Skocz do zawartości

Artykuły

Manage articles
  • @slider@

    Na ziemi reniferów

    Przez @slider@, w Relacje,

    Po przydługim, acz rozrywkowym rejsie do Nyneshamn i blisko 13 godzinach spędzonych w samochodzie załadowanym „pod korek”, docieramy do Laponii zmaltretowani. Jest trzecia w nocy, a na zewnątrz ledwie półmrok, który jednak wystarczy aby podziwiać miejscowy krajobraz. Rozpoczął się drugi tydzień upalnego sierpnia, a nasza wesoła, 4-osobowa ekipa zamiast lepić babki na plaży, zawitała właśnie w okolice miasteczka Arvidsjaur, skąd niedaleko już do Północnego Koła Podbiegunowego. Wysiadamy z samochodu w krótkich rękawkach, co nie zdarza się często jak na tę szerokość geograficzną. Wokół las, woda i niezmącony, nieco upiorny spokój malutkiego miasteczka.



    Ciepła i bezchmurna noc nie przeszkadza w niczym krwiożerczym komarom z piekła rodem, które szybko wypędzają nas do wnętrza domku. Nikt nie ma już siły rozpakowywać Nissana z tych wszystkich tub, toreb, woderów i robionych w pośpiechu po drodze zakupów. Stać mnie tylko aby spod sterty tej bezkształtnej, bagażnikowej masy wyszarpnąć butelkę „single malta”. Wznosimy toast za rozpoczynającą się właśnie przygodę i po chwili nieprzytomni ze zmęczenia padamy do łóżek.

    Przez następne 10 dni testujemy parę różnych łowisk i kilka razy zmieniamy miejsce pobytu. Obraz wart jest więcej niż tysiąc słów, więc niech przemówią zdjęcia, które znajdziecie poniżej. Opowiedzą Wam o bajkowym wędkowaniu w dzikiej Laponii i zachęcą, mam nadzieję, aby odwiedzić ten nie tak przecież odległy od nas zakątek. Oczywiście nie wszędzie połowiliśmy tak jakbyśmy oczekiwali, choć wszystkie miejsca wyglądały bardzo obiecująco. Niestety, im bardziej na południe się przemieszczaliśmy tym woda była cieplejsza i nierzadko pokryta roślinnością aż do samej powierzchni lustra. Nie udało się nam więc tam „dobrać do miodu”, ale to dziś już przecież bez żadnego znaczenia.

    W Szwecji byłem na rybach już pewnie kilkadziesiąt razy i zawsze chętnie tam wracam. Gdyby jednak ktoś powiedziałby mi, że mogę wyruszyć za morze jeszcze tylko jeden, ostatni raz, to wybrałbym właśnie Laponię. Jest dla mnie bowiem jak taka europejska Kanada – zasobna w ryby, dzika, odludna i bardzo piękna.



    Gdańsk opuszczamy 7-ego sierpnia.



    Już gdzieś na północy. Przerwa na posiłek. Wyjątkowo ciepło jak na Laponię.



    Rano trzeba rozpakować „majdan”.



    Niecałe 2 godziny potem wyruszamy na pierwsze kajakowe wędkowanie…



    Kajaki trzeba wpierw jakoś zwodować.



    Łowimy na dziewiczych jeziorach, nie ma tu gdzie wypożyczyć łodzi i silników.


    Jakąś godzinkę później jesteśmy wreszcie na wodzie.



    Kamil leje mi tyłek spinningiem. Ciągnie garbusa za garbusem.



    Łowienie z kajaka jest super, ale trzeba się przyzwyczaić i mocno ograniczyć ekwipunek.



    Czas na lunch na jakimś bezludnym brzegu.



    I na kawkę oczywiście.



    Wpływamy w rzeczkę prowadzącą do następnego jeziora.



    Jak w Kanadzie, tylko nie ma miśków. Jesteśmy tu absolutnie sami.



    Od czasu do czasu niewielki szczupaczek…



    Albo okonek…



    Nazajutrz jedziemy na prywatne, leśne jezioro. Długo na to czekałem.



    Wpierw należy zorganizować sobie pływadełko.



    Pływamy, rzucamy, zmieniamy muchy…



    I nic się nie dzieje. Jesteśmy mocno wkurzeni, bo wiemy, że mieszkają tu grube ryby.



    Wreszcie! Zmiana techniki na suchą muchę (duży chrust) i piękna ryba na wędce.



    Mam jakiegoś potwora. Hol przeciąga się już parę ładnych minut.



    Nie wierzę. Tego się nie spodziewałem. Palia arktyczna w rozmiarze XXL (jak na Szwecję).



    Jestem spełniony i dziś już mogę sobie co najwyżej pooglądać śliczne widoki.



    Płyń rybko i dziękuję!



    Niecałe pół godzinki później…także na chrusta. Branie słyszałem 200 metrów dalej.



    Adaś walczy 15 minut, a jego Winston jest na granicy możliwości. Ale to musi być ryba.



    Przeżywamy ponowny szok. Potok ponad 3 kg. A podobno na północy są tylko małe… bzdury.



    Kolejne łowisko jest wyjątkowe nawet jak na Szwecję. Aby tu dotrzeć trzeba się napocić.



    Jedyna droga prowadzi tym potokiem, a komary chcą zjeść żywcem.



    To najlepsze łowisko szczupaków jakie kiedykolwiek widziałem w Europie.



    Szeroki pas roślinności przybrzeżnej…



    Jesteśmy trzecią grupką wędkarzy, która wędkuje tu od dobrych kilkudziesięciu lat.



    Jeziorko, a właściwie bagno ma maksymalnie 80 cm głębokości na całym obszarze.



    Nie ma gdzie wyjść na brzeg. Kilkadziesiąt cm wody i kilka metrów mułu…



    Rozpoczynamy z wielkimi nadziejami.



    Po 30 sekundach łowienia



    Takich szczupaków można tu złowić w godzinę co najmniej 20.



    Jako szczupakowy muszkarz jestem po prostu w raju!



    100% brań jest z powierzchni wody, a szczupaki gonią z kilkunastu metrów. Miazga!



    Przez większość dnia łowię na poppery.



    Bagno wieczorową porą.



    Wspomniałem o okoniach? Biorą na przemian ze szczupakami, a guma 15 cm jest w sam raz.



    Tymczasem na drugiej łodzi…



    „Okonek” pod 50 cm….



    Kamil z Pawłem znów jadą na bagno, a ja z Adasiem na łososiowate…



    Roi się jakaś „sieczka”.



    Nierówna walka z belly boatem…ten model nie jest zbyt przemyślany.



    Ale wygrywamy tę bitwę i już jesteśmy w „blokach startowych”.



    Testujemy inne jezioro. Biorą głównie rybki po 30 cm, ale w końcu…



    Śliczna palia arktyczna, dobrze ponad 50 cm.



    A niedługo potem śliczny potoczek na Adasiowego streamerka.



    Powrót do bazy i czas na zasłużone jedzonko.



    Adam szybko wyfiletował rybę…



    …i zrobimy ją zapiekaną w folii z czosnkowym masłem, pietruszką i cytryną. Mniam.



    Przemieszczamy się na południe na rzekę Skelleftean.



    Zaczynamy test.



    Woda wygląda naprawdę obiecująco.



    Pogoda nam jednak nie sprzyja. Jest bardzo zmienna.



    Łowimy sporo szczupaków 45 – 60 cm, ale w końcu mam coś naprawdę dużego.



    Branie nastąpiło na pograniczu nurtu przy tej wysepce (zdjęcie z wieczora).



    Zassał muszkę głęboko. Bardzo silny szczupak, który wyciągnął nawet kilka metrów backingu.



    Dość krótki, ale gruby. Śliczna ryba.



    Na testowanie mieliśmy tylko 1 dzień, który mija za szybko. Na pewno tu wrócimy.



    Nasz ostatni przystanek to region Jamtland. Sprzęt wyrychtowany.



    I w drogę!



    Na pewno są tu szczupaki…



    W wielu miejscach zielsko idzie do samej powierzchni i łowi się ciężko.



    Namierzamy z Pawłem kancik z większymi rybami, ale zajęło to dużo czasu.



    Wziął na malutką, okoniową gumkę w opadzie.



    Prawie metr.



    Dosłownie minutę później również zacinam bardzo „złego” szczupaka.



    Kilka cm krótszy od ryby Pawła, ale też „kaban”.



    Oczywiście wypuszczamy 100% szczupaków.



    A wieczorem czas na grzyby. Rosną też pod naszym domkiem.



    Same kozaki i kilka prawdziwków. Uczta na koniec wyjazdu!



    To była świetna wyprawa. Udział wzięli: Kamil alias „Łysy Wąż”.



    Adaś (trening na trawniku).



    Paweł, którego nie mogę namówić do muchówki!



    I niżej podpisany. Pozdrowienia!

    Autor: Maciej Rogowiecki- z zamiłowania podróżnik, zawodowo organizator turystyki wędkarskiej w firmie Eventur Fishing. Artykuł został opublikowany w ramach współpracy pomiędzy jerkbait.pl oraz wyprawynaryby.pl

  • Jest luty, końcówka tutejszej zimy, a i tak nubijskie słońce daje się nam we znaki, a zawartość jedynej buteleczki z płynem do opalania, z filtrem 50, topnieje w oczach. Wszyscy starają się jak najwięcej części ciała chować przed słońcem, przynajmniej w godzinach południowych. Zimą temperatura powietrza jest podobna jak u nas latem, poranki i wieczory są chłodniejsze, ale nadal można spać „pod chmurką” w cienkim śpiworze.
    Na brzegu widzę skały i kamienie spękane od słońca, co pozwala domyślać się, jak gorąco jest tutaj latem. Pomyślałem, że jak będę chciał zrobić kiedyś, coś naprawdę ekstremalnego, to przyjadę tutaj w lipcu, lub sierpniu.

    Poziom wody zmienia się o około dwa metry w ciągu roku i jest zależny od ilości opadów, w porze deszczowej, w południowej Afryce. Najwyższy poziom wody jest w porze zimowej, a najniższy latem. Pora zimowa trwa od października do końca lutego, a pora letnia, od marca, do końca września.

    Zimą przewodnicy zalecają szukać ryb na głębszej wodzie. Z tego co zaobserwowałem na echosondzie, to większość dużych ryb stoi na 5-8 metrach, na grzbietach i spadach podwodnych górek, w okolicach kilkunastometrowych dołków. Brań jest mniej niż latem, bo okoń szykuje się, lub jest w trakcie tarła (tarło odbywa się w styczeniu-lutym), ale łowi się więcej dużych ryb.
    Latem, okoń wychodzi za tilapią na płytką wodę, brań jest zdecydowanie więcej, ale łowi się mniejsze ryby. Pisząc mniejsze, mam na myśli „okonki” do 25 kilogramów. Dla fanów muszkarstwa lepszy będzie zatem okres letni. Trzeba pamiętać tylko, że w lipcu i sierpniu jest tutaj naprawdę gorąco, temperatura w dzień nie spada poniżej 40 stopni.

    Bez względu na porę roku, sztormiaki i inne deszczowe gadżety, można bez obaw zostawić w domu. Nubijskie słońce jest gwarantowane przez cały rok, codziennie.
    Brań ryb jest raz więcej, raz mniej, ale generalnie dużo się dzieje. Choć zdecydowanie więcej brań jest z brzegu, za to w trollingu padają największe ryby. Jak to powiedział Janusz, oni postawili na jakość, a my na ilość. Moje nawyki wiślanego spinningisty wzięły górę i dużo większą frajdę sprawiało mi łowienie mniejszych ryb na lekki spinning spacerując po kamienistych wysepkach. Chociaż echosonda na łodzi pokazywała naprawdę duże ryby, na podwodnych górkach i spadach podnosząc poziom adrenaliny. Janusz postawił sobie za cel złapanie metrowego okonia, jednak nie udało mu się – jego największemu okoniowi zabrakło 8 centymetrów, miał też kilka innych w granicach 75-90 cm. Wszyscy byli bardzo blisko tej metrówki. „Dziesiątki” mają po dziewięćdziesiąt kilka centymetrów. Moje największe okonie w trollingu to jeden 10,5 kilograma i jeden trochę większy, ale nie został zważony. Łapię też kilka sztuk w przedziale 4-6 kilogramów, oraz najwięcej takich około 2-3 kilo. Głównie z brzegu. Wojtek ma jednego dużego okonia, w trollingu, ale okoń wyskakując w połowie nad wodę z impetem wypluwa woblera. Maciek ma branie „piętnastki”, która też pokazuje się nad powierzchnią, ale traci rybę, która bez problemu rozgina seryjną kotwicę w woblerze. Po tej akcji od razu zmieniam kotwice na kute VMC. Mamy też kilka brań z trollingu zakończonych krótkim holem i spadnięciem ryby. Na naszej łodzi trollingowaliśmy trzymając wędki w ręce i mogę powiedzieć, że branie 10 kilowego okonia w pierwszym momencie przypomina najazd woblera w mur. Dopiero odjazd ryby uświadamia, że to żywe stworzenie. Okonie często podczas holu wychodzą do powierzchni wyskakując do połowy ponad wodę i trzepiąc łbem próbują się pozbyć przynęty. Tigery są bardziej śmiałe i wyskakują całe nad wodę, często wielokrotnie podczas jednego holu.

    Shariff, nasz przewodnik wyleguje się przy łódce, gdy łowimy z brzegu, ale gdy nasze łowienie wydłuża się, bierze kija do trollingu i rzucając nim jakby od niechcenia w okolicach łódki wyciąga w ciągu kilkunastu minut pięciokilowego okonia. Zrobił tak dwa razy i dwa razy wyjął piątkę. Uśmiechnął się, ziewnął i mówiąc, że małych to tu jest dużo, z powrotem zapadł w letarg. Nie no, bez jaj, mam nadzieję że to był fart. :) Brań jest dużo i sporo ryb jest łapanych, chociaż te okoniowe 2-3 kilówki to zabawa tak naprawdę na narybku :) Tigery też nie zawodzą i codziennie z Wojtkiem łapiemy po kilka sztuk, a brań jest co najmniej dwa razy tyle. Nie udało się tylko złapać dużego tigera i przekroczyć magicznych 60 centymetrów. Rzadsze brania dużych ryb to wisienka na torcie, jest dobrze. Jak pisałem wcześniej nie wszędzie znajdziemy rybę i trzeba za nią też trochę pochodzić, lub popływać, ale gdyby były wszędzie to nie byłoby takiej radości z łowienia. Ryby trzeba było wypracować, ale wyniki z całego dnia są zadowalające.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/106.jpg[/img]

    Stopklatka z filmu, widać jak okoń „wypluwa” Wojtkowego woblera

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/107.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/108.JPG[/img]
    Wojtek z „dychą”

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/109.JPG[/img]
    postoju
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/110.JPG[/img]
    Shariff z „dychą”

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/111.JPG[/img]
    Wojtek

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/112.JPG[/img]
    Janusz

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/113.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/114.JPG[/img]

    Rafał raz wypłynął, wziął wędkę, złapał okonia, stwierdził że ma zaliczone i więcej nie łowił

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/115.JPG[/img]

    Kolejna wysepka

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/116.JPG[/img]

    Janusz z „dychą”

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/117.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/118.JPG[/img]

    Maciek

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/119.JPG[/img]

    Hallo, jest tam kto? A może lepiej nie wiedzieć...

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/120.JPG[/img]

    Znów Janusz z „dychą”

    W przedostatni dzień, po południu, wyruszam z kapitanem na polowanie. Na łodzi jest strzelba i pas z amunicją, a kapitan to wielki miłośnik polowania. Nie wypada odmówić. A wynikiem tego są gęsi na obiad dla zaprzyjaźnionych nubijskich rybaków, którzy zostali obdarowani upolowanym ptactwem.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/121.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/122.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/123.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/124.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/125.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/126.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/127.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/128.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/129.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/130.JPG[/img]

    Pewnego dnia, gdy kończy nam się lód w przenośnej lodówce, podpływamy do rybaków, do łodzi „chłodni”, gdzie mam okazję zobaczyć efekty rybackiej pracy. Z dumą pokazują duże tilapie. Na całą chłodnię tilapii mają tylko jednego okonia nilowego i to niewielkich rozmiarów. Z rozmowy z nimi wynika że okoń rzadko wpada w sieci, więc rybactwo nie stanowi zagrożenia dla tego gatunku. Zdarza się, że rybacy podpływają do nas na wodzie, lub przybijają do wysepek gdzie łowimy i zagadują z naszym przewodnikiem, częstując słodką herbatą i sziszą, a nawet haszyszem. To bardzo mili, pozytywnie nastawieni do życia ludzie. Na jeziorze widziałem tylko dwóch miejscowych wędkarzy, łowiących na jednej z wysepek, na żyłkę uzbrojoną w starego „pospawanego” z kilku innych rippera na kilkunastogramowej główce, bez wędki, wypuszczając żyłkę nawiniętą na kawałek drewienka. Nasz przewodnik drugiego dnia na jednej z wysp łowi podobnie, na identyczny zestaw, z tą różnicą, że żyłka jest nawinięta na dużą plastykową szpulkę leżącą na ziemi. Branie dużego okonia zaskakuje go, wytrąca mu żyłkę z ręki, próbuje zatrzymać go łapiąc w dłonie podskakującą po kamieniach w stronę wody szpulkę z której okoń cały czas wybiera żyłkę, a on próbuje mu to utrudnić. Odpuszcza, gdy żyłka, lub szpulka, rozcina mu niegroźnie dwa palce, okoń wchodzi w kamienie i zrywa zestaw. Przewodnik podekscytowany mówi że okoń musiał być naprawdę duży.

    Tydzień szybko mija i czas wracać do cywilizacji. Wracamy do portu, gdzie rybacy wyładowują swoje połowy, żegnamy się z załogą i wracamy tą samą drogą do Marsa Alam. Z powrotem jest już bez przygód, prawie. Wracamy jednym busem całą trasę, ale jest problem z załatwieniem paliwa do niego. Gdy kierowca organizuje paliwo, my odwiedzamy jeszcze stary targ w Asuanie. Wracamy do Marsa Alam. Następnego dnia w południe wylatujemy do Polski.
    Wszyscy wracamy zadowoleni. Niesamowite krajobrazy i bogactwo przyrody pozostanie na długo w pamięci, łodzie przeszły testy pozytywnie, kucharz stanął na wysokości zadania, codziennie serwując nam inne smakołyki, a przewodnicy okazali się profesjonalistami. A najważniejsze, że zostało złowionych dużo ryb, i to w lutym, uznawanym za najgorszy miesiąc wędkarski na tym jeziorze. Więc jak nie sprawdzić jak jest w pozostałych?

    Jeszcze nie wróciliśmy do domu, a już w samolocie zaczął powstawać zarys kolejnej wyprawy, tym razem dwutygodniowej. Pierwszy tydzień trasa Garf Hussein – Abu Simbel prawy brzeg jeziora, i drugi tydzień Abu Simbel – Garf Hussein, powrót lewym brzegiem. Przecież tam w wodzie poza „dziesiątkami” zostały jeszcze „dwudziestki”, „czterdziestki”, „setki” i „sto pięćdziesiątki”, a echosonda pokazywała wiele olbrzymich ryb, których tym razem nie udało się namówić do współpracy...

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/131.JPG[/img]

    Rybacka łódź – chłodnia

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/132.JPG[/img]

    Rybacy z dumą prezentujący swoje połowy

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/133.JPG[/img]

    Chłodnia pełna tilapii

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/134.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/135.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/136.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/137.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/138.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/139.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/140.JPG[/img]

    Tajna broń Janusza, pogromca okoni

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/141.JPG[/img]

    Autor podczas holu „dziesiątki”

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/142.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/143.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/144.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/145.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/146.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/147.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/148.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/149.JPG[/img]

    Kucharz znów zaskoczył robiąc na śniadanie „polskie” naleśniki

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/150.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/151.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/152.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/153.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/154.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/155.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/156.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/157.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/158.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/159.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/160.JPG[/img]

    Szósta rano wszyscy gotowi do wypłynięcia

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/162.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/163.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/164.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/165.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/166.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/167.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/168.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/169.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/170.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/171.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/172.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/173.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/174.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/175.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/176.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/178.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/179.JPG[/img]

    Temperatura wody nawet w lutym ma ponad 20 stopni celsjusza

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/180.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/181.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/182.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/183.JPG[/img]

    Chłopaki podczas pozowania z „siedemdziesiątką” :)

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/184.JPG[/img]

    Znaleźliśmy stare koryto Nilu :)

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/185.JPG[/img]

    Aha, Fox to nubijsku słoń :)

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/186.JPG[/img]

    Skuteczna przynęta na mniejsze okonie

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/187.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/189.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/190.JPG[/img]

    Na kolację okoń nilowy (ten pod limonkami), jeszcze smaczniejszy od tilapii

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/191.JPG[/img]

    Z powrotem w porcie w Garf Hussein

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/192.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/193.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/194.JPG[/img]

    Na starym targu w Asuanie

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/195.JPG[/img]

    Zakład szewski, jeśli popsuły Ci się „japonki”, tu naprawisz bez problemu :)

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/196.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/197.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/198.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/199.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/200.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/201.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/202.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/203.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/204.JPG[/img]

    Stary targ w Asuanie

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/205.JPG[/img]

    Czekamy w barze, tym razem na benzynę do busa

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/206.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/207.JPG[/img]
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/206/208.JPG[/img]

    W drodze powrotnej do Marsa Alam



    [b]Konrad Małek [/b] – pasjonat nurkowania, fotografii podwodnej i wędkarstwa. Prowadzi centrum nurkowe nad Morzem Czerwonym, w rejonie Marsa Alam, w południowym Egipcie, oraz firmę zajmującą się pracami wysokościowymi w Polsce.

  • NUBIA, RYBY I FACECI Z MARSA - część 1
    Konrad - KingaDivers


    Mam dwie pasje, nurkowanie połączone z fotografią podwodną i wędkowanie. Numerem jeden jest nurkowanie, zdecydowanym numerem jeden. Prowadzę centrum nurkowe nad Morzem Czerwonym na południu Egiptu, w rejonie Marsa Alam i każdy wolny termin spędzam tutaj, buszując z aparatem pod wodą. Dziewicze rafy koralowe przyciągają mnie jak magnes, fajnie jest spojrzeć na świat z perspektywy ryby.



    Nasza baza nad Morzem Czerwonym, miejsce wypadowe na nurkowanie i wędkowanie.


    Rafał i bluespotted stingray. Morze Czerwone


    Firecoral w zatoce Marsa Egla. Morze Czerwone


    Anemonfish, zatoka Marsa Samadai. Morze Czerwone


    Pomost z widziany z perspektywy ryby, rafa Sha'ab Kinga. Morze Czerwone

    Przeszukując internet, przypadkowo natknąłem się na stronę naszego forumowego kolegi opisującą jego wyprawy wędkarskie. Między innymi nad Morze Czerwone i nad jezioro Nasera, tu w Egipcie. Po przeczytaniu kilku artykułów i obejrzeniu kilku filmów, moja druga pasja wzięła górę nad tą pierwszą. Mój egipski wspólnik i przyjaciel pochodzi z Asuanu i wychował się nad tym jeziorem, a ja tam jeszcze nie byłem. Czas to zmienić.
    Zadzwoniłem do mojego przyjaciela w kraju, który często realizował ze mną swoje i moje, nie zawsze mądre pomysły i podzieliłem się wrażeniami. Jedziemy - padła krótka odpowiedź która przypieczętowała pomysł. Cel główny wyprawy – wędkowanie na jeziorze Nasera, cel podrzędny - ocena zbiornika pod kątem nurkowań.
    Jezioro, a raczej olbrzymi, sztuczny, zbiornik zaporowy, utworzony za rządów egipskiego prezydenta Gamala Abdela Nasera w roku 1971, o imponującej długości 510 kilometrów, z głębokościami dochodzącymi do 180 metrów, powstał po przegrodzeniu rzeki Nil, Wielką Tamą Asuańską. Znajduje się w 83% w południowej części Egiptu i 17% w północnej części Sudanu. W Egipcie nazywany jest Jeziorem Nasera (Buhayrat Nasir), w Sudanie znany jako Jezioro Nubia, od malowniczej, historycznej, krainy Nubia, leżącej pomiędzy Asuanem, a Chartumem, na terenie której znajduje się zbiornik. Przed spiętrzeniem wody wysiedlono z tego rejonu wiele wiosek nubijskich, a duża część stanowisk archeologicznych została zalana. Tylko nieliczne, te najbardziej znane rozebrano i przeniesiono, jak świątynie Ramzesa II i jego żony Nefertari. Dno tego zbiornika kryje wiele archeologicznych tajemnic i rozpala wyobraźnie wielu nurków. Niestety zdobycie zgody na nurkowanie tutaj nie jest łatwe, na wędkowanie nie ma problemów.


    Widok na jezioro Nasera z Wielkiej Tamy Asuańskiej


    Część naszej ekipy na Wielkiej Tamie i widok na Nil


    Jezioro Nasera


    Zachód słońca nad jeziorem Nasera


    Linie energetyczne wychodzące z elektrowni na WTA


    Brzegi jeziora są bardzo słabo zaludnione, głównie przez nubijskich pasterzy owiec. Można płynąć kilometrami i nie spotkać żywej duszy. Nie dociera tutaj zasięg telefonów komórkowych i jedyny kontakt ze światem zewnętrznym jest poprzez telefon satelitarny, jeśli takowy jest na łodzi. Nieliczna część Nubijczyków zajmuje się rybactwem, a ich głównym celem jest tilapia, gatunek o bardzo smacznym mięsie. Łowią tilapie w sieci, stawiając je z małych łodzi, głównie wiosłowych. Po postawieniu sieci, rybacy opływają je dużym łukiem, rytmicznie waląc w znajdujące się na łodziach bębny, lub plastykowe kanistry. W ten sposób zaganiają ryby w sieci. To bębnienie rozchodzi się po powierzchni jeziora na dużą odległość i słyszeliśmy je czasami nawet w nocy.
    Presja wędkarska jest śladowa, jest raptem kilka malutkich firm, głównie w Asuanie zajmujących się turystyką wędkarską połączoną z myślistwem. Ponieważ poza dużą ilością ryb, brzegi jeziora zamieszkują ogromne ilości ptactwa wodnego. Choć nieliczne, to mieszkają tu również krokodyle nilowe, dorastające do 6 metrów i jednej tony masy ciała.


    Nubijscy rybacy podczas ściągania sieci


    Jedna z wielu wysepek na których zamieszkują rybacy


    Łodź rybacka


    Łodzie w rybackim porcie Garf Hussein


    Łodzie rybackie


    W jeziorze żyją 32 gatunki ryb. Z ryb „wędkarskich” zamieszkujących zbiornik, niekwestionowanym numerem jeden jest okoń nilowy (Lates niloticus), dorastający do ponad 200 kilogramów, jedna z największych ryb słodkowodnych świata.
    Numer dwa to tiger-fish (Hydrocynus forskahlii), niesamowicie waleczna i agresywna ryba, z budzącymi respekt zębami, dorastająca do 10 kilogramów. Nubijczycy nazywają ją rybą psem.
    W jeziorze żyje również 18 gatunków sumów (w tym jeden elektryczny), ale interesujące wędkarzy są dwa gatunki, vundu (Heterobranchus longifilis) i bagrus (Bagrus docmak). Vundu dorasta do 150 cm i 60 kilogramów, natomiast bagrus, do 130 cm i osiąga wagę do 35 kilogramów masy ciała.
    Na małe obrotówki i woblerki biorą również tilapie, a niektóre osiągają wagę ponad 3 kilogramów. Tilapia to główny pokarm okonia nilowego. Żyją też duże, dorastające do ponad 1,5 metra ryby roślinożerne, ale nie udało mi się ustalić ich nazwy i nie mają dla nas znaczenia wędkarskiego, ponieważ wszyscy nastawiają się na drapieżniki. Tyle o zbiorniku.



    Nasz przewodnik Shariff, z kilkukilowym okoniem


    Tilapia która połakomiła się na małą Rapalę


    Wojtek z tiger-fishem, amatorem woblerka Salmo


    Ostre zęby tiger-fisha...


    ...oraz wobler przez nie potraktowany. Ogon połamał mu 25 kilowy „okonek”


    Organizacja wyjazdu. Ceny firm zajmujących się komercyjnie takimi wyprawami były dla nas zaporowe i wykluczyły możliwość skorzystania z ich usług. Trzeba szukać tańszych alternatyw. Dwa wyjazdy mojego wspólnika do Asuanu, rozmowy z miejscowym, świetnie wyposażonym klubem wędkarskim i mamy łodzie i doświadczonych przewodników za rozsądne pieniądze. Czas pokaże, czy było tanio i dobrze, czy tylko tanio. Do naszego trzyosobowego zespołu dołącza Janusz, kolega z forum i nasi ojcowie, starzy sadzawkowi wędkarze. Ekipa skompletowana.
    W czterech przyjechaliśmy tydzień wcześniej, chcąc ponurkować i jeśli się uda, połowić w Morzu Czerwonym, a po tygodniu dołączył do nas Janusz, który przyjechał tylko na wyprawę jeziorową. Udało się zrobić fajne nurki, a nawet zabrać pod wodę naszych ojców i kolegę @Muskie z forum, który akurat w tym czasie był na urlopie w Marsa Alam.
    Chłopaki gdy nurkowaliśmy połowili trochę w morzu, w okolicach bazy. Wyniki łowienia z brzegu, na rafowych flatach były zadowalające, natomiast 24 godzinna wyprawa łodzią przystosowaną do wędkowania na morzu okazała się fiaskiem. Zła pogoda, bardzo silny wiatr i duża fala, brak doświadczenia (naszego), nie do końca odpowiedni sprzęt i brak małych łodzi do obławiania śródmorskich raf z bliska, zaprocentowały tylko kilkoma rybami i to niezbyt imponujących rozmiarów. Co prawda były dwa brania (najprawdopodobniej barracud) obcinające połowę 40 centymetrowej makreli ciąganej w trollingu, ale obydwa cięcia były tuż poniżej haka i nie było nawet kontaktu z rybą. W przyszłości spróbujemy jeszcze raz, unikając popełnionych błędów. Spróbowałem poppingu i chociaż nie złapałem ryby to wiem już że łowienie tą techniką trzeba poprzedzić jakimś obozem kondycyjnym. :)



    Kolorowe ryby z rafowych flatów


    Jeden z gatunków grouperów


    Ahmed załatwił tani transport do Hamaty, gdzie czekała na nas łódź wędkarska. Peugeot 504


    Sama jazda tym czymś to już przygoda :)


    Krajobraz charakterystyczny dla riwiery Morza Czerwonego


    Wypływamy z portu w Hamacie. Na kotwicy inna łódź wędkarska


    Na łodzi podczas łowienia, pełni nadziei :)


    Trochę popperowaliśmy, trochę leżeliśmy, z naciskiem na to drugie :)


    Rafał podpatrujemy kapitana w pracy


    Trochę trollingowaliśmy, trochę leżeliśmy, z naciskiem na to drugie :)


    Narzekacie na swoją pracę? Na końcu tej liny jest gość który ma przymocować ją do rafy


    Gdybyśmy mieli dwa takie riby to myślę że wyniki byłyby znacznie lepsze


    Łódź była dobrze przystosowana do wędkarstwa morskiego, zawiodły inne czynniki


    Zachód słońca na morzu


    Nocne wyniki, było sporo ryb, ale większość podobnej wielkości


    Nocne połowy


    Nocne połowy


    Powrót do Marsa Alam, po 24 godzinach porządnego bujania, wszyscy w aucie się wyłączyli :)


    Morze zdecydowanie lepiej ogląda mi się z lądu


    Nareszcie w domu, tzn. w Marsa Alam :)


    Pierwszy tydzień szybko minął i był głównie nurkowy, drugi przeznaczyliśmy na jezioro Nasera. Sobotnim późnym wieczorem odebraliśmy Janusza z lotniska, szybka kolacja w egipskiej restauracyjce, cztery godziny snu w wynajętym w miasteczku mieszkaniu i wczesnoporanny wyjazd do Asuanu. Po zajęciu miejsca w aucie od razu zasypiam, bo nie zmrużyłem oka w nocy. Budzę się w trzęsącym się aucie, bo nasz kierowca wiezie nas jakąś szutrową, wyboistą drogą, sto na godzinę. Ze zdumienia przecieram oczy. Takiego Egiptu jeszcze nie widziałem. Bywając tylko na riwierze Morza Czerwonego przyzwyczaiłem się do widoku morza wcinającego się w głąb bezkresnej, jałowej Pustyni Zachodniej, oraz przybrzeżnych kurortów o prawie europejskim standardzie. A tu, zielono, po obydwu stronach drogi plantacje trzciny cukrowej i gaje palmowe, ludzie na osiołkach, podczas prac polowych i w przepełnionych pick-up'ach robiących tutaj za autobusy. Wokół bardzo skromna architektura. Jak to skwitował Rafał – o kuźwa, ale National Geografic. Od miasta Edfu jedziemy cały czas wzdłuż Nilu, przyglądając się życiu codziennemu mieszkających tu ludzi. Około ósmej rano docieramy do Asuanu. To najdalej na południe wysunięte, duże, starożytne, egipskie miasto, najbliższe granicy z Sudanem. Tutaj, w porannym gwarze zatłoczonego miasta, przyglądając się chaotycznemu ruchowi na ulicy, pijąc kawę i jedząc śniadanie w ulicznym barze, czekamy na wynajętego busa, który zabierze nas dalej, do portu w Garf Hussein. Sto pięćdziesiąt kilometrów na południe, gdzie czekają na nas nasze łodzie. Wsiadamy do auta, z jednego z komisariatów zabieramy uzbrojonego w kałasznikowa konwojenta i ruszamy do Garf Hussein. Poza riwierą Morza Czerwonego turyści muszą mieć specjalne pozwolenie na poruszanie się po drogach w głębi kraju. Na niektórych odcinkach wystarczy papierek, tak jak na trasie Marsa Alam – Asuan, a na niektórych trzeba być eskortowanym przez uzbrojonego policjanta, którego trzeba sobie opłacić. Tak jest właśnie na trasie Asuan – Garf Hussein. Rząd egipski, z uwagi na odludzie i ogrom słabo kontrolowanej pustyni, dba tutaj szczególnie o bezpieczeństwo turystów. Po wyjeździe z Asuanu wraca pustynny krajobraz, znikają siedziby ludzkie i reszta trasy prowadzi przez dziką pustynię. Od czasu do czasu mijamy nubijskie wioski.


    Krajobrazy w dolinie Nilu różnię się znacznie od pustynnych krajobrazów na riwierze


    Gdzieś na trasie do Asuanu


    Widać że ludzie poza riwierą żyją dużo biedniej


    Charakterystyczne „autobusy” z przerobionych pick-up'ów


    Mijamy miasto Edfu


    Gdzieś na trasie na południe


    Stacja benzynowa


    Odnoszę wrażenie, że siedzenie przy drodze to ulubione zajęcie większości tutejszych mężczyzn


    Gdzieś na trasie


    Miasto Edfu


    Przedmieścia Asuanu


    Welcome to Aswan


    W barze w Asuanie, czekamy na busa który zawiezie nas dalej


    Ruchliwe ulice Asuanu


    W Asuanie, w okolicach dworca kolejowego


    Około godziny jedenastej docieramy do malutkiego rybackiego portu Garf Hussein, gdzie czeka na nas łódź-baza, o nazwie „Gazal” (gazela) i dwie mniejsze łódki służące do wędkowania. W sam raz na czterech wędkarzy, bo moi dwaj przyjaciele, Ahmed i Rafał, nie wędkują i dla nich ta wyprawa to rekonesans przed nurkowaniami, jakie tu chcemy wykonać w przyszłości. Nasz kapitan, starszy siwy pan, zapewnia mnie, że gdyby ekipa wędkująca była większa, to zabrałby trzy łodzie. Po dwie osoby na łódź. Spada mi kamień z serca, bo łódź-baza jest duża i czysta, idealna na takie wyprawy. Ma obszerny, zadaszony pokład słoneczny, służący nam w dzień jako jadalnia i wypoczynek, a w nocy jako sypialnia dla naszej załogi. Na dole znajduje się obszerna kajuta z pięcioma łóżkami, czystymi materacami i kocami do naszej dyspozycji. W cieplejszej porze roku to załoga śpi w kajucie, a goście wolą spać na górnym pokładzie. Jedna z motorówek mniejsza, bez zadaszenia, natomiast druga posiada również pokład słoneczny, otwartą kajutę i dwa łóżka. Mamy siedem miejsc na sześć osób, więc jest pełen komfort. Na łodzi-bazie, w części rufowej, po jednej stronie znajduje się nieduża kuchnia, a po drugiej stronie toaleta z prysznicem. Na zewnątrz pomieszczeń jest jeszcze dodatkowa umywalka z bieżącą wodą. Też wszystko czyste i schludne. Pomimo tego że był prysznic i tak kąpaliśmy się w krystalicznie czystym jeziorze. Agregat na łodzi zapewniał prąd niezbędny do ładowania baterii aparatów i laptopów, bo z uwagi na kompletny brak zasięgu, telefony okazały się zbędne. Łódź baza wyposażona jest w dwa 55 konne silniki Yamahy, a małe łodzie po jednym takim silniku, dodatkowo na każdej z nich jest też echosonda. Na łodziach nie ma GPSa, ale kapitan i przewodnicy znają te wody jak własną kieszeń.
    Łodzie wypływają z portu, a my zabieramy się za uzbrajanie wędek i zostajemy ugoszczeni obiadem. Tu kolejna ulga, bo obiad jest pyszny i widać, że kucharz zna się na swojej robocie. Już przy pierwszym posiłku dowiadujemy się jak smakują tilapie, główna ryba połowowa tutejszych rybaków. Palce lizać. Później dowiemy się że mięso okonia nilowego jest jeszcze lepsze. Płyniemy jakiś czas, szykując sprzęt i podziwiając piękne krajobrazy.


    Lokujemy się w busie i ruszamy do Garf Hussein


    W rybackim porcie w Garf Hussein


    Nasza łódź już na nas czeka, przypłynęła z Asuanu dzień wcześniej


    Przenosimy się na łódź


    Gazal będzie naszym domem przez najbliższy tydzień


    Nasz konwojent, dbał o nasze bezpieczeństwo na trasie Asuan – Garf Hussein


    Na łodzi


    Wypływamy natychmiast po przesiadce, w planach jeszcze dzisiaj wędkowanie


    Nasz kapitan


    Łódź kieruje się na jezioro, a my zaczynamy zbroić wędki


    Kucharz serwuje nam pierwszy na łodzi posiłek i reszta naszych obaw znika bez śladu


    Jedna z setek wysp na jeziorze, a przy wyspach ryby :)


    Niesamowicie wygląda zalana wodą górzysta pustynia


    Takie malutkie wysepki upodobali sobie rybacy, ale rybaków nie ma wielu


    Głęboka woda przy takich wyspach zwiększa szanse na spotkanie z dużym okoniem


    Zatrzymujemy się w spokojnej, malowniczej zatoczce, gdzie przesiadamy się do łódek i zaczynamy wędkowanie. Do trollingu nasi przewodnicy polecili nam Super Shad Rap Rapali i te przynęty nie były już zdejmowane z kijów trollingowych do końca wyprawy. Przynajmniej na naszej łódce. Były skuteczne, więc nie było sensu eksperymentować. Janusz i Maciek wsiadają do większej łodzi i resztę popołudnia trollingują, w okolicy niedużej wysepki z domkiem rybaka na środku. To miejsce w przeciągu półtora dnia przyniosło nam kilka ładnych okoni. Ja z Wojtkiem po krótkim, nieefektywnym trollingu kierujemy się na jedną z kamienistych wysepek, których są tu dziesiątki. Wojtek po wyjściu na brzeg, bojąc się o stratę przynęt, zakłada do wybadania wody średnią wahadłówkę. I już jej nie zdejmuje prawie do końca wyprawy. Gdy ja majstruję przy aparacie fotograficznym, on w pierwszym rzucie ma silne pobicie i z wody jak torpeda wyskakuje tiger-fish. Po krótkim holu, zawiedziony, oznajmia, że ryba spadła. Nie kończy zdania, gdy następuje kolejne pobicie i prawie 50 centymetrowy tiger melduje się na brzegu. Na twarzy Wojtka duży banan. W kolejnych kilku rzutach w co czwartym, piątym ma branie, a nawet trzy brania w jednym. Ryby często spadają, ale część dociera do brzegu. Są większe i mniejsze, w przedziale 30 - 50 cm. Niesamowicie waleczne ryby, szalone wręcz. Po zacięciu „wierzgają” się na wszystkie strony i często wyskakują nad wodę. Oczywiście po drugim braniu Wojtka zmieniłem priorytety i zamiast szykować aparat, zacząłem zbroić wędkę. Zakładam niedużą cykadę, zatrzymuję się kilkanaście metrów od niego i w pierwszym moim rzucie łapię niedużego okonka nilowego. No, zapowiada się dobrze. Po kilkunastu pustych rzutach wychodzę z zarośniętej zatoczki bliżej Wojtka i na wodzie o kamienistym podłożu łapię swoje pierwsze tigery. Zabawa nie trwa długo, bo zaczęliśmy już dość późnym popołudniem i czas wracać do łodzi bazy. Po powrocie dowiadujemy się że Janusz w trollingu złapał też jednego niedużego okonia, ale łowić z brzegu nie próbowali. Do końca wyprawy utrzymała się zresztą taka proporcja, że ja z Wojtkiem łowiliśmy dużo z brzegu, a w trollingu niewiele, a Janusz z Maćkiem odwrotnie.
    Kolacja i wcześnie idziemy spać, bo zmęczenie daje o sobie znać po wyczerpującej podróży.



    Cumujemy w cichej zatoczce


    Łódź Janusza i Maćka gotowa do wypłynięcia


    Chłopaki już na wodzie


    Dopływamy do pierwszej wyspy


    Jeden z pierwszych tigerów wyprawy


    Pierwszy okonek w pierwszy rzucie, na małą cykadę


    Takie malutkie kamienne wysepki, z wypłyceniem z jednej i głęboką wodą z drugiej strony, przyciągały nas jak magnes


    Janusz z okoniem


    Tej przynęty już nie zdjąłem do końca wyjazdu z wędki trollingowej


    Zachód słońca na wodzie, dla takich widoków jechaliśmy tu taki kawał drogi


    Dzień drugi, rano, nie śpieszymy się. Jemy wspólnie śniadanie na łodzi i dopiero po nim wyruszamy na ryby. Chłopaki znikają nam gdzieś na jeziorze, a my znów obławiamy kolejną wyspę. Zabawa zaczyna się od nowa. Ale nie w każdym miejscu są ryby i trzeba trochę pospacerować, żeby na nie trafić. Po obłowieniu jednej wsiadamy do łodzi i przepływamy na następną i następną. Na jednych są brania i ryby, na innych nie. Charakterystyczne dla tego zbiornika jest to, że w pobliżu, a co za tym idzie i w wodzie nie ma żadnych drzew. Nie ma też zaczepów, to znaczy są, ale bardzo mało. Po tygodniu intensywnego łowienia tracę dwie przynęty, inni podobnie. Dno jest kamieniste, jakby ułożone z nachodzących na siebie dużych kamiennych płyt , albo piaszczyste, albo porośnięte rośliną podobną do moczarki. Roślina ta nie ma mocnych łodyg i łatwo z niej wyciągnąć zaplątaną przynętę. Tak że straty przynęt są minimalne. Z uwagi na pustynny charakter brzegów zbiornika jest też mało owadów i prawie nie ma komarów.



    Wojtek w trakcie holu


    Chłopaki coś podbierają


    Spotkanie z rybakami, podpływali do wysepek gdzie łowiliśmy, zazwyczaj częstując herbatą


    Wojtek z tigerem


    Wojtek w akcji


    Kolejny postój, w kolejnej malowniczej zatoczce


    Shariff i tiger-fish


    Wojtek z okonkiem


    Wyspa z głęboką wodą


    Autor z „dychą”


    Na jednej z wysepek kolejne wędkarskie eldorado i masa brań tigerów. Powrót do łodzi-bazy na obiad i zaraz po nim znów wędkowanie i ryby. Piękna, czysta woda, cisza i spokój, ryby i nubijskie krajobrazy, czego chcieć więcej? Łódź-baza, gdy jesteśmy na rybach przemieszcza się to na drugi brzeg, to dalej na południe. Kapitan wybiera miejsca, które według niego obfitują w ryby o tej porze roku. Zdajemy się na jego doświadczenie. Na nocleg zawsze zatrzymujemy się w jakiejś zatoczce, a chętni na dalsze łowienie nastawiają sumowe gruntówki. Na hakach tigery, tilapie, lub kawałki surowego kurczaka! Najlepiej „dojrzałego” (nadpsutego), podobno jest skuteczniejszy niż ryby. Trzeba rzucać blisko brzegu, uważając żeby nie umieścić przynęty w „moczarce”. O tym dowiedziałem się już po powrocie, bo może sumów byłoby więcej. Generalnie z gruntu łowi tylko Janusz i Maciek, bo nam się z Wojtkiem nie chce. Dzień jest na tyle obfity w ryby przy łowieniu z brzegu, że nie czujemy niedosytu. Dopiero, gdy Maciek po kilku sumowych braniach łapie kilkukilogramowego Vundu, przekonujemy się do gruntówek. Piszę kilkukilogramowy, bo nie został zważony przed wypuszczeniem i do końca wyprawy trwał spór pomiędzy łowcą, a resztą ekipy, czy sum miał 6 czy 13 kilo, oraz czy był brunatny, czy ciemnozielony :)



    Kucharz przechodził sam siebie


    Codziennie było inne menu


    Tiger z Wojtkiem


    Tiger z Januszem


    Okoń z Wojtkiem


    Trzeba rozprostować nogi


    Maciek z okonkiem


    Sumowa zatoczka :)


    Shariff z okoniem


    Na większych wyspach masa zatoczek o najrozmaitszych kształtach


    Wojtek na „wiślanej” główce


    Szkoda że nie obłowimy każdej wysepki, ani nawet 5 procent...


    Kolejny dzień się kończy


    Wieczorne przygotowania do sumowej zasiadki


    Efekt wieczornej zasiadki, wielki smakosz kurczaka, średni vundu


    CDN…


    Konrad Małek – pasjonat nurkowania, fotografii podwodnej i wędkarstwa. Prowadzi centrum nurkowe nad Morzem Czerwonym, w rejonie Marsa Alam, w południowym Egipcie, oraz firmę zajmującą się pracami wysokościowymi w Polsce.

  • Zimowe dorsze

    Przez @slider@, w Relacje,

    [b] Zimowe dorsze[/b]
    [b] Tekst: Marek Szymczak @MIGOTKA[/b]
    [b] Foto: Rafał Kołdys @TERMOS [/b]



    Byliśmy na rybach pod lodem na znanym nam jeziorze, w którym mieszkają piękne okonie. Niestety zrządzeniem pogodowym, a może kaprysem ryb pomimo wielu wywierconych dziur nie było nawet śladu obwąchiwania przynęt.
    Rad nie rad zwinęliśmy się do domu z kwaśnymi humorami. W drodze do domu mijaliśmy zamarznięty częściowo fiord i z głupia frant skręciliśmy tam żeby w sumie zobaczyć tylko, co tam się dzieje.
    Po zajechaniu na miejsce okazało się, że na lodzie siedzi więcej ludzi niż na nie jednej wiejskiej potupance w sobotni wieczór.
    Bez zastanowienia zapakowaliśmy się w kubraczki, graty na plecy i wio na lodowisko.
    Okazało się, że większość uczestników zlotu wędkarskiego łowiła stacjonarnie na zestawy z krewetkami lub kawałkami ryb. Choć byli tacy, co ciągle zmieniali miejsce i biegali z błystką po lodzie.
    Ten drugi sposób był mi i kolegom dużo milszy gdyż preferujemy ciągłe zmiany dziurek.
    I się zaczęło. Dziurka, kilka góra kilkanaście pociągnięć i dalej do następnej dziurki.
    Masakryczne ilości dziur produkuje taka trzyosobowa ekipa. Dorsze zwykle atakowały na stokach górek czy nawet przy samym brzegu. Ważne było żeby dno było ze spadkiem i jakimiś atrakcjami w postaci kamieni, głazów czy innych zalegających tam rzeczy. Próbowałem najpierw na woblerka podlodowego, ale z racji, że było 28 metrów głębokości to opad trwał chyba z 5 minut a potem nie było czuć na kijku jak pracuje. Szybkie zwijanie i wymiana na srebrnego Aragona. Strzał w dziesiątkę . Tylko doleciał
    do dna i już siedział dorszyk. Niestety zwykle udawało się złowić tylko jednego z dziurki i trzeba było zmieniać miejsce. Tego dnia złowiliśmy chyba około 30 dorszy. A ponieważ na miejsce pojawiliśmy się dopiero około 14 to szybko zrobiło się ciemno i pojechaliśmy do domu.
    W drodze powrotnej wyciągnęliśmy wspólne wnioski jak łowić i na co.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/1.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/2.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/3.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/4.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/5.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/6.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/7.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/8.JPG[/img]



    Kolejnego dnia przyjechaliśmy tam już celowo. Połów był udany, a wnioski z dnia poprzedniego okazały w pełni trafne, połowiliśmy.


    [b] Kolejne wyprawy tylko potwierdzały nasze spostrzeżenia. [/b]

    W międzyczasie zaszczepiłem ziarenko pożądania w Rafale i powolutku delikatnie pielęgnując to zasiane ziarenko doprowadziłem do tego, że przyleciał do Oslo na weekend popróbować połowu dorsza, którego wcześniej nie miał okazji łowić.
    Zaczęło się najpierw od podsyłania fotek, i filmów. Potem zaczęło się jeszcze pranie mózgu, hehe. Prawie jak robota w szpiegostwie.
    W między czasie dostałem trochę różnych modeli przynęt które Rafał produkuje które następnie pojechały na poligon dorszowy choć nie tylko. No i po tym jak wielokrotnie mówiłem mu, że połowiłem na Aragona i Lizara zaczął się rodzić pomysł takich małych manewrów dorszowych. Miał przylecieć Rafał. Potem dołączyć miał również kolega Rafała. W między czasie zwerbowałem kolegę którego zresztą sam zaraziłem połowem dorszy na lodzie. Ten, miał kolegom przywieźć kolejną ofiarę na połknięcie bakcyla. No i zebrało się nas w sumie pięciu.
    Nadszedł wybrany termin i przyleciał zapaleniec ze Szwecji, koledzy dołączyli i wspólnie rano w sobotę pojechaliśmy na słoną wodę. Sponsor rozdzielił pomiędzy nas swoich przynęt których przywiózł ze 3 kilogramy i się zaczęło.
    Sam też wywiercił dziurę i.... ......i wpadł jak śliwka w .... nie powiem w co. Pierwszy dorsz i to niedowierzanie na dziobie że złowił dorsza, haha. A potem kolejne i kolejne.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/9.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/10.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/11.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/12.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/13.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/14.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/15.JPG[/img]




    Dwudniowy wypad na lód dał około 120-140 dorszy. Większość małych ale dających radość z holu i samego faktu połowu. Trafiła się też jedna fląderka i jeden kur. Największy dorsz miał około 2 kg. Wielkość nie była powalająca (szczególnie przy dorszowych rozmiarach jakie spotyka się na północy) ale hol tej wielkości dorsza jest już wyzwaniem na okoniowym sprzęcie.
    Jeśli tylko ktoś ma okazję spróbować takiej odmiany morskiego dorszowania to polecam gorąco, bo to naprawdę frajda.



    [b] Kilka słów o sprzęcie[/b]


    Kijek według mnie powinien mieć minimum 50 cm a wygodniej jest, gdy ma około 70 cm. Czemu tyle? Chodzi o to, że łowienie dorsza jest bardzo aktywnym połowem i w dziurce łowimy góra 2-3 minuty no chyba, że akurat trafiliśmy na jakieś zgromadzenie. Ponieważ tak krótko łowimy w jednym miejscu to nie opłaca się siadać a jedynie opieramy się na wiertle. Kijek może być twardy, jak również miękki czy pośredni. To już osobiste preferencje łowiącego.
    Do tego dobrze nawijający kołowrotek wcale nie podlodowy. Nie podlodowy bo.... mamy sporo zwijania gdyż łowimy na kilkudziesięciu metrach głębokości a wtedy jest męczące takie zwijanie tej ilości linki zbyt małym kołowrotkiem. Do około 30 metrów możemy stosować żyłki ale powyżej problematyczne staje się zacinanie ze względu na rozciągliwość i wtedy lepszym rozwiązaniem jest plecionka. Wbrew powszechnie panującym poglądom nie musi być to plecionka typowa na lód. Każda cienka się nada. Rozmiary żyłek to 0.14-0.16 do około 0.22 plecionek jakieś 7-10 Lb. Rozmiary dość ograniczone są faktem, że musimy posłać małą przynętę dość głęboko.



    [b] Przynęty[/b]


    Będę pewnie posadzony o lokowanie produktu (jak że ładnie to brzmi), ale sprawdzają mi się przynęty kolegi , czyli www.mullvad.eu Zważywszy że ma spory przedział gabarytowy w ofercie, jak również podstawę kolorystyczną .Stały się moimi jedynymi przynętami w kategorii błystek. Na dorszach sprawdzają się szczególnie srebrne dość ciężkie i odchodzące na boki. Modele: Aragon, Big Ben, Lizar i Ranger. To są błystki które mogę polecić na dorsze. Jako ciekawostkę mogę dodać, że udało mi się spuścić na 95 metrów Rangera zawieszonego na cienkiej plecionce. I na takiej głębokości jeszcze w miarę dobrze udawało się ją kontrolować.



    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/16.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/17.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/18.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/19.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/20.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/21.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/22.JPG[/img]


    [b] Technika połowu[/b]


    Technika sprowadza się do zapoznania z sposobami połowu okonia na blaszkę. Wiele szkół znajdzie swoje zastosowanie i większość się sprawdzi. Dorsz nie jest rybą wyrafinowaną i jeśli tylko jest to się zainteresuje naszą przynętą. I jeśli akurat żeruje intensywnie to branie jest bardzo energiczne i zdecydowane. Typowe przymurowanie do dna. Potem w czasie holu znów coś typowego. Tępe ciężkie walenie w dół. Troszkę trudniej jest jak dorsz nie żeruje, ale i w tym przypadku raczej się zainteresuje naszą przynętą i raczej ją zaatakuje, ale zrobi to z zamkniętym pyskiem przyciskając zdobycz do dna, co my skwitujemy zacięciem i zwykle w takich sytuacjach wyholujemy go zapiętego pod brodę.
    Zasadniczo dorsza poszukujemy na dnie. Stukamy o dno. Potem podrywamy przynętę tuż nad dnem i czekamy na jednowąsego. Bardzo często jest tak, że już pierwsze opuszczenie do dna daje dorsza. Odnoszę nieraz wrażenie, że dorsz dokładnie oblicza trajektorię opadu blaszki i ustawia się w stosownym miejscu z otwartym pyskiem i czeka na walnięcie. Z doświadczenia wiem, że oczekiwanie w nieskończoność przy jednej dziurce kończy się marnymi połowami. Łowimy jedynie te dorsze, które znajdują się w najbliższym
    otoczeniu i nie czekamy na to, że może przypłyną następne a jedziemy dalej. 10 góra 15 pociągnięć w dziurce i w drogę.

    Pamiętajmy tylko i jednym. Nie wszystko co złowimy należy zabrać. Ryby muszą też się rozmnażać, bo szybko zabraknie nam ich w wodzie jeśli nie zwrócimy im wolności.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/23.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/204/24.JPG[/img]


    [b] Tekst: Marek Szymczak @MIGOTKA[/b]
    [b] Foto: Rafał Kołdys @TERMOS [/b]

  • [b]Rzeka spełnionych marzeń – cz. II [/b]
    [b]Maciej Rogowiecki [/b]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/1.jpg[/img]
    Tucunare jest dla mnie jedną z najpiękniejszych ryb. Istny cud natury.

    Mija czwarta, podobno ostatnia już godzina podróży w górę Rio Matupiri. Przepocone i zakurzone koszule kleją się do nas niczym tanie opony do rozgrzanego asfaltu, a łeb rozsadza na atomy huk 200-konnego silnika który kapitan katuje bezlitośnie na maksymalnych obrotach od co najmniej 3 godzin. Odpuścił nam tylko raz - po stanowczym i nieznoszącym najmniejszego sprzeciwu „siku!” wyrażonym solidarnie w co najmniej kilku językach, a zarazem po wielkich jak spodki oczach pasażerów, zorientował się chyba, że „miękkie białasy” nie mają jednak pęcherzy z rosnącego w koło kauczuku i przybił łaskawca na kilka minut do piaszczystej łachy, co pozwoliło nam załatwić naglącą potrzebę, a zmęczonym uszom dało krótki moment wytchnienia od tego piekielnego warkotu. Te irytujące nieco detale nie są jednak w stanie pozbawić nas dziecinnej uciechy, która, jak sądzę, towarzyszyć powinna każdemu dorosłemu mężczyźnie podczas odkrywania „nowego”. Radujemy się z kolejnego pokonanego kilometra smakując w zaciszu duszy te niedoceniane często chwile w podróży, która jest przecież wielką wartością i celem sama w sobie. Jak sucha gąbka wodę, tak my chłoniemy rozpościerający się krajobraz pierwotnej i niezmienionej jeszcze przez człowieka dżungli, a nasze powonienie atakują niemiłe dla mieszczuchów, ale cudowne dla wędkarzy zapachy – agresywna, wciskającą się przez skórę woń butwiejącego brzegu po opadłej niedawno wodzie, znoszonych na dziesiątkach wypraw, wypłowiałych na wietrze i słońcu ubrań oraz spalin dobywających się z zaburtowego silnika.

    Spoglądam ukradkiem na Piotra, Janka i Michała – moich kompanów w tej podróży i ludzi sprawdzonych w wielu poprzednich. Na co dzień w biurach, wpasowani sztywno w eleganckie garnitury i z równo przyciętymi paznokciami. Ale tutaj jesteśmy razem, w zupełnie innej rzeczywistości – głęboko w brazylijskiej Amazonii, daleko od świata, który znamy z kolorowych gazetek i głupkowatej telewizji. Moi przyjaciele twarze mają ogorzałe i zmęczone, a na nich kilkudniowy zarost. Rękawy podwinięte do łokci, ręce opalone a dłonie „czerstwe”, przywykłe od dawna do męskich zajęć i obowiązków. Tylko oczy wydają się dużo młodsze niż te nadgryzione już przez ząb czasu facjaty. To oczy dzieci – naiwne, wesołe i ufne, że tuż za rogiem rozpocznie się jakaś wielka, kosmiczna przygoda, w której tym razem zupełnie wyjątkowo tylko one będą mogły brać udział. Uśmiecham się pod nosem do siebie – przecież mówi się, że oczy są zwierciadłem duszy….


    [b]Obóz pośrodku dżungli [/b]

    Zatrzymujemy się niespodziewanie za szerokim, piaszczystym zakrętem rzeki. Silnik schodzi na niską, przyjemnie mruczącą nutę, a prowadzący łódź Indianin pokazuje w uśmiechu swoje imponująco białe uzębienie wskazując jednocześnie niedbale ręką na przeciwległy brzeg. A więc to tu. Koniec końców, z dwuletnim poślizgiem, ale wreszcie i na pewno jesteśmy w wędkarskim obozie nad Rio Matupiri. Z dystansu kilkuset metrów widać niewyraźnie na wodzie małe, białe domki zacumowane nad brzegiem rzeki pod nawisem ciemnych gałęzi oraz kilkunastometrową łódź z jaskrawo czerwonym kadłubem zaparkowaną nieopodal. To musi być statek – matka, który co kilka dni ciągnie za sobą domki w inne rejony rzeki. Dochodzą nas podniesione głosy z kierunku obozu, a na brzegu zaczyna się tęga krzątanina. Nie upłynęła nawet dłuższa chwila a już jest tam kilkanaście osób, które jednocześnie wesoło machają i pokrzykują w naszym kierunku – niestety po portugalsku i nie rozumiemy. Wprawne oko wypatrzyło by paru mężczyzn, ale większość to kobiety i kilkoro śmiesznie pląsających między dorosłymi brzdąców, które korzystając z chwilowej nieuwagi rodziców biegają boso po brzegu w tą i z powrotem. Zeskakujemy co żywo z pokładu na gliniasty brzeg i od razu wpadamy w wir uścisków dłoni, poklepywania po plecach, wesołych okrzyków i gromkiego śmiechu. Na pierwszy rzut oka widać, że Ci Indianie są zupełnie odmienni od dotychczas napotkanych. Nie patrzą na nas podejrzliwie, ale z autentycznym zaciekawieniem i optymizmem. Przedstawiają się, patrzą śmiało prosto w oczy, a potem próbują powtórzyć nasze imiona, co jak zwykle w takich sytuacjach wywołuje u wszystkich kolejne salwy śmiechu. Z pewnością są przyzwyczajeni do turystów-wędkarzy, co oczywiście bardzo nas cieszy. Kątem oka spostrzegam, że nasze bagaże są już posegregowane i znajdują się na werandach domków. Pół minuty później dziarskim, wojskowym krokiem zjawia się szefowa naszego obozu, która każe mówić do siebie Bibbi. Niewysoka i przysadzista z burzą czarnych, grubych loków ponad miłym, acz świdrującym nas dokładnie spojrzeniem. Ubrana po żołniersku w „panterkę” , ze sporym zakrzywionym nożem przytroczonym do szerokiego pasa ściska nasze dłonie z siłą imadła. Płynną, nienaganną angielszczyzną wita nas oficjalnie na, jak to się wyraziła „najlepszym wędkowaniu jakie przydarzy wam się w życiu”, przedstawia skrupulatnie całą obsługę campu (od spuszczających wzrok w ziemię kucharek poprzez przewodników wędkarskich, którzy hardo taksują nas wzrokiem jakby próbowali rozszyfrować czy będziemy się tu grzecznie zachowywać), a następnie zaprasza na zimnego, powitalnego drinka i lunch, na który podają włoskie salami, pizzę, drylowane oliwki i kilka innych wykwintnych przystawek. Bardzo nam się to wszystko podoba, ale wydaje się trochę nierealne – wszak nie jesteśmy w 5-gwiazdowym hotelu na włoskiej rivierze, ale w środku tropikalnej dżungli, jakieś 200 km od najbliższej ludzkiej osady.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/2.jpg[/img]
    Obóz nad Rio Matupiri. 2 lata po czasie, ale w końcu tu jesteśmy. Hurra!


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/3.jpg[/img]
    Domki mają 5 cm zanurzenia i mogą wpłynąć praktycznie wszędzie. Zero konkurencji w promieniu 100 km…


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/4.jpg[/img]
    Salami i oliwki w środku dżungli? Proszę bardzo…


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/5.jpg[/img]
    Ten stateczek to lokum obsługi i nasza siła napędowa pomiędzy miejscami na kolejny postój.


    Nasze pozytywne zaskoczenie pogłębia się z każdą mijającą minutą i rozmową z Bibbi - siedzimy sobie wygodnie w klimatyzowanej stołówce, popijamy „cud-caipirinię” przygotowaną przed chwilką na naszych oczach, a absolutnie profesjonalna kobieta-żołnierz -wędkarz opowiada nam o tucunare i wszystkim tym, co teoretycznie powinno nas tu spotykać podczas tygodniowego pobytu. I to opowiada w jaki sposób! Bez żadnego „męsko-wędkarskiego” dystansu, rzetelnie, dosadnie i na temat. Uprzedza chyba każde moje pytanie i rozwiewa (przynajmniej w teorii) wszelkie wątpliwości jakie dręczyły nas przed przyjazdem (A czy będą brały? A czy na muchę można złowić dużą rybę? A czy muszę łowić na multiplikator? A jak często będziemy przestawiali obóz?). Po 10 minutach rozmowy z Bibbi wiedziałem już, że dobrze trafiliśmy i, że jesteśmy w pewnych, wędkarskich rękach, które mocno i śmiało dzierżą ster tego pływającego obozu. Odwiedziłem już sporo przeróżnych wędkarskich ośrodków, operatorów i „lodgy” spotykając przy tej miłej okazji dziesiątki ludzi zaangażowanych w organizację profesjonalnych wyjazdów na ryby. Chyba żadna z tych osób nie zrobiła na mnie pod względem merytorycznym lepszego wrażenia niż właśnie niepozorna Bibbi w amazońskiej dżungli. Na temat tucunare wiedziała wszystko, a poza tym prowadziła ten camp w jedyny właściwy w dżungli sposób – po wojskowemu. Porządek musiał być i basta. Od początku miałem wrażenie, że cała reszta obsługi trochę się jej boi, łącznie z przewodnikami wyższymi od niej o dwie głowy. Dopiero potem, przy bliższym poznaniu okazało się, że to tylko taka maska twardego szefa, którą Bibbi przybiera aby obóz funkcjonował bez problemów, a turyści wyjeżdżali utwierdzeni w przekonaniu, że dobrze postąpili wybierając jednego z najdroższych operatorów w Amazonii. W bazie Bibbi nie było miejsca na żadne pomyłki, opóźnienia, starty cennego czasu i niedomówienia - każdy klient musiał wyjechać zadowolony i wyłowiony, a obsługa zaprawdę stawała na głowie, aby tak właśnie się stało.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/6.jpg[/img]
    Chwilkę po dotarciu na miejsce. Maciek z Michałem ustalają taktykę.


    Jedną caipirinie później zostaliśmy oddelegowani przez Bibbi do naszych pływających, 2-osobowych domków z poleceniem przygotowania się do pierwszego wypłynięcia na ryby. Nieźle, pomyślałem – w niecałą godzinę do przyjazdu rozpoczniemy wędkowanie, do którego szykowaliśmy się od miesięcy. Decydujemy się z Michałem łowić przez tę resztkę dnia tylko na muchę. Bibbi słysząc te plany przydziela nam przewodnika Carlosa, który w parę minut wzbudza mój entuzjazm i jeszcze mocniej rozbudza nadzieję na „mega” wyprawę. W dużej bowiem mierze „tropikalni”, miejscowi przewodnicy winni raczej być nazywani smętnymi woźnicami, którzy niechętnie, małomównie, bez polotu, finezji i entuzjazmu „wożą” bogatych gringos po łowisku. Spotykałem już takich „szoferów” na całym świecie i szczerze mówiąc po Amazonii nie oczekiwałem więcej. Na logikę rzecz biorąc trudno się jednak dziwić takiemu ich podejściu – wszak od wieków miejscowa ludność obu Ameryk czy Afryki była niemiłosiernie „dojona” na wszelkie możliwe sposoby przez cwanych białasów, którzy jak nie krzyżem to mieczem próbowali dzikusów „oświecić”. Ten chyba przekazywany z pokolenia na pokolenie w genach atawizm pozostał do dziś, choć próbuje się go ukryć pod krótkim płaszczykiem politycznej poprawności.

    Karta w tej podróży jednak nam sprzyjała i Carlos traktował nas bez żadnych uprzedzeń. Młody, często uśmiechnięty chłopak po angielsku znał może ze 20 słów, ale nadrabiał to gestami i swoją uczynnością. Ciężki kamień spadł mi z serca ponieważ w tej zielonej, nieznanej nam przecież zupełnie krainie, przewodnik wędkarski był jednym z najważniejszych elementów układanki.

    Nasz młody przyjaciel nawet nie pozwolił nam kalać się własnoręcznym składaniem muchówek i w kilka minut, pomimo naszych protestów, przygotował konieczne zestawy, których budowa nie należała do skomplikowanych – pływająca, tropikalna linka przeciążona mocno z przodu i do tego jakieś 2 m grubaśnego nylonu (50 LBS) zakończonego pętelkowym węzłem „non slip loop”. Na końcu zaś odpowiednia mucha, a raczej muszysko, które podług amazońskiej szkoły łowienia tucunare powinno być duże, „głośne” i widoczne w wodzie. Byłem przygotowany i takich „kurczaków” miałem ze sobą dobre kilkadziesiąt sztuk, jednak ściągnięte brwi Carlosa, który lustrował właśnie z zaciekawieniem nasze pudełka podpowiadały mi, iż On zabrał by do Amazonii nieco inny zestaw przynęt. Suma summarum przewodnik wybrał może dziesięć przynęt z arsenału, który gromadziłem przez rok, przesypał je do foliowej torebki, którą schował do kieszeni, a resztę pokazał, że mamy zostawić w domku.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/7.jpg[/img]
    Tuż przed pierwszym wypłynięciem 09 października 2012.


    [b]Twarzą w twarz z tucunare [/b]

    Niebawem, pokryci przeciwsłonecznym kremem jak piekarz mąką, pruliśmy z dużą prędkością w dół dzikiej Matupiri. Obóz opuściliśmy w cztery łodzie – dwie „polskie” i dwie z Australijczykami na pokładzie. Na zegarku było już wpół do czwartej, a za 2 godziny mieliśmy być z powrotem w bazie. Tę turę wędkowania należało potraktować więc zupełnie rozpoznawczo i nie oczekiwać Bóg wie czego. Z początku płynęliśmy gęsiego we wszystkie, cztery łodzie, ale po kilku minutach Australijczycy odbili ostro w wąskie przejście w zielonej ścianie lasu machając nam energicznie na pożegnanie. Carlos trzymał silnik na najwyższych obrotach jeszcze przez moment, po czym zwolnił do blisko żółwiej prędkości, aż w końcu przerzucił się na elektryczny napęd. Wolniutko, bezgłośnie posuwaliśmy się teraz na rzut muchówką od ziemistego brzegu i po kilkudziesięciu metrach ujrzeliśmy szerokie wejście do dużego rozlewiska, a można by właściwie rzec średnich rozmiarów jeziora. W oczy natychmiast rzucały się dwie rzeczy – woda w odciętym od głównego nurtu zastoisku miała dużo ciemniejszy, bardziej herbaciany odcień, a dodatkowo znaczną część powierzchni tego akwenu zajmowały wystające z wody, suche i rozłożyste drzewa jakich nigdy w życiu nie widziałem. Rosły z reguły po kilkanaście sztuk, ale w dalszej odległości można było dostrzec wręcz cały, wystający z wody las. Powierzchnię wody marszczyła delikatna morka. Nie byłem nigdy w Amazonii i nie łowiłem przedtem tucunare, ale serce biło mi już jak dzwon, a ręka aż swędziała aby wykonać pierwszy rzut. Tu i teraz, natychmiast! Po kilku sekundach gapienia się na ten nieziemski pejzaż wydarzyło się coś, co sprawiło, że chciałem gryźć rumpel od silnika i niemal nie wyskoczyłem z podniecenia z łodzi. Nie dalej jak 15 metrów od nas, dosłownie na centymetry od brzegowego winkla dzielącego jezioro od rzeki pojawiło się wpierw wielkie, spienione beło, a następnie dał się słyszeć huk rozdzierający dżunglę. Równocześnie kilkanaście niewielkich, może kilkunastocentymetrowych, srebrnych rybek wyskoczyło na metr z wody i spadło bezgłośnie na piasek na brzegu. Patrzyliśmy przez sekundę oniemiali na te podrygujące bezradnie i smutno ofiary rybiej agresji, po czym zupełnie nieprzemyślanie, bez sensu i jeden przez drugiego próbowaliśmy oddać rzut w tym kierunku. Carlos zatrzymał łódź, cofnął ją o kilka metrów i obserwował nas z zaciekawieniem nic nie mówiąc. Posłałem jadowicie zielonego deceivera w kierunku brzegowego narożnika. Spadł dokładnie w miejscu gdzie pół minuty temu coś gruchnęło w te małe rybki. Nie wiedziałem jak mam prowadzić muchę i jak wygląda branie, ale nie miałem nawet okazji aby się nad tym zastanowić. Pociągnąłem wabik szybko do siebie dwoma mocnymi szarpnięciami, bo tak zadecydował instynkt. Uderzenie w muchę było nieprawdopodobne. Bardzo silne i wściekłe jeśli mogę pozwolić sobie użyć tu tego określenia. Twarde jakbyś zaczepił szybko prowadzonego jerka o podwodne drzewo, ale zarazem tak energiczne, że trzymany w lewej dłoni sznur wyleciał mi natychmiast z ręki parząc przy tym opuszki palców. Coś absolutnie niesamowitego! Udało mi się uchwycić z powrotem linkę i podjąłem próbę holowania przy jednoczesnych gestach Carlosa, który przekazywał w ten sposób swoje uwagi. Pulsujący na końcu żywy ciężar odjeżdżał mocno pod brzeg 3 czy 4 razy, a hamulec mojego Visiona oddawał przy tym te jakże wyczekiwane, wyśnione wręcz piski, brzdęki i jęki. Walczyłem z rybą ostrożnie, może nawet za bardzo, ale wtedy była to najważniejsza rzecz w moim życiu i za nic nie chciałem jej stracić. Wreszcie, myślę, że po jakiś dwóch minutach zobaczyłem zielono - żółto – czerwony, upragniony kształt tucunare parę metrów od burty łodzi. Carlos wprawnym ruchem podbieraka zdjął rybę, a ja wydarłem się jak wariat z radości na całą rzekę. W promieniach popołudniowego słońca mienił się wszystkimi kolorami tęczy prześliczny bass, którego udało mi się złowić wykonując zaledwie 2-gi na Matupiri rzut. Wędkarskie marzenie stało się rzeczywistością. Przez jedną, bezsensowną chwileczkę byłem lekko rozczarowany rozmiarami peacocka, który miał na oko jakieś 2.5 kg, a uderzył w muchę jak jakieś monstrum. Dopiero po chwili przyszło opamiętanie i myśl, że jeśli taki średniak bierze i walczy z takim zapasem mocy, to co dopiero będzie jak spotkamy tu rybę dwa bądź trzy razy większą? Ale o tym mieliśmy przekonać się przez następne dni co najmniej kilka razy…


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/8.jpg[/img]
    Ależ miejsce! To nasze pierwsze „jeziorko”.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/9.jpg[/img]
    Tucunare przebywają bardzo często tuż przy samych pniach zalanych drzew.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/10.jpg[/img]
    Kajmany to częsty w Amazonii widok. Ten był malutki. Słodziak.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/11.jpg[/img]
    Zaczynamy od muchy. Coś strasznie pogoniło przy brzegu i trzeba tam dorzucić.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/12.jpg[/img]
    Jeest! Pierwsze, muchowe tucunare i oraz razu dość spore. Życie jest takie piękne!


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/13.jpg[/img]
    Mucha killer. Takie kolory oraz zieleń, biel i czerwień sprawdzały się najlepiej.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/14.jpg[/img]
    Łowione na muchę były zazwyczaj niewielkie. Tutaj śliczna, wieczorna odmiana bassa o nazwie „borboleta”.


    Do końca dnia obławiamy wspomniane wyżej jezioro. Carlos bezbłędnie przepływa z jednego miejsca na drugie i za każdym razem kiedy się zatrzymujemy, są brania. Ręka przewodnika wskazuje zwalone drzewo, nawis brzegowy gałęzi lub piaszczystą przykosę. Rzut w tamtym kierunku, odliczanie od 2 do 8 w zależności od głębokości i szybkie energiczne „stripy” korygowane w razie potrzeby przez naszego guru. Łowimy w ten sposób kilkanaście bassów i chociaż nie są duże, ot takie 1 - 2 kg, to cieszymy się jak małe dzieciaki. Wyholowanej rybie towarzyszy tajemnicze „kliknięcie” dochodzące ze strony rufy. Okazuje się, że każdy z przewodników ma taką małą kosteczkę – liczydło i wciskając guziczek odnotowuje na nim złowioną rybę. Pod koniec dnia przekazuje liczbę złowionych tucunare szefowi obozu, a ten z kolei przesyła te dane internetem satelitarnym (z uwzględnieniem wielkości łowionych bassów) do centrali w Manaus. Biorąc pod uwagę, iż nasz operator ma jednocześnie kilka grup wędkarzy na różnych rzekach i w różnych bazach, to pod koniec tygodnia dostępne są wiarygodne informacje co do warunków panujących na wszystkich jego łowiskach. Potem raz w tygodniu w sieci pojawia się szczegółowy raport dotyczący poprzednich 7 dni łowienia, a Ty możesz sprawdzić co mniej więcej czeka cię jeśli masz niebawem zaplanowany tutaj wyjazd. Genialne i jakże nowoczesne!

    Zanim się na dobre rozkręciliśmy, przewodnik daje sygnał do odwrotu. Noc w okolicach równika nadchodzi w mgnieniu oka i z wody należy spłynąć z odpowiednim zapasem czasu. Wydawało mi się, że oddaliliśmy się od naszego obozu większy kawałek, a tymczasem pod werandą domku byliśmy w niecałe 10 minut. Nasze hojne jeziorko było więc o przysłowiowy „rzut kamieniem” i jak się okazało podczas wieczornej rozmowy z Bibii było pierwszym spośród całej serii kilkunastu takich łowisk jakie mieliśmy obławiać przez następne dni! I wszystko to bez straty cennego czasu na dalekie pływanie i szukanie, które jest generalnie normą na ogólnie dostępnych rzekach Amazonii położonych bliżej Manaus.

    Podpływając do bazy już z daleka słychać było podekscytowane głosy, śmiechy i okrzyki. Wkrótce ujrzeliśmy Piotra z Jankiem w otoczeniu kolegów z Australii i brazylijskich przewodników. Stali w koło, popijali zimne piwko, a z rąk do rąk krążyły aparaty fotograficzne. Banany przyklejone do twarzy i podniecenie kolegów jasno wskazywały, że nie tylko dla nas rzeka była dziś szczodra. Wkrótce okazuje się, że każda z łódek „zaliczyła” co najmniej kilka ryb, a Tony wyjął bassa ok. 5 kg. Godzinę później przy kolacji, Bibbi podaje nam dokładne statystyki. Pierwsze 2 godziny łowienia, ośmiu „peacock – amatorów” i 38 złowionych tucunare. Jedna wspomniana już piątka, kilka w granicach trzech kg i reszta maluszków do dwóch kilogramów. Myślę, że wszyscy jesteśmy trochę w szoku. Nie spodziewaliśmy się takich rezultatów, a przecież żadna z łódek nie odpłynęła od obozu dalej niż na 10 minut! Okazuje się, iż złowiliśmy z Michałem dziś na muchę najwięcej ryb, ale koledzy połowili na spinning te większe. Kolacja przeciąga się długo w noc – na stole lądują kolejne dzbanki caipirinii, aparaty wędrują między krzesłami, Australijczycy opowiadają nam od łowieniu GT (Giant Trevally), a my zachwalamy ryby w Europie. Humory dopisują, atmosfera jest iście szampańska, a „ochom i achom” odnośnie pięknego tucunare nie ma tego wieczoru końca. Nadzieje na następny dzień zostały rozbudzone do niebotycznych rozmiarów i generalnie „sky is the limit”!


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/15.jpg[/img]
    W tym samym czasie na spinning…


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/16.jpg[/img]
    To jeszcze nie żadne okazy, ale nie jest źle!


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/17.jpg[/img]
    Wyluzowany Michał po pierwszym łowieniu zapowiada się super wyjazd.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/18.jpg[/img]
    Janek z Piotrem też uśmiechnięci. Rzeka była hojna dziś dla wszystkich.


    [b]Co w wodzie piszczy… [/b]

    Spać poszedłem nie wiem kiedy, za to „tupot białych mew” pod czaszką, ziemista cera i oczy w kolorze szkarłatu zdradzają mi przy goleniu, że niewiele wody mogło upłynąć w Matupiri od tego czasu. Wymuszony, chłodny prysznic oraz szklanka soku z limonki ratują nieco ten obraz nędzy i rozpaczy, ale daleko mi do szczytowej formy. Na szczęście przygotowany wczoraj, w ostatnim „bezpiecznym” momencie sprzęt spoczywa sobie w carlosowej łodzi, a nam pozostało jedynie spakować na pokład istną baterię napojów i oczywiście nasmarować się dokładnie kremem na słońce. Równo o godzinie siódmej rano opuszczamy obozowisko i rozpływamy się po rzece niecierpliwi sukcesu. Poranek nad amazońską rzeką jest jakimś niezwykłym, rzekłbym wręcz duchowym doświadczeniem, które odciśnie swój subtelny ślad na każdym, kto posiada choć drobinkę więcej wrażliwości niż żelbetonowy kloc. O świcie tafla wody jest czarna, nieprzenikniona jak studnia, a jej powierzchni nie zakłóca żaden, nawet najmniejszy ruch powietrza. Kwaśno – cierpki zapach tropikalnych drzew wwierca się w nozdrza, a wschodzące dopiero co słońce nadaje okolicy lekko pomarańczowego, ciepłego zabarwienia. Płyniemy pełną mocą, a kadłub łodzi wydaje ten usypiający, rytmiczny odgłos wcinając się w rzekę. Istnie magiczna chwila, w której kochasz po prostu cały świat.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/19.jpg[/img]
    Poranek dnia następnego. Głowy bolą, w ustach sucho, ale warto było. Australijczycy na drugim planie.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/20.jpg[/img]
    Nad Matupiri wstaje nowy dzień. Piękny moment.


    Skuszony wieczornymi, dramatycznymi wprost relacjami chłopaków na temat brania tucunare z powierzchni wody, zabieram dziś na łódkę spinningowy zestaw składający się z mocnego, jerkowego kija (do 100 g), porządnego kołowrotka o ruchomej szpuli (wielkość 4500) i plecionki o niezgorszej wytrzymałości rzędu 60-70 LBS. To mocarne sprzęcicho wydaje się co najmniej 2-3 oczka przyduże na ryby o średniej masie 2-3 kg, ale uwierzcie proszę na słowo honoru, że lżejszym zestawem tucunare nie daje się po prostu skutecznie łowić. Przynętą nr 1 są wszelkie powierzchniowe poppery, swimbaity i generalnie wszystko to, co idzie po powierzchni wody i robi dużo hałasu. Oczywiście peacocki można łowić także na przynęty podpowierzchniowe (genialne są obfite w pióra jigi, woblery typu „minnow”, a nawet polskie wahadłówki), tylko po co je tak łowić? Dla mnie przynajmniej, łowienie z powierzchni wody ma jedyny w swoim rodzaju urok, a towarzysząca tej metodzie widowiskowość i emocje nie mają w spinningu sobie równych. Gro naszych przynęt na tucunare stanowi nieśmiertelny, amazoński klasyk czyli „woodchopper”, którego wytwarza Luhr Jensen. To taki długaśny „popper – cygaro” wyposażony dodatkowo w blaszane śmigiełko, który przy ściąganiu robi w wodzie nieprawdopodobne zamieszanie i rwetes. Leci jak wystrzelony z procy i pomimo swoich rozmiarów stawia w wodzie stosunkowo niewielki opór, co pozwala w miarę komfortowo wędkować przez dłuższy czas. Kilka bardzo ciekawych przynęt kupiliśmy też w Manaus za namową Wojtka Kordeckiego i Tomka Łosika – dwóch przesympatycznych Polaków, którzy osiedli na stałe w Brazylii , i których mieliśmy przyjemność w Manaus spotkać. Rady naszych doświadczonych kolegów okazały się bezcenne i bardzo im przy tej okazji dziękujemy!

    Poranek dnia drugiego w niczym nie przypomina poprzedniego popołudnia. Odwiedzamy kolejne, rozległe „jezioro”, które na pierwszy rzut oka wygląda jeszcze lepiej niż wczorajsze. Na tę samą muchę wyciągam jedno tucunare, niestety w rozmiarze „akwariowym”. Janek naparza w wodę „woodchopperem”, ale bez najmniejszego efektu. Po jakiejś półtorej godziny, cierpiąc wciąż na „syndrom dnia wczorajszego” mamy serdecznie dosyć. Pot leje się z nas strumieniami, na słońcu jest na pewno ze 40 stopni. Wody z pokładowego coolera i kremu przeciwsłonecznego ubywa w zastraszającym tempie, ale Carlos wciąż ma pogodną minę. Co chwila spogląda na swój plastykowy, niedrogi zegarek i po raz chyba 10 dzisiaj mówi do mnie coś co brzmi jak „unora*”. Uśmiecham się tylko głupkowato, bo nie mam pojęcia, co mi w ten sposób chce przekazać, a ja nie mam go jak o to zapytać. Ale nic, łowimy niewzruszeni dalej. Odkładam na bok muchówkę, bo ledwo już zipię od tego bezproduktywnego machania. Jest jakoś koło dziewiątej kiedy o mało co nie wyskoczyliśmy z Jankiem z klapek. To był kolejny rzut „pod drzewo” jak dziesiątki oddanych już tego ranka. Mój kompan ściągał niedbale swojego poppera, a obłędne branie nastąpiło na „krótkim dyszlu”, nie dalej jak 3 - 4 metry od burty łodzi. Huk, fontanna wody, wielki wir na powierzchni i natychmiast oddający plecionkę hamulec – tak to trzeba w skrócie opisać. Zaskoczenie jest zupełne i naprawdę można się grubo przestraszyć. Jankowy peacock ma jakieś 2 kg i znów przepełnia nasze serca nadzieją.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/21.jpg[/img]
    Pierwsze, popperowe branie poranka. Szczęśliwie aparat był właśnie w użyciu.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/22.jpg[/img]
    Nie jest to olbrzym, ale jest!


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/23.jpg[/img]
    Carlos przy podbieraku.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/24.jpg[/img]
    Jeszcze tylko odczepianie i płyń z powrotem.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/25.jpg[/img]
    Worek z braniami rozwiązuje się koło 9-tej rano. Woodchopper w pysku.


    Carlos zatrzymuje ostrożnie łódkę, zawraca na elektryku i każe nam ponownie obrzucać te same drzewa, które „ćwiczyliśmy” ostatnie dwa kwadranse. Następną godzinę zapamiętam jako jedno z najwspanialszych wędkarskich przeżyć jakie otrzymałem w prezencie od Pana Boga. Tucunare w rzece kompletnie powariowały. Brania są w niemal każdym rzucie, często na dwóch wędkach naraz. Ryby biorą z ogromną mocą, za każdym razem wyrzucając w górę gejzer wody. Walą w 60-gramowe „woodchoppery” z taką siłą, że potrafią wyrzucić tę ciężką przynętę na kilka metrów w górę! Zdaję sobie sprawę, iż brzmi to dość nieprawdopodobnie i sam bym w to pewnie Wam nie uwierzył. Ale widziałem na własne oczy – stałem i podziwiałem z otwartą jak drzwi od stodoły gębą. Kilka razy jesteśmy świadkami sytuacji jak duży bass uderza z pełnym impetem w przynętę, wybija ją wysoko do góry, po czym atakuje ją z powrotem jak ta tylko wpadnie do wody kilka metrów dalej. Jesteśmy z Jankiem tymi „obrazkami” rozwaleni na drobne kawałeczki i po prostu niedowierzamy własnym oczom. Działamy jak w amoku – rzut pomiędzy wystające drzewa na jakieś 40-50 m, ściąganie poppera do siebie „ile fabryka dała”, atak tucunare, który przyprawia o arytmię serca i hol. Szalejemy z radości, Carlos podskakuje na rufie, klepie się po zegarku i tym razem nawet wykrzykuje swoje „unora*” cokolwiek ono oznacza. Brania urywają się tan nagle jak się zaczęły, ale to już nie ma dla nas żadnego znaczenia – do końca wyjazdu mógłbym nie mieć nawet „dotknięcia” a i tak uznał bym to za jedną z najlepszych wypraw w życiu. Przewodnik pokazuje nam, iż złowiliśmy z Jankiem 19 tucunare, co daje 1 rybę na mniej więcej 3 minuty. Łupnięć i „podbić” było pewnie drugie tyle. Nie padają żadne okazy, ale wszystkie bassy mają pomiędzy 2 a 4 kg. Ręce bolą od rzutów i holów, a „choppery” odłażą od farby. Przecieramy z Jankiem oczy ze zdumienia, ale tak naprawdę było.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/26.jpg[/img]
    To genialna, bardzo głośna i selektywna przynęta o dużym zasięgu.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/27.jpg[/img]
    Po chwili znów Janek..


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/28.jpg[/img]
    A na sąsiedniej łodzi Piotr prezentuje dwa peacocki, które wzięły jednocześnie.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/29.jpg[/img]
    Coraz lepiej. Bass ponad 5 kg.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/30.jpg[/img]
    Mi biorą co najwyżej średniaki, ale za to często.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/31.jpg[/img]
    Ten stał pomiędzy tymi drzewami z tyłu.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/32.jpg[/img]
    99% ryb jest oczywiście wypuszczanych.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/33.jpg[/img]
    Nasz obóz zmienia miejsce postoju i płynie dobre 30 km w górę rzeki.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/34.jpg[/img]
    Wszystko po to, aby wędkarze mogli co 1-2 dni łowić na nowych miejscówkach.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/35.jpg[/img]
    Przerwa około godziny 12.00. Jest chyba z 50 stopni.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/36.jpg[/img]
    Kilka tucunare zjemy na lunch…


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/37.jpg[/img]
    przygotowany na stary, indiański sposób. Niebo w gębie.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/38.jpg[/img]
    Następnie godzina drzemki „pod chmurką”…


    [b]Koniec końców [/b]

    Kolejne dni upływają nam błogo według podobnego schematu. Pobudka około 6.30, na wodzie około 7-mej i łowienie do południa. Potem zbawienny lunch połączony z 2-godzinną sjestą w hamaku i łowienie do jakiejś 17.00. Na łowisko nigdy nie płynęliśmy więcej niż 20 minut, a najczęściej poniżej 10 minut, co pozwoliło oszczędzić tak cenny czas. Oczywiście ryby nie zawsze brały tak jak opisałem to powyżej, ale przeżyliśmy jeszcze kilka takich „godzinówek”. Z każdym dniem osiągaliśmy lepsze wyniki doskonaląc celność rzutów pod zwalone drzewa i umiejętniej prowadząc poppery. W trakcie pobytu zmienialiśmy miejsce postoju obozu 2 razy, co pozwalało obławiać coraz to inne rejony rzeki i łowić codziennie „świeże” ryby.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/39.jpg[/img]
    i na ryby koło 14-tej. Żyć nie umierać.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/40.jpg[/img]
    Jako jedyny w naszej ekipie nie złowiłem dużego tucunare.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/41.jpg[/img]
    Za to chłopcy jak najbardziej! Janeczek i ponad 7 kg.



    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/42.jpg[/img]
    Piotr także coś koło tego.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/43.jpg[/img]
    I Michał także…


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/44.jpg[/img]
    Wieczorem jesteśmy tak styrani…


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/45.jpg[/img]
    że tylko kąpiel w rzece jest w stanie przywrócić nam resztki sił.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/46.jpg[/img]
    Obóz zawsze był rozbijany w miejscu gdzie można bezpiecznie (podobno) wejść do wody.



    Jeśli interesują Was liczby, to nie przekroczyliśmy magicznej bariery 10 kg, choć co najmniej 3 razy mieliśmy z takimi „przyjemność”. Tym razem jednak wygrały. Mi się taki jeden wypiął, a drugi…też się wypiął po tym jak złamał wędkę przy zbyt mocno dokręconym hamulcu. Największy jakiego udało nam się wyjąć do łodzi miał ponad 8 kg, było też kilkanaście pomiędzy 5 a 7 kg. W sumie w 6 dni łowienia i na 4-ech wędkarzy wyholowaliśmy 358 tucunare i byliśmy przy tym o kilkadziesiąt ryb lepsi niż nasi australijscy towarzysze. Oni za to wyciągnęli największą rybę tygodnia na Matupiri – piękny okaz o masie 9,5 kg. Większość ryb złowiliśmy na spinning i powierzchniowe przynęty. Bynajmniej nie dlatego, iż mucha była nieskuteczna. Była, a jakże i to bardzo. Ale branie na szybko ściąganego spinningowego poppera, musze to z przykrością tu stwierdzić, jest w przypadku tucunare absolutnie niesamowite, głośne i takie bardzo „męskie”.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/47.jpg[/img]
    Przez tydzień łowienia deszcz padał tylko raz, ale za to porządnie.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/48.jpg[/img]
    Od czasu do czasu niespodzianka tu owiana złą sławą pirania.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/49.jpg[/img]
    Dublet złowiony jednocześnie na woodchoppera ryby uderzyły jednocześnie w tę samą przynętę!


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/50.jpg[/img]
    I mocny akcent Michała na koniec.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/51.jpg[/img]
    Mój najskuteczniejszy kolor po 2 dniach łowienia tucunare.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/52.jpg[/img]
    Widać wyraźnie odciśnięty kształt pyska.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/53.jpg[/img]
    I ładna rybka na koniec, którą wytarmosił chyba Piotr.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/54.jpg[/img]


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/203/56.jpg[/img]
    Koniec wielkiej przygody, ale tak to już w życiu jest . Rozpoczynamy „powrót do rzeczywistości”.


    Na koniec smutne fakty. Wyprawa na odległe, „prywatne” rzeki Amazonii jest kosztowna i za tę kasę można by siedzieć pewnie ze 2 miesiące w Szwecji. Do tego poziom wody jest nieprzewidywalny, kapryśny i może się okazać, że w ogóle nie polecicie w planowanym terminie. Ale warto oszczędzać i podjąć ryzyko. Jeśli traficie z pogodą, to doświadczycie rzeczy nieprawdopodobnych, które powinny mieć miejsce tylko w wędkarskich snach. Mam to wielkie szczęście, iż od czasu do czasu mogę jechać na egzotyczną, daleką wyprawę. Zawsze kiedy wracam, przez kilka dni chodzę jak otumaniony , powtarzając sobie i znajomym, że to była „wyprawa życia”. Po kilku tygodniach codzienne obowiązki zacierają jednak te wspomnienia, a odbyty wyjazd staje się po prostu jednym z wielu. W przypadku Amazonii i tucunare jest jednak inaczej. Minęło już blisko pół roku od powrotu z tego baśniowego świata, a ja wciąż siedzę i myślę…myślę, jak szybko wrócić do Brazylii.

    *unora, którą miał na myśli Carlos to „una ora” czyli po hiszpańsku „jedna godzina”. Naszemu przewodnikowi chodziło o to, iż za godzinę słońce będzie wyżej, woda się ociepli i tucunare zaczną wreszcie brać.

    [b]Maciej Rogowiecki[/b] - z zamiłowania podróżnik, zawodowo organizator turystyki wędkarskiej w firmie Eventur Fishing.
    Artykuł został opublikowany w ramach współpracy pomiędzy jerkbait.pl oraz wyprawynaryby.pl

  • Alaska 2012 cz. 2

    Przez lukomat, w Relacje,

    [b]Alaska 2012 cz. 2[/b]
    [b]Autor: Łukasz Materek[/b]
     

     
    Pierwszy tydzień na Alasce, który miał się powoli ku końcowi, nie rozpieszczał nas pod względem wędkarskim i spływ po rzece był naszą ostatnią nadzieją. Zgodnie z planem w sobotni poranek Walter odstawił nas na Paxson Lake, gdzie zwodowaliśmy ponton. Przeprawa przez jezioro poszła nam nadspodziewanie gładko. Co 15 minut zmienialiśmy się przy pagajach i pyknęliśmy je w dwie rundki.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/1.jpg[/img]
    Daleko jeszcze tato?
     

    Na wypływie Gulkana River zrobiliśmy przerwę na kilka rzutów. Miejsce to było polecane nam jako bankowe na troć jeziorową. Tylko z porą dnia nie trafiliśmy, bo w południe to akurat ten gatunek nie jest aktywny, żeby więc uniknąć rozczarowań na wszelki wypadek zaczęliśmy od lipieni. Stuart z Mariuszem skutecznie kusili je na mokre muchy, tata eksperymentował z sam już nie pamiętam czym, a ja klasycznie na sucharka.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/2.jpg[/img]
    Wybarwiony sockeye, przyłów na lipieniową nimfkę.
     

    Trochę jednak nerwów straciłem kiedy kolejne muchy były ignorowane i dopiero na Blue Dun przy pierwszym podaniu kardynał dał się skusić. Ciekawostką było, że lipienie żarły każdą mokrą muchę lub nimfę, tylko wybredne były przy zbieraniu z powierzchni.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/3.jpg[/img]
    Lipień arktyczny
     

    Za to sieje brały na wszystko, dosłownie. Nawet indykator brań kilkukrotnie stał się obiektem zainteresowań tych żarłocznych stworzeń. Takiego zagęszczenia ryb dawno nie widziałem. Spływając pontonem mogliśmy obserwować wszystko jak w akwarium. Setki lipieni i siei i co jakiś czas pojedyncze duże pstrągi jeziorowe.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/4.jpg[/img]
    Sieja
     

    Udało mi się namierzyć przy brzegu nieodpoczywającego pstrąga. Skatowałem go wszystkimi muchami, które mogłem przeprowadzić mu koło pyska, niestety bezskutecznie. W końcu odłożyłem wędkę i postanowiłem zapolować na dziada z aparatem...
     
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/5.jpg[/img]
    Południowa drzemka
     

    Powoli godziłem się z faktem, ze lokalna atrakcja nie wyjdzie z wody, żeby się z nami przywitać. Na szczęście Stuart uratował sytuacje i z głębokiej wody za kamieniem wyjął taka ślicznotę na Sunray Shadow.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/6.jpg[/img]
    Veni, vidi, vici
     

    Połowa planu na ten dzień została zrealizowana. Pozostało nam jeszcze do zrobienia 12 km rzeki do jej przełomu. Ruszyliśmy zatem w dół i początkowe kilometry mieliśmy nerwowe, bo rzeka była płytka, kręta i ze sporym spadkiem. Stopniowo nurt się uspokoił do tego stopnia, ze zaczęliśmy wiosłować, żeby nadrobić czas. Po drodze widzieliśmy masę lipieni i stadka nerek gotowych do tarła. Niestety nawet na chwilę nie mogliśmy sobie pozwolić na postój, bo na tym odcinku miejsce na obóz jest tylko jedno i zależało nam, żeby do niego dotrzeć przed umowną nocą, deszczem i wilkami.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/7.jpg[/img]
    Przełom Gulkana River I
     

    Kilkusetmetrowy przełom stanowi wyzwanie nawet dla doświadczonych rafciarzy, a żółtodzioby jak my przenoszą swoje graty wąska ścieżką w dół rzeki do obozowiska położonego poniżej ostatniego, najwyższego progu, a następnie spławiają ponton na linach unikając tym samym niechybnej kąpieli. Wyszedłem z nieśmiała inicjatywą spłynięcia, ale spotkało się to z ponurym spojrzeniem papy Brody i jakimś bliżej nieokreślonym wyrazem dźwiękonaśladowczym wydanym przez Mariusza. Odebrałem to wszystko jako dezaprobatę dla mojego pomysłu i skończyliśmy jak wszystkie żółtodzioby. Na szczęście udało się przed deszczem i jeszcze zdążyliśmy opędzlować parę tłuściutkich siei na kolację.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/8.jpg[/img]
    Przełom Gulkana River II
     

    Pierwsza noc upłynęła w miarę spokojnie. Poza normalnymi atrakcjami, czyli chrapaniem, bąkami, i nieświeżym oddechem sąsiada, powykręcało mi nogi od kolan w dół, gdyż moja karimata okazała się być przeznaczona dla krasnali. Idąc spać całkowicie to zignorowałem, ale doświadczenie w ten sposób zebrane nie poszło w las i na kolejne nocki kładłem dodatkowa izolacje pod kończyny dolne.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/9.jpg[/img]
    Dzień lipienia.
     

    Pogoda była piękna, więc ruszyliśmy bez śniadania nad wodę. Stanąłem przy pierwszym interesującym miejscu. Zawiązałem sporego streamera w nadziei na tęczaka. Pierwszy rzut, i czuję, że coś podskubuje muchę. Przynęta wychodzi na płytsza wódę, a za nią lipień. Sytuacja powtarza się w kilku miejscach. Trochę zniecierpliwiony brakiem pstrągów zmieniłem streamera na pojedynczą mokrą Greenwell’s Glory i w pięciu rzutach wyjąłem cztery lipienie. Do kompletu zabrakło jednej sztuki, która była na tyle cwana, że gdy już spadła po raz drugi to dała sobie na luz (przyp. red. wzięła, spadła, ponownie wzięła, ponownie spadła). This is madness!
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/10.jpg[/img]
    Jeden z grubszych.
     

    Złożyłem wędkę i wróciłem do obozu, bo pstrąga to ja tu raczej nie złapię. W tym czasie Stuart kosił lipasy na dwie mokre w dosyć szybkim nurcie, takim ścinającym z nóg. Na liczniku przekroczył czterdziestkę i właśnie miał dublet. Rzut, ryba, hol i tak w koło.
     
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/11.jpg[/img]
    Znowu lipień?
     

    Wybiła godzina pakowania obozu i dwóch członków wyprawy zwinęło graty i przygotowało się do odpłynięcia. Niestety druga połowa grupy zapomniała/nie zrozumiała/zabłądziła i wróciła na miejsce zbiórki ze sporym opóźnieniem. Wreszcie ruszyliśmy. Tata złapał się za pagaje i tak nas przewiózł, że do dziś zachodzę w głowę jak to możliwe, że wyszliśmy z tego w jednym kawałku? Trzeba jednak przyznać, że sterowność przeładowanego pontonu, była bliska zeru i każdy z nas się o tym przekonał tego dnia. Natomiast zalety odkryliśmy ostatniego dnia na spokojnej wodzie, kiedy to pomimo silnego wiatru nasza jednostka napędzana wiosłami trzymała pięknie kurs.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/12.jpg[/img]
    Śniadanie mistrzów o drugiej po południu.
     

    Tym razem na obóz zatrzymaliśmy się dużo wcześniej w bardzo urokliwym miejscu. Była nim wyspa utworzona pomiędzy głównym korytem i jego odnoga w pobliżu bobrowych żeremi. Na obiado-kolację wciągnęliśmy lipienie pieczone na ognisku i po odpękaniu wszystkich przykrych obowiązków związanych z rozbijaniem obozu wreszcie mogliśmy oddać się wędkowaniu.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/13.jpg[/img]
    Obóz na wyspie.
     

    Lipienie za bardzo mnie nie interesowały, więc zawiązałem czarnego streamera imitującego pijawkę i zacząłem obławiać okolice żeremi. W tym czasie tata poszedł w góre odnogi, a Stuart i Mariusz obławiali główne koryto. Pierwszy rzut i spod zwalonego drzewa coś wystrzeliło w kierunku muchy. Trochę zabawy i pierwszą rybą wieczoru okazuje się być spory lipień. Po nim był kolejny, i kolejny i tak ze trzydzieści razy.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/14.jpg[/img]
    Czy wspomniałem, ze dominowały lipienie?
     

    Więcej szczęścia miał Stuart i wydłubał dwa tęczaki przy obozie. Tata tez lipieniował, a Mariusz namierzył stadko nerek i zachciało mu się fotki z czerwonym rozbójnikiem. Pierwsze dwie ryby nie dały się zatrzymać na cienkim zestawie, ale po przezbrojeniu trzecia sztuka zapozowała do zdjęcia.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/15.jpg[/img]
    Nerka Mariusza.
     

    Repertuar niespodzianek Alaski jest obszerny. W nocy zostaliśmy potraktowani przymrozkiem. Przebudziłem się z zimna koło trzeciej. Wydawało mi się, że wszyscy śpią i tylko ze mnie taki zmarźlak, więc założyłem na siebie co było pod ręką, opatuliłem się szczelnie śpiworem i zasnąłem. Rano jednak okazało się, że zimno wszystkim dokuczyło, a Mariuszowi do tego stopnia, ze musiał wyjść z namiotu i pochodzić, żeby się rozgrzać. Wtedy też zauważył, że w bocznym korycie na zakolu ze spokojną wodą pojawiła się cienka warstwa lodu.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/16.jpg[/img]
    Miejscowa odmiana przyobozowych sępów karłowatych.
     

    Kolejny dzień spływu zszedł nam na tym samym, czyli lipieniach. Jednak już nie w takich ilościach. Natomiast napotykalismy coraz więcej nerek i zaczęły się też pojawiać pojedyncze kingi. Jednak ich kondycja wskazywała na gotowość do odbycia tarła, więc ograniczyliśmy się do zabawy z drobnicą. Wszystkie zakola ze spokojną wodą były okupowane przez sieje. Ciekawostką było to, że okazały się one dosyć trudne do złapania i zupełnie nie przypominały tych z jeziora. Były chudsze i wyjątkowo wybredne. Dopiero mała imitacja kiełża sprowokowała je do brania.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/17.jpg[/img]
    Sieja w wersji rzecznej.
     

    Obóz rozbiliśmy przy ujściu West Fork do Gulkana River. Prawobrzeżny dopływ toczył błotnistą wodę i był głównym winowajcom naszych wędkarskich niepowodzeń z poprzedniego tygodnia. W tym miejscu utworzył się długi pool z grubą wodą, czyli nasza ostatnia nadzieja na kinga na muchę. Podczas wieczornej sesji musiałem w pojedynkę bronić honoru drużyny, bo moi towarzysze wybrali relaks przy ognisku i butelce czystej. Orałem rzekę uparcie, ale poza lipieniem samobójcą nic innego nie zainteresowało się moimi intruderami.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/18.jpg[/img]
    Poranek.
     

    W nocy nastąpiło poważne załamanie pogody i dzień przywitał nas deszczem i silnym wiatrem. Po porannej jajecznicy i kawie tata z Mariuszem odmówili wyjścia nad wodę, bo stwierdzili, ze w takich warunkach nie ma szans. Stuart dał się namówić na rundkę po poolu i bardzo dobrze, bo przynajmniej nie marzliśmy. Przy takim wietrze nawet skagit nie chciał latać i trzeba było mocno cisnąć, żeby wyekspediować muchę do wody. Misja prawie zakończyła się powodzeniem, bo Stuart zapiął kinga, ale skubaniec urwał się przy brzegu. Zgodnie orzekliśmy, że można to zakwalifikować jako "semi-long distance release". Warunki uległy dalszemu pogorszeniu i musieliśmy się zwijać. Szybkie pakowanie obozu i odjazd. Zdecydowaliśmy się tego dnia zakończyć spływ, bo woda poniżej West Fork już nie bardzo nadawała się do muchowania i pomimo, że mieliśmy spory kawałek do przystani w Sourdough to udało nam się późnym popołudniem do niej dopłynąć.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/19.jpg[/img]
    Copper River
     

    Ostatni dzień w Copper Valley postanowiliśmy spędzić na Klutina River. Wiedzieliśmy, że szału nie będzie, ale przynajmniej istniała realna szansa na świeże i waleczne nerki. Woda przez te kilka dni znacznie opadła. Udaliśmy się na ujście do Copper River i powoli przemieszczając w górę rzeki obławialiśmy ten odcinek.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/20.jpg[/img]
    Mount Drum
     

    Szło nam jak krew z nosa i dopiero kolo południa trafiliśmy na miejscówkę, gdzie były ryby. Udało się kilka nerek wydłubać i przyszła pora na pakowanie sprzętu, pożegnanie Copper Valley i sześciogodzinną podróż na Kenai.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/21.jpg[/img]
    Ostatni sockeye z Klutina River.
     

    Plan był taki, żeby się porządnie wyspać przed czwartkowymi połowami na Kenai River, ale z przyczyn oczywistych znowu poszliśmy bardzo późno spać . Poranne wstawanie okazało się być sporym wyzwaniem i wypłynęliśmy z przystani z godzinnym poślizgiem.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/22.jpg[/img]
    Pudło z przynętami do trollingu.
     

    Tegoroczny ciąg czawyczy na Kenai był wyjątkowo slaby i obowiązywał C&R, a do tego zakazano upiększać przynęt ikrą i atraktorami zapachowymi, więc i nasze oczekiwania musieliśmy trzymać na wodzy.
     
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/23.jpg[/img]
    Hol ryby na sąsiedniej łódce.
     

    Do południa za wiele się nie działo, kiedy to mogliśmy obserwować sąsiadów w akcji. Josh skierował łódkę bliżej brzegu, żeby nie splątać zestawów, a tata zabrał się za robienie kanapek. Nagle zauważyliśmy, że przynęta na taty wędce popłynęła sobie w górę rzeki. Wszystkie znaki na niebie wskazywały na to, ze chyba coś się uwiesiło i trzeba zwijać wędki i zabrać za hol. Tata coś protestował, ze właśnie smaruje majonez i nie ma czasu, ale ostatecznie dał się łaskawie namówić na przerwę w tym niezwykle skomplikowanym zadaniu i doholował małego Kinga do łódki. Ryba fiknęła koziołka przy burcie i ucieszona odpłynęła, Pan Jan zadowolony wrócił do swoich kanapek, a ja musiałem uspokoić skołatane nerwy piwkiem. Snimki nie budiet nada dalsze pławat’.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/24.jpg[/img]
    Papa Broda pykający fajeczkę w głębokiej zadumie.
     

    Spłynęliśmy na ujściowy odcinek w nadziei na dorwanie czegoś podczas przypływu. No i się udało, tym razem u Mariusza wędka zatańczyła lambadę i ryba zaczęła odjazd. Po kilku minutach mieliśmy łososia blisko łódki. Josh ocenił go na 30-35lb. I powtórka z rozrywki, czyli świeca i do widzenia...
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/25.jpg[/img]
    Mariusz w akcji.
     

    Rodzi sie pytanie dlaczego? A dlatego, ze przy C&R hol jest ograniczany do minimum, czyli dosyć siłowy przy czym łódka pomaga skrócić dystans do ryby, która jest jeszcze pełna wigoru i najczęściej niegotowa na podebranie. Zabawa była tylko fotki brak.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/26.jpg[/img]
    Gimnastyka na sąsiedniej łódce.
     

    Mówi się, że do trzech razy sztuka. Dwa brania nastąpiły jednocześnie na wędach taty i Mariusza, ale tylko ta druga ryba się zapięła. Pełna mobilizacja na łódce. Ja nagrywałem kamerą, Stuart robił fotki, tata udzielał rad wujkowi „dobra rada”, a Josh starał się nie posikać ze śmiechu. Wszystko zakończyło się jednak powodzeniem i nasz przewodnik odhaczył kinga w wodzie.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/27.jpg[/img]
    Sreberko z przypływu.
     

    Następnego dnia wróciliśmy do Anchorage i tam zakończyliśmy wyprawę tradycyjną kolacją w barze sushi i pożegnalnym piwkiem u Erica. Tegoroczny wyjazd do łatwych nie należał. Na każdą rybę, poza lipieniami, musieliśmy się porządnie napracować. Była to mała lekcja pokory, ale bynajmniej nie zraziło mnie to do wyjazdów w tamtym kierunku i mam głęboką nadzieję, że w tym roku ponownie zawitam na Alasce.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/202/28.jpg[/img]
    Zdrówko.
     

    [b]Autor: Łukasz Materek[/b]

  • [b]Rzeka spełnionych marzeń – cz. I[/b]
    [b]Autor: Maciej Rogowiecki[/b]


    Nad Rio Matupiri wstaje świt. Ciemno granatowe i bezgwiezdne niebo zaczyna zmieniać barwę na niebieskie, a na wschodzie pojawiają się różowe odcienie budzącego się opieszale dnia. Z początku pastelowe, delikatne i niezdecydowane –zupełnie jakby nie chciały zbyt natarczywie pospieszać ustępującej właśnie nocy. Po dłuższej chwili jest jednak na tyle jasno, iż przez okno pływającego domku mogę rozróżnić zarys drugiego brzegu i tropikalnego, pierwotnego lasu otulonego dotychczas skrzętnie przez gęsty mrok. Powinienem już wstawać, ale nie chcę stracić tej ulotnej chwili. Rozbudzony, wciąż leżę nieruchomo na wznak i tylko…słucham. W absolutnej, doskonałej ciszy jakiej doświadczyć można tylko w niezamieszkanym, bardzo odległym miejscu, dochodzą do mnie pierwsze odgłosy brzasku. Moje niewprawne, wielkomiejskie ucho nie potrafi ich zrazu odróżnić – zlewają się w jeden, wyraźny szmer i „pulsowanie”. Przyjemne i trochę swojskie, ale gdyby zapytać co właściwie słychać, to nie potrafiłabym konkretnie odpowiedzieć. Staram się więc wyłowić pojedyncze brzmienia i skupić na nich uwagę. Z pewnością słychać ptaki i zdaje się, że to powszechnie występujące w Amazonii papugi. Ich wesołe „trele” dobrze niosą się po rzece. Rozróżniam jeszcze szelest poruszanych pierwszymi powiewami wiatru liści co daje nadzieję na być może nieco chłodniejszy, bardziej znośny dzień i dźwięk kołyszących się na wodzie łodzi zacumowanych parę metrów od naszego domku . Słyszę także odległy, acz wyraźny i nieco metaliczny świst, który przypomina trochę odgłos jakiejś olbrzymiej, dawno nie oliwionej maszyny, której lata świetności już dawno minęły. To stado wyjców – dużych i bardzo donośnych małp, które przy pomocy głośnego ryku komunikują się ze sobą i konkurującymi o terytorium i pożywienie innymi mieszkańcami dżungli. Do tego żaby. Ich nieprawdopodobny, wybijający się na pierwszy plan i zwielokrotniony rechot potrafiłby obudzić umarłego. Ciekawe czy ich rozmiary są proporcjonalne do dźwięków jakie wydają? Musiały by być wtedy chyba wielkości nosorożca….Z kakofonią budzącej się do życia przyrody przeplatają się odgłosy dziwnie tu niepasującego człowieka – miarowe buczenie generatora, „Och, my darling Clementine” spod prysznica w domku obok i brzdęk naczyń rozkładanych na dużym, przykrytą kwiecistą ceratą stole w stołówce. Pora wstawać – zaraz zaserwują sadzone jajka, kiełbaski, świeże owoce i wyciskany sok z mango.

    Niespełna pół godziny później witam się z szczerzącym w uśmiechu białe zęby Carlosem, który podczas śniadania zdążył podstawić płaskodenną łódkę pod werandę naszego pływającego lokum. Wczoraj razem świetnie nam poszło i dzięki jego pomocy przechytrzyłem wiele ryb. Pakujemy prędko ekwipunek do łodzi – jeden spinning, jedną muchówkę, dwa małe pudełka z przynętami i jedną olbrzymią skrzynię z zapasem lodu i napoi na cały dzień. Carlos nie mówi po angielsku, a ja ni w ząb nie rozumiem po portugalsku. Ale kto by się tym przyjmował? Oboje wiemy co mamy robić. Wyruszamy gdy pierwsze promienie bezlitosnego słońca zaczynają padać na gładką i czarną jak smoła powierzchnię Matupiri. Pięć minut później, pod rozłożystym zwalonym drzewem zacinam z powierzchni pierwsze duże tucunare. Chwilo…trwaj!


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/1.jpg[/img]
    Tym razem wyruszyliśmy na tucunare (peacock bass) – super sportowe ryby Ameryki Południowej.


    [b]Do trzech razy sztuka[/b]

    Bliżej niesprecyzowany, romantyczny pomysł wyjazdu w dorzecze Amazonii pojawił się w naszych planach po raz pierwszy w bodajże 2007 roku, ale 5 lat czekaliśmy aż nasze stopy dotkną brazylijskiej ziemi. Z początku wszystko przebiegało wartko, prędko i zgodnie z tym samym, utrwalonym już przez wiele wyjazdów scenariuszem – przegląd internetu, ofert turystycznych operatorów, filmików na You Tube oraz raportów z serii „w tym tygodniu w dżungli” na przeróżnych , zazwyczaj amerykańskich forach. I potem….nie wiem co się stało. Pamiętam, że byliśmy już zdrowo „podpaleni”, jednak pomysł wyjazdu do Brazylii jakoś sam z siebie upadł na kilka ładnych lat. Chyba nie miałem po prostu czasu i determinacji aby na poważnie to wtedy zorganizować, a moja rozkapryszona innymi „tropikami” ekipa też miała chwilowo dość ciepłych klimatów.

    Nastał zimny i posępny styczeń 2011. Przy tradycyjnym, noworocznym lunchu padło nagle ni z gruszki ni z pietruszki nieśmiałe „to co z tą Amazonką? Jedziemy?”. Pół metra śniegu za oknem restauracji, szaro-stalowe niebo i brak kontaktu z wodą przez kilka ładnych już tygodni sprawiły, iż decyzja została podjęta szybko i „po męsku”. Termin wybraliśmy na listopad zaraz po Wszystkich Świętych. Organizacja całego przedsięwzięcia spadła jak zwykle na mnie, a Michał, który wyjeżdżał akurat na dłużej do USA miał zrobić sprzętowy „research” i wybrać co ładniejsze zabawki. Przygotowania ruszyły więc pełną mocą i kilka tygodni później zaskórniaki na tajnych kontach, o których nasze żony nie miały jeszcze wtedy bladego pojęcia, skurczyły się o wysokość przelewanej do Brazylii zaliczki. Klamka zapadła.

    Do listopada został opór czasu, jednak pamiętam dobrze, iż przed tą wyprawą było dużo spraw do „ogarnięcia” i wiele maili zostało napisanych i wymienionych z kolegami aby ułożyć ostateczny plan. Sama tylko trasa przelotu (wybraliśmy operatora, który umożliwiał nam dotarcie na bardzo odległe – czytaj nieprzełowione rzeki Amazonii) pociągała za sobą 4 loty w jedną stronę z obowiązkowym, 2 dniowym przystankiem w Rio de Janeiro na zwiedzanie. Trochę niepewności budziła także kwestia lotniczego bagażu, który na ostatni etap lotu (z Manaus na naszą rzekę lecieliśmy małą awionetką) był przez organizatora okrutnie, wprost brutalnie ograniczony i miał zamknąć się w 20 kg łącznie z podręcznym i wędkami. Na miejscu okazało się oczywiście, że 20 kg to na wyprawę do Brazylii aż nadto, ale nie uprzedzajmy faktów…. Michał, mimo iż przebywał sobie na słonecznej Florydzie też nie miał lekko. Gnębiłem go bez litości podsyłając coraz to nowe pomysły na sprzęt, który powinniśmy ze sobą do Amazonii zabrać – nowe poppery, woblery, jigi, dziesiątki wzorów much i kilka rodzajów linek o wszelkim możliwym stopniu tonięcia. Gdy przysłał wreszcie do mnie długo wyczekiwaną paczkę z „osprzętem” to pierwszym co pojawiło mi się w głowie, była myśl, że nigdy jeszcze nie zapłaciliśmy tyle za nadbagaż. Czegoż tam nie było? Składane muchowe kosze (do wyrzucania linki na teoretycznie dalszą odległość), poppery we wszystkich kolorach tęczy, jigi robione na zamówienie przez amerykańskiego guru od bassów, linki z kosmiczną powłoką, która „wytrzyma” każdy tropik i….jeszcze kilka rzeczy, których zupełnie nie zamawiałem!

    Czas uciekał szybko i zanim na dobre otrząsnęliśmy się z jesiennych, szwedzkich szczupaków nastał początek października. Do upragnionego wyjazdu do Brazylii zostało nieco więcej niż miesiąc i mocno cieszyliśmy się na nadchodzący szybko termin. Niestety nadaremnie, bo po prostu nie polecieliśmy. Na chyba 3 tygodnie przed wyjazdem odebrałem telefon, iż z powodu wysokiego poziomu wody nasz miejscowy organizator zdecydowanie sugeruje zmianę terminu na inny. Oczywiście wiedzieliśmy o takim niebezpieczeństwie (dorzecze Amazonki jest pod tym względem całkowicie nieprzewidywalne, nawet w porze suchej), jednak podekscytowany, wędkarski umysł po prostu nie przyjmuje takiego scenariusza do wiadomości. Kilka dni trwała gorączkowa wymiana informacji z bazą wędkarską na miejscu w Brazylii. Raporty, jakie spływały jednak od grup, które mimo niekorzystnych warunków zdecydowały się przyjechać, były bezlitosne. Woda wysoka, mętna, ryby weszły w zalane drzewa i trudno się do nich dobrać – „radzimy abyście nie przyjeżdżali ponieważ nie zobaczycie co Amazonia ma wędkarzowi naprawdę do zaoferowania”. Jesteśmy rozgoryczeni, ale co było robić? Podejmujemy decyzję o zmianie terminu. Na szczęście kupiliśmy bilety lotnicze, które można przesuwać w czasie. Są kilka stówek droższe niż podstawowa taryfa „economy”, ale mogą zaoszczędzić później znacznie poważniejszych zmartwień.

    Ciśnienie i cały zapał uszło z nas jak powietrze z przedziurawionej dętki. Trudno opisać rozczarowanie jakie poczuliśmy gdy wyjazd został odwołany. Tym bardziej, że zima znów była za pasem i zapowiadało się na dłuższą przerwę od wędkowania. Po kilku dniach rozpoczęły się „negocjacje” w domach i pracy co do potencjalnego, nowego terminu. Ponowne zgranie całej, choć w sumie niewielkiej ekipy zajęło ze 2 tygodnie, ale koniec końców nowa data została wyznaczona na drugą połowę lutego 2012. Ponad 3 miesiące od pierwotnie zaplanowanego terminu, ale wcześniej nasi organizatorzy nie mieli żadnych wolnych miejsc – wszystko było „pobukowane” na amen. Nic, dobre i to! Minęło nieco czasu i smutek z powodu odwołanej wyprawy zmienił się u nas znów w niecierpliwe oczekiwanie. Dodatkowo mieliśmy otrzymać od losu mały bonus, ponieważ „stopover” w Rio przypadał na sam środek karnawału, co już samo w sobie było dostateczną gratyfikacją za anulowany przedtem termin. Co prawda licha nora w obskurnym schronisku kosztuje w tym czasie tyle co 5-gwiazdowy Hilton, a milion przybywających na rozpustną zabawę turystów korkuje niemiłosiernie miasto, to jednak zobaczyć Rio w karnawale to było coś! I wiecie co się stało? Tak, właśnie to. Znów nie pojechaliśmy. Scenariusz ten sam co poprzednio – telefon z Brazylii i informacja, że rzeki w dorzeczu Rio Negro przybrały kilka metrów i o rybach można zapomnieć na co najmniej kilka tygodni. Nawet nie byliśmy specjalnie źli. Sytuacja była po prostu kuriozalna – po raz kolejny będziemy musieli przebukować bilety oraz hotele w Rio i Sao Paulo (plan zakładał lot powrotny do Europy przez to miasto) i po raz kolejny nasze wędkarskie ego zostanie wystawione na ciężką próbę. Tym razem jeszcze cięższą niż ostatnio, bo sezon wędkarski w Amazonii kończył się w połowie marca i na nowy termin przyjdzie nam sporo poczekać. Ustalamy wspólnie, iż przekładamy wyjazd na październik 2012 i robimy to po raz ostatni. Nawet biblijny potop nie spowoduje, że anulujemy wyprawę po raz trzeci i najwyżej pojedziemy zwiedzić turystycznie Brazylię. Na kilka tygodni przed koleją próbą wyjazdu nie czuliśmy więc specjalnie nic i niczego też sobie nie obiecywaliśmy. Wiedzieliśmy tylko, że na pewno tym razem polecimy – najwyżej bez wędek. Aby się niepotrzebnie nie denerwować zaniechaliśmy też regularnego śledzenia internetowych raportów wędkarskich, które precyzyjnie podawały poziomy wody, a nawet dokładne ilości tucunare złowionych na „naszych” rzekach w każdym mijającym tygodniu. Na kilka jednak dni przed wylotem pękłem i sprawdziłem z Michałem stan rzek. Dobry humor i optymizm powrócił jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – warunki tym razem były dobre, a nawet więcej – były wprost idealne. Lecimy!!!


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/2.jpg[/img]
    Przedmieścia Rio z okien samolotu. Mieszka tu blisko 12 milionów dusz…


    [b]Zobaczyć Rio i umrzeć[/b]

    Po tradycyjnym cyrku z nadawaniem wędek na Okęciu i 17-godzinnej podróży dolatujemy do Rio de Janeiro. To kultowe, niebanalne miasto od zawsze było wysoko na mojej liście „100 miejsc, które musisz zobaczyć przed śmiercią” i muszę powiedzieć, że nie rozczarowałem się ani na jotę. Boskie Rio jest takie za jakie uchodzi: kolorowe, piękne i rozrywkowe. Na mnie zrobiło kolosalne wrażenie i z pewnością wrócił bym tam na dłużej. Dwa dni, które poświęciliśmy na zwiedzanie tej metropolii w zupełności wystarczyły aby poczuć jego magnetyczny urok. Aby nie tracić cennego czasu skorzystaliśmy z usług profesjonalnego przewodnika, którego zawczasu wynajęliśmy w miejscowym biurze podróży. Paulo okazał się przesympatycznym, bardzo kulturalnym facetem w średnim wieku, który płynną angielszczyzną opowiadał nam o Rio prawie bezustannie. Przez 2 dni przejechaliśmy wspólnie miasto wzdłuż i wszerz robiąc sporo kilometrów. Licząca ponad 11 mln ludzi metropolia jest bez wątpienia najładniej położonym miastem jakie w życiu widziałem. Otulona z jednej strony przez niebieskie, czyste wody Atlantyku, a od strony lądu przez liczne, dość strome i wysokie wzniesienia, porośnięte tropikalną roślinnością. Najsławniejsze z nich to oczywiście „Głowa Cukru” (wzgórze nazwane jest tak z powodu kształtu przypominającego fragment trzciny cukrowej) oraz Corcovado z majestatycznym posągiem Chrystusa Odkupiciela. Oba wzniesienia stanowią absolutnie obowiązkowy punkt pobytu w Rio i niezwykłą atrakcję turystyczną, którą zapamiętacie na długo. Dopiero bowiem z wysokości widać jak piękny i majestatyczny jest Port Rzeki Styczniowej (Rio de Janeiro znaczy właśnie tyle).


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/8.jpg[/img]
    Turystyczna kolejka wiezie nas na szczyt Corcovado.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/9.jpg[/img]
    Corcovado - będąc w Rio to miejsce trzeba zobaczyć choćby nie wiem co!

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/10.jpg[/img]
    Widoki zapierają dech w piersiach. Bajkowa sceneria.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/11.jpg[/img]
    Spotkane na Corcovado zwierzątko co przypomina oposa…

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/12.jpg[/img]
    Na samej górze można kupić owoce najwyższej jakości – np. mango.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/13.jpg[/img]
    Które można od razu zjeść. Super smaczne i w niczym nie przypomina mango z naszego marketu.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/14.jpg[/img]
    Rio jest najładniej położonym miastem jakie kiedykolwiek widziałem. W tle „Głowa Cukru”.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/15.jpg[/img]
    Posąg Chrystusa Zbawiciela na szczycie – najbardziej charakterystyczny punkt w Rio

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/16.jpg[/img]
    Imponująca statua ma 38 m wysokości…

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/17.jpg[/img]
    I jest uznawana za jeden z siedmiu „nowych cudów świata”.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/18.jpg[/img]
    Wieczorem spotykamy miejscowych wędkarzy. Niestety są „na pusto”.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/19.jpg[/img]
    Zmierzch zapada nad Rio. Zabawa tutaj dopiero się rozpoczyna!

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/20.jpg[/img]
    Późno w nocy…zmęczeni, ale szczęśliwi wracamy zaraz do hotelu.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/21.jpg[/img]
    Rano zwiedzamy olbrzymią i sławną katedrę rzymskokatolicką.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/22.jpg[/img]
    Ma 80 m. wysokości, mieści 20 000 wiernych, a w 1980 r odwiedził ją Jan Paweł II.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/23.jpg[/img]
    Dzisiaj jedziemy na „Głowę Cukru”. Kolejka wiezie nas wysookoo….

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/24.jpg[/img]
    Pamiątkowa fotka na tle słynnego wagoniku Jamesa Bonda (Moonraker z 1979 r).

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/25.jpg[/img]
    W dole cudne widoki Rio de Janeiro.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/26.jpg[/img]
    Można sobie przyjechać na górę odpocząć, poczytać książkę, napić się kawy…

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/27.jpg[/img]
    Widać stąd dobrze słynną Copacabanę – najsłynniejszą z plaż.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/28.jpg[/img]
    I jeszcze rzut oka na drugą stronę…ech, gdyby tak morze u nas było takie piękne i czyste…

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/29.jpg[/img]
    Tu także nie obeszło się bez spotkań z dziwnymi stworzeniami…

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/30.jpg[/img]
    I czerwonymi ptakami (podobno mega rzadkie i 90% Brazylijczyków nigdy ich nie widziało).

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/31.jpg[/img]
    A także owocami wielkości piłek do koszykówki. Niestety ich nazwa mi umknęła.


    Rio jest także miastem plaż, które przez cały rok obmywają ciepłe wody oceanu. Jest ich w obrębie miasta kilkanaście, ale dwie, które trzeba zobaczyć koniecznie to najsławniejsza chyba plaża świata – Copacabana oraz jej nieco mniejsza, ale równie piękna siostra, czyli Ipanema. Trochę przypominają słynne Miami Beach, ale nie ma tu tego nadęcia i przepychu jakie widać w USA. Jest za to prawdziwy, naturalny chaos (ale w pozytywnym sensie) i koloryt, który na przybyszach z Europy robi mega wrażenie. Plaże są tłoczne, ale taki już ich urok. Spotkacie tu surferów, wędkarzy oraz dosłownie tysiące osób uprawiających jogging, jazdę na rowerze czy wrotkach. Do tego często leci głośna muzyka, a śniade latynoskie piękności wylegują się na złotym piasku. Wszystko to w otoczeniu palm, luksusowych hoteli i boskich zapachów wydobywających się z położonych nad plażami restauracji. Nad plaże w Rio ściągają wszyscy – od prostytutek i drobnych złodziejaszków poprzez rodziny z dzieciakami i „białe kołnierzyki”, które dopiero co opuściły klimatyzowane biurowce w centrum. Myślę, iż to właśnie ten społeczny „tygiel” przesądza o uroku tych miejsc. Naturalnie jak każde tej wielkości miasto Rio boryka się z licznymi problemami. Podstawowymi są wieczne korki ciągnące się „po horyzont” i olbrzymie rozwarstwienie społeczne, które łatwo tu zauważyć. To miasta kontrastów, jak zresztą wiele innych w Ameryce Południowej. Dzielnice bogaczy z luksusowymi pałacami i ferrari na podjazdach znajdują się przysłowiowy „rzut beretem” od nękanych przestępczością „favelas” czyli dzielnic biedoty. Niektóre z nich są całkowicie kontrolowane przez niebezpieczne narkotykowe kartele i policja nawet nie próbuje tam zaglądać. Przestępczość na terenie całego miasta jest dość wysoka i turyści powinni się mieć na baczności. Bardziej zainteresowanym tematem polecam przy okazji znakomity, acz mocny film Fernando Meirellesa (tytuł „Miasto Boga”), który stworzył w nim przejmujący acz prawdziwy obraz tej metropolii.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/3.jpg[/img]
    Po długim locie śpi się marnie, więc ruszamy rano na przepiękną plażę Ipanema.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/4.jpg[/img]
    Ruch zaczyna się tu koło 7 rano…

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/5.jpg[/img]
    …a przed 8 pojawiają się pierwsi plażowicze.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/6.jpg[/img]
    I plażowiczki wypatrujące tęsknie swych ukochanych 

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/7.jpg[/img]
    Na Ipanemie znajduje się pomnik?Piłsudskiego (!). W przewodnikach o tym nie ma ani słowa?

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/33.jpg[/img]
    Na Copacabana idziemy sobie na spacer.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/34.jpg[/img]
    Za parę godzin, po pracy, będą tu tysiące ludzi.


    Czas w Rio minął szybko i intensywnie. Nie obejrzeliśmy niestety największego stadionu świata czyli Maracany, która w najlepszych czasach świetności mieściła 200 tys. ludzi (gigantyczny obiekty był w czasie naszej wizyty w przebudowie przez zbliżającymi się Mistrzostwami Świata 2014, których gospodarzem będzie właśnie Brazylia.) Stadion uważany jest za dobro narodowe i wpisali go nawet na listę oficjalnych zabytków Rio. Piłka nożna jest w ogóle w Brazylii czymś specjalnym, a dla wielu jest po prostu religią, gdzie poszczególne zespoły czy zawodnicy darzeni są nabożną czcią. O piłce zresztą niekończące się dysputy prowadził z Paulo nasz Piotrek, który jest w tej dziedzinie prawdziwym specjalistą. Żal było żegnać Rio i miłych cariocas (tak nazywa się potocznie mieszkańców miasta), ale musieliśmy ruszać w dalszą, daleką podróż. Czekało nas kolonialne Manaus, największe miasto w Amazonii, skąd mieliśmy rozpocząć już stricte wędkarską część tej podróży.


    [b]Zielono mi[/b]

    Tak naprawdę zacząłem sobie zdawać sprawę czym jest Amazonia dopiero w samolocie, którym lecieliśmy do Manaus. Po starcie potężna maszyna Boeinga ruszyła na północny – zachód, a ja z nosem przyklejonym do szyby podziwiałem przewijający się na dole krajobraz. Przez cały, ponad 4-godzinny lot na niebie nie było ani jednej chmurki, więc zdążyłem dobrze się przypatrzeć. Pierwsza połowa trasy przebiega wpierw ponad wysokimi górami (powyżej 2000 m), a potem olbrzymimi równinami, a także czymś na kształt stepu o niesamowitym czerwono – pomarańczowym kolorze. Widać było liczne zabudowania, drogi i jak mi się wydaje, gigantyczne rolne gospodarstwa. Po jakiś 2 godzinach na monitorze pokładowym zauważyłem, iż wlecieliśmy nad obszar stanu Para, który sąsiaduje ze stanem Amazonas, gdzie leżał kres naszej podróży – Manaus. Od tego momentu widok za oknem stał się dość monotonny, ale uświadomił mi potęgę i ogrom tropikalnej przyrody. Aż do samego Manaus (czyli jeszcze jakieś 1700 – 2000 km) pod oknami samolotu rozpościerał się bowiem „płaszcz” nieprzebytej i zwartej zieleni, poprzecinany gęsto siecią niezliczonych rzek, odnóg, kanałów oraz mniejszych i większych jezior. Ten absolutny gąszcz rozpościerał się aż po horyzont, z obu stron samolotu. Co kilkanaście minut lotu (czyli kilkaset km) zobaczyć można było jakąś niewielką osadę czy słup dymu znad linii drzew. Poza tym nie było nic. Chyba dopiero wtedy dotarło do mnie w jak egzotycznym i dalekim kraju przyjdzie nam spróbować wędkarskiego szczęścia.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/35.jpg[/img]
    Z Rio lecimy do Manaus jakieś 4 h. Tu wszędzie jest daleko.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/36.jpg[/img]
    Amazonia z okien Boeinga. Las, las, las….

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/37.jpg[/img]
    Parę minut przed lądowaniem w Manaus, a tu wciąż tylko zieleń za oknem…


    Największe miasto Amazonii, Manaus przywitało nas piękną, słoneczną pogodą i temperaturą, w której krew w żyłach zmienia się w ledwie płynącą, ciepłą zupę. Upał i duża wilgotność powietrza wysysały z człowieka chęć do jakiejkolwiek aktywności, ale cieszyliśmy się jak małe dzieci. Wreszcie, po 5 latach „planowania” i dwóch odwołanych terminach staliśmy nad brzegiem Amazonki, a ściślej mówiąc jej potężnego, lewego dopływu czyli Rio Negro, który w Manaus ma kilkanaście km szerokości. Nasz organizator zakwaterował nas w genialnym, kolonialnym hotelu, a pojutrze rano mieliśmy lecieć na Rio Matupiri, gdzie rozpocząć się miał nasz wędkarski „bój”. W hotelowym barze rozmawialiśmy z co najmniej kilkunastoma amerykańskimi wędkarzami, którzy właśnie z łowienia wrócili i nazajutrz ruszali w drogę powrotną do USA. Zresztą w samym hotelu przebywało co najmniej kilkadziesiąt osób (!), które albo zaraz leciały albo właśnie wróciły z ryb.Oj, żeby na tej Amazonce nie było jak na Słupi na 1-ego stycznia…jak te ryby wytrzymują taką presję co tydzień? O dziwo jednak każdy nasz rozmówca był z powodu łowienia przeszczęśliwy, z zapałem prezentował w aparacie piękne tucunare, a nasze obawy co do „presji” na wodzie okazały się raczej bezpodstawne . Obszar na jakim organizuje się tu wędkowanie jest bowiem większy od Polski, a niektórzy operatorzy mają „swoje” rzeki wynajęte na wiele sezonów od indiańskich plemion, gdzie nikt inny nie morze łowić. Matupiri, na którą mieliśmy się udać należała właśnie do tej grupy, co oczywiście jeszcze bardziej rozbudzało nasze nadzieje. Ale o tym później.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/38.jpg[/img]
    Hotel Tropical w Manaus. Jeśli kogoś tam kiedyś zagna, to szczerze polecam. Miejsce z klimatem.


    Po dość późnym śniadaniu (poprzedniego wieczora postanowiliśmy uczcić dotarcie do kolejnego etapu podróży) pod hotel zajechał po nas kierowca-przewodnik i ruszyliśmy na całodzienne zwiedzanie Manaus. Miasto jest zakorkowane na maksa, brudne i miejscami niebezpieczne, ale z pewnością warto je zobaczyć. W czasach kauczukowej prosperity (przełom XIX i XX wieku) musiało być piękne, jednak wynalezienie kauczuku syntetycznego sprawiło, iż stolica Amazonii mocno podupadła i już nigdy nie wróciła do czasów pierwotnej świetności. Są jednak miejsca, które odwiedzić po prostu trzeba i nie będziecie nimi na pewno rozczarowani. Na mnie osobiście największe wrażenie zrobił super-egzotyczny targ rybny, gdzie można zobaczyć prawdziwe „cuda” pływające w wodach Amazonii oraz potwornie zaśmiecony, ale jakże klimatyczny port skąd miejscowa ludność wypływa do położonych dalej w biegu rzeki osad. Oddzielne słowo należy się tutaj także brazylijskiej kuchni, która moim zdaniem może spokojnie stanowić jeden z powodów, dla których warto tu przyjechać. Aby posmakować kulinarnych klimatów należy wybrać się do miejsca o nazwie „churrascaria”, które nie ma niestety odpowiednika w polskim języku (po angielsku będzie to jednak coś na kształt „steakhouse”). Tego typu restauracji znajdziemy w każdym większym mieście bez liku ale jak to śpiewał Kazik „jedne są lepsze, drugie są gorsze”. Nam za każdym razem doradzał przewodnik i były to przysłowiowe „strzały w dziesiątkę”. Zasada w takiej knajpie jest prosta – płaci się jedną kwotę i można korzystać ze wszystkiego w dowolnych ilościach. Stoły uginają się zazwyczaj od różnego rodzaju wykwintnych przystawek, ale nie radzę spożywać ich zbyt wiele. Szkoda na nie miejsca. Kluczem bowiem programu są mięsa serwowane przez kelnera – specjalistę. Jest ich kilkanaście rodzajów do wyboru i zabawa polega na tym, że kelner co kilkanaście minut przybywa z inną częścią wołowiny (w dobrej churrascaria będzie też wieprzowina i ryby) „na spróbowanie”. Kelnerzy są wystrojeni, mięsa pięknie podane na specjalnych „szpadach”, a dodatkowo można to wszystko „zapić” wykwintnym winem. Kolacja to prawdziwy rytuał i trzeba na nią przeznaczyć minimum ze dwie godziny albo i lepiej. Cena takiej przyjemności jest dość wysoka, ale będziecie tak najedzeni, że na pewno nie wydacie następnego dnia grosza na śniadanie!


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/39.jpg[/img]
    Rio Negro w Manaus - największy dopływ Amazonki.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/40.jpg[/img]
    Próbujemy różnych miejscowych „wynalazków”. Jedne podchodzą, inne nie bardzo…

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/41.jpg[/img]
    Próbujemy mięsa z Arapaimy (Piraruku)– niebo w gębie w najczystszej postaci!

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/42.jpg[/img]
    Michał już dorwał swój rekord ;-)

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/43.jpg[/img]
    Gdzieś na ulicach Manaus.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/44.jpg[/img]
    Nad tajemniczym koszykiem ananasów – Piotrek z Michałem

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/45.jpg[/img]
    Pan mi wybierze kilka…tylko ładnych!

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/46.jpg[/img]
    Na targu właśnie trwa rozładunek arbuzów.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/47.jpg[/img]
    Kora cynamonu. Jej zapach czuję do dziś!

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/48.jpg[/img]
    Najbardziej interesuje nas część „rybna” targu…

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/49.jpg[/img]
    …gdzie spędzamy chyba ze 2 godziny.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/50.jpg[/img]
    Codziennie trafia tu kilka ton ryb z dorzecza Amazonki.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/51.jpg[/img]
    Port w Manaus skąd statki transportują Indian do dalej położonych osad.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/52.jpg[/img]
    Miejsce strasznie brudne, ale jakże ciekawe.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/53.jpg[/img]
    Fajrant na dziś.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/54.jpg[/img]
    Targ spożywczy na dalekim planie.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/55.jpg[/img]
    Po raz kolejny w życiu próbujemy mleczka kokosowego i znów nam nie smakuje.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/56.jpg[/img]
    Migawka z ulic Manaus.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/57.jpg[/img]
    Nowy most spinający brzegi Rio Negro. Imponująca rozmiarem budowla.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/32.jpg[/img]
    Wieczór w „churascarria”…Janek jest jeszcze na początku tej „mięsnej” drogi…


    Nadszedł w końcu ten wspaniały dzień, w którym mieliśmy zawitać nad brzegiem Rio Matupiri. O godzinie 6 rano zostaliśmy odebrani z hotelu, po czym pojechaliśmy na pobliskie lotnisko. Towarzyszyło nam czterech przemiłych wędkarzy z Antypodów, którzy przylecieli tu na ryby z Australii (a to my narzekaliśmy na ciężką podróż!). Przez następny tydzień mieli dzielić z nami 8-osobowy obóz. Procedura „boardingu” trwała może 5 minut i po skwapliwym ważeniu bagaży (każdy z nas zmieścił się ostatecznie w 20 kg, ale „mistrzami świata” byli Australijczycy, którzy mieli po 12-15 kg!) dziarsko maszerowaliśmy przez płytę lotniska do jednośmigłowej Cessny. W środku było dość ciasno, bardzo gorąco, pilota można było klepnąć w ramię, ale samolot sprawiał bardzo dobre wrażenie. Czyściutki, zadbany i widać było, że jest w miarę nowy. Zanim się obejrzeliśmy byliśmy wysoko nad dżunglą podziwiając ogrom Amazonki. Lot trwał około godziny i minął bez przykrych niespodzianek.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/58.jpg[/img]
    Na pokładzie Cessny. Kierunek ? Rio Matupiri!

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/59.jpg[/img]
    Jeszcze raz się udało…

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/60.jpg[/img]
    …dolatujemy cali i zdrowi.


    Pokonawszy ok. 250-300 km od Manaus wylądowaliśmy w niewielkiej, zagubionej pośród lasów osadzie, która było ostatnim miejscem z oznakami cywilizacji i o dziwo, telefonicznym zasięgiem. Każdy wykonał więc połączenie do Polski korzystając z tej miłej niespodzianki, a chwilę potem zostaliśmy zaokrętowani na pokład bardzo szybkiej, płaskodennej łodzi, która miała dostarczyć nas do obozu nad Matupiri. Przyzwyczailiśmy się już do miejscowych realiów oraz odległości, więc wizja 5-godzinnej jazdy łodzią z prędkością 40 km/h mocno nas nie przerażała. Wszystko było dla nas nowe, nieznane i co tu dużo mówić, po prostu fantastyczne. Łódź mknęła jak błyskawica po plątaninie rzeczek i rzek zmieniając kierunek jazdy o 180 stopni co najmniej kilka razy. Nie zauważyłem na pokładzie żadnego kompasu, o GPS już nie wspominając. Czerstwa twarz indiańskiego kapitana nie zdradzała jednak żadnych oznak niepokoju i widać było, że stoją za nim lata doświadczenia w pływaniu po tych wodach. Wszystko było perfekcyjnie i sprawnie zorganizowane, a my choć na „końcu świata” to czuliśmy się błogo i bezpiecznie. Te parę godzin spędzonych na łodzi i jakieś 200 przebytych nią kilometrów dało mi szansę aby przyjrzeć się dokładnie amazońskiej dżungli. Trudno to dobrze opisać, ale pierwsze wrażenie jest na pewno niesamowite. Tropikalną roślinność widziałem już w kilku miejscach na świecie, ale nawet w Kostaryce czy Belize las nie zrobił na mnie takiego wrażenia. W Amazonii jest przede wszystkim ciemny, nieco złowrogi i strasznie gęsty. Przy powierzchni ziemi roślinność jest często obumarła i sucha, gdyż gęste korony drzew hamują dostęp światła. Niespotykana jest także bioróżnorodność. Nie znam się na tym i nie podam Wam żadnych nazw, ale nawet kompletny laik zauważy, że na niewielkiej przestrzeni da się wyodrębnić dziesiątki gatunków drzew i przeróżnych roślin. W koronach „śpiewają” papugi i wiele innych ptaków. Wprawne oko zauważy siedzące wysoko małpy lub aligatora wygrzewającego się na piaszczystej łasze. Do tego te nieznane dla nas dźwięki – buczenie, bzyczenie, sapanie, mlaskanie i kilka innych, dla których nie potrafię znaleźć dobrego określenia. Jestem pełen podziwu dla dzielnych podróżników, którzy w XIX wieku przecierali po raz pierwszy te szlaki narażając się na przeróżne choroby, dzikie zwierzęta czy nie zawsze przychylnych Indian.

    Z początku co jakiś czas mijaliśmy na brzegu maciupeńkie, w większości totalnie opuszczone ludzkie osady, które składały się z kilku rozpadających się chałup skleconych z „byle czego”. Niebawem jednak w koło była już tylko gęsta ściana wściekle zielonego lasu, a jedynym towarzyszącym nam dźwiękiem był ryk potężnego, 200 konnego silnika, który wiódł nas w kierunku wyśnionego Eldorado – Rio Matupiri.


    [b]Koniec części pierwszej. Maciej Rogowiecki, www.wyprawynaryby.pl[/b]

    [b]Maciej Rogowiecki[/b] - z zamiłowania podróżnik, zawodowo organizator turystyki wędkarskiej w firmie Eventur Fishing.
    Artykuł został opublikowany w ramach współpracy pomiędzy jerkbait.pl oraz wyprawynaryby.pl


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/61.jpg[/img]
    W oczekiwaniu na łódź, którą popłyniemy ok 200 km w kierunku obozu.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/62.jpg[/img]
    Dobrze, że to nie będzie łódka z takim silnikiem (nazywanym tutaj peke-peke)

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/63.jpg[/img]
    Wreszcie. Pakujemy się w „try miga” i w drogę!

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/64.jpg[/img]
    . Burty jak na Wiśle pod Warszawą…

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/65.jpg[/img]
    I woda ma na razie nawet podobny, mało obiecujący odcień.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/201/66.jpg[/img]
    Pierwsze spotkanie z Rio Matupiri. Wygląda „genialnie”. Ciekawe, czy coś uda nam się tu złowić…c.d.n

    [b]Maciej Rogowiecki[/b] - z zamiłowania podróżnik, zawodowo organizator turystyki wędkarskiej w firmie Eventur Fishing.
    Artykuł został opublikowany w ramach współpracy pomiędzy jerkbait.pl oraz wyprawynaryby.pl

  • Alaska 2012 cz. I

    Przez lukomat, w Relacje,

    [b]Alaska 2012 cz. I [/b]
    Autor: Łukasz Materek
     

    Planując wakacje miałem dwie opcje do wyboru, Euro 2012 albo Alaska. Biorąc pod uwagę fakt, że ślepy los wrzucił naszą dzielną reprezentację do grupy śmierci wraz Grecją, Rosją i Czechami, a bilety trzeba było wygrać na loterii lub liczyć na zdobycie ich przed stadionem , zdecydowałem się nie ryzykować i odwiedzić Alaske po raz trzeci. Wspomnienie walecznych nerek i metrowych czawyczy z Półwyspu Kenai chodziło mi po głowie nieustannie. Pogrzebałem trochę w necie i przewodnikach wędkarskich i po konsultacji z kolegami zza oceanu wybrałem termin na pierwszą połowę lipca. Właśnie na ten okres przypada szczyt ciągu kingów na Gulkana River, a dodatkowo można liczyć na nerki na Klutina River i gorbusze w Port Valdez. Pozostało jeszcze tylko zebrać ekipę. Papę Brodę namawiać nie musiałem, bo on na taki wyjazd zawsze jest gotowy. Pozostałych dwóch członków z poprzedniej wyprawy miało inne plany. Scott jechał na Alaskę, ale znowu we wrześniu, bo woli pstrągi, a Piotr wybrał turniej golfowy i wakacje z żoną (???). Na szczęście chętnych nie brakowało i zaraz dołączył do nas mój kumpel z pracy, Stuart, i pomorski wędkarz, Mariusz.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/200/1.jpg[/img]
    Intruder papy Brody
     

    Ponieważ od paru lat moje zainteresowania wędkarskie skierowały się ku muszkarstwu postanowiliśmy podjąć wezwanie i zaatakować kingi z dwuręcznymi muchówkami. Trzeba było ogarnąć temat głowic skagitowych i nakręcić kilkunastocentymetrowe intrudery. Tuż przed samym wyjazdem mieliśmy nieprzyjemną niespodziankę. Tata przeprowadzał się do Polski i wędki wysłane ze Szkocji zagineły, znaczy ktoś się nie bał i za... No mniejsza z tym, ale wynik był taki, że tata na gwałt musiał zastąpić zniknięty sprzęt tym co akurat było dostępne. Później odbiło się to na komforcie łapania, ale to już zupełnie inna historia.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/200/2.jpg[/img]
    Czoło lodowca Matanuska
     

    Pech nas nie opuszczał, w Seattle nadgorliwy celnik odchudził jedną z wędek taty o dwie przelotki podczas szczegółowej kontroli tuby, Mariuszowa torba została rozerwana i brakowało w niej kilku drobnych przedmiotow, w Anchorage wylądowaliśmy ze sporym opóźnieniem, a moje i Stuarta wędki przyleciały dopiero następnego dnia. To wszystko miało efekt domina i spowodowało, że do Copper Valley dotarliśmy dopiero w poniedziałek wieczorem. Na szczęście o tej porze roku dni są naprawdę długie i pomimo zmęczenia chwyciliśmy za wędki i ruszyliśmy nad wodę. Już z wcześniejszych informacji wiedzieliśmy, że woda w Gulkana River jest wysoka i brudna, co było wynikiem ciągłych opadów i wciąż topniejącego śniegu w górach. No cóż, pogody zaplanować nie mogliśmy i jest to właśnie największe ryzyko przy takich wyjazdach. Tego wieczora udało mi się uratować honor drużyny i jeden sockeye fuksiarsko wyjechał na brzeg, ale daleko było nam do optymizmu.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/200/3.jpg[/img]
    Pierwsza ryba wyjazdu
     
    We wtorek pojechaliśmy w górę rzeki, na jej środkowy odcinek, ale sytuacja wyglądała identycznie. Zdrowy rozsądek wygrał z emocjami i temat kingów postanowiliśmy na razie odpuścić, bo po pierwsze primo ryb było mało w rzece i bardzo ciężko było je zlokalizować, a po drugie primo przy 10cm widoczności w wodzie kuszenie ich na muchę nie miało większego sensu. Pojechaliśmy na Klutina River licząc na czystszą wodę i więcej nerek. Ku naszemu rozczarowaniu przejrzystość wody była jeszcze gorsza, a z rybami też nie za wesoło. Postanowiliśmy jednak spróbować i całe popołudnie nad wodą zaowocowało bodajże czterema nerkami. Tata stwierdził, że szkoda tracić bezproduktywnie energię i wrócił do samochodu przygotować kolację. Wkrótce i ja zostałem zaangażowany w obowiązki kuchenne. Czujnik dymu w naszym campervanie był nadzwyczaj wrażliwy na kuchenne opary, więc żeby nie zakłócać spokoju na campingu, musiałem jak idiota nieustannie wachlować drzwiami od kabiny tłocząc świeże powietrze do środka. Po niedługim czasie Mariusz i Stuart zwabieni zapachami wrócili na tradycyjny polski posiłek, czyli mielone z wódką.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/200/4.jpg[/img]
    Wędkowanie w takiej wodzie wymaga koncentracji i wiary w sukces
     
    Kolejny dzień nie przyniósł zmiany i po porannej sesji i kilku wymęczonych rybach ruszyliśmy dalej na południe w kierunku Port Valdez.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/200/5.jpg[/img]
    Stuart i jego pierwszy sockeye
     

    Trasa ta normalnie zajmuje dwie i pół godziny, ale nam zajęło dwa razy tyle. W końcu nie codzień widuje się śnieg w lipcu, lodowce spełzające z gór i kilkudziesięciometrowe wodospady. To wszystko sprawiło, ze jeszcze nie wiedząc jak będzie wyglądała sytuacja z rybami już byliśmy zadowoleni z wyjazdu w tamtym kierunku.
     
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/200/6.jpg[/img]
    Lodowiec Tonsina
     

    Miasteczko samo w sobie nie zachwyciło poza baribalem, który wyszedł na popołudniowy spacer po dzielnicy. Podobnie było z pierwszą miejscówką. Zniechęciły nas chmary komarów i totalny brak ryb. Przejechaliśmy na drugą stronę zatoki w pobliże wylęgarni znajdującej się u ujścia małego strumyka, z którego pobierana jest woda do wylęgu gorbuszy. Łososie gonione instynktem wracają w to miejsce aby odbyć tarło, ale nie są w stanie przekroczyć kaskady znajdującej się tuż powyżej ujścia strumyka. Zdezorientowane ryby kręcą się więc po okolicy stanowiąc prawdziwą ucztę dla fok, ptaków i wędkarzy. Szacuje się, że co roku od dwudziestu do pięćdziesięciu milionów sztuk gorbuszy wchodzi do zatoki.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/200/7.jpg[/img]
    Pink salmon
     
    Wiem, że zabrzmi to nieprawdopodobnie, ale... ryb było za dużo. Wychodziło, że grubo ponad połowa była niestety podhaczona. I tu ciekawostka, szarpak jest legalną metodą, a limit to sześć sztuk. Jakoś nie mogłem się odnaleźć w tym miejscu ze spinningiem i zacząłem kombinować z różnymi muchami, ale efekty nie były porywające i zniechęcony obrotem sprawy wolałem zamienić się w obserwatora.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/200/8.jpg[/img]
    Potwór z morskiej wody
     
    O zmierzchu tłumy wędkarzy rozeszły się świętować 4 lipca, a ja ze Stuartem wybraliśmy nocną sesję. Kotwiczki zostały zamienione na pojedyncze haki i poszliśmy nad wodę. Foki ośmielone brakiem ludzi podeszły jeszcze bliżej tworząc linię rownoległą do brzegu i kontynuowały ucztę, a łososie miotały się między brzegiem a fokami. Złapaliśmy po kilka gorbuszy i stwierdziliśmy, że wystarczy wrażeń.
     
    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/200/9.jpg[/img]
    Nocny łosoś z wylęgarnią w tle
     
    Poranek przywitał nas mgłą spowijającą zatokę. Po śniadaniu koledzy chwycili za wędki i zaczęli młócić łososie, a ja kręciłem się z aparatem. Niedaleko nas produkowali się miejscowi specjaliści od szarpaka. Ale chyba dopiero od niedawna zainteresowali się tą subtelną metodą połowu, bo we dwóch łapali mniej niż Mariusz w pojedynkę na spining. W końcu udało im się złapać po sześć gorbuszy, więc przenieśli je do bagażnika samochodu i dyskretnie wrócili nad wodę, aby złapać kolejny limit.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/200/10.jpg[/img]
    Poranny srebrniak
     
    Wróciliśmy do miasta, aby uzupełnić nasze zapasy płynów i produktów spożywczych. Pomimo, że czas nas gonił w drodze powrotnej do Copper Valley ciężko było oprzeć się widokom.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/200/11.jpg[/img]
    Wodospad w Keystone Canyon
     
    Ale jak to zwykle bywa, niesieni ułańską fantazją i chęcią odkrycia wędkarskiego eldorado, postanowiliśmy zahaczyć o nieznaną nam rzekę, Tonsina River. Wieść gminna niosła, że kingi mają się tu całkiem dobrze, więc nie pozostało nam nic innego niż spróbować. Tata z Mariuszem zostali na dopływie, Little Tonsina, a ja ze Stuartem poszliśmy nad główną rzekę. Poszliśmy to za dużo powiedziane, bo w rzeczywistości przyszło nam przedzierać się przez krzaczory, aby dojść do koryta rzeki, gdzie już czekały na nas niezliczone ilości komarów.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/200/12.jpg[/img]
    Turbokomary rąbały nawet przez neoprenowe rękawiczki
     
    Rzeka okazała się nie do ogarnięcia z brzeg ze względu na roślinność, a głęboka woda z mocnym uciągiem nie pozwalała sprowadzić przynęty do dna. Nawet gdyby coś przez przypadek się uwiesiło, to było nie do wyjęcia przez silny nurt. Zgodnie ogłosiliśmy odwrót. Nie pomogły żadne gore-texy i bielizna oddychająca, byliśmy zlani potem i spragnieni jak konie po westernie. Czarę goryczy przelały cztery marne lipionki złapane przez tatę. Nie pozostało nam nic innego jak podwinąć pod siebie ogony i jechać na Gulkana River.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/200/13.jpg[/img]
    Jedyno z niewielu miejsc na Tonsina River, gdzie udało się oddać kilka rzutów
     
    Na piątek byliśmy umówieni z Walterem, który pracuje jako nauczyciel w Anchorage, a w wakacje organizuje spływy na rzece. Wynajęliśmy od niego ponton, namiot, kuchnię polową i wodoszczelne torby i obgadaliśmy szczegóły dotyczące spływu, z którym mieliśmy wystartować następnego dnia. Ponieważ zostało nam jeszcze popołudnie do zagospodarowania, to skorzystaliśmy z gościnności znajomego przewodnika, który właśnie zabierał grupę wędkarzy na spływ po górnym odcinku. Zaproponował nam połowić pod jego nieobecność na prywatnym brzegu z możliwością zostania na noc na jego terenie.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/200/14.jpg[/img]
    Nawet stojąc po pas w wodzie rynna pod drugim brzegiem była poza zasięgiem
     
    Pomimo, że był to środkowy odcinek, to poziom wody wciąż był wysoki i prawdopodobieństwo złapania kinga na muchę było bliskie zeru, ale poddanie się bez walki nie jest w naszym stylu. Złożyliśmy dwuręczne kije, linki skagitowe, 15ft przypony w klasie T17 i kolorowe muszyska z puchu marabuta i strusich piór. Szybko okazało się, że nie wystarczyło rzucać w poprzek, ale wręcz po skosie pod prąd i wielokrotnie nadkładać linkę, aby mucha zeszła do dna. Do tego dochodziła jeszcze odległość dzieląca nas od potencjalnych miejsc, w których mogły zatrzymać się ryby. Równie dobrze mogło ich tam nie być, bo tegoroczny ciąg okazał się najsłabszym od 2002 roku, kiedy to zaczęto prowadzić liczenie ryb wchodzących do tej rzeki na tarło.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/200/15.jpg[/img]
    Tęczak na osłodę
     
    Honor tym razem uratował Mariusz, co prawda przypadkowym przyłowem w postaci tęczaka, ale pstrąg pięknie wpisał się w kartę tego wyjazdu i uraczył łowcę morderczą trzydziestosekundową walką pełną niekontrolowanych wyskoków i odjazdów do podkładu na dymiącym hamulcu. Tak było jak babcię kocham.
     

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/200/16.jpg[/img]
    Bielik amerykański
     
    Niemymi świadkami całej akcji były dwa orły, które zasiadły w gałęziach drzew na przeciwległym brzegu. W pewnym momencie jeden z ptaków opuścił przytulną lożę i zebrał niefrasobliwą nerkę z płytkiej wody po naszej stronie, która poczuła się zbyt pewnie i zaprosiła tym samym drapieżnika na przekąskę. Chwyciłem za aparat i ruszyłem powoli w kierunku ptaka, ale gdy udało mi się zbliżyć na dostateczną odległość orzeł poderwał się i trzymając zdobycz w szponach z trudem próbował odlecieć. Niestety ryba okazała się za ciężka i nadgryziona wróciła do wody, a król tutejszych przestworzy, znany z płochliwości, oportunizmu i ogólnie złego prowadzenia, a niefrasobliwie wybrany na godło Ameryki, ewakuował swoje cztery litery na drzewo.
     

    [b]Łukasz Materek (Lukomat)[/b]

  • Zbigniewa Kawalca wszyscy znamy jako doświadczonego rodbuildera prowadzącego jedną z najstarszych pracowni w Polsce, ale pewnie mniej powszechna jest świadomość, że Pan Zbigniew jest również bardzo innowacyjnym lurebuilderem i wędkarzem lubiącym eksperymentować z nowymi przynętami. Tym większą mamy przyjemność mogąc przybliżyć czytelnikom jerkbait.pl jedną z najświeższych koncepcji Pana Zbigniewa - Natural Moving Jig System. Zapraszamy do lektury.



    [b]Okonie zapadły się pod ziemię[/b]
    autor: Zbigniew Kawalec


    To zabawne twierdzenie mojego syna Kacpra zdawało się być prawdą. W starym korycie rzeki było bardzo niewiele wody. Więcej tu moczarki, rdestnic i nenufarów. Przybrzeżne trzciny rosły prawie na suchym lądzie. Od paru godzin nie złowiliśmy żadnej ryby. Ciepłe jesienne popołudnie dobiegało końca i słońce skryło się za lasem. Cisza. Wschodził wielki Księżyc. Jeszcze można łowić. Trzeba tylko coś zmienić. Szybko zmontowałem nowy testowy systemik. Pierwszy rzut… i trafiony! Eksplozja brań. Idzie okoń za okoniem, aż do utraty przynęty obciętej zębami sporego szczupaka. I tak zaczęła się moja przygoda z NMJ (Natural Moving Jig).

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/5467.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/5478.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/5479.JPG[/img]

    Używam przynęt z dobrze pływających plastików zazwyczaj stosowanych do metody dropshot: Fin-S Fish, Panic Minnow i Keitech na haczyku off-set.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/6075.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/6076.JPG[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/6077.JPG[/img]


    Przynęta musi być we właściwy sposób obciążona tak, aby w opadzie nadać jej ruch migotliwy lekko woblujący. Imituje rybkę spłoszoną, chorą, osłabioną po ataku drapieżnika. Pierwsze obciążenie to kotwa wykonana z ołowianego drutu. Kotwa równoważy ruch opadowy, daje większą swobodę haczykowi przy zacięciu ryby. Nie powoduje rozerwania przynęty przez haczyk offsetowy.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/1.jpg[/img]

    Przycinamy centymetr ołowianego drutu, końcówkę spłaszczamy i zaginamy pod kątem prostym.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/2.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/3.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/4.jpg[/img]


    W spłaszczonej części ołowiu nawiercamy otworek stosowny do grubości haczyka.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/5.jpg[/img]

    Końcówkę ołowiu przycinamy na ostro.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/6.jpg[/img]

    Ostrym nożem nacinamy zadziory na drucie.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/7.jpg[/img]

    Obcinamy nadmiar ołowiu.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/8.jpg[/img]

    Zakładamy kotwę na haczyk.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/9.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/10.jpg[/img]

    Przycinamy 5 cm odcinek drutu ołowianego o średnicy 0.8 lub 0.9 mm.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/11.jpg[/img]

    Nawijamy drut ołowiany na haczyk.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/12.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/13.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/14.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/15.jpg[/img]

    Klejenie drutu ołowianego klejem cyjanoakrylowym typu Super glue, aby zapobiec przesuwaniu się ołowiu na haczyku.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/16.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/17.jpg[/img]

    Precyzyjnie montujemy przynętę na haczyku.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/18.jpg[/img]

    Kleimy kotwę mocno wciskając do przynęty.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/19.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/20.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/21.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/22.jpg[/img]


    Wykonanie przyponu z plecionki drucianej micro-wire o mocy 6 Lb z pętlą Rapali. Zapobiega to częstym obcinkom przynęty przez szczupaki. Sama pętla daje dużą swobodę ruchu przynęcie.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/23.jpg[/img]


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/24.jpg[/img]


    Mała masa przynęty ok. 2,5 gr jednak przy użyciu odpowiedniej wędki rzuty są łatwe, celne i powtarzalne z linka 6Lb. Do tej metody polecam blanki: Mosquito, K2-TX-862-S, Elixir FX701, Seeker SP700 i SP652.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/199/6073.JPG[/img]

    System ten jest bardzo skuteczny. Bezzaczepowy! Łowimy w gęstej roślinności wodnej komfortowo, bez obawy utraty przynęty. Prowadzimy spokojnymi, płynnymi ruchami od czasu do czasu lekko podbijając szczytówką wędki. Często branie zauważalne jest po dłuższym bezruchu tylko po drgnięciu linki. Ważniejsza jest precyzja rzutu niż odległość.

    Szczęśliwego Wędkowania życzy
    [b]Zbigniew Kawalec [/b]

  • [b]Wielu wędkarzy-podróżników tych daleko i tych blisko jeżdżących z pewnością zadawało sobie pytanie, czy istnieje dobry kij castingowy, który z łatwością można zabrać ze sobą na wyprawę i umieścić w podręcznym bagażu? Mnie takie pytanie uwierało od dłuższego czasu, więc po małym rekonesansie rynku wybrałem i zacząłem test Major Craft Corkish CKC-664M. Jeśli jesteście ciekawi jak wypadł zapraszam do artykułu.[/b]

    [b]Wstęp[/b]
    Zawsze przygotowując się do podróży, czy jakiegokolwiek wyjazdu ważne jest przemyślane spakowanie rzeczy, a każdy wędkarz jak wiadomo ma ich sporo i wszystkie są niezbędne. Pudło z przynętami, kołowrotki, podbierak, spodniobuty, kolejne pudło z przynętami, czapka, okulary itd. no i wędka, ale która?! Ta za duża nieskładana i ciężko ją transportować, ta za mała i nie wytrzyma taaakiej ryby. Co robić? I wówczas pojawia się myśl: a może „składaczek”?

    W związku z wieloma wyjazdami z autopsji wiem, że sam często stawałem przed takim dylematem. W Polsce jeżdżę z jednoczęściowym kijem upychając go wzdłuż samochodu między siedzeniami, nie bacząc na skargi i lamenty innych towarzyszy podróży. Zwiedzając jednak świat, ale oczywiście nie zaniedbując mojej życiowej pasji jaką jest wędkarstwo, w transporcie lotniczym miałem ze sobą spinning w wersji 4 częściowej wędki travel i byłem zmuszony łowić na kołowrotek spinningowy, a nie na ulubiony multiplikator. Taki stan rzeczy utrzymywał się aż do początku tego roku, gdy rozpocząłem intensywne poszukiwania wędki castingowej w wersji travel.

    Kryteria ogólne były jasne, kij musiał być możliwie uniwersalny, czuły, lekki, miał zajmować mało miejsca w bagażu i być ładny, co raczej nie było niezbędnym wymogiem ale miłym atutem. Odnośnie danych technicznych ideałem miała być wędka: ¼-1oz, 20lb, fast, długość ok. 2m, czteroskład. Jednocześnie zrezygnowałem z opcji kija na zamówienie w Polsce, bo testowałem taki model i (nie obrażając polskich rodbuilderów) po prostu ten produkt nie przypadł mi do gust. A jak wiadomo o gustach się nie dyskutuje.
    Przeszukując foldery różnych producentów i serfując po Internecie, okazało się, że wybór nie jest za duży. W sieci natknąłem się między innymi na St. Croix TIC70MF3, Penn PT1220C66, G.Loomis ETR81-3 MHC-17, ale modelem który najbardziej mnie zainteresował był Major Craft DC-644M.
    Przede wszystkim kij cieszył się pozytywną opinią wśród testerów, jaki i użytkowników z którymi rozmawiałem oraz, co najważniejsze, odpowiadał moim wymaganiom. Niestety po kontakcie z dostawcami oraz producentem okazało się, że kij ten został wycofany z produkcji i nie ma go już nigdzie w magazynach. Z pomocą przyszła firma Major Craft, podpowiadając bym skierował uwagę na następcę z serii Corkish, a zwłaszcza na model CKC-664M, który jest zbliżony parametrami. Tym sposobem w maju stałem się właścicielem wędki Major Craft Corkish CKC-664M.


    [b]Specyfikacja[/b]


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/198/18.jpg[/img]


    [b]Wrażenia [/b]
    Gdy wędka do mnie dotarła natychmiast serce mocniej zabiło i jak najszybciej chciałem rozerwać tekturowe pudełko, które ukrywało mój kijek. W środku czekał na mnie ładny, zielony pokrowiec z dużym napisem „Corkich compilation od experience”, z nadrukiem nazwy producenta, zamocowaną saszetką ze specyfikacją wędki oraz przymocowanym uchwytem. Czułem się jak James Cook odkrywając nowe szczegóły mojej przesyłki.






    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/198/1.jpg[/img]

    Pokrowiec nie był sztywną tubą, nie był też z miękkiego materiału ani skóry jak w przypadku innych wędek tego producenta. Był prostokątnym kawałkiem półsztywnego prostokątnego plastiku zagiętym po obu stronach w literę U i wmontowanym na całej długości suwakiem, który ułatwia wygodne wyjmowanie i wsadzanie do niego wędki.

    Warto zaznaczyć, że wymiary pokrowca są małe bo tylko 58x9x6cm, co umożliwia wygodne i bezpieczne przenoszenie kija, bez obawy o jego zniszczeni. Ostatnio podróżując po Indonezji zrobiłem mały test i umieściłem wędkę w tym pokrowcu bez dodatkowych zabezpieczeń w głównym bagażu. Wniosek – pokrowiec spełnił swoje zadanie w 100%, wędka pomimo 11 lotów przetrwała bez najmniejszych uszkodzeń.
    Nie można również pominąć detali wykończenia pokrowca jak chociażby zamontowanego wewnątrz do kawałka nadmiarowego suwaka rzepa, który przyczepiany do ścianki, blokuje zbytnie odginanie się suwaka w pokrowcu.





    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/198/2.jpg[/img]

    Po otworzeniu pokrowca docieramy do właściwej zawartość, czyli naszej wędki.




    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/198/3.jpg[/img]

    Największa jej część umieszczona jest osobno, podczas gdy 3 pozostałe, stanowiące główną część, są spięte ze sobą za pomocą piankowych pasków z rzepami tak, że blanki nie stykają się ze sobą.





    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/198/4.jpg[/img]

    Po wyjęciu z pudełka zaskakująca jest dbałość o wizualne szczegóły wykończenia tego kijka, tym bardziej, że nie jest to żaden top model ze stacji Major Craft. Miejsca mocowania przelotek oraz końcówki złącz oplecione są trzema kolorami nici (szarą z przeplotami srebrnej i złotej), cały kij jest przyozdobiony gustownymi opisami i logotypami oraz pięknie mieni się w świetle słonecznym.





    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/198/5.jpg[/img]


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/198/6.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/198/8.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/198/9.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/198/10.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/198/11.jpg[/img]

    Od strony technicznej, wszystkie części stworzono tej samej długości po 52cm każda.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/198/12.jpg[/img]

    Podczas składania okazuje się, że złącza nie nachodzą na siebie do końca, a na każdym złączu pozostaje ok. 1cm bufor. Z początku takie rozwiązanie może wydawać się dobre, ponieważ można mocniej dociskać części wędki w celu usztywnienia złączy, jednak po wielu testach nad wodą, zauważyłem ich tendencję do przekręcania się, co zmuszało mnie co jakąś godzinę do korygowania osi przelotek. Niemniej są to mocne złącza i nigdy nie doszło do sytuacji niebezpiecznego obluzowania się części wędki podczas łowienia.




    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/198/13.jpg[/img]

    Trzymając wędkę w ręku i patrząc na wielkość oraz budowę wieloskładu, jej waga wydaje się zaskakująco mała, sam kij według pomiaru waży 122g. Podczas wielogodzinnego łowienia ciężar jest w ogóle nie odczuwalny. Punkt ciężkości kija nie uzbrojonego znajduje się 41cm licząc od dołu kija (4cm od górnej krawędzi rękojeści). Po założeniu multiplikatora (wędka testowana z Shimano Metanium Mg7) jest dokładnie na górnej części multiplikatora, stąd to rozwiązanie umożliwia bardzo wygodne długotrwałe operowanie zestawem, bez zmęczenia ręki i poczucia przeciążenia jej w górnej części.

    Zaskakującym faktem jest to, że na kijku znajduje się naklejka "Made in China", podczas gdy Major Craft to firma japońska. Jak się dowiedziałem od Panów z Major Craft, wszystkie produkty tego producenta są tam tworzone, ze względów na koszty. Pana Koichiro użył nawet stwierdzenia ".Everybody dislike "Made in China". You also. Right?" Jednak w/g zapewnień producenta, fabryki w Chinach są pod stałym nadzorem, każda transza wędek przechodzi dokładną kontrolę jakości przeprowadzoną przez japońską załogę Major Craft, co pozwala na zachowanie najwyższej jakości wyrobów.




    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/198/14.jpg[/img]

    [b]Testy nad wodą[/b]
    W końcu nadeszła upragniona chwila, gdy wędkę mogłem przetestować w jej "naturalnym środowisku" czyli nad wodą. Kij sparowałem z Shimano Metanium Mg7 co stanowiło bardzo wygodną i uniwersalną kombinację. Multiplikator jaki użyłem ma bowiem duży zakres i prócz lekkich przynęt może obsługiwać również te cięższe, jeśli jednak ktoś posiada multiplikator do lżejszych przynęt, również śmiało może go wykorzystać z tą wędką.
    Pierwsze rzuty bardzo miło zaskoczyły, kij ładnie się ładował i umożliwiał wysłanie niewielkich przynęt na dalsze odległości. By przetestować całe spektrum wyrzutu używałem szeregu gramatur przynęt. Okazało się, że opis 7-21g był idealny w kwestii specyfikacji i wabiki z tego zakresu najlepiej ładowały wędkę. Lżejszymi przynętami też dało się rzucać, ale to już nie było to. Zbyt ciężkie przynęty znowuż powodowały za mocne ładowanie i przy wyrzucie wyraźnie czuć było brak mocy na dynamiczne oddanie zgromadzonej energii. Dla przykładu, testy gumą z główką o sumarycznej wadze 26g powodowały, że kij był przeciążony i przy dynamicznym wyrzucie istniała obawa jego uszkodzenia.
    Corkish testowałem też podczas wyjazdów na różne gatunki ryb szczupaki, bolenie, sandacze oraz pstrągi "zachęcając" do brań gumami, woblerami, błystkami, blachami i jerkami. Moc i charakterystyka kija powodowały, że z jednej strony oceniam go jako wygodne narzędzie do rzutu, jednak z drugiej ograniczał on trochę technikę prowadzenia. Okazało się, że można używać tego typu przynęt, aczkolwiek, jak również można było się spodziewać, przy prowadzeniu jerków podszarpnięciami wędka trochę za mocno się uginała, nie przekazując natychmiast całej energii przynęcie. Podobnie sprawa wyglądała przy łowieniu na gumy techniką ostrych podciągnięć z dna rzeki przy silnym nurcie. W pozostałych przypadkach wędka zdawała w 100% egzamin i łowienie nią było czystą przyjemnością.

    Pozytywną cechą tej wędki, na której akurat bardzo mi zależało było, że to [b]bardzo czuły kij![/b] Łowiłem bowiem paroma kijami składanymi i żaden z nich nie posiadał takiej czułości jak ten! Oczywiście wysokiej jakości wędki jednoskładowe charakteryzują się jeszcze większą czułością, jednak u CKC-664m jest ona zaskakująco wysoka i umożliwia wyczucie zawadzenia przynęty o trawę lub liść w nurcie rzeki, nie wspominając o opadzie na dno, czy najważniejszej kwestii jaką jest branie.

    Przy testach siłowych okazało się, że mocne wygięcie kija powoduje dotykanie blanku przez plecionkę.




    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/198/15.jpg[/img]


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/198/16.jpg[/img]

    Kolejną bardzo dużą zaletą tego modelu jest jego trzymanie podczas holu. Dzięki ładnemu ugięciu wędki, zacięty szczupak (mimo że użyłem kotwic bez zadziorów i zahaczyłem rybę tylko jedną kotwiczką za sam koniec szczęki) szarpiąc się nie miał szans na wyczepienie i został wygodnie doholowany. Jednak niesamowitą frajdę sprawia mi na Corkisha połów pstrągów, z uwagi na możliwość wygodnego prowadzenia i amortyzowania zahaczonej ryby.

    Moc tej wędki umożliwiała swobodnie łowienie ryb typu: szczupaki do ok. 70 cm (czyli nasz polski standard), bolenie do ok. 60 cm oraz pełen przekrój pstrągów. Finalnie z powodu swojej uniwersalności Major Craft Corkish CKC-664M towarzyszył mi przy większości wypraw w letnim sezonie 2012 i na pewno będzie wspaniałym partnerem podczas kolejnych wypraw wędkarskich w sezonie 2013 r.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/198/17.jpg[/img]

    [b]Podsumowanie[/b]
    Tak więc, czy istnieje idealny kij castingowy w wersji travel ? Cóż na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam, liczę jednak, że mój test pomoże wam w znalezieniu tej idealnej… wędki oczywiście;)


    [b]Zalety:[/b][list=1]
    [*]wersja travel, 4 częściowa
    [*]bardzo duża czułość
    [*]wysoka jakość wykonania
    [*]dobre trzymanie ryby
    [*]zasięg rzutu dla zakresu przynęt 7-21g
    [*]cena w porównaniu do innych wędek wykonanych w takiej jakości
    [*]wygląd
    [/list][b]Wady:[/b][list=1]
    [*]gorzej do jerków i gum z podrywu (można łowić, ale ugięcie uniemożliwia wprowadzanie agresywniejszych podciągnięć przynęty)
    [*]konieczna korekcja ustawień części wędki w osi co jakiś czas przy dłuższym łowieniu
    [/list][b]Łukasz "SzymusS" Szymczak[/b]

Artykuły

×
×
  • Dodaj nową pozycję...