jeszcze raz trolling. Czasami nie mogliśmy wytrzymać i próbowaliśmy połowić coś z ręki ale brały głównie zawodnicze okonie, więc z dnia na dzień coraz bardziej przekonywaliśmy się do dużo bardziej skutecznego trollingu, który mógł przynieść ładnego szczupaka lub sandacza.
     
     
    Milupa i slider na porannej trollingowej rundce po jeziorze.
     
     
     
     
     
     
     
    Małą rybkę wszystko zeżre - sandaczyk na percha 14.
     
     
     
     
     
     
     
     
    Jeden z ładniejszych okoni na naszej łodzi, niestety nie mierzony.
     
     
     
     
     
     
     
     
    Tak mijały kolejne dni na Storsjon. Kiedy wszyscy odwiedzili Malmingen zostały dwa dni dla farciarzy którzy trafią szczęśliwy los i będą mogli jechać jeszcze raz... Jak się pózniej okazało farciarzami zostali Ci którzy ostatniego dnia pływali po Storsjon. W piątek rozpruł się worek z rybami. Kiedy przepływaliśmy poraz 158 po południowo wschodnim stoku jednej z wysp, do którego ustawiały się kolejki, Hasior dokleił do pogryzionej wzdłuż i wszerz fartownej gumy (10 calowy manns!) kolejny ogon. Stwierdził, że z tym chyba chodzi jak należy (tzn. tak jak z oryginalnym, z którym była najbardziej łowna). Wrzuciliśmy zestawy do wody, ja siedziałem za sterem próbując jak najlepiej wycyrklować idealne przejście przynęt na ładnym kancie przy wcześniej wspomnianej wyspie. Kiedy wypłynęliśmy za wyspę, a przynęty znalazły się w optymalnym miejscu... „MAAAAAM”... Usłyszałem tylko krzyk hasiora. Po chwili zerkania na szczytówkę stwierdziliśmy, że chyba jednak mały bo jakoś słabo walczy ale przy łodzi przypomniało mu (jej??) się ile waży. "Ale daje, musi być dobry!!!" I czekamy aż wyjedzie... Jak tylko się pokazał słyszeli nas chyba na całym jeziorze...
     
     
     
     
     
     
    Hasior doczekał się pięknego uwieńczenia wyprawy – 107 centymetrów.
     
     
     
     
     
     
     
     
    Siedem dni zleciało bardzo szybko - za szybko, ale było przepełnione emocjami na jakie zawsze czekamy w naszym hobby. Świetny i bardzo udany zlot, pomimo ogólnej małej ilości ryb ich rozmiary były bardzo zadowalające. Moją ocenę niech przedstawi poniższe zdjęcie.
     
     
     
     
    @Hasior, 2014

  • Yukon 2014

    Przez admin, w Relacje,

    Banner image:
    Tak więc oto wróciłem po 10 latach stwierdzając z ulgą, iż w przeciwieństwie do mnie samego, Yukon pozostał bez zmian, takim jak go pamiętałem. Piękny, chyba jeszcze bardziej bezludny, dostojny i groźny dla lekkoduchów. Przesycony wielkimi, pustymi przestrzeniami, rześkim, wypełniającym płuca powietrzem i krajobrazami o urzekającym pięknie. Nie zmieniły się także ryby wciąż jest ich tam przeraźliwe jak na polskie realia dużo i aby się porządnie wyłowić nie trzeba być żadnym „mistrzem świata”, używać cud â przynęt, skradać się po krzakach na czworakach czy wstawać o 3 rano i gnać jak idiota nad wodę żeby tylko zdążyć przed innym wędkarzem. Czyli wszystko tak jak właśnie moim zdaniem powinno być na rybach.


    Piotr zwykł mówić, że nie lubi wracać na ryby ponownie do tych samym miejsc, bo skoro wyprawa była dobra to po co ryzykować następną, która może popsuć obraz tej pierwszej? A przecież pierwszy raz przeżywa się najbardziej i najmocniej zapada on nam w pamięć, szczególnie jeśli chodzi o wody, które trudno odszukać nawet w podręczniku geografii, gdzie samo dotarcie nie jest proste i generuje zarówno mnóstwo czasu jak i pieniędzy. Podzielam zdanie Piotrka i planując któryś to już „wyjazd życia” chcę z reguły zorganizować coś nowego, coś co przysporzy wszystkim nowych wędkarskich wzruszeń, którymi można będzie się karmić na następnych wiele miesięcy po powrocie…aż do kolejnej wyprawy oczywiście. W tym roku pojawiła się jednak okazja ponownych odwiedzin kanadyjskiego Yukonu, szczególnego dla mnie zakątka naszej pięknej planety. Tę dziką krainę darzę pełnym sentymentów uczuciem bo to właśnie Yukon był miejscem, gdzie odbyłem pierwszą, naprawdę daleką podróż z wędką w ręku. Dla nieco ponad 20-letniego chłopaka było to doświadczenie niemal mistyczne i przygody sprzed lat żyją po dziś dzień wyraźnie w moim wędkarskim „ja”. Tym razem w Kanadzie mieliśmy spędzić aż dwa tygodnie i poza Terytorium Yukon zorganizowałem jeszcze kilkudniowy pobyt na słynnej rzece Fraser (Kolumbia Brytyjska, jakieś 2500 km bardziej na południe), a ambitny plan zakładał także wizytę w Dry Bay „z doskoku” â oderwanym od reszty świata fragmencie Alaski, gdzie można dostać się jedynie małym samolocikiem ryzykując karkołomną podróż nad pasmem gór Św. Eliasza oddzielających Kanadę od USA. I wiecie co? Wszystko się…udało. Jadąc pod koniec września obawialiśmy się kapryśnej i nieprzewidywalnej pogody (przy złej aurze wiele łowisk Yukonu jest poza wędkarskim zasięgiem, a i lot na Alaskę jest niemożliwy), a trafiliśmy zupełnie jak na loterii. Owszem, było zimno, czasami wręcz lodowato, ale na szczęście nie wiało i zbyt mocno nie padało. Przez kilka dni na niebie królowało nawet słońce, co o tej porze roku praktycznie się tam nie zdarza. Dopisały także ryby, a już sama Alaska przeszła nasze najbardziej bezczelne oczekiwania. Zresztą, popatrzcie proszę poniżej na fotorelację z tej wyprawy. Wyprawy, którą z pewnością wszyscy będziemy miło wspominać…




     


    1. Yukon - 1,5 razy większy od Polski, a ludzi 4 razy mniej niż na Ursynowie…
     



     


    2. Dobrze być tu znowu po 10 latach.
     



     


    3. Rzut oka na Dezadeash. Taka pogoda w tym miejscu to rzadki luksus.
     



     


    4. Dezadeash to języku Indian „jezioro wielkich wiatrów”. Cóż, mamy najwidoczniej fart!
     



     


    5. Pierwsze koty za płoty. Ładny „lake trout” Jacka, choć to żaden okaz.
     



     


    6. W czystej toni jeziora, zaciętego na wahadłówkę pstrąga widać jak na dłoni.
     



     


    7. Tak naprawdę ryba ta należy do rodziny łososiowatych (Salvelinus namaycush), ale wszyscy mówią o niej pstrąg lub palia jeziorowa.
     



     


    8. Łowiąc na głęboki trolling można dość łatwo złowić rybę 10 kg i więcej, ale na tej wyprawie uparliśmy się na spinning i muchówkę.
     



     


    9. Lubię wędkarską traperkę pod namiotem, ale takie warunki też lubię. Szczególnie jak jest koło zera.
     



     


    10. Kolacja po lodowatym dniu na jeziorze.
     



     


    11. Częsty widok podczas wędkowania w Yukonie.
     



     


    12. Kolejny dzionek na pstrągach, tym razem na ślicznej rzece. We wrześniu złowienie 20 takich rybek dziennie nie jest specjalnie trudne.
     



     


    13. Najlepiej biorą nam na wahadłówki i wściekle różowe gumy.
     



     


    14. Bez tego na ryby w Yukonie się nie ruszam. Na szczęście większość niedźwiedzi szykuje się już do snu.
     



     


    15. Kolejny dzień świetnej pogody przed nami.
     



     


    16. Cudowna rzeka i cała tylko dla nas.
     



     


    17. Barwy kanadyjskiej jesieni.
     



     


    18. Woda jest kryształowo czysta i często łowi się na upatrzonego.
     



     


    19. Nie wiem czy łowić czy robić zdjęcia.
     



     


    20. A tuż pod nogami lipienie i sieje, 2 m od brzegu…
     



     


    21. Lipień arktyczny. Rekordowy dzień to ponad 30 sztuk i większość na suchą muszkę. Większe wolały streamera.
     



     


    22. Na tym płyciutkim przelewie stoi co najmniej kilkadziesiąt pstrągów, lipieni i sieje pomiędzy nimi.
     



     


    23. Starczy na dzisiaj. Wszyscy wyłowieni na maxa!
     



     


    24. W kilka osób ruszamy w 2-dniową podróż na Alaskę.
     



     


    25. Gdzieś przy granicy Kanada/USA.
     



     


    26. Dziesiątki, setki jezior. W większości nikt nigdy nie łowił. Tyle jeszcze zostało do zbadania…
     



     


    27. Góry Św. Eliasza przed nami. Najwyższy szczyt Mount Logan ma prawie 6000 m. Za nimi leży nasze miejsce docelowe – Dry Bay na Alasce.
     



     


    28. Tak, to na pewno będzie ciekawa podróż….samolot jest z 1959 roku, ale po remoncie!
     



     


    29. Tuż przed odlotem z Yukonu. ..
     



     


    30. Pięć minut po stracie zapominamy o strachu. Taka pogoda nie zdarza się tu często i widoki po prostu rzucają nas na kolana.
     



     


    31. Przelatujemy 100 m nad kilkoma olbrzymimi lodowcami.
     



     


    32. Wlatujemy w najwyższe pasmo gór Św Eliasza. To był najpiękniejszy lot mojego życia. Szkoda, że trwał tylko 90 minut.
     



     


    33. Za tym pięciotysięcznikiem leży Dry Bay i Alaska.
     



     


    34. Lądujemy nad bezimienną, alaskańską rzeką, 140 km od jakiejkolwiek ludzkiej osady. Przez okno samolotu widać Pacyfik.
     



     


    35. Na 20 sekund przed lądowaniem. Widoki trochę jak na Marsie albo na….Islandii
     



     


    36. Wyrzucamy z samolotu graty i po chwili pilot wraca do Kanady. Wróci po nas (mamy nadzieję) jutro po południu.
     



     


    37. Po 10 minutach jesteśmy już w woderach i dochodzimy nad rzekę. Dobry Boże, ależ cudny Świat stworzyłeś!
     



     


    38. Jesteśmy absolutnie sami jak okiem sięgnąć. Nieprawdopodobne uczucie.
     



     


    39. Na pierwsze brania czekamy jakieś pół minuty….
     



     


    40. W rzece są tysiące coho (kiżucz). To mój ulubiony i najbardziej sportowy gatunek ze wszystkich pacyficznych łososi.
     



     


    41. Łowimy 2 km od ujścia rzeki do oceanu więc wszystkie łososie są bardzo świeże i bardzo agresywne.
     



     


    42. Biorą na spinning i na muchę, bez różnicy. Trzeba je tylko znaleźć i rzucić w pobliże stada.
     



     


    43. Po godzinie łowienia mamy w 6 osób złowionych jakieś 20 sztuk. Jesteśmy w wędkarskim Raju!!!
     



     


    44. Takie brały najmniejsze. Większość ryb łowimy na wodzie 50 – 100 cm i często widać uderzenie w przynętę.
     



     


    45. Płyń rybko i dziękuję!
     



     


    46. Srebrno – pomarańczowa wahadłówka i jeden coho za drugim. Tomek złowił 5 ryb w 7 rzutach.
     



     


    47. Ten uderzył koledze pod samymi nogami.
     



     


    48. Po paru minutach holu…ładny, srebrny samiec kiżucza.
     



     


    49. Zdjęcia zrobione, to i ja trochę spróbuję. Na tego zielonego streamera łowię pierwszego dnia 12 ładnych ryb.
     



     


    50. A od czasu do czasu zmieniam na czerwono-srebrnego. Też biorą.
     



     


    51. Około 16.00 kończymy łowienie. Mamy po prostu dość i wszyscy głodni jak wilki.
     



     


    52. Jeszcze rzut oka za plecy i jeszcze jedno zdjęcie…trudno się powstrzymać.
     



     


    53. Ruszamy w godzinną podróż quadem na nocleg. Quad przyleciał tu innym samolotem przed nami.
     



     


    54. Nasz „dom” jest gdzieś pod tą górką…
     



     


    55. Po drodze mijamy różne piękne miejsca.
     



     


    56. I oto jesteśmy. Warunki bardzo podstawowe, ale znacznie wygodniej niż w namiocie.
     



     


    57. Szybko rozpalamy ogień i rozpoczynamy przygotowania do…kolacji. Pić toast z przyjacielem na końcu świata – bezcenne!
     



     


    58. Jemy dziś wiadomo co, a Brownie pilnuje nas przed misiami. Dużo ich w okolicy.
     



     


    59. Padamy spać o 20.00 aby następnego dnia rano wyruszyć nad wodę. A co to?
     



     


    60. Ślady dużego grizzly 500 m od naszego obozu. Świeżutkie….
     



     


    61. Trochę się baliśmy, że poprzedniego dnia mieliśmy farta, ale wygląda na to, że nie. Bobby zacina coho w pierwszym rzucie!
     



     


    62. Nieduży, ale pierwsza ryba dnia cieszy chyba najbardziej.
     



     


    63. Idę z Krzyśkiem i Jackiem 300 metrów w dół i dostrzegam w wodzie wielkie stado ryb. Biorą natychmiast i bez ceregieli.
     



     


    64. Samica kiżucza.
     



     


    65. Nie można łowić bardziej świeżych łososi. Te robaczki na grzebiecie to „przywry” z oceanu. Ta ryba dziś rano weszła do rzeki z morza.
     



     


    66. Jeden z moich największych coho tej wyprawy, ok. 6-kilogramowy samiec. 10 minut holu na muchówce w 9 klasie.
     



     


    67. A tymczasem Jacek na obrotówkę. Vibraxy są najlepsze. Kolory bez znaczenia.
     



     


    68. Ten łosoś jest tak świeży i srebrny, że w padającym z góry świetle wygląda jak „czarno – biały”.
     



     


    69. 99% ryb wraca oczywiście do wody.
     



     


    70. Na dwóch kijach naraz.
     



     


    71. Dublet muchowo – spinningowy.
     



     


    72. Na pomarńczowo – żóty streamer łowię tylko jedną rybę, ale za to piękną!
     



     


    73. Koło południa jeszcze łowimy, ale chyba już nikomu jakoś specjalnie się nie chce…
     



     


    74. Wędkowaliśmy w sumie 11 godzin przez te 2 dni i złowiliśmy dokładnie 156 kiżuczów.
     



     


    75. Trzeba jednak zaznaczyć, iż mieliśmy idealne warunki – ryb w rzece były tysiące…
     



     


    76. Woda miała idealną temperaturę i poziom…
     



     


    77. …a przede wszystkim wybraliśmy jedno z najlepszych łowisk w Dry Bay.
     



     


    78. Bez wątpienia te 2 dni były iście obłędnym doświadczeniem.
     



     


    79. Żegnamy się z Alaską, ale już planuję tu powrót w sezonie 2015 lub 2016.
     



     


    80. Ostatnie 2 dni w Yukonie poświęcamy na łowienie w Dezadeash. Nie wykorzystać takiej pogody to był by grzech!
     



     


    81. Pod nami 40 metrów, woda ma temperaturę 5 C, a przed nami cudowne widoki. Brakuje tylko ryby.
     



     


    82. Janusz z Krzyśkiem płyną na szczupakowe eldorado. To taka mini zatoczka, ale rośnie w niej większość zielska z tego jeziora.
     



     


    83. My jednak twardo z Andrzejem….za pstrągiem!
     



     


    84. No i masz babo placek….
     



     


    85. To nie olbrzym, ale jak na muchę to duży…
     



     


    86. I mnie także się udaje ale musiałem zmienić linkę na „super-extra-hiper- fast sinking” .
     



     


    87. Po południu płyniemy na szczupaki dla odmiany. Biorą jak wściekłe.
     



     


    88. Nie ma metrówek niestety…
     



     


    89. Ale takich 80 – 95 cm jest po prostu „do bólu”.
     



     


    90. Biorą na każdy praktycznie rodzaj muchy, byle miał przynajmniej 10 cm długości.
     



     

    [



    91. Szczupaki są grube i krępe.
     

    [



     


    92. A ostatniego dnia spróbujemy jeszcze tych „lake troutów”….
     



     


    94. Andrzej rozwala mnie na łopatki. Łowi sześć ryb, ja tylko jedną….cóż, bywa i tak.
     



     


    95. Skubany, dobrał muszkę bezbłędnie, a ja jak na złość nie mam podobnej!
     



     


    96. Pora opuścić Yukon. Wszystkim żal, ale głowy do góry – przed nami jeszcze kilka dni na rybach.
     



     


    97. Whitehorse z okien samolotu. Jedyne „większe” miasto w Yukonie.
     



     


    98. Wieczorem jesteśmy już 2500 km bardziej na południe i akurat zdążyliśmy na zachód słońca nad rzeką Fraser.
     



     


    99. Następnego dnia zaczynamy od łososi. Trochę łowimy, ale jesteśmy o tydzień za wcześnie!
     



     


    100. Stada kety (chum) są jeszcze w dole rzeki i dopiero płyną w naszym kierunku…
     



     


    101. Kilkanaście sztuk jednak przechytrzyliśmy choć nie było lekko.
     



     


    102. Dobre jedzenie to także ważny element wędkarskiej wyprawy - sashimi z sockeya.
     



     


    103. A na drugie grillowany kiżucz…
     



     


    104. Do tego przyzwoite wino i „można świat doganiać” .
     



     


    105. Widok na Fraser z naszego tarasu następnego poranka.
     



     


    106. Jedziemy na jesiotry. To najlepsze łowisko tej ryby na świecie i Fraser jest słynna przede wszystkim z tego powodu.
     



     


    107. Koledzy zacinają naprawdę dużą rybę. Po pół godzinie holu i zmieniając się przy wędce co kilka minut…
     



     


    108. 260 cm i ponad 150 kg. Jesiotr biały z Fraser w całej okazałości.
     



     


    109. Łowimy w sumie prawie 30 jesiotrów, z których większość mierzy od 25 do 90 kg.
     



     


    110. Niestety z niektórymi przegrywamy walkę….
     



     


    111. Nie widać misiów nigdzie? Szkoda….
     



     


    112. I końcowy akord – jesiotr „3-osobowy”.
     



     


    113. Po dwóch tygodniach wracamy do Polski. Zmęczeni, ale jak bardzo szczęśliwi.
     

    Autor: Maciej Rogowiecki - z zamiłowania podróżnik, zawodowo organizator turystyki wędkarskiej w firmie Eventur Fishing. Artykuł został opublikowany w ramach współpracy pomiędzy jerkbait.pl oraz wyprawynaryby.pl

  • Jakiś czas temu zaproponowałem kilku polskim pracowniom przedstawienie na łamach jarkbait.pl aktualnej oferty rodbuildingowej. Ponieważ kiedyś opublikowaliśmy cykl „rodbuilderzy prezentują” gdzie podział wędek był ściśle przypisany do gatunków ryb, tym razem zaproponowałem trochę inną klasyfikację. Tytułowa „dobrana para” oznacza dwa wzajemnie uzupełniające się kije, które razem umożliwiają wędkarzowi komfortowe łowienie w większości sytuacji.
    Na moją propozycję pozytywnie odpowiedziała poznańska pracownia Art Rod (www.art-rod.com). W poniższym artykule Tomek Mańczak prezentuje dobraną parę wędek do łowienia z łodzi.


    @friko, 2014


    Ograniczenie siebie do tylko dwóch wędek na łódce, to w wielu wypadkach niepotrzebny masochizm …choć równie często jest to w pełni wystarczająca kompilacja, cóż, wędkarskie dylematy:) Dziś przedstawię dwie różne konstrukcje z Woodland, z których bardzo często korzystamy.


    Talon Delta 6’9”MLXF2 -2.05m, 4-14g, 5-12lb ExFast.

     



    Delta - nowa, topowa seria amerykańskiego producenta zaskakuje każdego, kto miał do czynienia z blankami tej firmy. Smukły blank o małym przekroju jest zaskakująco szybki, lekki i stosunkowo sztywny. Całkiem odmienny od filozofii miękkiej szczytówki i mocarnego dolnika. Blank, zwłaszcza jak na dwuskład, jest bardzo spójny. Całą serię zaprojektowano do przynęt i technik wymagających od łowiącego przeróżnych animacji typu podszarpnięcie, podbicie, ogólnie jak się okazało, Delta niezwykle łatwo przenosi energię z ręki na ruch wabika. Stąd wyraźna twardość blanku od samego czubka szczytówki.


     



    Testy rozpoczęliśmy od tytułowego, najlżejszego modelu. Pomysł na ten projekt był prosty – przelotki Fuji w KR Concept, rękojeść z niezabudowanym SKSS16 Andromeda, plus dolny gryf z korków Tiger burl. Do ciemnozielonego (Emerald Green) blanku ta kombinacja bardzo mi pasowała. Forma minimalistyczna i wyciągająca maksimum wartości użytkowych przekłada się w praktyce na ciepły i wygodny chwyt, maksymalnie wyciągniętą czułość i niską wagę – finalnie dokładnie 95g (przelotki w stalowych ramkach).


     



    Pierwsze wrażenia: duża szybkość i sprężystość, brak przesztywnień. Już pierwsze wypady w październiku 2013 potwierdziły klasę konstrukcji, wędziska charakteryzował znakomity rzut, blank kapitalnie się ładuje, katapultuje z całości długości. Przy prowadzeniu przynęty w swoim zakresie wędka jest twarda, poddaje się nieznacznie, aktywne łowienie jigiem, gumą oraz szerokim spektrum woblerów jest po prostu genialnym, świadomym i komfortowym doświadczeniem.


     



    Lekkość i manewrowość wędki, przy dużej czułości wybija się bardzo, ciężko znaleźć jakikolwiek porównywalny składany blank w tym względzie, może poza paroma produkcjami stricte japońskimi. Podany zakres jest realny, w wypadku D69MLXF2 najlepiej łowi się gumami 5-10cm plus główki 5-15g, kogutami do 15g, woblerami 6-13g (takich używałem, prawie wyłącznie z systemem rzutowym - Rapala plus szereg zabawek made in Japan;)). Łowiąc na takie przynęty okonie, sandacze, szczupaki robi się nie tylko z wielką przyjemnością,ale też bardzo skutecznie, także za sprawą znakomitej amortyzacji podczas holu. Wychodzi wtedy druga natura Delta, brak suchości, chęć do wejścia w ugięcie przy zachowaniu mocy i kontroli. Całość, z perspektywy roku na wodzie naszych egzemplarzy (drugi to Delta 74MXF2), a także z opinii, głównie entuzjastycznych, naszych klientów, daje obraz produktu znakomicie dopracowanego pod każdym względem.


    Lamiglas INF863 – 2.18m 5-21g 8-20lb Fast.

     



    Drugie wędzisko, które chcieliśmy zaprezentować, jest już w klasycznym jednoskładzie, to Lamiglas Infinity. Z Infinity korzystamy od wiosny 2013. Blank podobnie jak Delta, korzysta z najnowszych zdobyczy w technologii kompozytowej. Nawiązuje do koncepcji Lamiglas Titanium, tu rolę dopalaczo-wzmacniacza w dolnych partiach blanku pełni woven grafit.


     



    Blank ma subtelną szczytówkę, która dość szybko się wzmacnia, dolne partie wyglądają już dość potężnie, blank jest mocno zbieżny. Całość jest bardzo sprężysta, szybka, harmonijna. Egzemplarz ze zdjęć wykonaliśmy wiosną tego roku, w rękojeści musiał się znaleźć nowy, interesujący i wielce obiecujący uchwyt Fuji TVS, ogólny styl tym razem bardziej predysponował na gryfy piankę. Ze względu na zbijanie wagi i piękny wygląd woven, którego szkoda przecież zakrywać, jedyną opcją na rękojeść był split grip:). Przelotki to Fuji SIC Titanium w klasycznym koncepcie. Blank minimalnie skróciłem z góry na wymiar do przelotki 1.6mm.


     



    INF ma niezły wygar, rzuca wspaniale różnymi przynętami. Sporo egzemplarzy zbroiliśmy też castingowo, to już pełna poezja.. Wędzisko naprawdę dużo potrafi, przede wszystkim jako narzędzie do gum i jigów. Najlepszy zakres dla INF863 to główki 7-25g(albo ciężarki do np.Carolina Rig). Wielkość gumy 3-5”, przy prowadzeniu pracuje końcówka szczytówki, linka zawsze jest bardzo ładnie napięta. Czułość jest naprawdę świetna, również w temacie przekazywania życia od samej przynęty.


     



    Większa twardość blanku w partiach szczytowych szybko pojawia się podczas mocniejszego podbicia, zacięcia, wtedy nagle wychodzi te 20lb i zaawansowana konstrukcja blanku, moc jest przepotężna. Tę moc przy okazji bardzo łatwo się dozuje, można wykonać bardzo szybkie i mocne zacięcie, można też wytrzymać podskubywania, delikatne brania i małym ruchem nadgarstka efektywnie przyciąć w intuicyjnie najlepszym momencie. A dalej, jak to Lamiglas, wędka bajecznie amortyzuje podczas holu, jest super amortyzacja, jest też duuży zapas mocy. Ogólnie Lami w super formie:) Druga, odmienna grupa przynęt, którymi kapitalnie łowi się za pomocą Infinity to crankbaity. Pomimo, że to dość ostra wędka, to czuła szczytówka, gładkość pracy, super czułość, wyważenie w ręku, sprawiają, iż obławianie crankami zwalonych drzew, czy pól rdestnic jest bardzo efektywne. Dobrze łowi się wszelkimi modelami miedzy 10 a 20g(najczęściej używałem DT, B-Switcher, DeepX, DUO M65). W tych warunkach przydaje się też zwiększona moc tego blanku, rybę trzeba siłowo wyciągnąć spomiędzy gałęzi, czasami natychmiastowo, a Infinity bez problemu staje na wysokości zadania.


     



    Przy okazji kilkumiesięcznych testów tego egzemplarza z nowym TVS muszę przyznać, że nam ten uchwyt bardzo przypadł do gustu, nie tylko wizualnie... Jest bardzo wygodny, niemęczący kompletnie przy symetrycznym chwycie i ciepły.. Podsumowując, te dwie wędki naprawdę sporo potrafią i ogarniają, a łowienie za ich pomocą dostarcza mega frajdy:)


    @Tomek Mańczak, 2014

  • Noen - test łowiska

    Przez admin, w Relacje,

    Banner image:
    Przygotowania
     
    Kiedy Leszek Ściborski z „Zewu Przygody” zaproponował redakcji jerkbait.pl przetestowanie jednego z jezior znajdującego się z ofercie biura, moje pierwsze pytanie brzmiało „czy możemy tam dotrzeć samolotem”? Wyprawy do Szwecji, od lat trwale wpisane w kalendarz wielu polskich wędkarzy, kojarzą się przede wszystkim w wyprawami promowymi. A to niestety oznacza dobre kilkadziesiąt godzin spędzone bynajmniej nie na łowieniu ryb, ale na mniej lub bardziej komfortowej podróży. Tymczasem lotniska w południowej i środkowej Szwecji oddalone są przeciętnie o ok 1.5 godziny lotu z centralnej Polski…
     
     
    Ku mojej radości Leszek powiedział że nie ma problemu, może zaoferować transport na miejscu z lotniska w Goeteborgu leżącego niewiele ponad 2h jazdy samochodem od jeziora Noen. To oznaczało dla nas, że na wodzie będziemy kilka godzin po wylocie z Warszawy (po drodze musieliśmy zrobić przystanek na zakupy spożywcze w którymś z miejscowych hipermarketów typu ICA / Copp Consum ). Decyzja zapadła, z dużym wyprzedzeniem kupiliśmy 4 bilety lotnicze WizzAir z terminem wylotu/powrotu w trzecim tygodniu maja i zaczęliśmy przygotowania do wyjazdu.
     
     
    Dla mnie nie była to na szczęście pierwsza wyprawa „lotnicza” do Szwecji. Bakcylem tego rodzaju podróży zaraził mnie i niezbędne know-how przekazał jakiś czas temu forumowy kolega @yglo. Można powiedzieć, że podstawowym wyposażeniem do tego typu podróży są dwa elementy: duża torba (najlepiej tzw. hokejowa, długości ok. 100cm) oraz wędki typu travel (optymalnie długości ok 7’0” w trzech kawałkach). Taki zestaw nie tylko znaczenie obniża koszty podróży (brak konieczności wykupowania bagażu dodatkowego tzw. sportowego) ale również znacznie zmniejsza ryzyko uszkodzenia lub zagubienia sprzętu wędkarskiego. Do jednej dużej torby hokejowej bez problemu spakujemy bowiem trzy wędki zabezpieczone (obowiązkowo) sztywną tubą. Dodajmy do tego 2-3 kołowrotki, trochę gum, woblerów i parę blaszek i mamy sprzęt wystarczający na tydzień lub dwa łowienia. Lekkie kalosze, coś od deszczu i trochę ubrań też się do takiej torby zmieści (sama torba waży ok 4 kg wiec spokojnie można w nią spakować od 20 do 25 kg bagażu w zależności od limitu dopuszczonego przez przewoźnika). Przy tych gabarytach i wadze, warto przy tym wybrać model w wysuwaną rączką do transportu.
     
     
     
     
     
     
    Lecimy
     
    Czy po takich misternych przygotowaniach coś mogło pójść nie tak ? Oczywiście…. Chciałoby się powiedzieć „złe dobrego początki”. Dobre humory na warszawskim Okęciu szybko nam prysły kiedy okazało się że samolot będzie miał opóźnienie. Najpierw miało ono wynosić 2 godziny ale finalnie okazało się że w Goeteborgu wylądowaliśmy 6 godzin później. To bardzo trudna sytuacja, kiedy na lotnisku w Szwecji czekał na nas zamówiony transport…. na szczęście z pomocą przyszedł Leszek z Zewu – byliśmy cały czas w kontakcie telefonicznym więc Leszek wiedział o naszej trudnej sytuacji i udało mu się zorganizować transport zastępczy który odebrał nas 6 godzin później z lotniska w Goeteborgu. Niestety tak znaczne opóźnienie oznaczało, że tego dnia o łowieniu mogliśmy już zapomnieć, zwłaszcza że po drodze musieliśmy się jeszcze zatrzymać na zakupy spożywcze z hipermarkecie. Była to również okazja do spotkania forumowego kolegi Andrzeja, na stałe mieszkającego w Goeteborgu. Myślę że morał z tej historii jest tylko taki, że przy wszystkich zaletach podróżowania samolotem trzeba po prostu uwzględniać w planowaniu i liczyć się z opóźnieniami lotów, zwłaszcza wybierając tzw. tanich przewoźników.
     
    Na miejscu – zakwaterowanie, łodzie
     
    Na miejsce dotarliśmy późnym popołudniem, akurat żeby się rozpakować i rozejrzeć. Biuro Zew Przygody ma nad jeziorem Noen dwa domki, jeden większy, położony bliżej środkowej części jeziora a drugi mniejszy, położony nieco dalej na południe. Oba usytuowane są w bezpośredniej bliskości jeziora, od 100 metrów od linii wody. Dokładne usytuowanie naszego domku zaznaczyłem na podanym linku google.maps: http://goo.gl/N2H6O9
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Domek w którym mieszkaliśmy był typowym szwedzkim domkiem jakie można spotkać nad jeziorami czy szkierami w Skandynawii, czystym i bardzo komfortowo wyposażonym dla 4 osób. To co go wyróżniało to starannie zagospodarowane i malownicze otoczenie, nie zabrakło nawet pary kucyków – myślę, że w to miejsce można przyjechać nie tylko z kolegami na ryby ale również z rodziną (zwłaszcza z dziećmi) na wypoczynek.
     
     
     
     
     
     
    Nie mogliśmy narzekać również na łódki które były do naszej dyspozycji, pływaliśmy na nich komfortowo i bezpiecznie, pominąwszy przygodę jaka nam się przydarzyła pierwszego dnia (okazało się, że przy jednej z łódek przez pomyłkę została zainstalowana niewłaściwa linia paliwowa co na szczęście Leszek szybko naprawił przywożąc właściwą linię paliwową). 6-konne silniki przy łódkach okazały się właściwym kompromisem – pozwalały dotrzeć w każdy zakątek jeziora a jednocześnie ograniczały zużycie paliwa.
     
     
     
     
     
    Poznajemy jezioro
     
    Kilka słów o samym jeziorze. Noen jest niedużym zbiornikiem wodny o cech ach jeziora rynnowego (ok. 10km długości, od kilkuset do ok. 1.5 km szerokości). Dla lepszej orientacji załączam mapę batymetryczną:
     
     
     
     
     
     
     
    Jak widać północny oraz południowy kraniec jeziora zajmują dwie nieco płytsze zatoki, które wraz z kilkoma mniejszymi blatami i zatokami w części środkowej stanowią naturalne łowiska do łowienia z ręki. Jezioro w zasadzie nie ma górek podwodnych, poza jedną (bardzo ciekawą) strukturą w północnej części zaznaczonej na tym fragmencie mapy:
     
     
     
     
     
     
    Jest jednak kilka małych wysepek oraz cypli które pełnią zbliżoną rolę i których stoki można wygodnie obławiać, zwłaszcza pod kątem jesiennego okonia. Tegoroczny maj nie był jednak zbyt dobrym okresem na pasiaki i przez cały pobyt złowiliśmy dosłownie jednego okonia, zresztą przypadkowo przyłowionego na slidera:
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Odnajdą się też na Noen z pewnością miłośnicy trollingu. Jezioro oferuje kilka mniejszych lub większych plos, tradycyjnie ciekawe będą również wyjścia i wejścia z zatok na główną czaszę jeziora. Warto zaznaczyć iż ciekawe łowisko i dobry „kant” trollingowy znajduję się dosłownie naprzeciwko miejsca zakwaterowania, więc przy odrobinie szczęścia nie trzeba pływać daleko żeby spotkała nas przygoda z porządną rybą.
     
     
     
     
     
    Łowimy
     
    Kto był w tym roku w Szwecji ten wie że sezon trafił się dosyć szczególny. Wiosny… w zasadzie nie było, była za to niezwykle lekka i bezśnieżna zima która mamy wrażenie nieco rozregulowała zegary biologiczne mieszkańców tamtejszych wód. Planowanie wypraw z dużym wyprzedzeniem zawsze niesie za sobą ryzyko trafienie na średnią pogodę. My założyliśmy że jedziemy w „bezpiecznym” okresie czyli trzecim tygodniu maja, patrząc z perspektywy czasu, pewnie nieco łatwiej o efekty byłoby na samym początku maja – taki rok.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    wczesnym latem życie tętniło nie tylko pod wodą
     
     
     
    Tymczasem, poza pierwszym dniem kiedy trochę się zachmurzyło i popadało, przyszło nam łowić w prawdziwie letnich warunkach. Kremy z filtrem, przeciwsłoneczne okulary, kapelusze, buffy – robiliśmy co w naszej mocy żeby uniknąć poparzenia. Czysta i prześwietlona woda zostawiała niewielki wybór – w godzinach porannych i wieczornych łowiliśmy z ręki na płytszych łowiskach a w ciągu dnia szukaliśmy szczęścia na głębszej wodzie w trollingu. Przy czym na płytszej wodzie ryby łowiliśmy, a na głębszej zasadniczo oglądaliśmy je tylko na echosondzie (pomijając kilka wyjątków). W sytuacji pomagała trochę poranna mgła, która utrzymywała się czasem do godziny 11 i ograniczała prześwietlenie wody.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    poranne mgły ...
     
     
     
     
     
     
     
    ... i popołudniowe słońce
     
     
     
     
     
     
     
    Celem wyprawy były głownie szczupaki, chociaż okoni szukaliśmy w typowych okoniowych miejscach takich jak zwalone do wody drzewa, skalne ściany, okolice wysepek – to jednak wybitnie nie chciały współpracować poza jednym wspomnianym już desperatem. Sandacza na Noen podobno nie ma (chociaż jest na sąsiednim jeziorze).
     
     
     
     
     
     
    nad Noen swój udany debiut miał nasz firmowy jerk
     
     
     
    Szczupaki natomiast brały i można się było wyłowić, zwłaszcza łowiąc z ręki w miejscach z roślinnością podwodną. Mam wrażenie że do największych kabanów na Noen nie udało nam się dobrać, ale metrówka i kilka dziewięćdziesiąt przypadły nam w udziale, co biorąc pod uwagę liczne mniejsze „sportowe” szczupaki każde wyjazd uznać za udany pod względem wędkarskim. Kilka ryb z wyjazdu prezentujemy na fotkach poniżej:
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    ...ryby oczywiście wracały do wody – może kiedyś złowimy je ponownie?
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Podsumowanie
     
    Powrót do domu minął nam bezproblemowo – pomijając akumulator to echosondy zarekwirowany Piotrkowi z bagażu podręcznego na lotnisku w Goeteborgu. Akumulatorki włożone do bagażu głównego nie wzbudziły natomiast niczyich podejrzeń i już po ok 1,5 godziny byliśmy w Warszawie – wypoczęci jak po mało którym pobycie wędkarskim w Szwecji. Taki ekspresowy powrót to niewątpliwie mocna strona wycieczki lotniczej i ukoronowanie prawdziwego wędkarskiego urlopu.
     
     
    Noen zrobiło na nas dobre wrażenie. Jest to woda przyjazna, ciekawa i bezpieczna. Nie jest szczególnie wymagająca technicznie ani trudna do rozszyfrowania. Sprzęt pływający będący do dyspozycji pozwala w ciągu jednego dnia spenetrować całe jezioro, wzdłuż i wszerz. W takiej sytuacji zlokalizowanie ryb i dobranie metody połowu jest tylko kwestią czasu. Trzeba by było trafić naprawdę na ekstremalną pogodę żeby zostać na tej wodzie wyeliminowanym z łowienia. Jeżeli chodzi o obsadę drapieżnika, to chociaż żeby się wypowiedzieć nt okoni na Noen musielibyśmy tam zajrzeć jesienią, widzieliśmy tam kilka okoniowych bankówek które czekały na swój czas… natomiast ze szczupakiem jest nieźle, co potwierdzają zarówno nasze wyniki jak i odczyty z echosondy.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    zwrócenie rybie wolności do przyjemność porównywalna z jej złowieniem
     
     
     
    Pozostaje tylko mieć nadzieję, że ta nieduża w sumie woda nie zostanie wyeksploatowana przez „mięsiarzy” bo jest to naprawdę przyjemne miejsce, które warto odwiedzić z wędką i spędzić zasłużony wędkarski urlop. Czego i Państwu życzę.
     
    @friko, 2014

  • Spokojnie, to nie jest takie trudne.
     
    Pomogę Ci zacząć, wyjaśniając wszystko "krok po kroku". Jako że do tworzenia woblerów zwykle stosuję balsę, tak też postąpiłem i tym razem. Balsa to wdzięczny materiał, w sam raz dla początkujących. Może masz już listwę, albo i kawałek deski? To ułatwia sprawę. Może któryś z przyjaciół ma? Popytaj. Można też znaleźć na znanym portalu aukcyjnym, w sklepach dla modelarzy, a czasami na giełdzie jerkbait.pl Kto szuka, ten znajdzie
     
    Pierwszy wobler.
     
    Nieduży, lecz nie za mały. Na rzekę (kleń, pstrąg), na jezioro (okoń), prosty w budowie i w późniejszym "uruchomieniu". Proponuję z balsowej deski o grubości 1 cm, długość całkowita 4 cm, na pograniczu pływalności. Do dzieła!
     
    Najpierw na kawałku tekturki (opakowanie które już nie jest potrzebne) zaznaczam dwie równoległe linie, oddalone od siebie o 1,5 cm.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Następnie zaznaczam odległość 4,5 cm (później wobler ulegnie skróceniu)
     
     
     
     
     
     
     
    A później jedna kreska i już są dwa trójkąty.
     
     
     
     
     
     
     
    Teraz narzędzia. Piłka dowolnego typu, wysokiej jakości lub "marketowa", to nie ma większego znaczenia. Byle w miarę prosto cięła.
     
     
     
     
     
     
     
    Z deski odcinamy kawałek o wymiarach 4,5 cm.
     
     
     
     
     
     
     
    Kolejne zdjęcia nie wymagają komentarza.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Teraz wracamy do naszego tekturowego szablonu. W odległości 8 mm zaznaczyłem kropkę, przez którą poprowadziłem linię. Dla większej przejrzystości rysunku wobler zakreskowałem.
     
     
     
     
     
     
     
    Już wiemy, ile odciąć - to samo można zrobić z jednym z trójkątów wyciętych z deski. Prosto tnąc, bez wyrzynarki, mamy z grubsza wycięty kształt woblera.
     
     
     
     
     
     
     
    Teraz cienkopisem należy zaznaczyć linię, dzielącą wobler na połowy:
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Przy okazji - amerykańscy uczeni odkryli, że istnieje większa i mniejsza połowa. Odkroili połowę pomarańczy i położyli obok połowy z mandarynki. Leżały obok siebie, dwie połowy, jedna większa od drugiej. Voila! Obie górne części nacinamy lekko wzdłuż linii, na głębokość około 3 mm.
     
     
     
     
     
     
     
    Teraz trzeba rozejrzeć się za jakimś obciążeniem. Znalazłem śruciny o wadze 1 grama.
     
     
     
     
     
     
     
    Na woblerze wyznaczam wysokość, a następnie wiertłem, frezem lub nożem wycinam otwór pod obciążenie.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Miłośnicy "jajcarskich" przynęt mogą wkleić śrucinę, natomiast ja proponuję przeciąć ją na pół. Do przecięcia śruciny, a także do późniejszych prac zastosowałem zwykły nożyk do tapet.
     
     
     
     
     
     
     
    Teraz pora zaznaczyć na brzuszku woblera dwie linie, wg których nastąpi jego "odchudzenie".
     
     
     
     
     
     
     
    Pamiętaj proszę, że lepiej odcinać 10 razy po niewielkim plasterku, niż raz zbyt głęboko naciąć. Kilka minut później mamy:
     
     
     
     
     
     
     
    Teraz, nie śpiesząc się, delikatnie "zaokrąglamy" wszystkie brzegi woblera, ścinając zgodnie z przykładem ze zdjęć kanciaste krawędzie. Pamiętam też o pocienieniu głowy i ogona.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Papier ścierny. Przyda się nam grubszy (150 - 180), drobny (np. 220) i bardzo drobny (400). Ten ostatni pozwoli uzyskać bardzo gładką powierzchnię.
     
     
     
     
     
     
     
    Stosując wpierw grubszy, a finalnie drobniejszy papier wszystkie "kanty" zaokrąglam, ścinając również odrobinkę noska i ogonku. Wobler, który jeszcze przed chwilą miał 4,5 cm, teraz ma długość 4,0 cm.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Niedokładnościami i "brakami" zajmiemy się za chwilę. Teraz pora na stelaż.
    Fajnie jest mieć komplet narzędzi i materiałów. Choćby okrągłe szczypce do gięcia drutu
     
     
     
     
     
     
     
    Pokażę teraz jak poradzić sobie, gdy takich szczypiec nie mamy.
     
    Bierzemy drut (0,6 - 0,8 mm), ja wziąłem około 15 cm. Im bardziej miękki, tym mniejszą średnicę trzpienia zastosujemy. Trzpieniem, na którym uformujemy przyszłe oczko mocujące wobler (i kotwiczkę), może być wiertło, gwóźdź lub stalowy drut. Ja zastosowałem wiertło 2,5 mm
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Myślę, że zdjęcia wyjaśniają proces
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Kleszczami łapię kółko i doginam "wąsy". W efekcie otrzymujemy
     
     
     
     
     
     
     
    Kolejne etapy doginania stelaża
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Odcinanie nadmiaru drutu.
     
     
     
     
     
     
     
    Wkładamy stelaż w nacięcie i wklejamy go. Fajnie byłoby na żywicy... ale dziś wystarczy nam Super Glue.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Teraz przyda się węglan sodu i klej błyskawiczny.
     
    Węglan sodu to proszek do pieczenia ( ), a klej... Kilka słów o kleju cyjanoakrylowym. Znany jako "Super glue", "Kropelka", Super klej", "Klej błyskawiczny" i t.p. Błyskawicznie skleja palce (i oczy!!!), dlatego należy zachować wzmożoną uwagę w czasie jego używania. Trwale niszczy ubrania, opary są szkodliwe, kropla kleju na skórze potrafi poparzyć (reakcja egzotermiczna). Płonie niczym benzyna. Przy zachowaniu zdrowego rozsądku oddaje jednak ogromne zasługi i dlatego warto stosować cyjanoakryle.
     
     
     
     
     
     
     
     
    Zanim otworzymy nowe opakowanie kleju warto chwilę potrzymać tubkę w pionie - łatwiej będzie usunąć powietrze i dozować klej. Tubka odpowiednio zgięta nieźle stoi bez dodatkowych podstawek
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Teraz przygotujemy dozownik proszku do pieczenia
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Każdy ubytek (na grzbiecie wokół stelaża, na brzuszku przy obciążeniu) uzupełniamy dodając odrobinkę kleju, posypując to miejsce proszkiem, nadmiar strząsając, ponawiając ten proces ile razy zachodzi taka potrzeba.
     
     
     
     
     
     
     
     
    Teraz wobler powinien po leżakować w Capon'ie. Mało kto jednak ma w domu Capon
    Zamiast tego pokrywamy wszystkie pozostałe fragmenty woblera klejem. W miarę możliwości nie za grubą warstwą. Klej świetnie wpija w balsę, utwardzając ją i wzmacniając, ale nadmiar lepiej zetrzeć jednorazowymi chusteczkami. Na zdjęciu widać wobler po powyższych zabiegach.
     
     
     
     
     
     
     
    Papier 220, a następnie 400 da powierzchnię o niezłej gładkości
     
     
     
     
     
     
     
    Dobrze jest mieć różne fajne farby. Im większa paleta, tym ciekawsze rzeczy można tworzyć. Tak samo - im lepsza jakość (również często wyższa cena), tym prostsze staje się malowanie. Ja pokażę, że można poradzić sobie mając do dyspozycji tylko najtańszą (białą) plakatówkę.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    W celu przyśpieszenia schnięcia farby na woblerze, zastosowałem profesjonalną suszarkę. Do włosów. Białą farbą pokryłem cały wobler. Wysuszyłem go. Następnie boki i grzbiet pokryłem (przy pomocy patyczka do uszu) białą farbą z niewielkim dodatkiem czarnego tuszu. "Szarą" farbą uzyskałem namiastkę srebrnej. Czystą szpatułką pomaczaną w wodzie zmyłem część farby i uzyskałem coś w postaci łuków skrzelowych, a drapiąc świeżą farbę wykałaczką - linię boczną. Dodatkowy tusz dodany do szarej farby pozwolił na uzyskanie ciemnej, prawie czarnej na grzbiet. Nakładanej oczywiście patyczkiem higienicznym Oczy to biała farba i tusz.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Teraz dokładnie należy całość wysuszyć. Farba musi wyschnąć "na kamień", inaczej niedługo cały efekt pryśnie. Suszyć należy z przerwami (suszarka lub żarówka - kilka minut, a później kwadrans przerwy).
     
    Kolejny krok to nacięcie na ster. Staraj się wykonać je dokładnie prostopadle do woblera. Jeśli jednak będzie niewielka niedokładność, nie martw się. Będzie czas, by to skorygować.
     
     
     
     
     
     
     
    W szczelinę wlewam obficie klej cyjanoakrylowy by uszczelnić wobler, nadmiar kleju usuwając kartonem. Należy zrobić to zdecydowanie i szybko, gdyż klej jest błyskawiczny nie tylko z nazwy. Można wobler pomalować lakierem. Fajnie jest mieć odpowiedniej jakości, poliuretanowy, np: Domalux lub Hartzlack. Zwykle jednak w domu takiego nie ma. Może też być bezbarwny Nitro. Na dobrze zabezpieczonym woblerku z balsy (utwardzonym przez super klej) będzie dobrze trzymać i nie popęka. Ale co zrobić, jeśli takiego lakieru też nie ma? Za dwa złote można nabyć bezbarwny lakier do paznokci.
     
     
     
     
     
     
     
    Lakier schnie, pora zająć się sterem.
     
    Można użyć gotowego, można samemu wyciąć z poliwęglanu, stosowałem też różne inne materiały, jednakże na pierwszy ster proponuję Ci zastosować stalową blachę. Ma kilka zalet, w tym najważniejsza to plastyczność. Zastosowałem wieczko z puszki po groszku konserwowym, ale może być dowolna inna (podobna) blacha.
     
     
     
     
     
     
     
     
    Najpierw szablon.
     
    Na papierze obrysowuję szerokość woblera (szerszy spowodowałby mocniejszą pracę, a tu już będzie bardzo mocna). Wycinam papier i wzdłuż składam go na pół. Długopisem rysuję sobie połowę steru i wycinam. Jeśli jestem z efektu zadowolony, kończę ten etap, a jeśli nie - ponawiam próbę tak długo, aż osiągnę kształt, którego oczekuję.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Kształt steru przenoszę na blachę przy pomocy mazaka permanentnego. Wycinam w miarę możliwości dokładnie nożycami (nie brać mamie czy żonie, bo będzie awantura!). Warto do tego celu posłużyć się jakimiś starymi, wysłużonymi już nożyczkami. Do blachy będą wystarczające. Wszelkie niedokładności i "kanty" usunąłem przy pomocy papieru ściernego.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Gwoździem i młotkiem można zdziałać cuda - ja tylko zapunktowałem blachę. Teraz ster (po wklejeniu) już nie wypadnie z woblera.
     
     
     
     
     
     
     
    Dobrze jest wklejać ster na żywicę. Ale jeśli nie ma żywicy, jest Super glue. Ster po wklejeniu należy zabezpieczyć, poznaną już wcześniej metodą - odrobina kleju i proszek do pieczenia.
     
     
     
     
     
     
     
    Pozostaje założyć kotwiczkę i można iść nad wodę.
     
    Wobler powinien "chodzić" prosto, gdyby jednak wykładał się na bok, (np. przez krzywe wklejenie), to nie jest problem. Jeśli kładzie się na prawy bok, to przednie oczko można kombinerkami przesunąć lekko w prawo. Lub ster wygiąć lekko w lewo. Jak praca woblerka jest za słaba, przednie oczko można lekko obniżyć. Lub ster dać bardziej do pionu. Zbyt mocną pracę korygujemy podnosząc przednie oczko, lub zmniejszając powierzchnię steru poprzez jego dogięcie w kierunku przedniego oczka.
     
     
    Wobler urodą nie grzeszy
     
    Zrobiony jest jednak bardzo szybko, "bardzo "budżetowo" i z zastosowaniem bardzo prostych środków. Nie jest przeznaczony na wystawę. Dokonałem próby zniszczenia woblerka. Żyłkę 0,16 wytrzymał bez problemu. Na 0,20 już widać było, że jest to jego górna granica wytrzymałości. Przy grubszej - poległ by z pewnością. Pamiętać jednak należy, że jest to woblerek 4 cm, wagi lekkiej (2,0 gramów), pływający, przeznaczony do raczej cieńszych (więc i słabszych) linek. Do połowów nawet walecznych kleni i pstrągów, lecz z zastosowaniem delikatnego sprzętu, wystarczająco mocny. Powodzenia w samodzielnym struganiu!
     
    Autor: Woblery z Bielska

  • Podstawą skuteczności zasad Złów i Wypuść, jest technika obchodzenia się ze złowioną rybą. Oczywiście, żadna technika nie pomoże jeśli nasz okaz nie trafi ponownie do wody. Tym niemniej końcowy sukces, czyli szybki powrót do pełnej kondycji naszej zdobyczy, jest możliwy tylko wówczas, jeśli prawidłowo przebrniemy przez cały proces spotkania z wymarzoną rybą. Od czego powinniśmy zacząć?


    Od prawidłowego doboru sprzętu. Chyba każdy, komu choć raz duża ryba zerwała zestaw wraz z przynętą wie, jak nieprzyjemne uczucie targa w takim momencie emocjami wędkarza. Zazwyczaj kiedy już się otrząśniemy ze straty okazu, kolejna myśl pogłębia smutek uświadamiając, że oto nie tylko straciliśmy ładną rybą, ale pozostawiliśmy ją także z wbitym haczykiem w pysku. Jeśli nasza niedoszła zdobycz miała odrobinę szczęścia i grot haka lub kotwicy nie spina obu szczęk, jest spora szansa, że z czasem ryba pozbędzie się tej wątpliwej ozdoby. Ma na to kilka sposobów. Luźny koniec urwanej linki może zaplątać o podwodne przeszkody, trąc pyskiem o dno w końcu uda się wyhaczyć resztkę naszego zestawu, a jeśli potrząsanie głową i wszelkie inne sposoby zawiodą, to prędzej czy później drut haka skoroduje i odpadnie przy pierwszej lepszej okazji. Między innymi dlatego tak istotny jest prawidłowy dobór sprzętu.


    Planując kolejny wyjazd, upewnijmy się, że nasze zestawy wciąż charakteryzują się mocą odpowiednią do ryb, które zamierzamy poławiać. Pamiętajmy, że żyłki leżąc w szafie tracą swoją moc z miesiąca na miesiąc i przy dzisiejszej dostępności i rozsądnych cenach powinny być wymieniane przynajmniej raz w roku - przed każdym nowym sezonem. Sprawdźmy stan plecionki. Częste kontakty z podwodnymi przeszkodami powodują, że ostatnie metry są mocno osłabione. Jeśli nasza kontrola wykaże kiepski stan krótkiego odcinka, najlepiej go zwyczajnie odciąć i wyrzucić. Jeśli jest to większy zapas linki, to warto ją przewinąć, tak aby przy przynęcie znajdowała się do tej pory nieużywana linka z dna szpuli. Sprawdźmy hamulce naszych kołowrotków. Powinny być płynne i podczas prostego testu polegającego na gwałtowniejszym szarpnięciu za linkę nie mogą dopuścić do jej zerwania. Warto również zrobić rewizję przyponów, agrafek wraz krętlikami i kółek łącznikowych. Niby drobiazgi, ale mogą przesądzić o naszym sukcesie, bądź przyczynić się do ostatecznej porażki. Wszelkie przetarcia, trwałe załamania i rdza powinny być sygnałem do wymiany.


    Przeglądając nasz sprzęt, powinniśmy także zwrócić uwagę na jeszcze jeden, za to może najważniejszy aspekt. Dobierajmy sprzęt do wielkości łowionych ryb. Mając przyjemność łowić na wielu łowiskach w kraju i za granicą obserwuję, jak wielu wędkarzy wciąż ma z tym problem. Nie zabierajmy się za polowanie na szczupaki z wędką, która pod większym okoniem gnie się do granic wytrzymałości. Planując zasiadkę na karpia w łowisku, w którym nie brakuje dwucyfrowych okazów, zostawmy w domu kije do połowu płoci. Mimo że podejście grubego pstrąga jest nie lada wyzwaniem i dużą nobilitacją dla łowcy, nie róbmy tego z muchówką w klasie przeznaczonej do połowu lipieni. Oczywiście, piękno wędkarstwa polega także na nieprzewidywalności i może się zdarzyć sytuacja, w której metrowy szczupak zaatakuje paproszka przeznaczonego dla okonia. Staram się tu jednak przekonywać do świadomego podejścia do naszego hobby.


    Odpowiedni dobór sprzętu pozwoli nam spokojnie pomyśleć o prawidłowym sposobie holowania ryb. Wydawałoby się, że w tej kwestii nie wiele mamy do powiedzenia. Holujemy tak, jak na to pozwala ryba. Otóż nie do końca. Pamiętajcie, że ryba walczy o życie. Każda sekunda walki pogłębia deficyt tlenowy we krwi i mięśniach, powodując wyczerpanie i uwalniając do organizmu trujące substancje. Zapomnijcie o radach, mówiących aby tak długo holować naszą zdobycz, aż ta wyłoży się na bok. Brak walki to oznaka stanu totalnego wyczerpania. Oczywiście, będzie zdecydowanie prościej wyciągnąć tak zmęczoną rybę z wody, lecz jeśli chcemy ją uwolnić, to powrót do zdrowia po takim spotkaniu z wędkarzem będzie bardzo utrudniony. Zatem holujmy naszą zdobycz zdecydowanie i możliwe krótko.


     


    Hol dużej ryby wymaga solidnego sprzętu
     



    Oczywiście nie należy popadać ze skrajności w skrajność - hol powinien odbywać się w wodzie, a nie w powietrzu. Tym niemniej, przyjmijmy zasadę, że lepiej szybciej, niż zbyt długo. Amerykanie podchodzą do tematu jeszcze bardziej ekstremalnie. Otóż moc używanego przez nich sprzętu, pozwala na wyholowanie ponad metrowego szczupaka w czasie nie przekraczającym znacząco jednej minuty. Choć oglądając takie akcje mam wrażenie, że koledzy za oceanu nie mają bladego pojęcia co to hamulec kołowrotka, to proszę mi wierzyć, że obok ekstremalnej dawki adrenaliny związanej z bardzo emocjonującym i energicznym holem, ryba która nie miała szansy zużyć wszystkich zapasów energii, w końcowym rozrachunku wraca do wody bez większego uszczerbku na zdrowiu, najczęściej porządnie ochlapując szczęśliwego wędkarza żwawym uderzeniem ogona o wodę.


    Pytanie brzmi zatem, kiedy powinniśmy zacząć podbierać holowaną rybę? Otóż wówczas, kiedy kolejny odjazd był znacznie krótszy od poprzedniego. Kiedy ryba płynnie daje się naprowadzić do ręki lub podbieraka. Oczywiście trzeba być czujnym, gdyż ten ostatni zryw może być stosunkowo silny, ale to jest ten moment, w którym powinniśmy przystąpić do podbierania. Techniki podbierania i narzędzia temu służące to temat na osobny artykuł, dlatego dziś skupię się tylko na podstawowych zasadach, a najbardziej przyjazne rybie sposoby trzymania opiszę w kolejnym artykule.


    Podstawową zasadą, którą powinniśmy się kierować, jest dbałość o nie wyrządzenie naszej zdobyczy krzywdy. Zastanówmy się, czy w ogóle musimy wyciągać ją z wody? Łowiąc kilkadziesiąt okoni dziennie, kolejnego możemy odhaczyć bezpośrednio w wodzie. Czy warto fotografować się z każdym 50 cm szczupaczkiem? Na koniec sezonu, jedyną różnicą na naszych zdjęciach będzie kolor koszulki.


     


    Najbezpieczniejsze dla ryby jest jej szybkie wyhaczenie bezpośrednio w wodzie
     



    Postarajmy się możliwie szybko uwolnić rybę ze wszelkich naprężeń związanych z przynętą. Jeśli z różnych powodów wolimy pozostawić przynętę w pysku ryby, to upewnijmy się tylko, czy nie zagraża ona podstawowym organom – oczy, skrzela. Warto pamiętać, że każdy kontakt ryby z naszą ręką, ubraniem, trawą, piachem lub co gorsza kamieniami czy dnem łodzi, kończy się ubytkami ochronnego śluzu i może prowadzić do chorób skóry. Podbierając rybę uprzednio zwilżmy dłoń. Starajmy się unikać odkładania ryby. Gdy tylko jest to możliwe, przetrzymujmy ją w wodzie. Jeśli używamy podbieraka, wystarczy unieść obręcz siatki, tak aby ciało ryby znajdowało się zanurzone. Pamiętajmy tylko, że to głowa ma spoczywać w wodzie, a nie ogon.


     


    Wszystkie czynności możemy wykonać nie wyciągając ryby z wody
     



    Dysponując dużą łodzią, warto wyposażyć ją w obszerny zbiornik, w którym możemy trzymać żywą rybę. Przed każdym podebraniem, należy tylko wymienić wodę na świeżą. Jest to szczególnie ważne w cieplejszych porach roku, gdy zawartość rozpuszczonego w wodzie tlenu jest ograniczona. Takie pozostawienie naszej zdobyczy w jej naturalnym środowisku da nam czas na ochłonięcie, gratulacje partnera, przygotowanie odpowiednich narzędzi lub ustawienie aparatu. W tym czasie sama ryba nieco się uspokoi, a przede wszystkim będzie mogła oddychać, co z pewnością ułatwi jej odzyskanie dobrej kondycji. Korzystajmy z pomocy kolegi. We dwójkę jest dużo prościej zapanować nad całą akcją.



    Stając nad miejscówką zastanówmy się gdzie i jak będziemy mogli podebrać walczącą rybę. Nie raz widziałem, jak zacięta ryba „wisiała” na końcu zestawu wędkarza, nieudolnie próbującego przeciągnąć ją przez dzielące ich drzewo, krzaki, kamienie czy kilkumetrowe nadbrzeże. Utrzymujmy porządek na naszej łodzi lub stanowisku. Wyplątywanie porozrzucanych przynęt z siatki podbieraka, gdy na końcu naszego zestawu walczy duża ryba, nie należy do przyjemności. Jeśli jesteśmy sami, upewnijmy się, że wszelkie niezbędne narzędzia są w zasięgu ręki. Przypominam, że najczęściej jednej ręki, bo drugą będziemy trzymać wędkę z rybą. Jeśli w końcu chwyciliśmy nasz okaz, to starajmy się go trzymać nad lustrem wody. W przypadku, w którym gwałtowne szarpniecie wyrwie z rąk naszą zdobycz, to przynajmniej nie rozbije się ona o ziemię lub dno łodzi, a trafi tam gdzie powinna.


    Na koniec namawiam do ćwiczeń. Nie czekajmy biernie na spotkanie z rybą życia. Trenujmy, ćwiczmy, doskonalmy nasze umiejętności w praktyce. Jeśli operowanie podbierakiem sprawia nam trudności, to ćwiczmy na mniejszych rybach. Mamy kłopoty z uchwyceniem śliskiej, szamoczącej się w wodzie ryby? To podglądajmy bardziej doświadczonych kolegów, sięgnijmy po lekturę, zajrzyjmy do internetu, testujmy różne chwyty nad wodą i przede wszystkim nie zniechęcajmy się. Ryba nie parzy i pewny uchwyt trzeba zwyczajnie wypracować. Zebrane doświadczenie przyda nam się podczas spotkania z naszym najcenniejszym okazem, gdy emocje często nie pozostawiają miejsca na zbyt wiele błędów.



    Mateusz Baran
    (Artykuł opublikowano w WW 05/2009)

  • W królestwie tajmienia

    Przez admin, w Relacje,

    Po trzech dniach morderczej podróży, zmieniając kilka razy środki transportu, docieramy wreszcie nad upragnioną rzekę. Pogoda typowo niewędkarska – bezchmurne niebo i trzydziestostopniowy upał. Na szczęście komary i meszki prawie nie dokuczają. W „syberyjskim” rozumieniu, rzecz jasna... Humory dopisują, wszystkich rozpiera energia, błyskawicznie zatem przygotowujemy pontony i zaczynamy spływ. W górnym biegu rzeka nie jest zbyt duża i płynie dość leniwie. Woda jest bardzo czysta, a brązowe zabarwienie zawdzięcza zawartym w niej związkom żelaza.

    Pierwsze dwa dni nie przynoszą oczekiwanych efektów – trafiają się pojedyncze ryby, ale ich rozmiary nie są zbyt imponujące. Zwrot następuje drugiego dnia wieczorem. Wyciągam pierwszego okazałego tajmienia – ma 105 cm długości. Nietrudno zauważyć, a raczej poczuć, że ryba ma znacznie większą masę niż tajmienie o podobnej długości, wcześniej łowione przeze mnie w innych częściach Rosji czy Mongolii. To efekt obfitości pokarmu dostępnego w rzece, a przede wszystkim obecności ikry łososi pacyficznych, która przez trzy miesiące stanowi najważniejszy, jakże kaloryczny, składnik odżywczy tajmienia.


    W miarę spływania w dół rzeka robi się coraz większa i coraz bardziej dzika. Brzegi i dno usiane są setkami powalonych drzew. To bardzo utrudnia zarówno poruszanie się, jak i wędkowanie. Świadomość tego jak bardzo wymagające jest to łowisko dociera do nas gdy zaczynamy obserwować zawartość naszych pudełek na przynęty. W podwodnym gąszczu korzeni, konarów i gałęzi, w zastraszającym tempie znikają nasze blachy i woblery. Zdarzają się i takie przypadki, gdy w trzech kolejnych rzutach urywam trzy przynęty.


    Fakt poważnych spustoszeń w naszych przynętowych zasobach łagodzi jednakże myśl, że taka rzeka oznacza również wprost nieobliczalną ilość kryjówek dla ryb. Szybko się o tym przekonujemy, łowiąc zarówno więcej, jak i coraz to większe ryby. Okazy 10-15 kg nie należą do rzadkości, a od czasu do czasu mamy możliwość zmierzyć się z jeszcze większym przeciwnikiem. Pogoda „poprawia” się - niebo zaciągnęło się chmurami i pada delikatny deszcz. Takie warunki pozytywnie wpływają na aktywność ryb. Jeśli dotąd mogliśmy liczyć na brania głównie wieczorem, to teraz łowimy praktycznie przez cały dzień.


     



     



     



     



     



     



     



     



    Codziennie spływamy tylko kilkanaście kilometrów, ale w tych warunkach to bardzo duża odległość. Inaczej niż na innych rzekach, na których miałem okazję wcześniej wędkować, tu nie trzeba szukać miejscówek – tu cała rzeka jest jedną wielką miejscówką. Ryb można się spodziewać praktycznie wszędzie.


     



     



     



    Powalone drzewa mocno utrudniają spływ, a niektóre osadzone w poprzek rzeki wręcz uniemożliwiają przepłynięcie. W takiej sytuacji nie pozostaje nam nic innego jak użyć mechanicznych pił, by z ich pomocą wyciąć w tej naturalnej tamie wąski przesmyk.


     



     



     



    Wychodząc rano z namiotu łatwo natknąć się na ślady obecności zwierząt, które nocą podchodzą do naszego obozu.


     



     



    W przedostatni dzień spływu łowię swoją największą rybę – 37-kilogramowego tajmienia o długości 141 cm. Uderzenie w przynętę następuje w miejscu, w którym kipiący, piekielnie silny nurt przewala się przez rynnę i leżące wzdłuż niej potężne powalone drzewo. Błyskawicznie unoszę wędkę do góry i biegnę za rybą w dół rzeki. Szczęśliwie udaje mi się ominąć na wpół utopiony pień. Choć nie jest to łatwe próbuję zapanować nad potężnym rywalem zapiętym na końcu mojej wędki. Nie ułatwia mi tego, ani silny nurt rzeki, ani stosunkowo delikatny kij o mocy 22lb. W pewnym momencie tajmień przewala swoje cielsko na powierzchni wody i dopiero wtedy tak naprawdę dociera do mnie z jakim okazem mam do czynienia. Adrenalina, niesamowite emocje i jedna, jedyna myśl w głowie – zwyciężyć! Skupiony, gotowy odpowiedzieć na każdy, nawet najbardziej nieoczekiwany ruch ryby, powoli schodzę w dół rzeki. Na szczęście ten fragment wody pozwala mi na to. Po około 20 minutach holu udaje mi się podprowadzić walecznego tajmienia do brzegu. Szybko porzucam myśl o samodzielnym wyciągnięciu kolosa. Za duże ryzyko i zbyt wiele do stracenia. Z pomocą kolegów, chwilę później ryba ląduje na brzegu. Dzisiaj Podia, duch łowców i myśliwych z tajgi, była mi łaskawa i pozwoliła poczuć rozkosz wędkarskiego raju...


     



     



     



     



    Wyprawa, jak zwykle, kończy się zbyt szybko. Wypatrujemy na niebie naszego helikoptera.


     





     



     



     



     



     



     



     



     



    Potem już „tylko” trzy doby tułaczki i wracamy do naszych domów. Mimo że nasze ubrania jeszcze pachną dymem z ogniska, a głowy wciąż mamy przepełnione przeżyciami ostatnich dni, już tęsknimy za Syberią, za dziką przyrodą, wspaniałą rzeką pełną fantastycznych ryb i wielką przygodą. Wrócimy tam na pewno, by znów spotkać się z Królem Syberyjskich Rzek.


    Autor: Krzysiek Zieliński

Artykuły

×
×
  • Dodaj nową pozycję...