Skocz do zawartości

Artykuły

Manage articles
  • admin

    Męska rzecz

    Przez admin, w Techniki połowu,

    Nigdy nie lubiłem małych ryb. Ani takich, które „z klucza” duże nie rosną, ani tych, które duże są, ale mi akurat nie biorą. Nie dla mnie lipionki łowione na „pajęczynki” czy okonki kuszone na centymetrowy skrawek twisterowego ogonka w odcieniu „herbaty z półtorej łyżki cukru”. Wolałem słuszne, wiślane ryby, choć dostawałem od nich nie raz tęgie baty. Ale nie myślcie sobie proszę, że umniejszam coś wędkarzom, którzy dobrze czują się w „wadze piórkowej”. Szczerze podziwiam ich skrupulatne przygotowania, cierpliwość i sprzęt spasowany w najdrobniejszych szczegółach. Mnie to zawsze wnerwiało i nigdy nie było stać na takie poświęcenia.

    Planując kolejną eskapadę na przysłowiowy „koniec świata” staram się więc wybrać miejsce gdzie ryby duże są i złe, a w dodatku reagują „wysypką” na jakiś (najlepiej) spory kawał żelastwa czy sierści co właśnie znalazł się w wodzie. Dlatego chciałbym dzisiaj opowiedzieć Wam o naszej podróży do Panamy, która jak mało co przedtem, „zatruła” moje wędkarskie serce.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/1.jpg[/img]


    [b]„Tam gdzie dużo ryb i ptaków”[/b]

    W języku pierwotnie zamieszkujących tereny Panamy Indian z plemiona Guaymi, dzisiejsza nazwa kraju oznacza właśnie tyle. Ciężko się z tym nie zgodzić, gdyż dominację przyrody nad cywilizacją widać tu gołym okiem, a już najlepiej z okien samolotu - Panama to w większości wąski pasek tropikalnej, jadowicie zielonej dżungli wciśnięty klinem pomiędzy niebieskie i czyste wody dwóch oceanów. Wyłamują się z tego schematu okolice stolicy kraju czyli Panama City, w której spędziliśmy kilka nocek. Przed podróżą zdawało mi się, że to taka trochę większa, indiańska osada, tymczasem rzeczywistość szybko pokazała, że byłem w tym temacie 100%-owym ignorantem. Wstyd. Ta spora metropolia jest wprost fantastyczna. Żywa, kolorowa, gwarna i „uśmiechnięta” do turystów. Biznesowe „city” ze swoimi aluminiowo – stalowymi drapaczami chmur przypomina z perspektywy Nowy York, a pobliskie „casco viejo” (stare miasto) to jeden z najlepiej zachowanych w Ameryce Środkowej przykładów kolonialnej zabudowy (notabene wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO), po którym z przyjemnością się spaceruje. Luksusowe butiki, salony samochodowe i wykwintne restauracje z wszelką możliwą kuchnią dopełniają obrazu dostatniego i bardzo rozwiniętego jak na tę cześć świata miasta. Co dla turystyki istotne, jest tu także dość bezpiecznie i trzymając „łeb na karku” raczej ciężko napytać sobie biedy. Naturalnie wszystko to jest zasługą specyficznego i jedynego w swoim rodzaju ustroju polityczno – biznesowego, z którym mamy w Panamie do czynienia (zainteresowanych szerzej tym tematem pozwalam sobie odesłać do Wikipedii, gdzie można znaleźć między innymi opis interesujących, acz niełatwych stosunków Panamy z USA). W kraju obowiązuje całkowita tajemnica bankowa, śmieszne podatki (tzw. „raj podatkowy”), Panama nie posiada też w ogóle umów ekstradycyjnych z żadnym innym Państwem na świecie… Cóż, mniemam, iż nie wszystkie interesy jakie się tu prowadzi są kryształowo czyste, ale czy gdzie indziej takie są? Grunt, iż skorzystała na tym mocno turystyka i przyjezdni czują się bezpiecznie.

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/3.jpg[/img]

    Fragment starego miasta w Panama City.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/3.jpg[/img]

    W oddali kawałek biznesowego centrum.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/4.jpg[/img]

    A tutaj na zoomie…trochę jak Hong Kong czy Nowy York…


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/5.jpg[/img]

    Panama to dynamicznie rozwijający się kraj. Oby przyroda na tym nie ucierpiała.


    Z Panama City wcześnie rano wyjechaliśmy na południe, w liczącą prawie 6 godzin drogę do niewielkiej wioski Pedasi położonej nad Pacyfikiem. Nasza mało wygodna, dziurawa jak sito, ale asfaltowa trasa przebiegała w dużej części przez słynną „Transamericana Road”, którą (z małym wyjątkiem, o czym za chwilę) można dostać się z Alaski… do Ziemi Ognistej w Argentynie po przejechaniu… 25 750 km! Ów jeden niewielki wyjątek to zaledwie 90-kilometrowy nieprzejezdny fragment szlaku, przebiegający na mapie wzdłuż wściekle malarycznej i opanowanej przez gangi narkotykowe dżungli pomiędzy Panamą właśnie a Kolumbią. Nazywa się Przesmyk Darien i aby go pokonać trzeba chwilowo przerzucić się na morski środek lokomocji, gdyż budowę asfaltowej drogi z powodu trudnych warunków terenowych na razie zarzucono. Pierwszym Polakiem, który „oswoił” ten cieszący się kiepską sławą teren, był Wojciech Cejrowski, a przeczytać o tym możecie w jego niezłej książce „Gringo wśród dzikich plemion”.


    [b]„Sport siłowy”[/b]

    Zmaltretowani jazdą, witamy Pedasi z wytchnieniem ulgi, a wędkarskie nadzieje sięgają nieba. Ta nieduża osada nie oferuje „czarterowym” turystom nic specjalnego – ot, dość wąską plażę z linią tropikalnych drzew oraz kilka barów z karaibską muzyką, krewetkami z rusztu i tanim rumem, który „ulula” Cię w pół godzinki. Nie ma tu dużych hoteli, marin, dziesiątków sklepów. Tropikalny wypad z dziewczyną w te rejony nie będzie więc pewnie najlepszym wakacyjnym pomysłem, na jaki mógłbyś wpaść. Kilka tysięcy przyjaznych dusz, które tu mieszka, chyba także nie przesądzi o wizycie. Jednak dla wędkarza, którego interesują duże, silne i strasznie „wściekłe” ryby, gotowe wywlec człowieka z łodzi, Pedasi będzie jednym z najpiękniejszych miejsc na całym, bożym świecie. Bardzo silne prądy morskie, skalista miejscami linia brzegowa i arcyciekawe dno czynią z tego dzikiego jeszcze fragmentu wybrzeża nieprawdopodobną „metę” na spotkanie z naprawdę wielkimi rybami. Nasza 7-osobowa drużyna zjawiła się tu w jednym, konkretnym i od początku jasno sprecyzowanym celu – chcieliśmy łowić te wszystkie wymarzone „potwory” na spinning, a ściślej rzecz ujmując na jego super efektywną i efektowną odmianę, czyli popping. To angielskie określenie oznacza nic innego jak powierzchniowe łowy przy użyciu popperów lub innych podobnych przynęt. Właściwie to winien byłem napisać „popperzysk”, ponieważ wabiki używane w Panamie nie mają wiele wspólnego z tymi, które możecie znać z polskich sklepów. Tropikalne ryby wymagają zupełnie innego kalibru – przynęty mają często po 20 cm długości i potrafią ważyć 180 – 200 g. Taki popper spasowany z odpowiednim wędziskiem, kołowrotkiem i plecionką potrafi polecieć na dobre 80 m i podczas prowadzenia tworzy przed sobą fontannę wody wysoką na 1,5 metra. Większość obecnych tu ryb reaguje najlepiej na takie właśnie, bardzo mocne siłowe prowadzenie i z niesłychaną furią uderza w przynętę. Przynajmniej teoretycznie, ale nie uprzedzajmy faktów.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/6.jpg[/img]

    Po raz pierwszy zajeżdżamy na plażę w Pedasi.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/7.jpg[/img]

    Pogoda piękna, a „wychuchany” sprzęt w „blokach startowych”.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/8.jpg[/img]

    Z takich łodzi łowią miejscowi rybacy.


    Poważny, męski popping wymaga niestety bardzo poważnych i bardzo obciążających domowy budżet przygotowań, które mogą na wejściu zniechęcić do wyprawy. Wszystkie „norwesko – pilkerowe” oraz sumowe półśrodki są tu bez sensu, bo te ryby po prostu zdemolują taki sprzęt pierwszego dnia i nie ma co liczyć na to, że będzie inaczej. Niestety trzeba grubo zainwestować , sprzedać nerkę, siostrę lub coś podobnego – inaczej się po prostu nie da. No przepraszam - to oczywiście ponury żart. Ale oszczędzanie przez minimum kilka miesięcy będzie pewnie obowiązkowe. Dobre wędki to takie, których moc blanku wynosi jakieś 30-60 LBS, mają 220 – 250 cm i odpowiednio zbudowaną część szczytową – na tyle miękką aby wyrzucić poppera na kilkadziesiąt metrów i na tyle twardą aby prawidłowo poprowadzić wielką przynętę. Aha, i muszą mieć najwyższej klasy, morskie uzbrojenie i blank, którym można zatrzymać rozpędzonego słonia. Zadanie niełatwe i w Polsce takiej wędki na razie nie kupicie, choć dochodzą słuchy, że ma się to niebawem zmienić. Na dziś trzeba jednak posiłkować się ofertą specjalistycznych firm, które tworzą kije przeznaczone do poppingu (np. Zenaq, Tenryu, Smith, Daiwa, Shimano) i sprzedają je przez internet. Koszty zwalają z nóg, ale tu naprawdę nie ma innego wyjścia – sprawdziłem! Jeśli chodzi o kołowrotki to jest troszkę lepiej z ich dostępnością, ale jeszcze gorzej z ceną. Flagowym modelem jest Daiwa Saltiga (6500H), Daiwa Dogfight oraz największe modele Shimano jak Stella czy Saragossa (rozmiar 12 000 – 18 0000). Ciekawą ofertę znacznie tańszych kołowrotków ma amerykański Penn, ale nie miałem okazji ich wypróbować. Wyglądają solidnie i co najmniej kilka wyjazdów powinny wytrzymać.

    Część naszej ekipy potrzebny sprzęt gromadziła przez kilka lat przy okazji poprzednich tropikalnych wypraw, ale były też wśród nas osoby, które poza popperami nie miały nic. Na szczęście nasz gospodarz w Pedasi – Francuz Pascal, posiada cały arsenał wszelkiej maści „sprzęcicha” dobrej klasy i wypożycza je za rozsądne pieniądze. Popperowy komplet (wędka + kołowrotek) na Panamę waży jakieś 1,2-1,5 kg. Do tego mocno gorące, wilgotne powietrze (choć na oceanie często wieje ożywcza bryza) i 150 – gramowa przynęta, którą trzeba szybko i agresywnie prowadzić rytmicznymi skokami po powierzchni sfalowanej z reguły wody. W ciągu dnia każdy z nas oddawał co najmniej kilkaset rzutów tym „filigranowym zestawem dla mięczaków” i cierpiał wieczorem okrutnie od bólu barków, nadgarstków, łokci, kolan, szyi itp. Generalnie łowi się więc ciężko, topornie i kiedy ryby nie biorą, jest to nużąca czynność. Nie myślcie jednak, że kogoś zniechęcam. Jest wprost przeciwnie, ponieważ powierzchniowe, pełne impetu branie tropikalnej ryby sprawi, że będziecie krzyczeć z radości. Za to gwarantuję.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/9.jpg[/img]

    Poppery to w Panamie przynęta nr 1.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/10.jpg[/img]

    Trzeba „majtnąć” jak najdalej!


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/11.jpg[/img]

    Sprzęt jest poważny – musi dużo wytrzymać.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/12.jpg[/img]

    Poppery „umierają” w Panamie bardzo młodo.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/13.jpg[/img]

    Rzut pod skałę i jak najszybciej do siebie!


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/14.jpg[/img]

    Uff! Nie ma lekko i trzeba się „natyrać”.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/15.jpg[/img]

    Na szczęście po powrocie czeka zbawienny basen.


    [b]„Brania w trójwymiarze”[/b]

    Pierwsze 3 dni łowienia są mocno średnie (czytaj beznadziejne) i jestem Panamą rozczarowany. Na tę wyprawę czekałem „jak kania dżdżu” i rzeczywistość na miejscu mocno odbiegała od wyśrubowanych oczekiwań. Ech, człowiek „stary i głupi” i zawsze popełnia ten sam błąd – wyobraża sobie dziesiątki razy przed wyjazdem jak to grubo połowi. Tymczasem po latach wyjazdów we wszelkie możliwe miejsca mówię Wam, że w wędkarstwie jak w życiu – „piękne są tylko chwile”, a reszta to proza dnia codziennego i zwyczajna orka. Oczywiście, te chwile są czasami dłuższe (zdarzają się, że trwają po kilka godzin, a nawet dni – szczególnie za granicą), ale dzieje się to rzadko. W Panamie ryby po prostu nam (na razie?) nie brały i koniec. Owszem każdy coś tam wyciągnął, niekiedy były to naprawdę piękne sztuki, ale brakowało „akcji”. 7 osób, tysiące rzutów na wszelkie poppery, stickbaity (rodzaj takiego morskiego, podpowierzchniowego jerka), jigi i raptem kilkanaście złowionych ryb. Zdesperowani próbowaliśmy nawet żywca, który w tropikach zazwyczaj nie zawodzi, ale to także nie zmieniło bezwzględnej dla nas statystyki. Nie wiem ile paliwa nasi przewodnicy wypływali przez ten czas, ale pewnie mógłbym na tym jeździć przez rok. Bywało, że znacznie więcej się przemieszczaliśmy, niż łowiliśmy, a przelot na kolejną, n-tą już tego dnia rafę trwał 90 minut i to łodzią wyposażoną w 280 KM mocy. Trochę nas to z początku irytowało, ponieważ po przepłynięciu na taka odległą miejscówkę przewodnik potrafił zarządzić odwrót po 5-ciu oddanych rzutach. Stwierdzał po prostu, że „ich” tu w tej chwili nie ma i lecimy dalej. Powiem szczerze, że zaczynało się w nas wkradać zwątpienie, czy aby na pewno dobrze wybraliśmy miejsce i termin wyprawy? Z drugiej jednak strony staram się zawsze dobrze odrobić „pracę domową” i wybierać tylko najbardziej pewne kierunki i najlepszych „dostawców” na miejscu. Wędkarski urlop i marzenia są zbyt cenne aby nie być wszystkiego pewnym na 100%. Coś było po prostu w wodzie nie tak, kombinowałem w duchu, jednak minorowe miny kolegów sprawiały, że czułem się jak kompletny bałwan. Najbardziej jednak wkurzające w tej sytuacji było stanowisko naszego gospodarza Pascala. Wesołek uśmiechał się tylko nieznacznie, potakiwał głową, polewał następną „kaipirinię” i mówił, że to tylko kwestia czasu i jeszcze się nie zdarzyło żeby klienci wyjechali od niego niezadowoleni. Czyli będą ryby i basta! Razem z przewodnikami byli tego pewni jak „amen w pacierzu” co z jednej strony jeszcze bardziej nas mierziło, ale z drugiej dawało jednak nadzieję na odmianę losu. Mówię Wam, dobrze że barek w ośrodku był niezgorzej zastawiony i jakoś udało nam się przetrwać ten niefortunny początek!


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/16.jpg[/img]

    Spokojne i piękne morze w Pedasi.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/17.jpg[/img]

    Tak żerują jacki. Rzucasz i masz. Przynęta nie ma znaczenia, byle była „głośna”.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/18.jpg[/img]

    A tutaj polujące bonito. Szkoda, że nie rosną duże.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/19.jpg[/img]

    Humbak, którego „strzelił” Grzechu. Szczęka opada do samej ziemi.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/20.jpg[/img]

    Bluefin trevally. Śliczna i bardzo silna ryba.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/21.jpg[/img]

    A tu duży jack crevalle złowiony na…polską wahadłówkę, taką trochę algę.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/22.jpg[/img]

    Jankowy rooster.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/23.jpg[/img]

    A oto seriola czyli amberjack złowiony z głębokości 50 m.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/24.jpg[/img]

    Jeden z moich „popperowych” jacków.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/25.jpg[/img]

    Piotr z grouperem. Ładny czy wręcz przeciwnie?…(mowa o grouperze)


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/26.jpg[/img]

    Miejscowa belona. Dorasta do 2 m i ma straszne zębiska.


    Nastał 4-ty dzień łowienia, czyli połowa wyjazdu. Ranek nie zapowiadał żadnej rewolucji – pogoda podobna, a nasi panamscy przewodnicy tacy sami jak wczoraj – nieodłączne uśmiechy przyklejone do gęby. Chyba zorientowali się, że mamy dość szukania-pływania, bo Javier zatrzymuje raptownie łódź zaledwie 10 minut drogi od przystani. Nie przypominam sobie abyśmy tu przedtem łowili. Pokazuje uniesiony do góry kciuk i każe rzucać jak najdalej przed siebie, na skraj podwodnej, kamiennej rafy. Fala niewielka, niebo pochmurne, woda-turkus, pod nami jakiejś 25 m. Wybieram z pudełka wielkiego, zielono-srebrnego poppera, którego kumpel kupił w Kenii, a mi wcisnął na wyjazd. Przewodnik z aprobatą kiwa głową i wskazuje kierunek rzutu. No to „sruuu” – przynęta leci dobre 60 m i wpada do wody z hukiem. Czekam 2 sekundy aż woblerzysko dobrze się ustawi, wybieram luz z kołowrotka i rozpoczynam „szarpaninę”. Po chwili kątem oka udaje mi się zauważyć jakieś niewielkie zawirowanie mnie więcej w rejonie gdzie przynęta wpadła do wody i wielką czarną plamę, która przesuwa się w kierunku niczego nie podejrzewającego poppera. Serce zamiera w bezruchu…ale nic się niestety nie dzieje. Ryba się rozmyśliła. Rzucam jeszcze raz dokładnie w to samo miejsce i na nic już nie czekam, tylko rozpoczynam natychmiast bardzo szybkie i mocne prowadzenie. Mniej więcej w połowie drogi tuż za popperem na powierzchni wody pojawia się wielka płetwa, a właściwie grzebień. Po sekundzie dołączają do niego dwa kolejne. Widok jest nieprawdopodobny – trzy olbrzymie ryby płyną za moją przynętą przeganiając się wzajemnie od prawej do lewej. Javier w ułamek sekundy spostrzega co się dzieje i wrzeszczy na mnie z całych sił „rapido, rapido!” (szybciej po hiszpańsku). Przyspieszam więc na tyle, na ile jestem w stanie i niemal w tym samym momencie czuję „kopnięcie” tak silne, że wędka wraz z rękoma przesuwa mi się co najmniej pół metra do przodu. Na powierzchni morza pojawia się wielkie, spienione „beło”, któremu towarzyszy dźwięk przypominający wpadającą do wody trylinkę. To są właśnie te „trójwymiarowe brania”, które „widać, słychać i czuć” jak śpiewał Kuba Sienkiewicz w Elektrycznych Gitarach. Moja stella drze się w niebogłosy, chociaż hamulec nastawiony jest na beton, a ręce już zaczynają odmawiać posłuszeństwa. Javier podchodzi blisko mnie i już spokojnie mówi „grande rooster, despacio” (wielki rooster, pomału). Następne 10-15 minut holujemy rybę na zmianę z Piotrem, który w międzyczasie cyka jeszcze fotki i kręci krótki filmik kamerą. Nie wiele z tego pamiętam bo emocje wzięły po prostu górę. Ryba była niemożliwie silna, nieustępliwa i żadna nie dała mi dawno tyle frajdy. Bardzo staraliśmy się z Piotrem jej nie stracić, bo to był na naszej łodzi pierwszy „kaban” od przyjazdu. Na szczęście sprzęt wytrzymał.

    Rooster fish czyli ryba-kogut (Pez gallo po hiszpańsku lub Nematistius pectoralis w języku łacińskim) należy do najsilniejszych i moim zdaniem, także najpiękniejszych ryb jakie można złowić na wędkę. Ten potężny drapieżnik występuje we wschodnim Pacyfiku, od Peru, aż do zatoki Baja w Californii. Osiąga masę do 50 kg, ale każdy osobnik o wadze ponad 30 kg uznawany jest za okaz i niezwykle cenne, wędkarskie trofeum. Mniejsze osobniki żyją w stadach po kilka – kilkanaście sztuk, a największe ryby żerują zazwyczaj w parach lub pojedynkę. Pedasi w Panamie należy do najlepszych łowisk tego gatunku na świecie (część wędkarzy uważa je wręcz za najlepsze), a dobre tereny ich połowów można jeszcze znaleźć w Kostaryce i Meksyku. Roostery dobrze biorą na żywca oraz spinning (w szczególności przynęty powierzchniowe), natomiast bardzo ciężko skusić je do brania na sztuczną muchę.

    Dwie nerwowe i radosne godziny później już wiemy, że ryba nie była przypadkowa. W wodzie nastąpiła zmiana i częstotliwość brań mocno wzrasta. W kilku miejscach łowimy garfishe, okrutnie silne jacki, mniejsze roostery, bluefiny i makrele królewskie. Plecionki strzelają, wędki trzeszczą, a migawki w aparatach nie nadążają z robotą. Poppery z każdą złowioną rybą coraz bardziej podziurawione od zębów i odrapane z farby. Po to właśnie przyjechaliśmy i nareszcie jest super!

    Spotykamy na wodzie Janka z Grześkiem i z daleka widać, że gęby im też się śmieją. Złowili 3 piękne roostery, kilka urwali i jeszcze mieli po parę jacków. Javier jak opętany powtarza w kółko „sardinas, sardinas” i też się cieszy jak małe dziecko. Już po łowieniu, na plaży spotykamy Pascala, który z góry wie, że mieliśmy dobry dzień i nie szczędzi nam uwag w stylu „a nie mówiłem?”. Okazuje się, że „sardinas” (sardynki), które po kilku dniach znów pojawiły się u wybrzeży Pedasi, to dla tutejszych drapieżników sygnał z rodzaju „podano do stołu – zapraszamy”, którego nie mogą zignorować. Fortuna zatem kołem się toczy i znów z nadzieją patrzymy na przyszłość. Przecież już nie może być gorzej, niż było.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/27.jpg[/img]

    Hurra! Znów się udało. Ten rooster dał mi mnóstwo szczęścia.


    [b]„Cubery nie z tej planety.”[/b]

    Ostatnie 2 dni na wodzie są dobre. Codziennie udaje nam się odszukać pokaźne stada sardynek, które są dobrze widoczne na spokojnej, turkusowej wodzie. Łowienie polega na umiejętnym dryfowaniu w tym samym kierunku co sardynkowa „kula” i rzucaniu w jej pobliże (a najlepiej w sam środek). Te małe rybki są jednak bardzo czujne i zazwyczaj udaje się oddać nie więcej jak 3-4 rzuty w bezpośrednie sąsiedztwo stada. Potem spłoszone sardynki nurkują głębiej i trzeba ich szukać od początku. Te kilka rzutów zazwyczaj kończy się jednak potężnymi braniami przeróżnych drapieżników, które jak stado wilków otaczają malutkie rybki. Nigdy nie wiadomo co zaatakuje poppera. Często będą to różne gatunki jacków (np. cravelle lub bluefin), rooster fish czy tuńczyk żółtopłetwy, ale można liczyć też na duże wahoo, dorado (inaczej mahi-mahi) czy zjawiskowego snappera o nazwie cubera. Ta ostatnia ryba warta jest w ogóle osobnego potraktowania. Wielu wędkarzy przybywa do Panamy właśnie z nastawieniem na ten gatunek. Cubera po pierwsze jest moim zdaniem „zabójczo” (do dobre określenie w przypadku tej ryby) piękna, a po drugie jest bez żadnych wątpliwości najsilniejszą rybą w okolicy. Na pewno nie tak szybką jak wahoo czy tuńczyk, ale jej moc wprawia każdego w osłupienie i niedowierzanie. Duża cubera, powiedzmy taka ponad 20 kg rzuci Was dosłownie na kolana i przetestuje każdy, najdrobniejszy element Waszego zestawu. Nie pozostawi miejsca na najdrobniejszy błąd podczas holu i sprawi, że odkryjecie w swoim organizmie mięśnie o jakich do tej pory mieli pojęcie jedynie studenci medycyny. Nam podczas wyjazdu nie udało się pokonać żadnej dużej cubery – po prostu nie daliśmy im rady. Zaciętych było bodajże 9 czy 10 sztuk, ale zawsze zdołały powchodzić w zaczepy (natychmiast po zacięciu ten snapper rusza prosto w dół z siłą i nieustępliwością lokomotywy) lub pękały 80-funtowe plecionki. Cuberę trzeba po prostu zatrzymać w miejscu w najkrótszym możliwym czasie i za wszelką cenę uniemożliwić jej zejście w dół – dlatego hamulec w kołowrotku ustawiony jest niemal „na maksa” i nawet tak gruba plecionka nie wytrzymuje tego na węźle. Ja miałem na to dwie szanse, w dodatku jednego dnia. Niestety zabrakło doświadczenia, dwa poppery zostały na rafie i po wielką cuberę będę musiał do Panamy jeszcze wrócić.

    Cubera snapper (Lutjanus cyanopterus), inaczej dog snapper nazywany tak z powodu hojnego i bardzo ostrego uzębienia jest rozpowszechnionym drapieżnikiem w wodach Panamy i innych krajów regionu . Występuje zarówno w Atlantyku (Morze Karaibskie) jak i Pacyfiku. Osiąga wagę do 60 kg, ale z powodu niezwykłej siły, wędkarzom rzadko udaje się wyholować okazy większe niż 30-35 kg Większe osobniki przebywają zazwyczaj w okolicach skalistych, podwodnych raf na głębokości od 20 do 60 m (z tej głębokości cubera „wychodzi” do powierzchniowego poppera!), podczas gdy mniejsze żyją w typowej strefie „inshore” w pobliżu mangrowców. Cubera świetnie bierze na żywca, spinning (poppery oraz stickbaity), a także na głęboko schodzące jigii (łowienie w pionie tzw. „speed jigging).


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/28.jpg[/img]

    Javier, pomocy! Ryby w Panamie nigdy nie odpuszczają.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/29.jpg[/img]

    Cubera co się zowie! Ależ ma sympatyczny „ryjek”…


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/30.jpg[/img]

    Te ryby także najlepiej reagują na duże poppery.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/31.jpg[/img]

    Tutaj niewielka, ale jakże piękna sztuka.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/32.jpg[/img]

    A oto cubera snapper w rozmiarze XXL. Pokonał go znajomy z Danii.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/33.jpg[/img]

    Grzesiek ze swoim snapperem. Mieliśmy szansę na dużo, dużo większe.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/34.jpg[/img]

    Takie jak ten! Tutaj podbiera Thomas.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/35.jpg[/img]

    I jego kolejna ryba złowiona w Pedasi w bodajże 2011 r.


    [b]Końcowy akord[/b]

    Ostatni dzień zmagań w Pedasi był na naszej łodzi chyba najciekawszy. Popłynęliśmy na „Kostarykę”, czyli rozległą, super tajną rafę Javiera, ulokowaną „dwie godziny w jedną stronę” w kierunku tego właśnie Państwa. Brania były dość rzadkie, ale za to „wychodziły” praktycznie same potwory. Z „grubej rury” zaczął Piotr, który w bodajże 5-tym rzucie zaciął największą rybę wyjazdu, a mianowicie absolutnie cudowną seriolę (nazwa doskonale znana bywalcom barów sushi, inna nazwa tej ryby – Greater Amberjack) o wadze 35 kg. Było to zdarzenie o tyle niecodzienne, że gatunek ten jest typowo denny i z reguły bierze na żywca lub „speed jigging”. Seriola nie poddaje się łatwo (zresztą jak wszystkie występujące tu ryby) i dobrze dała Piotrowi „popalić” zanim skapitulowała. Godzinę później przeżywaliśmy równie wielkie emocje z Bogdanem. Jednocześnie udało nam się zaciąć i szczęśliwie wyholować dwa przepiękne roostery w granicach 25 kg każdy, co możecie zobaczyć na tym filmie. A pod sam koniec dnia doczekaliśmy się nawet w końcu trzech małych, ale jakże pięknych tuńczyków żółtopłetwych. Niezła i śmieszna w ogóle historia z tymi tuńczykami. Ta ryba jest teoretycznie najczęściej występującym tu drapieżnikiem, a cały obszar wybrzeża półwyspu Azuero, gdzie znajduje się Pedasi, nazywany jest ni mniej ni więcej tylko „Wybrzeżem Tuńczyków”. Panama generalnie słynie z dużego potencjału jeśli chodzi o łowienie tej ryby. Tymczasem jak na złość podczas naszego pobytu tuńczyki wyparowały gdzieś jak kamfora, chociaż grupa duńskich wędkarzy na kilka dni przed naszym przyjazdem łowiła ich dosłownie tony! Pascal miał niezły ubaw i żartował sobie z nas codziennie, że jako pierwsi w historii wyjedziemy z Pedasi bez „zaliczenia” gatunku. Suma summarum wyszło jednak na nasze i ostatnia kolacja składała się głównie z tuńczykowego sashimi serwowanego z quacamole, które notabene „wyrywa z kapci”.

    [b]Maciek Rogowiecki, www.wyprawynaryby.pl, zdjęcia: Eventur Fishing, www.getawaytours.eu [/b]

    [b]Maciej Rogowiecki[/b] - z zamiłowania podróżnik, zawodowo organizator turystyki wędkarskiej w firmie Eventur Fishing.
    Artykuł został opublikowany w ramach współpracy pomiędzy jerkbait.pl oraz wyprawynaryby.pl








    [media][/media]









    [media][/media]



    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/36.jpg[/img]

    Znów wyruszamy na ryby. Wpierw krótki transfer na plażę.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/37.jpg[/img]

    Pierwotne wybrzeże Panamy. Niewiele już takich miejsc zostało.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/38.jpg[/img]

    Wyspa Iguana z lotu ptaka. Meta na największe cubery w okolicy.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/39.jpg[/img]

    Sympatyczne towarzystwo w drodze na „Kostarykę”.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/40.jpg[/img]

    Amberjack Piotra – ok 35 kg. Na popper oczywiście.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/41.jpg[/img]

    pysk poradzi sobie z każdą chyba przynętą.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/42.jpg[/img]

    Roosterowy dublet – 2 x 25 kg.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/43.jpg[/img]

    Ostatni dzień łowienia jest dla mnie łaskawy.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/44.jpg[/img]

    Większość ryb oczywiście uwalniamy.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/45.jpg[/img]

    Standardowy tuńczyk z Pedasi. Śliczny, prawda?


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/46.jpg[/img]

    Tuńczyków nikt niestety nie wypuszcza. To największy, kulinarny skarb.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/47.jpg[/img]

    Portret z bliska.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/48.jpg[/img]

    Ostatnia kolacja w Pedasi. Wiele rumu „upłynęło” tego wieczora.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/49.jpg[/img]

    To był dobry wyjazd, choć ryby nie zawsze brały.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/50.jpg[/img]

    Tuńczykowe sashimi. Mniam.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/51.jpg[/img]

    A tak wyglądał mój najlepszy popper po kilku dniach. Z początku był cały zielony.


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/197/52.jpg[/img]

    Na koniec zwiedzamy Kanał Panamski. Warto.

  • Wiosną, przed tarłem, kiedy sum jest podobny do ujeżdżanego byka (wiadomo dlaczego byk jest wtedy wściekły) padł pomysł udania się w stronę Ebro. Sum wówczas ma na głowie zdobycie odpowiedniej ilości kalorii a przede wszystkim zaczyna go cechować agresja, związana z ochroną swojej progenitury. Nieprzypadkowo więc ten okres został wytypowany na łowienie – jeżeli już bawić się w polowanie to niech zwierzyna będzie w stanie dostarczyć odpowiednich wrażeń łowcy. Żeby nie było nieporozumień związanych ze słowami: polowanie i zwierzyna – ciągle i konsekwentnie jesteśmy w zgodzie z podstawową dewizą j.pl – Catch & Photo & Release.
    Tym razem sumy próbowali ujeżdżać: Legolas, bardziej znany na sąsiednim portalu, Piotrek, @Kuba oraz na dole podpisany. Okęcie żegna nas jak zwykle o tej porze roku, ołowianymi chmurami lecącymi tuż nad głową.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/1.jpg[/img][/center]


    No i poszły konie po betonie...

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/2.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/3.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/4.jpg[/img][/center]


    Przez chwile nic nie widać...i....przebiwszy się przez grubą warstwę chmur...dalej można już tylko je obserwować z drugiej strony.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/5.jpg[/img][/center]


    Bliżej naszych gór coś tam zaczyna rzednąć...


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/6.jpg[/img][/center]



    Tu wyczyściło zupełnie, walczą ze sobą dwie masy powietrza...

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/7.jpg[/img][/center]



    Mgła w dolince? Jak zwykle „walka” o eliminacje refleksów na szybie, jednak bez niej bym zamarzł. Lód osadzający się po zewnętrznej stronie nie pozostawia złudzeń.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/8.jpg[/img][/center]


    Dalej ponad górami...


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/9.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/10.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/11.jpg[/img][/center]


    To już wyższe partie...


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/12.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/13.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/14.jpg[/img][/center]



    Trochę trzęsie ale brak efektu tzw. „pustki powietrznej”. Zdarza się to ponoć w okolicy Gór Skalistych – samolot trafia w to i przez jakiś czas spada, dopóki nie natrafi na warstwę gęściejszego powietrza.I znowu te fronty – wyższe pasmo górskie powstrzymuje napływ innej warstwy powietrza.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/15.jpg[/img][/center]


    Lot trwał ze 2,5 godziny i wszystko wskazuje na to, że to już Morze Śródziemne

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/16.jpg[/img][/center]


    Oto i Barca, z siecią dróg, jakie nieprędko będziemy mieli u siebie (nastąpi to zapewne wówczas, kiedy skończy się ropa)


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/17.jpg[/img][/center]



    Wygląda, że pilot pobłądził....z dala pozostało City a tutaj jakieś góry, krzaki, odkrywki, a ten asfalt za mały na lotnisko chyba...? Fajna sprawa, z chałupy na plażę prosto...


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/18.jpg[/img][/center]



    Rośnie Barca, rośnie, coraz wyżej do góry...
    Pare słów, bo zdaje się, że nie było…..Barcelona została założona w III wieku p.n.e. przez Fenicjan na statusie rzymskiej kolonii i zyskała miano jednej z ważniejszych ośrodków kupieckich Morza Śródziemnego. Przechodziła kilkakrotnie z rąk do rąk…Kartagińczyków…ponownie Rzymian…Wandalów…Wizygotów…Maurów….w końcu przeszła w ręce „Marchii Hiszpańskiej” – by zostać stolicą królestwa Aragonii. Następnie zjednoczenie z Kastylią i wojny napoleońskie...... Po tych burzliwych dziejach zachowało się wiele zabytków widocznych tu i tam, poprzetykanych budowlami współczesnymi: Camp Nou z miejscami dla blisko 100.000 kibiców, metro, sieć dróg (na jakie długo będziemy czekać u nas)


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/19.jpg[/img][/center]


    Nazwa Hiszpania pochodzi od nazwy nadanej przez Rzymian dla części płw. Iberyjskiego – Hispania. Równolegle powstała „nadana” przez Greków nazwa Iber ( od rzeki Ebro).


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/20.jpg[/img][/center]



    Te wielokrotnie już goszczące w artykułach i opisywane góry….mieści się u ich podnóża Sanktuarium Monserat – klasztor Benedyktynów i najświętsze miejsce Katalończyków. Jest to sanktuarium Czarnej Madonny.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/21.jpg[/img][/center]


    Klasztor zbudowany w XII wieku, zniszczony przez wojska napoleońskie i odbudowany w 1874 r. Legenda głosi, że Czarną Madonnę wyrzeźbił Św. Łukasz a do Barcelony przywiózł Św. Piotr. Będąca w ukryciu przed Maurami, odnaleziona cudownie w jednej z grot w Górach Monserat w IX wieku.

    Poza tym, że jest to czynny Klasztor Benedyktynów, to jest on również udostępniony do zwiedzania. A jest co zwiedzać, np. są tam obrazy takich malarzy jak El Grecco czy Pablo Picasso.

    Dziś Hiszpania jest monarchią parlamentarną (dziedziczną). Panuje Król Jan Karol (Burbonowie), który poza mianowaniem szefa rządu (z partii wygrywającej wybory) nie ma realnej władzy. Jest głównodowodzącym armii. Władza – Parlament dwuizbowy, Sąd bądź Zgromadzenie Narodowe.

    - Kongres Deputowanych (350 członków wybieranych w wyborach powszechnych raz na 4 lata)
    - Senat, 259 członków, z czego 208 wybieranych poprzez wybory bezpośrednie a 51 mianowanych raz na 4 lata.

    Ta ładna pani policjant chce najwyraźniej zostawić właścicielom kartki przypominające
    ile czasu wolno stać na zakazie postoju....


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/22.jpg[/img][/center]

    Katalonia z okna samochodu…


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/23.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/24.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/25.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/26.jpg[/img][/center]


    Szybka wizyta w Bavarian Fishing Guide po klucze do domku, łódkę, licencję itp. pierdoły. Rzut oka na zestawy wiszące na kołkach nie pozostawia wątpliwości, w jaki sposób tutaj się wędkuje...pomijając sandaczowe zestawy wszystko raczej powyżej 50 LBS....

    No właśnie, parę słów o sprzęcie, tak nieraz przesadnie fetyszyzowanym, a tym razem naprawdę warto się zastanowić… Jako, że istnieje realna szansa na tym łowisku spotkania się z sumem w klasie „open” („bez ograniczeń wielkościowych”) ważną role spełnia sprzęt. Nie chodzi tu o tak modne ostatnio zabawy w szlaczki na wędkach czy jakieś udziwnienia.
    Chodzi po prostu o to, aby sprzęt był na tyle mocny, żeby można było prowadzić równorzędną walkę z rybą. Nie ma tutaj wyjątków i każdy element zestawu musi być gotów na spotkanie z bardzo dużą rybą. Po części zostało to opisane we wcześniejszych artykułach….poczynając od przynęt, trzeba wybierać takie, których konstrukcja nie ulegnie łatwo zniszczeniu. Najlepiej, nie wnikając, wywalić fabryczne kółka łącznikowe i kotwice, zamieniając na f-my Owner, model co najmniej ST41 a kółka saltwater. Plecionka dobrej klasy od 50LBS w górę – jeżeli chodzi o rzuty to grubszą ciężko idzie spinningowanie, a grubszą niż ok. 80LB już w ogóle trudno działać metodami nie stacjonarnymi.
    Kołowrotek musi być mocnej konstrukcji, z solidnym hamulcem, najlepiej powyżej 8 kg….nie musi mieścić setek metrów linki – jeżeli dopuści się do wysnuwania przez rybę dziesiątków metrów to najpewniej rzecz zakończy się na podwodnych drzewach albo na skałach.
    Wędka powinna mieć długość nie większą niż 240 cm, z tym że zbyt krótka nie wskazana z uwagi na utrudnienia związane z przekładaniem wędki przez dziób lub rufę podczas zabaw z sumem. Zbyt krótka będzie też utrudnieniem podczas trolingu (dla siedzącego bliżej dziobu) – manewry sporą łodzią.Wędka powinna cechować się mocą co najmniej 50 LBS i nie może być sztywną pałą – podczas holu musi pracować amortyzując w dużym zakresie.
    Przypony należą do akcesoriów najważniejszych, ostatnio sprawdzały mi się wykonane samodzielnie z 60LB linki Sevenstrand w otulinie. Korzystnie byłoby zastosować linkę jak najmocniejszą, przy zmniejszeniu jej średnicy.
    Ciekawym rozwiązaniem byłoby zastosowanie linki Titanium Terminator w najmocniejszej wersji, lecz do tego rozwiązania nie namawiam z uwagi na duże koszty.

    No i w końcu po przyciągnięciu wszystkich gratów, sjesta. Połączona z naradą oraz przeglądem sprzętu. Poniższe zdjęcia są sugestią czym on powinien się charakteryzować…


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/27.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/28.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/29.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/30.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/31.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/32.jpg[/img][/center]



    Panorama na Mequinenzę, od strony rzeki Segre


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/33.jpg[/img][/center]





    Pierwsze zapuszczenie motorka...i jest tak: widać, że tutaj się nie połapie sumka, czysta woda, pochodząca z zapory (zbiornik Caspe) jest z 10 st. C niższa niż ta zółta kałuża.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/34.jpg[/img][/center]


    Analogicznie typuje „tutejsza” społeczność...

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/35.jpg[/img][/center]

    Rzeki Ebro i Segre po połączeniu zmierzaja w strone zapory płynąc coraz węższym i głębszym korytem…


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/36.jpg[/img][/center]


    Głównie skała i jałowo. Ale tam, gdzie bardziej płasko i da radę dojechać próbują coś uprawiać…

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/37.jpg[/img][/center]


    Jest znacznie cieplej niż w zeszłym roku, sępy już siedzą spokojnie na gniazdach a woda jest wyraźnie cieplejsza. Czy lepiej to czy gorzej, biorąc pod uwagę żerowanie sumów? Zobaczymy..


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/38.jpg[/img][/center]


    Pływamy sobie tu i tam, przeplatając troling spiningowaniem. Od czasu do czasu melduje się sandaczyk...a czasem przepływamy opodal takiego czegoś


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/39.jpg[/img][/center]


    A jednak hamulce w kręciołkach milczą...i nigdy nie było inaczej – sum nie ma chęci na żerowanie albo choć ruszenie dupska, przez cały czas. Swoje trzeba odbębnić...

    ...a tymczasem, na lewo most, na prawo most…na środku zamek stoi…
    Jak sobie wujenka życzy – na lewo do Ebro, na prawo do Segre, może też i w zamku postraszyć…


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/40.jpg[/img][/center]


    - O! a może taka zatoczka?....
    - „..A może poszli do lasu..?”


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/41.jpg[/img][/center]


    Co jakiś czas kłujemy sandacze. Ubarwienie niektórych jest jeszcze tarłowe.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/42.jpg[/img][/center]


    A niektóre już są ubarwione normalnie..

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/43.jpg[/img][/center]


    Miejsca jak na zdjęciu świadczą o tym, że „nasi” już tu byli...


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/44.jpg[/img][/center]


    W poprzednich relacjach wiele razy pisałem o miejscach będących plątaniną zatopionych dużych drzew (pinii i oliwek). W takiej wodzie jak na zdjęciach nie sposób cokolwiek wyłowić wzrokiem. A i echosonda ma to do siebie, że jest w stanie pokazać niewielki areał przy niedużej głębokości.

    Te słynne pnie można było tym razem zaobserwować w pasie owej zimnej, przejrzystej wody...


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/45.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/46.jpg[/img][/center]


    Branie solidnego sumka w takich sadach mogłoby się skończyć tylko w jeden sposób, więc wybieramy miejsca, gdzie jest szansa na to, że sum będzie holowany po względnie czystym.
    Okresowo można zaobserwować na ekranie sondy, że ryby kręcą się, jednak metody połowu na przynęty sztuczne wymagają innego podejścia niż łowienie na kawałek ścierwa - rybę trzeba sprowokować.


    Pływamy po różnych miejscach, próbujemy płytszych, głębszych, jeszcze głębszych...zmieniamy przynęty. Wszystko jednym słowem odbywa się jak zwykle – trzeba poczekać aż ryby ruszą się naprawdę...Przez ten czas jest chwila na próbę zarejestrowania życia wokół wody..

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/47.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/48.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/49.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/50.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/51.jpg[/img][/center]


    Byliśmy raczej przygotowani na trudny początek….a tu po godzince a hakiem…w rynience…takie ni to przytrzymanie, ni to trącenie (bardzo delikatne). Ale zacięcie mi wyszło w miarę w tempo i …dało się odczuć niewielki opór. Ryba popłynęła po zacięciu w stronę łodzi i stawiałem na niewielkiego sumka, o czym świadczyła niewielka siła działająca na zestaw, aczkolwiek zastanawiającym było tak delikatne branie i spokój poczynań…
    Przelatując to myślą, poluzowałem hamulec……i to był dobry pomysł bo po skróceniu linki i zmniejszeniu kąta ryba dynamicznie ruszyła, odjeżdżając kilkanaście metrów. (trochę się wówczas ocknąłem)

    No, po to ,kurde, tu przyjechałem!

    Okazało się, że przeciwnik był to nie lada….w miarę rozwoju sytuacji wielkość jego rosła…każda próba zbliżenia się do niego kwitowana była spokojnym odjazdem na kilkanaście metrów, na twardo ustawionym hamulcu.
    Z reguły sumki na Ebro po siłowej próbie destrukcji zestawu, zaczynają stosować różnego rodzaju tricki, jak: płynięcie w stronę łódki i wchodzenie pod nią, różnego rodzaju pojedyńcze szarpnięcia ( bardzo niebezpieczne w przypadku luzowania linki) oraz trudne do opisania bo niewidoczne pod wodą wygibasy, które na wędce objawiają się ocieraniem linki o ciało ryby.

    Co było upiorne – ten egzemplarz nic nie kombinował – pływał po prostu wysnuwając linkę a przy jakimkolwiek ruchu z mojej strony odjeżdżał spokojnie kawałek, nie okazując respektu dla, bądź co bądź, mocnego zestawu.
    Zabawa trwała dobrych kilka minut…jak długo by to mogło potrwać oraz co mogło by się wyłonić z wody, tego niestety się nie dowiemy nigdy bo ryba po którejś z kolei próbie pompowania po prostu wyczepiła się. Kotwice nie zostały rozgięte i wyglądało, że przyczyn spadu należy szukać w przypadkach losowych.Nic na to poradzić się nie da, można tylko incydent zarejestrować, powiedzieć trudno i płynąć dalej…


    W pewnym momencie dochodzimy do wniosku, że w strefach potencjalnych brań konkretnych sumów jest spokój…. A może by tak się pobawić czymś mniejszym? Mniejsze sumki zachowują się trochę jak zabawki z gumy – ruchliwe i giętkie…nie mają jednak tego, jak to się mówi – „odejścia”


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/52.jpg[/img][/center]


    …choć odczepianie już bywa mniej pasjonujące..


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/53.jpg[/img][/center]


    W międzyczasie na sąsiedniej łódce też „się pływa”


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/54.jpg[/img][/center]


    Robert z kolegą (powyżej)

    Piotrek z kolegami….

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/55.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/56.jpg[/img][/center]



    No, ale miało być oporowo…jacyś godni przeciwnicy a tu znowu przerwy długie (zbyt długie jak na moją odporność). Nic to, napieramy dalej. Nudno się już zrobiło, jednak tutaj(i łowiąc tą metodą) warunek konieczny – nie odpuszczać...

    Tym razem los był łaskawy, przyszedł odpowiedni czas, w którym nastąpiło zdecydowane branie na wędkę Kuby. Co prawda nie na tą odpowiednią ale....nic to, „zaczepiło” się to trzeba tyrać...Długie minuty przepychanki, tradycyjny zestaw rozmaitych sztuczek....trochę manewrów łódkowych i ....łapa dała radę dosięgnąć dolnej szczęki, skutek – marmurkowe, wąsate 2m Kuby w łódce.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/57.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/58.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/59.jpg[/img][/center]


    Trochę perwersji...

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/60.jpg[/img][/center]


    No ale czas już na wodowanie...

    Trochę klaru na łódce, wprowadzenie podstawowego ładu w graty skopane w pośpiechu w kąt...po łyku napoju bezalkoholowego....i chwila refleksji połączona z rzutem oka na okolicę........O.....można było do łowienia inaczej podejść i wypożyczyć sobie taką „barkę”, na której można mieszkać, zabezpieczywszy ją uprzednio prowiantem...


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/61.jpg[/img][/center]


    Albo coś bez koja ale za to trochę szybsze...Dał by radę też i z takiego czegoś, jak widać, łowić…

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/62.jpg[/img][/center]


    Szybkość może być pomocna w razie krótkiego żerowania – można obskoczyć kilka miejsc „w tym samym czasie”

    Na szczęście i w ten sposób można dać radę.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/63.jpg[/img][/center]


    Nie brak też miłośników zasiadki. Ten akurat obrazek coś mi przypomina...


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/64.jpg[/img][/center]


    Każdy ruch takich jak w/w intruzów jest bacznie obserwowany przez niemych świadków triumfów i porażek...

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/65.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/66.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/67.jpg[/img][/center]



    A propos triumfów i porażek....sytuacje na wodzie zaczęły się układać w info – albo będzie 2m albo....nic nie będzie....Czyli czysty hazard – wszystko albo nic, sytuacja „pożądana” w przypadku powodzenia, trudna do przełknięcia w przypadku tego drugiego rozwiązania.

    Tym razem fortuna okazała się łaskawą panią....nastąpiło w końcu branie....i wszystko potoczyło się zdumiewająco podobnym scenariuszem jak zwykle...moment dość delikatnego brania, próba sił....jak siłą nie dało rady się uwolnić to nastąpiły znane sztuczki z szarpaniem, luzowaniem, kołowaniem....

    Tym razem (branie było na moją wędkę) zestaw trzymał rybę ale nie został też doprowadzony do zbyt ekstremalnej konfrontacji z nią............wytrzymał do końca....do tego jedynie słusznego chwytu za szczękę...

    Potem już tylko chwila odpoczynku przed ostatecznym pokonaniem suma wślizgiem do łodzi.......i leży.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/68.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/69.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/70.jpg[/img][/center]


    Trochę zdziwienie, że wszystko tak jakoś rutynowo się odbyło, bo miarka pokazuje 230 cm....czyli wychodzi, ż e najdłuższy...jak do tej pory.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/196/71.jpg[/img][/center]


    Sprzętowo „normalnie” – kotwy ST66, lina Power pro 80LB, kołowrót Slammer 560 i Lamiglas Tri Flex 2,3m, 100LB w konstrukcji mojego pomysłu.
    Jak już było po wszystkim, nieoczekiwanym problemem okazała się próba darowania wolności zwierzakowi. Kiedy był on na zewnątrz burty a ja wewnątrz łatwiej przyszło, zaparłszy się nieco, wśliznąć zwierza na pokład. Inaczej sprawa wyglądała, gdy ryba znajdowała się wewnątrz łodzi bo należało ją podnieść do momentu, aż jej „większa” część znajdzie się za burtą. Z trudem się to udało...odpłynął wolny i pomachał nam na pożegnanie ogonem obiecując, że następnym razem to dopiero da nam popalić...i kolesi zwoła...

    Tutaj nachodzi mnie uparcie ta sama refleksja, ta sama co zawsze w takich sytuacjach. Niby to jest taki prosty ciąg myślowy a w naszym, podobno już nieźle wyedukowanym społeczeństwie, nadal są problemy z jego zrozumieniem. Wydaje się oczywiste, że jak coś się zaszlachtuje to już sobie nie popływa = drugiego brania nie będzie.
    Trochę naiwnie założyłem, że rozpatruje się sprawę szerzej, niż tylko przez pryzmat liczby kilogramów mięsa, które wylądują w zamrażalniku. No, ale jeśli ktoś myśli w podobnych kategoriach, nie jest żadnym wędkarzem, tylko wyciągaczem mięsa z wody.
    Pozdrawiam w tym miejscu wszystkich wędkarzy, życząc im i sobie ( chyba nie pierwszy już raz, ale myślę, że nie zaszkodzi się powtórzyć), aby wkrótce nie przyszedł czas, że chcąc sobie połowić, trzeba będzie się nastawić wyłącznie na dłuugie podróże.

    Przede wszystkim zaś dziękuję współtowarzyszom wyjazdu, Robertowi, Piotrkowi i Kubie. Oby było więcej czasu na podobne eskapady w przyszłości.
    Jak zawsze nie wszystkim dopisało szczęście, jak zawsze brań było za mało i jak zawsze trzeba liczyć, że następną razą będzie lepiej.

    [b]Gumofilc, 2012[/b]

  • Pstrągi łowię już kilka lat. Wciąż mnie zaskakują ale i też potwierdzają pewne reguły. Czasami są tam gdzie się ich spodziewam a czasami... sam nie wiem gdzie są. No i oczywiście zaskakują miejscami gdzie bywają. Tłumaczyć to można różnie. Jednak wszystkie teorie są tylko naszym sposobem opisu i nigdy nie będą przystawać idealnie do rzeczywistości. Zdając sobie z tego sprawę łatwiej nam będzie żyć w zgodzie z pstrągami. Przy skutecznym łowieniu pstrągów trzeba umiejętnie stosować reguły a równie często te reguły łamać – czasami nawet bardzo.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/195/9.jpg[/img][/center]


    [b][u]Gdzie pojechać?[/u][/b]
    Na pewno warto próbować łowić tam, gdzie w ogóle pstrągi występują. Wybieramy te łowiska na których jest choćby szansa złowienia ryby. Jak to zrobić? Nie ma już raczej wód nieznanych, są najwyżej zapomniane lub wyrybione. Strategie wyboru mogą być różne. Możemy jechać nad renomowaną wodą. Minusem takiego posunięcia jest możliwy tłok nad wodą. Mogą być także ryby wytresowane przez wędkarzy. Parafrazując powiedzenie muszkarzy, liczące ilość łusek na woblerze (czy innej rybce). Druga możliwość to pojechanie nad mniej znaną wodę. Tu możemy albo odkryć eldorado (tego wszystkim życzę) – chociaż na bezrybiu możemy tego nie zauważyć. Możliwe jest też totalnie puste łowisko. Która z tych strategii jest najlepsza? Chyba to zależy od naszych charakterów. Bo w końcu obcowanie z przyrodą w najczystszej postaci jest często ważniejsze niż napięta linka.



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/195/2.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/195/3.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/195/4.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/195/5.jpg[/img][/center]




    [b][u]Czym łowić?[/u][/b]
    Kiedyś istniał pewien wzorcowy model sprzętu na pstrąga. Pewnie dlatego, że pozostałe rozwiązania dostępne na rynku nie spełniały wymagań. Gdy rynek się rozszerzył, coraz więcej dyskusji dotyczy właśnie sprzętu na kropki. Pół biedy gdy dyskutują wędkarze łowiący na tej samej wodzie i podobnymi przynętami. Niestety większość dyskutantów w ogóle nie bierze pod uwagę ani charakteru łowiska, ani pobieranego przez ryby pokarmu (ani: stosowanych przynęt, preferencji łowiącego, czynników irracjonalnych itd.). Staramy się idealnie dopasować do zastanych warunków więc i rozwiązania powstają różne. Sprzętowo najlepiej przygotować się w następujący sposób. Przynęty w każdym rodzaju w podstawowych zdobieniach. To jest jednak skrajny minimalizm (choć znam pstrągarzy, którzy mieli na wyposażeniu dwie obrotówki i radzili sobie doskonale). Ta sama rzeka zimą i latem potrafi być innym łowiskiem. Powiem więcej. Ta sama rzeka zimą potrafi się zmieniać. Raz będzie to bardzo niska i kryształowa woda a drugim razem zastaniemy wielką i zmąconą wodę. Jak się na takie ewentualności przygotować? Trzeba to po prostu przewidzieć wszystkie możliwości. Musimy być przygotowani na prezentowanie przynęty zarówno na małych jak i większych głębokościach. Mamy woblery tylko płytkoschodzące, to musimy zaopatrzyć się w tonące lub sdr-y. Jeżeli jednak nie chcemy łowić głęboko na woblery, to możemy założyć gumę z cięższą główką (na niektórych miejscówkach 5 gram to za ciężko a na niektórych 10 będzie tylko odpowiednie). Jednak pamiętajmy, że ryby mogą reagować tylko na jeden rodzaj przynęty. Wiele razy skuteczny był wobler a na pozostałe przynęty nie miałem brań. Jednak tak samo często to inne wabiki pokazywały swoją wyższość a woblera ryby jakby nie zauważały (albo od niego uciekały). Dlatego rozwiązaniem najlepszym wydaje się aby z każdego rodzaju przynęty posiadać takie, które da się poprowadzić w różnych partiach wody.
    Wielkość przynęt stosowanych przez pstrągarzy jest różna. Od maluszków o długości 2 cm do wielkich gum czy coblerów (np. 9-10cm). Jeżeli nie znamy wody to przedział 4-7 cm może okazać się optymalnym wyborem. Jednak gdy coś o niej wiemy, to posłuchajmy się rad praktyków. Pewnie wiele czasu poświęcili na to, aby dojść do swoich poglądów.



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/195/8.jpg[/img][/center]

    Co do kolorystyki to nie demonizowałbym jej. Coś w kolorach naturalnych i koniecznie oczojebki, które zwykle stosuję na wodzie mętnej, ale i w czystej potrafią być bardzo skuteczne. Gdy już mamy skompletowane pudełko z przynętami to do niego musimy się dostosować z pozostałym sprzętem. Osobiście łowię sprzętem dosyć mocarnym i stosuję do niego plecionkę. Część z kolegów się oburzy bo przecież to niesportowe itp. Jednak mój wybór nie był przypadkowy. Osiemdziesiąt procent czasu łowię na woblery i to dosyć spore jak na klasykę pstrągową. Na dodatek pstrągi w moim łowisku często zjadają duże ofiary – między innymi żaby. Próbowaliście kiedyś utrzymać żabę w ręku. Trzymając lekko, najprawdopodobniej nam wyskoczy. Pstrągi pewnie to wiedzą (a przynajmniej najadają się te które mają na to sposó w związku z tym gdy chcą zjeść dość dużą ofiarę, to muszą ją porządnie złapać w pysku. Stosując lekkie zestawy wielokrotnie widziałem, jak po braniu i zacięciu pstrąg otwierał pysk i wypadał z niego wobler. Gdy przesiadłem się na sprzęt mocarny, takie sytuacje niemalże się nie wydarzają. Niestety takim sprzętem nie da się holować ryb, bo często spadają, więc odkręcam hamulec prawie do zera i tak holuję ryby. Na dodatek ryby nie szaleją tak bardzo i hol jest odrobinę spokojniejszy (wcale nie dłuższy). Jeżeli jednak najczęściej stosowałbym jako przynętę gumę czy obrotówki to na pewno moje wędzisko byłoby inne. Kołowrotki to sprawa oddzielna. Osobiście stosuję bardzo lekki multiplikator. Na moim łowisku jest wygodny, ale na wielu na których byłem nie sprawdził się w ogóle (ewentualnie moje techniki rzutowe są zbyt słabe). Kołowrotki kabłąkowe powinny być dosyć lekkie by przyjemniej się łowiło, jednak na upartego można by było i wielkim kręciołkiem z cienką linka sobie poradzić.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/195/1.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/195/6.jpg[/img][/center]

    [b][u]Kiedy łowić?[/u][/b]
    Na początku mojej przygody z pstrągami często robiłem tak zwane całodniówki. Czy zima czy lato byłem nad rzeką od rana do wieczora. Latem to już poważne wyzwanie. Czego się jednak nie robi by poznać „przeciwnika” i jego otoczenie. Daje to też największą szansę na trafienie w okres aktywności ryb. Nieczęsto się zdarza, że ryby reagują na nasze wabiki przez cały dzień. Dużo częściej aktywność ograniczona jest do intensywnych kilkunastu minut. Krótkie pobyty nad wodą mogą nas tej aktywności pozbawić. Wszelkie teorie o porankach, wieczorach, załamaniach pogody sprawdzają się i owszem. Jednak na tyle często są podważane, że nie trzeba się zbytnio nimi przejmować. To chyba jedyna zasada co do której wszyscy pstrągarze się przychylają: „Aby coś złowić to przede wszystkim trzeba być nad wodą”.



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/195/12.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/195/14.jpg[/img][/center]

    [b][u]Pora roku[/u][/b]
    Pstrągi można łowić w Polsce już od stycznia bądź lutego (chyba, że dodatkowe zapisy jeszcze ograniczają sezon). I znowu dyskusja co do połowów zimowych. Czy warto pstrągi męczyć itd. Pamiętajmy jednak, że wędkarstwo w ogóle jest męczeniem ryb, wiec może aż tak ortodoksyjni nie starajmy się być. Wszystko jest dla ludzi. Nie ma nic piękniejszego niż dzień spędzony nad wodą. Zimą piękny jest śnieg, wiosną zieleń a latem ciepło. W każdych tych warunkach pstrągowanie jest wielką przyjemnością. Nie pozbawiajmy się jej.
    Inna sprawa jak w danych warunkach traktujemy ryby Przy kilkustopniowym nawet mrozie starajmy się nie mrozić w powietrzu ryb które zamierzamy wypuścić. Podobnie gdy i warunki są tropikalne. Nigdy nie zamęczajmy ryb nadmiernie długim holem, czy zbyt długa sesja fotograficzną.



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/195/15.jpg[/img][/center]

    [b][u]Strategia nad wodą[/u][/b]
    Podstawowe pytanie: iść pod prąd, czy z prądem? Możliwości są tylko dwie ale tłumaczeń dlaczego, jest wiele. „Bo podchodzimy ryby od ogona i nie jesteśmy widoczni”, „bo możemy wykorzystać prąd wody do spławienia wabika” itp. Każda z tych możliwości jest skuteczna i stosowana. Każdy dobiera je pod własne preferencje. Jedno warto zauważyć. Gdy idziemy pod prąd i z prądem prezentujemy naszą przynętę, to zwykle szybciej potrafimy dany odcinek rzek i obłowić. Z drugiej strony ryby potrafią być stosunkowo wolne i niezdecydowane w starcie do naszych błyskotek. Wtedy schodzenie z prądem i prezentacja przynęty choćby po łuku daje im szanse na udany „pościg” a nam na branie.



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/195/7.jpg[/img][/center]

    [b][u]Co założyć?[/u][/b]
    To w co najbardziej wierzymy. Oczywiście o ile możemy zaprezentować przynętę atrakcyjnie w tej strefie wody gdzie spodziewamy się brań. Lubimy i potrafimy łowić na gumę, to ją stosujmy. Przepadamy za obrotówkami, to nimi kręćmy. Wobler to coś co czujemy – pobujajmy nim lub pojerkujmy. Dopiero gdy na „nasze” przynety nie mamy brań, to wtedy zacznijmy kombinować. Załóżmy coś nowego, innego a nawet niepasującego do łowiska a woda się może otworzyć. Mamy branie za braniem i pełnię wędkarskiego szczęścia. Jest jeszcze jedna konsekwencja takiego wstrzelenia się: zaczynamy „odkrywać” a nawet wierzyć w nową przynętę. Na następnej wyprawie pewnie znowu ją założymy... Wielu wędkarzy stosuje głównie jeden rodzaj przynęty i staje się jego ekspertem. Potrafią „wydusić” z niej tyle, że są tak samo skuteczni jak Ci przynęty zmieniający, wiec znowu pewnych reguł nie ma.

    [b][u]Jak łowić?[/u][/b]
    Bez względu na to, czy pstrągi aktualnie żerują, czy nie, mogą zareagować na nasze przynęty. W związku z tym powinniśmy je prezentować w każdym miejscu gdzie pstrąg może się znajdować. Jedyny pewnik to taki, że po brzegu raczej nie chodzą. Natomiast w wodzie mogą być już w różnych miejscach. Wszelkie dołki, rynny, przeszkody wodne powinny zwracać naszą uwagę, bo wszędzie tam może zatrzymać się pstrąg (albo tamtędy przepływać). Widzimy przed sobą długą rynnę. Gdy poza nią nie widać innych przeszkód to właściwie możemy się spodziewać ryb na całej jej długości. Musimy więc obłowić ją całą. Najlepiej nie orać od razu po dnie. Pstrąg jest rybą która do niego nie jest przyklejona. Lepiej na początek przedefilować wzdłuż rynny jakąś przynętą płycej prezentowaną – na przykład woblerem. Później zejdźmy trochę niżej. Gdy to nie przyniesie rezultatu to wtedy poturlajmy trochę gumą po dnie, nawet co chwila ją na nim kładąc. Wiem, że to może oznaczać stratę przynęt, ale bywa potwornie skuteczne. Jeżeli owa rynna jest dosyć szeroka to obłówmy ją po całej szerokości, bo strefa ataku pstrąga może być dosyć mała. Gdy mamy do czynienia z jakąś krótszą miejscówką to wszystkie nasze prezentacje przynęty także się skrócą, ale wiele się różnić nie będą. Niektóre będą tak krótkie i głębokie, że innej przynęty niż guma czy szybkotonący wobler (bądź nurkujący) nie ma sensu zakładać.
    Dodatkowym elementem na który musimy zwrócić uwagę jest czas którego pstrąg potrzebuje by zaatakować naszą przynętę. Czasami przynęta ściągana szybko z nurtem jest atakowana jeszcze przed kryjówką pstrąga a czasami dopiero kilkuminutowe bujanie woblerem w dołku przynosi efekty. Może to wynikać z kondycji pstrągów, temperatury wody, aktualnie pobieranego pokarmu i pewnie tylu zmiennych, że ich wymienienie byłoby niemożliwe. Osobiście radzę sobie z tym problemem następująco. Na samym początku sezonu, czyli jeszcze w zimie schodzę w dół rzeki i łowię w poprzek nurtu. W ciekawszych miejscach przytrzymuję przynętę dłużej. W trakcie sezonu obserwuję zachowania ryb. Gdy już zaczynają nabierać wigoru (czyli zwykle na przełomie marca i kwietnia) „odwracam się” i idę pod prąd. W tym przypadku prowadzę wabiki z prądem lub w poprzek nurtu. Znam jednak wiele osób które zmian nie dokonują i łowią zawsze z prądem albo pod prąd. Nie narzekają i ryby łowią, wiec ponownie: każda strategia może być skuteczna.

    [b][u]Samotnie czy w towarzystwie?[/u][/b]
    Pstrągarze klasyczni to typowi nad wodą samotnicy. Nie lubią gdy kto przed nimi na danym łowisku zarzucał przynętę, zwłaszcza tego samego dnia. To podejście nie jest bezpodstawne. Pstrągi nie tolerują zbytniego deptania im po głowach. Dlatego zwłaszcza na mniejszych rzeczkach łowienie bez towarzystwa jest jedynym skutecznym. Też kiedyś wolałem łowić w samotności. Czasy się jednak zmieniają (a może to ja się starzeję) i zaczynam doceniać wyprawy w towarzystwie. Dwie osoby mogą szybciej wymyśleć skuteczne danego dnia rozwiązanie przynętowo-strategiczne. Jednak dużo ważniejsze bywa spotkanie z podobnym zapaleńcem. Rozmowy, dyskusje i wspólne spędzenie czasu dopełnia pstrągowanie. A może nawet stać się ważniejsze niż wyprawa na ryby (zwłaszcza w dzisiejszych zwariowanych czasach). Najważniejszy jest tu jednak dobór towarzysza wyprawy. Nie może być przypadkowy, bo wtedy przyjemność może uciec a zamiast tego przeżyjemy wyścigi nad wodą. Dobrze dobrana grupka zawsze dobierze taki sposób łowienia, że nikt nie będzie pokrzywdzony (najbardziej znane, to do zakrętu łów a od zakrętu ja wchodzę i łowię powyżej).

    [b][u]Sprzęt dodatkowy[/u][/b]
    Tu już wolna amerykanka w pełni. Jednak proponuje, by ze względu na bezpieczeństwo ryb być zaopatrzonym w jakieś kleszcze do wyciągania kotwic lub haków. Bez tego narzędzia możemy niepotrzebnie ryby kaleczyć. Warto pamiętać, że i my jesteśmy na nie narażeni, więc ochrona oczu może się przydać. Cążki którymi przetniemy hak też mogą okazać się pomocne, byśmy na miejscu potrafili usunąć go z własnego ciała.
    Oprócz jeszcze wielu rzeczy które zagoszczą w Waszych plecakach, wcześniej czy później pojawi się aparat fotograficzny (chociaż do celów pamiątkowych komórki już niedługo wyprą klasyczne „małpki”). Wzbogaca on nasze wyprawy i dzięki niemu mamy dużo więcej do „upolowania”. Także ryby częściej wracają z powrotem do wody, bo dowód połowu już przecież mamy. Uważajcie jednak, bo fotografia potrafi uzależniać podobnie jak i wedkarstwo.


    [b]Sławek, 2012[/b]

  • Moja przygoda z rodbuildingiem zaczęła się od lurebuildingu, czyli od robienia woblerów. Było to prawie dwadzieścia lat temu, na początku lat 90-tych.Zaczynałem wtedy łowić pstrągi. Oferta sklepowa przynęt, szczególnie woblerów była dosyć uboga więc łowiło się przeważnie na błystki obrotowe .



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/193/1.jpg[/img][/center]
    Miałem w pudełku tylko jednego woblera kupionego od kolegi Piotrka Zieleniaka. Wcześniej próbowałem łowić na woblery kupione w sklepie wędkarskim, ale były nieskuteczne, ten zaś ręcznie robiony to był po prostu ,,killer’’. Miałem go kilka lat i nałowił on ogromną ilość ryb różnych gatunków nie tylko pstrągów. Wiele razy wchodziłem za nim do wody, ale niestety jego czas skończył się w paszczy szczupaka.




    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/193/2.jpg[/img][/center]
    Wtedy narodził się pomysł żeby samemu zacząć strugać te przynęty. W wiadomościach Wędkarskich znalazłem kilka artykułów na ten temat. Na początku oklejałem woblery złotkiem z papierosów i malowałem farbami w sprayu. Nie powiem, czasami brały na to ryby, ale przynęty nie wyglądały zbyt pięknie, taka zwykła masówka.




    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/193/3.jpg[/img][/center]
    Kiedyś nad rzeką spotkałem kolegę, który też samodzielnie wykonywał różne przynęty i pokazał mi między innymi swoje woblery pomalowane farbkami ręcznie. Były po prostu piękne w porównaniu z moimi cudakami .Od tej pory nie wziąłem do ręki farby w sprayu i zacząłem kombinować z różnymi farbami i malowaniami. Woblery zaczęły przypominać rybki, a że były też bardzo skuteczne od razu pojawił się na nie popyt. Na początku robiłem dla kolegów, potem dla znajomych kolegów itd.




    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/193/4.jpg[/img][/center]
    Robiąc dziesiątki, setki tych przynęt miałem wrażenie że to nie jest to. Fajnie było mieć satysfakcję, że ktoś na twoją przynętę łowi ładne ryby, ale po prostu nie sprawiało mi to już żadnej przyjemności, to była taka maszynowa robota, chociaż wszystko robione było ręcznie.




    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/193/5.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/193/6.jpg[/img][/center]
    Samymi przynętami łowić się nie da, potrzebna jest też wędka. Zawsze łowiłem najlepszym sprzętem, na jaki mnie było stać. Na początku lat 90-tych kupiłem pierwszy węglowy spinning firmy DAM, na który zbierałem ponad rok. Łowiło mi się nim bajkowo w porównaniu do wcześniej używanych kompozytowych wędek, lecz po pewnym czasie stwierdziłem, że tu też coś jest nie tak, było parę rzeczy, które mi w niej przeszkadzało.




    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/193/7.jpg[/img][/center]
    Po kilku latach przyszła więc pora na wędkę z pracowni. Tu już było wszystko tak jak sobie wymarzyłem, długość rękojeści, uchwyt. Miała tylko jedna wadę - cenę. Zacząłem się zastanawiać, skoro ktoś taką wędkę zrobił, dlaczego i ja nie miałbym spróbować.





    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/193/8.jpg[/img][/center]
    Kilka lat zwlekałem, aż w końcu decyzja zapadła - będę samemu robić wędki. Zacząłem więc chłonąć wszelkie dostępne materiały na temat rodbuildingu. Zajęło mi to następny rok. Chciałem to zrobić profesjonalnie, bez żadnej wpadki. W końcu kupiłem pierwszy blank i samodzielnie go uzbroiłem. Wszystko zrobiłem ręcznie, nawijanie nici, szlifowanie korka i obracanie kija w celu wyschnięcia lakieru. Efekt był naprawdę zadowalający. Następne blanki już czekały w kolejce.




    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/193/9.jpg[/img][/center]
    Na początku zbroiłem na Batsonach, były tanie i na nich uczyłem się rodbuildingu. Robiłem spinningi na blankach muchowych oraz kije kilkuczęściowe z jednoskładów, łączone na spigoty. Wychodziły ciekawe i niepowtarzalne konstrukcje np. szklane jednoczęściowe Batsony w wersji 2, 3 czy 4 częściowej to już były fajne kijki o płynnym ugięciu i znacznie szybszej akcji niż oryginały. Sprawdziły się świetnie jako wędki pstrągowe.




    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/193/10.jpg[/img][/center]
    Potem przyszła pora na innych producentów. Do tej pory mam za sobą ponad pół tysiąca uzbrojonych wędek większości światowych firm. Chyba nie istnieje jedna i najlepsza marka, każdy wytwórca ma w swojej ofercie mniej lub bardziej udane modele blanków, chociaż mi najbardziej przypadły do gustu Thomas& Thomas oraz stare Fibatube, niestety już nieprodukowane.




    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/193/11.jpg[/img][/center]
    Zrobienie wędki zawsze sprawiało mi wielka frajdę, pamiętam na początku, że wolałem uzbroić kija niż pojechać na ryby. Teraz wolę pojechać na ryby, bo ciągle brakuje na to czasu. Na szczęście to wszystko się ze sobą wiąże i czasami trzeba być po prostu nad woda by przetestować nową wędkę czy serię woblerów.




    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/193/12.jpg[/img][/center]
    Bardzo lubię robić też renowacje wędek, chociaż zawsze jest z tym dużo więcej roboty, niż uzbrojenie nowej. Mam z tego dużą satysfakcję, gdy ze starej, podrapanej wędki, po kilku, kilkunastu godzinach pracy wychodzi całkowicie nowy kij.




    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/193/13.jpg[/img][/center]
    Wciąż uczę się czegoś nowego, bo co roku pojawiają się jakieś nowe materiały, techniki, style, ale najlepiej lubię w wykończeniu wędek stary, tradycyjny tzw. angielski styl, bez zbędnych upiększeń i cukierkowych wyplatanek.




    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/193/14.jpg[/img][/center]
    Dużo nauczyłem się też w pracowni Zbyszka Kawalca, gdzie przez jakiś czas pracowałem i zdobywałem doświadczenie. Dowiedziałem się tam wielu rzeczy, o których nie wyczytałbym z żadnej książki. W tej chwili mam swoją pracownię i robię to, co w życiu lubię najbardziej. Wędkarstwo zawsze było u mnie na pierwszym miejscu, a teraz stało się też moją pracą.

    [b]pstrągman, 2012[/b]

  • Człowiek z natury jest wygodny i nie lubi zmian. Ja nie należę do wyjątków, chociaż mam w sobie odrobinę przekory, która wyzwala we mnie chęć działania. Zacznę od tego co skłoniło mnie do sięgnięcia po Berkeley NaNofil. Może małe wprowadzenie… Mam nadzieje, że Was nie zanudzę.

    Swoją przygodę z wędkarstwem zacząłem jako młody szczawik, miałem wtedy jakieś 5-6 lat. Pod bacznym okiem dziadka. Z początku tylko spławik, ale dosyć szybko odkryłem co sprawia mi najwięcej radości. Tak, dobrze się domyślacie, było to łowienie na spinning. W tamtych czasach o dobry sprzęt było ciężko. Na rynku przeważały produkty z ZSRR i NRD, czasem trafiło się cos z Czechosłowacji. Później zaczął pojawiać się wyśmienity jak na owe czasy sprzęt ABU. Dominowały żyłki. Tu już było ciut lepiej bo przyzwoite monofile robiło ABU, a i Niemcy nie odstawali od czołówki. Przy odrobinie szczęścia można było kupić coś z zachodu. Oczywiście ich parametry daleko odbiegały od dzisiejszych, to raczej nikogo nie dziwi.

    Starałem się na bieżąco śledzić różne nowinki ze świata wędkarskiego, a że od początku moimi ulubionymi rybami był okoń i sandacz, szukałem jakiejś alternatywy dla zbyt rozciągliwej żyłki. Dzień, w którym przeczytałem o pojawieniu się plecionki Cormorana Cora Strong, był przełomem w moich poszukiwaniach. Udało mi się kupić szpulkę tego cuda. Wyglądem przypominała cienka tasiemkę, płaska, rzadko tkana. Ale miała jedyną, tą najważniejszą zaletę. Prawie zero rozciągliwości. Nie ważne było, że tarcie o przelotki wywoływało nieprzyjemny dreszcz na całym ciele. Ważne, że czucie przynęty i brania zwiększyły się znacznie. Od początku polubiłem paraboliczne spinningi, co w tym przypadku było na plus.

    Następne plecionki były już lepsze, cieńsze, bardziej „okrągłe” i wytrzymalsze. Stały się powszechne jak żyłki i wydawałoby się, ze już nic nowego w tym kierunku wymyślić się nie da. Jakim więc zaskoczeniem było, gdy przeczytałem, iż firma Berkley wypuściła na rynek coś, co wyglądem przypomina trochę plecionkę, trochę żyłkę. Była to linka kompozytowa Fireline. Zgrzewana wzdłużnie i powlekana jakimś śliskim tworzywem. Dla mnie bomba, tak mi się wydawało, bo jak śliska, to mniejsze tarcie, więc i dalsze rzuty. Długo się nie zastanawiałem. Cenowo trochę powalała na kolana, ale czego się nie robi dla naszego ukochanego hobby. Kupiłem, nawinąłem. Sztywne to było niczym drut, trochę płaskie, ale za to cieniutkie i o dziwo dosyć mocne. Z czasem jednak powłoka zaczęła się wycierać, linka dzieliła się na włókienka i strzępiła, tracąc przy tym swoją wytrzymałość, więc sobie odpuściłem. Powróciłem do żyłek i tradycyjnych plecionek. Te ostatnie, mimo iż intensywnie używane, trzymały swoje parametry nawet przez 2 lata. Z cztero-splotowych zrobiło się osiem. O Fireline dawno już ucichło. A tu nagle Berkley znów robi nam niespodziankę.


    Tę właśnie niespodziankę chciałbym wam dziś nieco przybliżyć. Jest nią najnowsze dziecko Berkley`a, ciekawostka w dziedzinie linek wędkarskich. Produkt ten nosi nazwę NaNofil i według producenta nie jest ani żyłką ani plecionką. Nie jest to też podobno linka kompozytowa. Wedle opisu przezroczysta, bez pamięci, okrągła a przy tym bardzo cienka. Same zalety. Zastanawiało mnie natomiast to co wyczytałem w sieci od tych, którzy już zdążyli kupić ten „rarytas”. Mianowicie to, że linka ta jest okrutnie sztywna i nie nadaje się do łowienia multiplikatorem. Kto zatem ma rację? Nie byłbym sobą gdybym tego nie sprawdził.

    Już po kilku dniach odebrałem od kuriera przesyłkę. Cenowo ujdzie, 75 złotych za 125 metrów. Wybór padł na 0,08mm i 4,012 kg. Przynajmniej tak podaje specyfikacja na opakowaniu.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/1.jpg[/img][/center]

    Pierwsze wrażenie pozytywne, faktycznie cieniutka niczym włos. Czy okrągła? Można polemizować. Sztywna jest niewątpliwie, ale bez przesady, miałem już żyłki sztywniejsze. Skoro kupiłem, warto nawinąć. Decyzja na który zestaw, zapadła już wcześniej. Do testów użyłem St.Croix Elite Legend 6`6” , 4-8 lb, cw. 1/16 – 5/16 oz. sparowanego z Curado 51E, szpulka Avila 2,9mm i magnetykiem.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/2.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/2a.jpg[/img][/center]



    Po nawinięciu okazało się, ze do krawędzi szpulki sporo brakuje, co tylko potwierdza cienkość linki…


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/3.jpg[/img][/center]

    Co do tej przezroczystości to przesadzili, jest biała jak śnieg. Nie wiem tylko dlaczego, ale miałem nieodparte wrażenie, że coś mi ta linka przypominała, hmm…. Ale o tym później… Z przynęt wybrałem cykady 1,2 – 7g, gumy od paprochów do 8 centymetrowych, z główkami 1-10g, woblery 3-7cm i małe wahadełka. Po niżej zdjęcia tych przynęt.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/4.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/5.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/6.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/7.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/8.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/9.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/10.jpg[/img][/center]


    Przynęty spakowane, wędka uzbrojona, pora dowiązać przypon. I tu ciekawostka pokazane na opakowaniu węzły są do niczego. Linka pęka jak nitka. Trzeba ruszyć głową, muszę pomyśleć bo już miałem kiedyś podobną sytuacje z żyłką. Gdzieś po 15 minutach i 5 metrach zużytej linki, mam to czego mi trzeba. Alternatywą jest użycie agrafki bezwęzłowej, owijając ja troszkę więcej niż w przypadku zwykłej plecionki. To dla tych leniwych.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/11.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/12.jpg[/img][/center]


    Trzyma, nie pęka i dosyć prosto się wiąże. Pierwsze godziny nad woda potwierdziły moje przypuszczenia. Dobrany sprzęt, trochę wprawy i z castingu rzuca się wygodnie. Prawdą jest, że linka ma swoja sztywność ale nie jest to jakoś bardzo uciążliwe. Przy odpowiednich ustawieniach nawet leciutkie przynęty leciały swobodnie przy odpowiedniej kontroli szpulki. Śliskość linki zmniejsza tarcie, co dodaje nam trochę odległości w rzutach.

    Najmniejsze gumy i cykadki leciały na 10-15m, większe do 25m, a te najcięższe nawet do 50 metrów. W czasie testu starałem się wykorzystać różne warunki pogodowe. Przy lekkich przynętach, podczas rzucania pod wiatr, kontrola szpulki musiała być znacząca. Sztywność linki robiła swoje. Czasami odnosiłem wrażenie, że do tych najlżejszych wabików jest nieco za sztywna. Mowa o prowadzeniu wabika. Z wiatrem przynęty frunęły już całkiem dobrze. Przy bocznym wietrze problemów nie było. Inaczej ma się sprawa jeśli używamy przynęt cięższych i lotnych. Tu wiatr nie przeszkadza, kontrola szpulki niewielka.

    Podczas całego testu ani razu nie zauważyłem efektu „haczenia” linki wysnuwanej przez tą znajdującą się jeszcze na szpuli, co skutkuje zatrzymaniem szpuli i mocnym skróceniem rzutu. Sytuacja taka występuje dosyć często przy standartowych plecionkach. W lince NaNofil kluczowe znaczenie ma jej śliska powłoka, która nie pozwala lince się zakleszczyć. Cienka jest, śliska też, lata ładnie, ale jest mały szkopuł. Podana wytrzymałość 4 kg jest moim zdaniem „troszkę” zawyżona. Przynęty powyżej 5g można… odstrzelić przy zbyt mocnym wymachu i braku kontroli szpulki. Trzeba się później mocno napocić, żeby znaleźć koniec linki na szpulce jest to jednak wykonalne.

    Któryś z kolegów podał link do jakiegoś obcojęzycznego forum, na którym wędkarz opisuje jakoby linka ta powodowała drastyczny zanik brań Cóż, może powinien przerzucić się na szydełkowanie. Jednego dnia zaliczyłem 17 wyjętych szczupaków w przedziale 45-60 cm i kilka okoni. Później bywało różnie, jednak tego ze używając tę linkę pozbawiam się przyjemności holu ryb nie stwierdziłem.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/13.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/14.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/15.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/16.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/17.jpg[/img][/center]


    Zastanawiało mnie natomiast coś innego, to czy linki o większej średnicy będą bardziej sztywne czy też nie. Gdybaniem sprawy nie rozwiążę, więc kupiłem 0,12mm.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/18.jpg[/img][/center]


    Stwierdzam naocznie, nie jest sztywniejsza, za bardziej płaska Wiecie jak wygląda taka biała taśma z tworzywa, ok. 1cm szerokości, do spinania palet bądź pudelek kartonowych? No to ma się wrażenie, iż trzyma się w palcach takie oddzielone pasemko takiej właśnie taśmy lecz o mniejszej sztywności.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/19.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/192/20.jpg[/img][/center]


    Łowiąc na 0,12 również „udało” mi się odstrzelić dwie przynęty, cykady 5 i 7g obie wyłowiłem bo poleciały ze sporym zapasem linki, po ok. 10m. Właściwie dziwne to jest, bo linka pęka na szpulce, a nie na węźle. (czyżby mój węzeł trzymał za mocno, czy linka była nierówna na całej linii?) Nigdy natomiast nie zerwała się podczas holu ryby. Specjalnie dokręciłem hamulec na granicy wytrzymałości. Spadły mi dwie naprawdę duże ryby (małe przynęty i forsowny hol), a linka mimo to wytrzymała. Sądzą, że NaNofil ma dużą wytrzymałość liniową przy dość płynnym zwiększaniu oporu, ale nie wytrzymuje dużych gwałtownych zrywów, jakie występują przy nagłym zatrzymaniu szpulki multiplikatora.

    Zapomniałbym o jeszcze jednej sprawie, bardzo ważnej jak sądzę. Linka nie wchłania wogóle wody, co uważam za olbrzymią zaletę. Nigdy podczas łowienia nie miałem mokrej ręki ani uchwytu wędki. Te krople, które zbierze, są skutecznie usuwane przez przelotki i na kołowrotek nawija się suchutka linka. Najniższa temperatura w jakiej używałem opisywanego produktu to plus 3 stopnie. Brak efektu sztywnienia. Nie wiem jak będzie się zachowywać w temperaturach ujemnych. Sprawdzanie NanoFila zajęło mi ok. 100 godzin. Jedynym śladem mogącym stwierdzić o zużyciu (prócz lekkiego zabrudzenia) są pojedyncze, rzadkie niteczki, ledwo widoczne na pierwszych pięciu metrach.

    Podsumowując. Ogólnie, po początkowym zachwycie, mam mały niedosyt. Linka jest ciut sztywna, ale to mi nie przeszkadza. Ma co najmniej o 1/3 mniejsza wytrzymałość od podanej przez producenta. Płaska, widać to szczególnie przy większych grubościach. Śliska i nie chłonie wody - to zaleta. Rozpiętość grubości od 0,02 do 0,20mm, całkiem sporo. Chociaż zastanawia mnie do czego można by użyć tej 0,02 na ukleje? Przecież już większy okoń zerwie to bez problemu. Jest biała, nie przezroczysta jak podaje producent. Wymuszone będzie stosowanie lub agrafki bezwęzłowej lub specjalnego węzła ponieważ te z opakowania nie trzymają. Nadaje się do łowienia multiplikatorem, co też pokazałem, trzeba tylko trochę wprawy w rzucaniu. Jednak niewątpliwie założeniem producenta była stała szpula. Na koniec jeszcze mała dygresja. Wrócę do tego wrażenia, ze gdzieś już to widziałem Jedni się zdziwią, inni pewnie uśmiechną. Bo jak dla mnie to taka nowa odsłona, po małym retuszu, linki kompozytowej Fireline .


    Zapytacie czy dostałem to, czego oczekiwałem? Po części tak, niemniej jednak zostaje rozczarowanie że to już było przerabiane. Mam nadzieję, że ten skromny tekst pozwoli Wam podjąć decyzje czy warto wydawać pieniądze, czy odłożyć je na cos innego. Dziękuję, że dobrnęliście do końca. Chętnie odpowiem na wszelkie pytania i wątpliwości.


    [b]Z ukłonami, TomCast, 2012[/b]

  • ”Możecie mieszać wodę trzy dni i nie mieć ani jednego brania. Możecie mieć też farta i każdy z was złapie kilka ryb jednego dnia, ale to mało prawdopodobne... No i pamiętajcie, tylko mucha, bo na spinning się nie liczą...” Te słowa otuchy wypowiedziane przez Josha na pożegnanie zasiały we mnie mały niepokój. Przyciągnąłem ze sobą ojca i dwóch kumpli na drugi koniec świata, żeby zobaczyć co Alaska ma do zaoferowania jesienią, a tu gwóźdź programu może nie wypalić i wyprawa zakończy się małym rozczarowaniem. Szczególnie, że po wczorajszym dniu spędzonym na łódce Josha, nasze wędkarskie apetyty zostały rozbudzone. No cóż, istnieje takie ryzyko, ale zaliczyliśmy już wszystko co dało się złapać w tym okresie, więc nie mamy nic do stracenia. Na początek jedziemy jednak do pralni w Soldotna, bo zapasy czystej bielizny dawno już się skończyły.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/1.jpg[/img]
    Wytatuowana praczka i jeszcze bardziej wytatuowany Scott.[/center]
     
    Uprzejma pani praczka oświadcza, że obsłuży nas expresowo i za dwie godzinki możemy wrócić, przy czym obdarza nas szczerym uśmiechem od ucha do ucha, pokazując totalnie zrujnowane uzębienie, co obala kolejny mit o Ameryce. Robimy zakupy i wracamy zgodnie z umową. Piotr stawia sobie za punkt honoru rozbawienie pani praczki i zrobienie jej zdjęcia, ale misja nie kończy się sukcesem.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/2.jpg[/img]
    Człowiek-maczeta (jakimś cudem przemycił do UK jeszcze dwie takie w walizce).[/center]
     

    Po godzinie jazdy docieramy do Anchor River. Rzeka zupełnie odbiega charakterem od innych do tej pory odwiedzonych łowisk. Nie płynie tak wartko i niesie herbacianą wodę. Robimy sobie wycieczkę po wszystkich dostępnych campingach i wybieramy najwygodniejszy naszym zdaniem, znajdujący się dokładnie w połowie odcinka, który planujemy obłowić. Szybki posiłek, składamy muchówki i rozchodzimy się po rzece.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/3.jpg[/img]
    Kulkowanie.[/center]
     

    Zaczyna się obiecująco, bo Scott z pierwszego dołka w trzech kolejnych rzutach wyjmuje tęczaka, dolly i gorbuszę. Ja postanawiam przeznaczyć ten dzień na poznanie nowego miejsca i robię sobie spacer z wędką wzdłuż rzeki zaczynając od estuarium a kończąc przy moście we wsi/miasteczku Anchor Point. Niestety bez specjalnych sukcesów, nie licząc kilku dolly varden, które traktuję jako przyłów. Oczywiście łapiemy na kulki. Podnosi to szansę na steelheada i drastycznie ogranicza brania coho. Tylko tata się wyłamuje.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/4.jpg[/img]
    Jak zwykle politycznie niepoprawny. Wszyscy na kulki, a tata na streamera.[/center]
     

    Żeby nie było wątpliwości, to rzeka nie jest oazą spokoju. Nie ma tłumow jak na Russian River, ale wszystkie najlepsze miejsca są obstawione przez wielbicieli kiżuczy. W tym okresie powinien być szczyt wrześniowego ciągu i towarzystwo się zjechało z całego świata (nie jesteśmy jedynymi obcokrajowcami) i różnych stanów, żeby sobie połapać, a tu taka kiszka, bo weszło tylko 30% tego co zwykle.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/5.jpg[/img]
    Przy coho druga liczba powinna zaczynać się cyfrą 5.[/center]
     

    Mnie to jakoś nie boli, bo w innym celu przybyłem. Pod koniec dnia zaczynam delikatnie wymiękać i z zazdrością spoglądam na holowane coho. Jednak trwam w kulkowej ascezie i w duchu sobie powtarzam: steelhead albo nic. I tak kończę pierwszy dzień. Tata z Piotrem też wracają z nosami na kwintę. Mieli tylko kilka dolly. Za to Scott jest w dużo lepszym humorze. Co prawda po mocnym akcencie na początek długo nic się nie działo, ale za to wieczorem miał kontakt ze steelheadem. Ryba po serii powietrznych akrobacji spięła się. A więc jednak są! Kamień z serca mi spada. Odpalamy grilla i pieczemy steki z łosia. Wybieram sobie najmniejszego, bo tylko pół kilo. A do tego duszone grzyby w śmietanie (nikt ich tam nie zbiera) i sok z kalifornijskich winogron. Czyli tradycyjnie już taka skromna kolacyjka.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/6.jpg[/img]
    Bida panie aż piszczy.[/center]
     

    Wieczory i poranki mają być najlepsze w tym okresie, więc nastawiam budzik na 05:30. Alarm wyrywa mnie z głębokiego snu, ale jest jeszcze zbyt ciemno. Co pół godziny kontroluję sytuację. W końcu koło siódmej zaczyna robić się szarówka. Ściągam towarzystwo z łóżek i bez śniadania, bo steki jeszcze trzymaja, rozchodzimy się po rzece. Myślałem, że będziemy pierwsi, ale nic z tych rzeczy. Na szczęście większość wędkarzy nastawia się na coho i obławia spokojną wodę, a my szukamy steelheadów w szybszym nurcie. Nie minęły dwie godziny kiedy na wlewie do głębokiej rynny mój sygnalizator brań energicznie nurkuje. Zgodnie z instrukcjami kolegi mocno zacinam i... Jeeeesssst!!! Opanowuję emocje i skupiam się na holu. Kilka minut i pstrąg wyjeżdża na płyciznę, a tu jest już mój. Spodziewałem się, że będzie większy, a tu ”zaledwie” sześćdziesiątak oblepiony przywrami. Pewnie wszedł z porannym przypływem.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/7.jpg[/img]
    Pierwszy stalogłowy wyprawy.[/center]
     

    Piotr przybija mi piąteczkę i wypuszczam spełnienie moich marzeń. Nie spoczywamy na laurach i obławiamy we dwójkę dolny odcinek prawie do samego ujścia. Tam mam jeszcze jedno branie, ale spóźniam zacięcie i zabawa kończy się po pierwszym zrywie. Koło południa wracamy do samochodu na jedzenie, krótki odpoczynek i wymianę zdań. Po przerwie przenosimy się na górny odcinek w okolice mostu, powyżej którego znajduje się ciekawa konstrukcja. Wygląda to jak płot postawiony w poprzek rzeki z małą przepławką po środku służącą do liczenia przechodzącej ryby. Tata i Scott idą rozpoznać wodę powyżej przegrody, a ja z Piotrem zostajemy poniżej mostu drogowego i obławiamy niezawodną miejscówkę, którą polecił nam Josh. Niestety u nas całkowita plaża. Albo nie ma ryby albo nie umiemy dobrać odpowiedniej kulki. Na szczęście nasi zwiadowcy wracają z tarczą. Obaj łapią po steelheadzie i do tego kilka ładnych dolly i tęczaków. Szaleństwa nie ma, ale do dramatu też daleko.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/8.jpg[/img]
    Wschód słońca nad rzeką.[/center]
     

    Jest niedziela. Tata złapał lenia i zostaje w łóżku, więc ruszamy we trzech. Scott poprawia powyżej przegrody, a ja znowu z Piotrem idziemy do mostu i obławiamy rzekę powoli schodząc w dół. A jak powszechnie wiadomo kto rano wstaje temu Pan Bóg daje. Na wlewie do dosyć niepozornie wyglądającej rynny mam branie. Od razu wiem, że to on, bo żadna inna ryba tak nie szaleje. Jak zwykle sam podbieram, daję aparat Piotrowi i kolega robi mi kilka fotek.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/9.jpg[/img]
    Nie wiem jak to możliwe, że taka mała ryba potrafiła wycisnąć ze mnie tyle adrenaliny.[/center]
     

    Kontaktuję się ze Scottem. U niego cisza. Dołącza do nas tata i obławiamy dolny odcinek, ale tu też nic się nie dzieje, więc czas na przerwę. Ponieważ zbiornik z brudną wodą jest pełny, decyduję się na krótką przejażdżkę ze Scottem do pobliskiego miasteczka, gdzie znajduje się tzw. dump station. Tracimy na to parę godzin - tak to jest jak się nie zna okolicy. W między czasie pozostała dwójka miesza z zacięciem wodę, ale znowu poza tęczakami i dolly varden nie łapią nic godnego uwagi. Natomiast po powrocie na camping zabieram Scotta w miejsce gdzie z rana miałem rybe. Wystarczyło dać mu pięć minut...
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/10.jpg[/img]
    Fontanna na początek.[/center]
     

    To już jest przyzwoity steelhead. Co ciekwe ryba dosyć szybko kapituluje. Podczas podbierania widzę wyraźne ślady po wcześniejszej walce. Pstrąg musiał się okręcić żyłką na około. Niestety wychodząc na brzeg wywijam na śliskich kamieniach koziołka i lecę twarzą na glebę, a pstrąg wpada do wody i walka zaczyna się od nowa. Wyglądam jak siedem nieszczęść wymazany cały błotem. Na dodatek zamoczyłem aparat i złamałem osłonę obiektywu. Po chwili ponownie podbieram rybę po drugiej stronie rzeki. Aparat jeszcze działa, więc szybko robię kilka zdjęć i mierzymy steelheada.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/11.jpg[/img]
    Dokładnie trzydzieści cali (czyli 75cm).[/center]
     

    Powoli przemieszczam się ze Scottem w górę. Tam spotykamy przesympatycznego Kanadyjczyka. Pierwszy raz przyjechał na Alaskę i twierdzi, że więcej już tu nie wróci. Przeszkadza mu tłok i chamskie zachowanie miejscowych, którego sami byliśmy zresztą świadkiem. Podczas gdy nasz rozmówca odhacza na brzegu kolejne coho, dwóch wędkarzy ze spinningami bez słowa wchodzi na jego miejsce, tylko że po pas do wody i zaczyna łowić. Kanadyjczyk nie wytrzymuje. Pozdrawia sąsiadow klasycznym ”f... you” i niespiesznie odchodzi. Niestety prawda jest taka, że ci którzy przychodzą nad rzekę dla rybiego mięsa mają całkowicie w nosie wszelkie konwenanse. Są u siebie, a jak komuś to nie odpowiada to kij mu w oko. Nowo poznany wędkarz opowiada nam o atrakcyjnych łowiskach na Kolumbi Brytyjskiej. Okazuje się, że metoda kulkowa jest tam całkowicie nieznana. Pokazuje nam swoje pudełko z muchami i podziwiamy naprawdę mistrzowski „single spey” w jego wykonaniu na jednoręcznym kiju.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/12.jpg[/img]
    Klempa z młodymi.[/center]
     

    W tym czasie tata i Piotr nawiązują z miejscową społecznością bliższe kontakty. A wygląda to mniej więcej tak. Papa Broda obławia sobie switchem obiecujące miejsce, kiedy zjawia się dwóch młodzieńców ze spinningami i rzucają w poprzek jego linki. Po pierwszym zahaczeniu, tata grzecznie prosi, żeby dali mu więcej miejsca. Po drugim, równie celowym i bezczelnym zahaczeniu, linka wraca do taty, ale już bez muchy, która została prawdopodobnie odcięta podczas rozplątywania. Tego było już za wiele. Papie Brodzie puszczają nerwy i klnie smarkaczy od ”w piórko skubanych i w jeżyka czesanych”. Dzień więc kończymy niezbyt miłym akcentem. Czeka na nas jeszcze niespodzianka przy samochodzie. Za wycieraczką na przedniej szybie znajdujemy krótką wiadomość brzmiącą ”F... the Russians in ass hard ”, która wywołuje u nas salwę śmiechu. Przy kolacji proponuję, żeby zmienić łowisko i jutro rano przenieść się na Deep Creek, ale zostaję przegłosowany, bo reszta nie chce tracić czasu na rozpoznawanie nowej wody. Takie są wątpliwe uroki demokracji. Później okazuje się to błędem, bo docierają do nas wieści od wędkarzy, którzy całkiem nieźle tam połowili.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/13.jpg[/img]
    Znowu misie? Przecież tutaj miało ich nie być![/center]
     

    Nie lubię poniedziałków i często zaczynam ten dzień później niż zwykle, ale na Alasce nie ma taryfy ulgowej, bo ewidentnie poranki i wieczory są najbardziej produktywne. Piotr też nie odpuszcza i dzielnie rusza ze mną nad wodę. Zaczynamy przy samym campingu. Tym razem szczęście uśmiecha się do mojego kolegi i piękny pstrąg daje pokaz swoich możliwości. Długo nasza radość nie trwa, bo steelhead wchodzi pod zwalone drzewo, a przy próbie wyprowadzenia ryby pęka przypon.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/14.jpg[/img]
    Ostatni odjazd.[/center]
     

    Piotr przygnębiony siada na brzegu i roztrzęsionymi rękami stara się złożyć zestaw od nowa. Idę mu z pomocą, bo inaczej będzie siedział tak cały poranek. W tym czasie Scott relaksuje się przy łososiach. Zajęcie to lekkie i przyjemne, szczególnie, że rzeka opustoszała i większość miejscówek jest wolna. Tata ostatecznie też wychodzi nad wodę. Robi sobie spacer na jeden z dopływów, gdzie traci dużego steelheada. Ja z Piotrem się rozdzielamy i każdy idzie w swoje ulubione miejsce. Mój tata zawsze powtarza, że jak ktoś jest biedny a lubi kawior, to Pan Bóg da mu tę łyżkę kawioru. Mieszam więc wode z uporem maniaka. Najpierw dwie przyzwoite dolly varden sprawdzają moją czujność, a następnie sam księciunio daje się skusić w dokładnie tym samymy miejscu, co mój sobotni steelhead. Najpierw przewala się kilkukrotnie na powierzchni, potem pruje w górę. Na płytkiej wodzie zawraca i spływa w dół, i znowu dynamicznie zawraca, by płynąć pod prąd. Na lince powstaje chwilowy luz i już jest po wszystkim. Spotykam Piotra. Udało mu się wreszcie przerwać złą passę i złapał steelheada, a na dokładkę dwa kiżucze, i to wszystko na kulkę, co zdarza się niezwykle rzadko.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/15.jpg[/img]
    Coho na kulkę?[/center]
     

    Południe marnujemy na samym ujściu. Spóźniamy się i przypływ jest za wysoki, żeby liczyć na rybę. Woda w rzece gwałtownie płynie pod prąd niosąc ze sobą kawałki roślinności, które uniemożliwiają wędkowanie. Jedziemy więc na camping, jemy obiad i wracamy na wieczorną sesję. Tata z Piotrem kończą dzień łapiąc kilka dolly varden, arctic char i tęczaków, a Scott ląduje małego steelheada. Ja zapinam też ładną rybę, ale szybko się orientuję, że to nie steelhead tylko kiżucz, srebrny i oblepiony przywrami co prawda, ale to nie to. Przewiązuję z ciekawości zestaw i zakładam streamera. Kilka rzutów i kolejny łosoś. Robi się już ciemno i pora wracać na camping. Po ciemku przedzieram się przez krzaki i nagle z przerażeniem zauważam, że coś dużego poruszyło się przede mną. Powoli sięgam po gaz pieprzpowy. Na szczęście to tylko łoś, którego zaszedłem od tyłu. Zwierz zauważa moją obecność i odchodzi. Uff...

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/16.jpg[/img]
    Arctic char czyli kuzynka dolly varden.[/center]
     

    Nasza wizyta na południowo wschodnim wybrzeżu Półwyspu Kenai powoli dobiegała końca. Dzień rozpoczynamy tradycyjnie od porannej sesji nad rzeką. Obławiamy wszystkie najlepsze miescówki i w jednej z nich prawie mi się udaje odnieść sukces. Piszę prawie, bo tym razem inny łosoś pacyficzny, gorbusza, stał się powodem do rozczarowania. Skończyły mi się pomysły, więc idę na mały dopływ gdzie tata dzień wcześniej stracił sporego steelheada. Miejsce było na tyle charakterystyczne, że bez trudu je odnajduję. Woda kryształowo czysta. Jak w akwarium mogę obserwować trące się gorbusze. Rzucam i widzę jak prąd unosi moją przynętę tuż nad dnem. Z cienia za dużym kamieniem wypływa szefo tego dołka, ale rezygnuje i wraca na swoje miejsce. Dopiero teraz widzę gdzie stoi. Zmieniam kolory kulek i rozmiary, ale ryba wogóle nie reaguje. Przez radio słyszę sygnał do odwrotu. Koledzy już na mnie od dawna czekają.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/17.jpg[/img]
    Pink salmon.[/center]
     

    Pędzimy nad Swanson River. Nie wiem co nas podkusiło, żeby tam pojechać. Było tyle opcji i dokonaliśmy najgorszego wyboru. Na mapie droga wygląda jak każda inna, ale w rzeczywistości okazuje się być wyboistą szutrówką. Co gorsze, sama rzeka jest tak zarośnięta w tym miejscu, że wogóle nie nadaje się do łapania, a na dodatek płynie przez grzęzawiska. Josh ostrzegał, że słabo zna tą wodę i nie wie jak obecenie wygląda sytuacja. Namierzamy kilka ryb, ale są to w większości mocno wybarwione kiżucze. Scott tylko sobie znanym sposobem wyciąga dwa małe tęczaki po czym zalicza kąpiel błotną, wstaje, znowu się przewraca i topi w bagnie polaroidy. Bluzgi lecą we wszystkie strony. Chyba czas się stąd zwijać i wrócić do cywilizacji.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/18.jpg[/img]
    Swanson River – nie polecamy.[/center]
     

    Wieczorem spotykamy się z Joshem na kolacji. Dostajemy szczegółowe instrukcje na kolejny dzień, który planujemy spędzić na Kenai River. W ramach wymiany kulturowej i rewanżu za polską wodę ognistą na deser Josh przygotowuje skręty. Tym razem tata korzysta z okazji i razem z Piotrem degustują miejscowy specjał. Mój dobry Boże, nigdy się nie spodziewałem, że będę świadkiem takiej akcji...
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/19.jpg[/img]
    Tęczak.[/center]
     

    Ze Stirling mamy tylko pół godziny jazdy we wcześniej wskazane miejsce. Nad wodą spotykamy Briana, którego poznaliśmy w Anchor Point. Jest przewodnikiem na Kenai, ale ma dzień wolny i właśnie przygotowuje się do zwodowania łódki. Łapie z kuzynem i zaprasza, żebym do nich dołączył. Oferta nie do odrzucenia wręcz, ale to mój ostatni dzień i postanawiam spędzić go z kumplami. Na początku bierzemy kije speyowe i szukamy łososi. Za wiele jednak się nie dzieje i tylko możemy przyglądać się kolejnym holom tęczaków z łódek. Zmieniamy sprzęt na jednoręczne muchówki i wkrótce woda przy brzegu ożywa, trafiamy z kolorem kulki i też mamy brania.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/20.jpg[/img]
    Sieja.[/center]
     

    Akcja praktycznie trwa non stop. Łapiemy tęczaki, arctic char, trafiają się nawet dwie sieje, no i też co jakiś czas niechciane nerki wprowadzają chwilowe zamieszanie. Każdorazowo liczymy, że oto pięciokilowy tęczak połakomił się na naszą przynętę, by po chwili zauważyć znajomą czerwień pod powierzchnią wody. Wtedy należy starać się zerwać rybę możliwie szybko, bo inaczej będziemy tracić czas na przedłużającą się walkę, a nerki doskonale wiedzą jak wykorzystać powierzchnie swojego ciała w silnym nurcie.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/21.jpg[/img]
    Mała ale cieszy.[/center]
     

    Oczywiście pobyt w tej okolicy nie mógł zakończyć się bez spotkania z misiem, który niespodziewanie wyłania się z nadbrzeżnych zarośli. Piotr wyciąga wszystko co ma pod ręką, czyli gaz i powietrzną trąbkę kibica. Już krzyczy, że chce do domu do cyca i stara się zrobić wrażenie na niedźwiedziu przeciągłym trąbieniem. ” – Misiu, spokojnie...” ” – Nie jestem żaden Misiu... Nie no, co to za kraj, niedźwiedzie jakieś sobie chodzą gdzie chcą... Dlaczego nikt z tym wogóle porządku nie zrobi... Nie no, ja już tu nie łapie...” itd, itp, komedia, że boki zrywać. Koniec końcem niedźwiedź odchodzi szukać ofiary w inne miejsce, a my zajmujemy się ponownie wędkowaniem.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/22.jpg[/img]
    Spasiona dolly varden.[/center]
     

    Mój ostatni dzień na Alasce stanowi niejako rekompensatę za pechowy wtorek. Nie udaje nam się co prawda dopaść żadnego okazu, ale wiemy, że po powrocie do smutnej europejskiej rzeczywistości o takim łowisku będziemy mogli sobie jedynie pomarzyć. Usatysfakcjonowani połowami późnym popołudniem jedziemy do Anchorage. W barze sushi już czeka na nas mój kolega Eric. Tym razem nie udało się z nim wybrać na ryby. Po kolacji przenosimy się do niego na wędkarskie pogaduchy. Chłopacy dostają cenne wskazówki na następne dni i zapas magicznych kulek. Z rana opuszczam moje towarzystwo i lecę do Szkocji. Strasznie żałuję, że nie udało mi się zostać dłużej, ale obowiązki wzywają. Tata przejmuje rolę kierowcy, Piotr nawigatora, a Scott kontynuuje obowiązki poszukiwacza rzeczy zagubionych (w trakcie dwutygodniowego wyjazdu zgubił i znalazł kamerę, portfel, plecak, kołowrotek i zegarek marki Breitling wart... no mniejsza z tym; lista rzeczy nieodnalezionych jest dużo dłuższa). Do końca ich pobytu jesteśmy w telefonicznym kontakcie. Ku mojemu zaskoczeniu trzech pancernych radzi sobie beze mnie całkiem dobrze. W telegraficznym skrócie:
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/23.jpg[/img]
    Zawierają intymną znajomość z łosiem.[/center]
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/24.jpg[/img]
    Doświadczają uroków jesieni na Alasce.[/center]
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/25.jpg[/img]
    Przerabiają jelenia na hot dogi.[/center]
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/26.jpg[/img]
    Łapią duże pstrągi.[/center]
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/27.jpg[/img]
    Albo jeszcze większe[/center]
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/28.jpg[/img]
    Podkarmiają misie kanapkami z szynką i unikają niehybnej śmierci (to akurat tata).[/center]
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/191/29.jpg[/img]
    I robią to wszystko z uśmiechem na twarzy.[/center]
     

    [b]Lukomat, 2011[/b]

  • Czy oglądaliście świetny film Luca Bessona o tym właśnie tytule? Sławę zdobył między innymi dzięki widowiskowym ujęciom oceanu wykonanym przez rewelacyjnego operatora, Carla Varini. Morze miało na filmie bajkowe, turkusowo – atramentowe kolory, które dobrze zapadły mi w pamięci. Wątpiłem, czy taka piękna sceneria, może istnieć gdziekolwiek poza filmową taśmą, a jednak... Ocean otaczający tropikalny archipelag Los Roques w Wenezueli, który odwiedziłem w kwietniu, wygląda dokładnie tak samo - jak żywo przeniesiony ze snu, nierealnie piękny.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/1.jpg[/img]
    Wielki błękit… Nic nie było poprawiane w Photoshopie![/center]


    Wędkarską wyprawę na Los Roques planowałem od dawna, ale jak to często w życiu bywa od pomysłu do realizacji musiało upłynąć nieco wody. Z początku były liczne obawy związane z bezpieczeństwem - kraj Hugo Chaveza ma pod tym względem fatalną reputację, a internetowe fora pełne są przestróg i opisów różnych przygód iście mrożących krew w żyłach. „Googlując” w internecie Wenezuelę co jakiś czas natykałem się na określenia typu: „napad z bronią w ręku”, „żądanie okupu” czy „skorumpowani przedstawiciele prawa” co skutecznie studziło mój (nie muszę dodawać, ze żony także) „niezawodny” zazwyczaj zapał do odkrywania nowego. Ponadto, najbardziej atrakcyjne na Los Roques ryby, czyli bonefishe i tarpony, łowi się na muchę, co z początku trochę mnie martwiło. Po wizycie w Belize 2 lata temu wiedziałem już, że muchowanie w tropikach jest po prostu dla nowicjusza trudne. Jeden ze sławnych i poczytnych podręczników amerykańskich muszkarzy, specjalizujących się w takim łowieniu, ku mojej rozpaczy mówił wyraźnie, że aby skutecznie łowić albule (bonefishe) należy „bez problemu i wysiłku, bez zbędnych międzywymachów, rzucać na odległość co najmniej 20-25 metrów, trafiając w okręg o średnicy 120 cm, zachowując delikatną prezentację przynęty i mając na uwadze silny i stale niemal wiejący na Karaibach wiatr”. Amerykański „guru” zalecał też trafić jak najbliżej pyska ryby (idealnie byłoby tak na 40 – 80 cm), oczywiście jej nie płosząc, w wodzie o głębokości rzadko przekraczającej łydki… Cóż, muszę Wam powiedzieć, że jestem fanatycznie w muchówce zakochany, ale jak na razie jest to uczucie w dużej mierze jednostronne. Złowiłem tą cudowną metodą sporo ryb, nawet kilka całkiem dużych, ale zawdzięczałem to bardziej uporowi, szczęśliwym splotom okoliczności lub wybitnie zasobnemu w ryby łowisku, niż umiejętnościom. Z bezpieczeństwem jakoś damy sobie radę - myślałem przed podróżą - wszak zwiedziliśmy już kawałek świata, ale jak tam dobrać się do tych wspaniałych ryb? Głupio byłoby lecieć tak daleko i nie połowić, wszak śmiechom i żartom kolegów nie byłoby wtedy końca…

    Sprawę wyjazdu ostatecznie przypieczętował dobry znajomy ze Szwajcarii, który nie omieszkał przysłać kolejnej porcji zdjęć ze swojej ostatniej wyprawy na Los Roques. Oczywiście z każdej fotografii „bezczelnie” wyzierała uśmiechnięta od ucha do ucha „gęba” prezentująca okazałe rybsko lub wszelkie odmiany tropikalnych i zapewne smacznych drinków z parasolką w kolorach tęczy. Po licznych konsultacjach z miejscowym biurem podróży, godzinach spędzonych w internecie na śledzeniu wyjazdowych ofert i lekturze amerykańskich magazynów wędkarskich, termin ustalamy na początek kwietnia. Nieodłączny towarzysz większości wypraw, Michał Pszczoła, na dwa miesiące przed wyjazdem sugeruje zmianę daty wyjazdu o kilka dni do przodu z powodu lepszej fazy księżyca, a co za tym idzie korzystniejszych pływów… Na szczęście udaje nam się w porę przebukować bilety do Caracas. Janek Legeń, trzeci z uczestników, bombarduje nas jakże przyjemnymi telefonami dotyczącymi wędek, linek, much… Czy myślicie tak samo jak ja, że ten przedwyjazdowy okres jest zawsze w jakiś sposób magiczny i strasznie miły? Niby jeszcze w domu, niby w pracy, ale z drugiej strony już bardziej szczęśliwy, myślami i sercem daleko stąd…

    Ostatni z naszej sprawdzonej drużyny – Piotrek Motyka, tym razem niestety musi zrezygnować z wyjazdu - nie pozwalają na to obowiązki. Szkoda, bo po pierwsze przyzwyczailiśmy się już do udanych wyjazdów we wspólnym towarzystwie, a poza tym, zdrowy rozsądek i chłodna ocena sytuacji przez Piotra często przydają się w podróży, szczególnie tak dalekiej.
    Ostatnie tygodnie przed wylotem spędzam na regularnym szlifowaniu rzutowych umiejętności. Okupuję więc niemal codziennie przydomowy trawnik dostarczając niemałej uciechy żonie, trzyletniej córce i zdziwionym sąsiadom obserwującym z okien moje karkołomne wyczyny polegające na próbie wyrzucenia całej linki z kołowrotka… cóż, nikt nie obiecywał że będzie lekko!

    Z Warszawy wylatujemy w szampańskich nastrojach, 4-tego kwietnia. Kilkunastogodzinny lot z przesiadką we Frankfurcie, mija o dziwo bez żadnych komplikacji – turbulencji brak, jedzenie w samolocie wyjątkowo znośne, a co najważniejsze wszystkie bagaże docierają w całości i w takiej samej ilości w jakiej opuściły Okęcie. W krajach Ameryki Południowej nie zawsze jest to takie oczywiste, dlatego każdy jest w znakomitym, bojowym nastroju. Naprawdę mówię Wam, że nie ma nic gorszego jak przykra niespodzianka po przylocie polegająca na braku jakże wyczekiwanego „bagażu nadawanego”. Oczywiście - slipki i szczoteczkę do zębów można kupić wszędzie lub pożyczyć od kolegi, któremu fartownie i niezasłużenie majdan przyleciał, ale co z wypieszczonymi i „jedynymi dobrymi” wędkami czy muszkami pieczołowicie kolekcjonowanymi miesiącami przed wyprawą? Czy bossowie linii lotniczych albo zawsze zniecierpliwiona pani z okienka „bagaż zagubiony” zdają sobie sprawę, iż sprawa dostarczonej lub nie torby, to dla wędkarza prawdziwe „być albo nie być”?

    Wraz z różnokolorowym, hałaśliwym tłumem, na który składają się chyba wszystkie znane mi rasy ludzkie, „wylewamy się” na halę przylotów rozglądając się niepewnie dookoła. Gęsiego i wolno idziemy w kierunku zbawiennego napisu „Salida („wyjście” po hiszp.) widniejącego na drugim końcu hali. W oczy od razu rzuca mi się bardzo liczna, bardzo poważna i bardzo uzbrojona ochrona lotniska w zielonych, wojskowych mundurach. Wielu strażnikom towarzyszą groźnie wyglądające psy, które zdają się śledzić każdy krok przechodzących obok nieśmiało pasażerów. Szczególnie tych białych, młodych, co zostawili nierozważnie w domu żonę i małe jeszcze dziecko… Na pewno któryś z czworonogów zacznie zaraz wściekle ujadać, a jego właściciel podbiegnie piorunem do naszej grupy, skieruje swoją pukawkę prosto we mnie i wypali coś głośno po hiszpańsku nerwowo przy tym gestykulując. Potem na oczach bezradnych i zdziwionych przyjaciół wezmą mnie na „osobistą” do zimnej, tajnej i ukrytej w podziemiach lotniska celi, a w walizce pomiędzy butami do brodzenia, olejkiem do opalania i kąpielówkami (tam, gdzie przecież powinno leżeć pudełko Loopa wypchane po brzegi tarponowymi muchami!) znajdą kilogramową, foliową torebkę z tajemniczym białym proszkiem… Oczywiście nie moją, lecz podrzuconą, ale sierżant Ortega z „antynarkotykowego” słyszy to przecież za każdym razem… A więc żegnaj Aniu, nie pojedziemy razem na 50-tą, złotą rocznicę Twoich dziadków, na której tak Ci zależało! Żegnajcie także ukochane ryby - wyjdę najwcześniej za jakieś 30 lat i po więziennej traumie ręce będą mi się tak trzęsły, że nie zawiąże już żadnego haczyka, nawet sumowego!

    O swoich, jak mi się wydawało, uzasadnionych obawach dotyczących zaczynającego się właśnie pobytu w Wenezueli chciałem poinformować idącego z tyłu Michała, jednak rzut oka na jego błogo uśmiechniętą facjatę z I-podem na uszach utwierdził mnie w przekonaniu, iż tylko ja zdaję się przejmować przyglądającym nam się z uwagą wojskowym. Szkoda, że nie ma Piotra mówię do siebie, a moje ponure myśli przerywa nagle ciche i wypowiedziane wprost do ucha „Mr Matt?”
    A więc jednak okrutny losie! Czarny scenariusz oto staje się rzeczywistością - zgniję w wenezuelskim kiciu, w dodatku nie znając słowa po hiszpańsku! Spanikowany kieruję wzrok na bok… i zamiast spodziewanego sobowtóra Chaveza moim oczom ukazuje się uśmiechnięta, miła, biała i na wskroś europejska twarz Miquela, mojego miejscowego kontrahenta, którego widziałem ostatni raz rok temu w Warszawie. Po chwili mocny, męski uścisk dłoni, klepanie po plecach i jakże wyczekiwane „Welcome in Wenezuela! Great to see you guys….Hopefully you don’t smuggle any drugs?” (Witajcie w Wenezueli, dobrze was widzieć… chyba nie przewozicie żadnych narkotyków?).

    Klimatyzowany van wiezie nas w kierunku hotelu przez niemiłosiernie zakorkowane i arcygłośne Caracas. Caracas, które muszę przyznać, nie robi na mnie dobrego wrażenia. Wydaje się bardzo przeludnione, chaotycznie zbudowane, napastliwe i niebezpieczne. Najgorsze, że miasto jest niesamowicie brudne - dosłownie dziesiątki postrzępionych przez bezpańskie psy worków na śmieci i ich zawartość walają się na poboczu drogi prowadzącej z lotniska do centrum miasta. Nienajlepszą opinię o stolicy Wenezueli potwierdza sam Miquel, który od wielu lat mieszka i prowadzi duży, turystyczny interes na słynnej wyspie Isla Margarita, a do Caracas przylatuje jedynie ponaglany firmowymi obowiązkami. Nasz opiekun po drodze pokazuje centrum miasta z wyraźnie uporządkowaną dzielnicą biznesową i ładnymi, strzeżonymi osiedlami z kolonialną zabudową, gdzie mieszkają dyplomaci i lepiej sytuowani przedsiębiorcy. Niestety wystarczy lekko unieść wzrok i od razu wokół centrum na okolicznych wzgórzach widać szpetne dzielnice biedy barrios, które zamieszkuje ponad jedna trzecia mieszkańców miasta, czyli około 700 tysięcy osób. Miquel tłumaczy, że „są barrios lepsze i gorsze. W tych pierwszych podleci do Was banda wyrostków, nastraszy i co najwyżej zabierze Wam dokumenty i inne cenne rzeczy. Najgorsze barrios to takie kontrolowane przez narkotykowe, bezwzględne gangi, które terroryzują wszystkich dookoła i są poza kontrolą policji. Łatwo tam sobie napytać biedy więc proszę abyście nie wybierali się sami do barrios, nie ma tam nic co chcielibyście oglądać”. Po tak zachęcającej rekomendacji Miquela, ani śni nam się gdziekolwiek wybierać i maksymalnie zmęczeni podróżą udajemy się na nocleg do zarezerwowanego zawczasu hotelu. Nasze lokum jest bardzo dobre, nastawione na zagranicznych turystów. Kompetentna, anglojęzyczna obsługa, pokoje duże i czyste. Miłe ważenie psuje jedynie widoczne przez okno wysokie ogrodzenie z drutu kolczastego, które odgradza nasz hotel od pobliskiego osiedla – smutny widok. Cieszę się, że w Caracas spędzimy tylko jedną noc.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/2.jpg[/img]
    Panorama Caracas. Jedyny atut miasta to jego ładne położenie[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/3.jpg[/img]
    Barrios. Te lepsze.[/center]


    Następnego dnia o czwartej rano jesteśmy z powrotem na lotnisku. Kompletnie niewyspani, ale bardzo podekscytowani oczekujemy wylotu na Los Roques, który planowany jest na szóstą. Plan dnia przewiduje 30 minutowy lot, szybki kwaterunek na miejscu, a potem oczywiście „crème de la crème” czyli pierwsze łowienie.

    Dzięki pomocy Miquela (znajomość angielskiego wśród personelu na lotnisku w Caracas jest mocno średnia) odprawiamy się sprawnie i szybko. Na lot do Los Roques obowiązuje ścisły limit bagażowy wynoszący 15 kg na pasażera (30 USD dopłaty za każdy dodatkowy kilogram), co nijak ma się do naszych toreb, plecaków fotograficznych i tub z wędkami. Miquel uspokaja nas jednak po raz dziesiąty tego ranka i mówi, że „wszystko jest załatwione jak uzgadnialiśmy”. Nie wiem jak to rozumieć, ale wtem niemożliwe staje się możliwe – nasze bagaże przechodzą przez odprawę bez żadnych problemów, a uśmiechnięta pani życzy nam po hiszpańsku „taaakich ryb”. Ot, kolejny „smaczek” Ameryki Południowej…
    Tutaj krótka dygresja i porada zarazem. Wenezuela, jak wiadomo leży w tropikach. Przez znakomitą większość roku jest więc bardzo gorąco i wilgotno. Teoretycznie 2 pary krótkich spodenek, sandały, czapka z daszkiem i kilka T-shirtów to wszystko czego potrzeba nam na wyprawę. Zaznaczam jednak, iż zasada ta, nie dotyczy zamkniętych pomieszczeń jak lotniska, restauracje czy autobusy. Nigdzie bowiem nie spotkałem się z tak sprawnie działającą klimatyzacją jak właśnie w Wenezueli – nie wiedzieć czemu jest ona zawsze odpalona „na full” i na maksymalnie niską temperaturę! Bez długiego rękawa i spodni przeziębienie murowane. Gdyby nie Michał, a właściwie jego zapasowa kurtka, którą miał przypadkiem w „podręcznym” następnych kilka dni spędziłbym pewnie w łóżku zamiast na rybach.
    Zamiast planowanej szóstej odlatujemy około trzynastej. Miquel przyszedł po prostu w pewnym momencie i powiedział wesoło, że „samolot się zepsuł” i trzeba czekać aż dowiozą zapasową część. Z jego niefrasobliwej miny wywnioskowałem, że usterka samolotu musi zdarzać się tutaj częściej niż u nas i chyba nie ma się czym przejmować. Morale naturalnie trochę nam spadło - bądź co bądź to cztery godziny łowienia mniej!


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/4.jpg[/img]
    Tuż przed wylotem na Los Roques[/center]


    W końcu wysłużony, czterosilnikowy Bombardier unosi nas w kierunku wyśnionego Los Roques. Lot trwa zaledwie 30 minut (archipelag leży 150 km na północ od Caracas) i jest bardzo widowiskowy. Najpierw widać z góry całą panoramę Caracas, potem atramentowe wody Morza Karaibskiego, a na sam koniec oczom ukazują się kolejno koralowe atole archipelagu. Szybko zniżamy lot, a ciśnienie zatyka uszy. Zaraz, zaraz… ale gdzie jest lotnisko… – rozglądam się nerwowo przez maciupeńkie okienko. W dole niebieska woda, łachy bialutkiego piasku i jakieś rybackie łodzie – ani śladu pasa startowego! Jesteśmy teraz góra 20 metrów nad lusterem wody i jestem już naprawdę mocno zaniepokojony. Po paru sekundach następuje jednak głośne „łup” i nasz samolot ląduje twardo na pasie wytyczonym na… cudownej, karaibskiej plaży, ciągnącym się równolegle do linii turkusowego morza. Oniemiali spoglądamy z Michałem na siebie, ale po chwili na twarzach pojawia się szeroki uśmiech. Ale lądowanie!

    Wychodzimy na zewnątrz i… kurcze po prostu nie wiem jak Wam to opisać! Mam nadzieję, że poniższe zdjęcia wraz z krótkimi podpisami pozwolą poczuć choć namiastkę tamtego niesamowitego klimatu. W każdym razie po 15 minutach biegania po lotnisku z aparatem i „językiem do szyi” lecę do Michała i Janka i błagam ich bliski histerii abyśmy przesunęli łowienie chociaż o 2 godziny, bo ja po prostu muszę teraz robić zdjęcia i już!


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/5.jpg[/img]
    Gdzie jest pas startowy!?[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/6.jpg[/img]
    Lotnisko i nasz samolot[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/7.jpg[/img]
    Prywatne awionetki przylatujące na weekend z Caracas[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/8.jpg[/img]
    „Check in” przed podróżą…[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/9.jpg[/img]
    Terminal dla oczekujących wylotu…[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/10.jpg[/img]
    Witamy na Los Roques![/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/11.jpg[/img]
    Kontrola paszportowa ☺. Za to kocham Amerykę Południową.[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/12.jpg[/img]
    Typowa zabudowa na wyspie. Aż chce się zamieszkać, prawda?[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/14.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/15.jpg[/img]
    . Na wyspie nie ma 5-gwiazdkowych hoteli, drapaczy chmur, wypasionych jachtów. Nie ma nawet dróg i samochodów.[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/16.jpg[/img]
    Pierwsze spojrzenie z tarasu naszej „posady”[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/17.jpg[/img]
    Nasza łódź o nazwie „Todos Santos” (Wszyscy Święci)[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/18.jpg[/img]
    Robić zdjęcia czy płynąc na ryby?![/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/19.jpg[/img]
    Tak mieszkamy. Jest znacznie lepiej niż oczekiwaliśmy.[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/20.jpg[/img]
    Żona właściciela. Niestety… nie łowi…[/center]


    Po południu poznajemy naszych wędkarskich przewodników: Claudia oraz Vladimira. Szeroko uśmiechnięci, życzliwi, dobrze mówią po angielsku – zapowiada się naprawdę nie najgorzej. Krótka, rzeczowa rozmowa na tematy wędkarskie utwierdza nas w przekonaniu, iż Miquel dobrze zorganizował naszą wyprawę – obaj panowie znają się na rzeczy. W trakcie dalszych rozmów okazuje się, że od dziecka łowią w okolicach Los Roques – wpierw jako młodzi chłopcy dostarczali restauracjom homary i ryby, ale od ponad 15 lat pracują na pełny etat jako muchowi przewodnicy. Na zadane przez nas z pewną nieśmiałością, odwlekane do ostateczności, ale najważniejsze pytanie „How is the fishing?” (Jak z rybami?) odpowiadają zgodnie, że „bardzo dobrze, na pewno połowimy”. Ta niespodziewana, szalona deklaracja wpędza nas w istne osłupienie – nauczeni licznymi doświadczeniami spodziewaliśmy się czegoś bardziej asekuracyjnego w stylu „ w zeszłym tygodniu szwagier Fernanda połowił, ale…”

    Po krótkiej chwili pod okiem „guidów” smarujemy się od stóp do głów kremem na słońce (minimum 50), montujemy muchówki na bonefisha (okazało się, że wszystkie węzły, które dumnie pokazałem Claudio są do niczego i od razu kazał mi nauczyć się jego własnych) i pędem wsiadamy do łodzi. 200 –konny silnik ryczy na pełnych obrotach i w mgnieniu oka mijamy kolejne wysepki archipelagu. Płynę z Jankiem i Claudio, Michał zniknął nam z oczu z Vladimirem na drugiej łodzi.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/21.jpg[/img]
    Odbijamy![/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/22.jpg[/img]
    Widok na naszą posadę z wody[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/23.jpg[/img]
    Tu mieszkają poławiacze homarów[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/24.jpg[/img]
    Socjalizm wiecznie żywy[/center]


    Bonefishe w 90% przypadków łowi się, brodząc w bardzo płytkich, ciepłych jak zupa wodach wokół wysp oraz raf, a łódź służy tylko do szybkiego przemieszczania się pomiędzy „flatami” (patrz zdjęcie niżej). Pracą przewodnika jest przede wszystkim wypatrzenie ryb, które są notabene na Los Roques bardzo liczne. Zadanie to w przezroczystej jak szkło wodzie wydaje się dziecinnie proste, ale zaręczam, że to prawdziwa „wyższa szkoła jazdy” i jeden z najtrudniejszych elementów tego rzemiosła. Będąc przedtem w Belize miałem już jakieś doświadczenie w obserwacji ryb i wiedziałem czego się spodziewać. Dysponując naprawdę dobrymi polaroidami (chyba najważniejsza część wędkarskiego ekwipunku na flatach), pierwszego dnia przy pomocy Claudia byłem w stanie dojrzeć stado z odległości mniej więcej 15 m na głębokości do 50 cm. Niestety taki dystans bardzo często nie wystarcza, ponieważ ryby są już świadome naszej obecności i zazwyczaj nie podejmą żadnej, nawet najlepiej wykonanej muchy. Nasi sympatyczni przewodnicy potrafili dostrzec pojedyncze sztuki płynące w naszym kierunku z odległości 100 m i tutaj uwaga – bez używania polaroidów! Nie mam bladego pojęcia jak to jest możliwe, ale tak po prostu jest. Dlatego jeśli kiedyś zdarzy się Wam łowić bonefishe w tropikach i usłyszycie od swojego przewodnika „godzina 13.00, 20 m od ciebie, płyną 4 sztuki , rzucaj!” to po prostu przestańcie myśleć i starajcie się trafić muchą tam gdzie wskazuje palcem miejscowy guru. Nawet kiedy kompletnie nic w wodzie nie widzicie. Jeśli bonefish Was przedtem nie zauważył, a Wasza mucha wylądowała w polu jego widzenia, branie będzie zazwyczaj natychmiastowe. Często nie zdążycie nawet raz pociągnąć muchy w swoim kierunku. Wszystko pięknie, ale pewnie zastanawiacie się po co w ogóle łowić te słynne bonefishe, skoro to „rybki” zwykle nie większe od dobrego wiślanego klenia? Przede wszystkim z powodu ich niezwykłej waleczności i nieustępliwości. Biorąc rybę do ręki, stwierdzicie, że jest krępa, bardzo twarda i sprężysta – po prostu jeden, doskonale uformowany przez naturę mięsień. Zacięta albula to prawdziwa lokomotywa i jest moim zdaniem jedną z najsilniejszych ryb na naszej planecie. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale 1.5-kilogramowa sztuka (ok. 40 – 45 cm) zapewnia na muchówce klasy 8 emocje na co najmniej 6-7 minut i bez problemu wyciąga 50 m backingu ze szpuli, i to w kilka sekund. Dość powiedzieć, iż przy łowieniu używa się fluorocarbonowych przyponów 0.30 mm i specjalnych, materiałowych osłon na palce, które chronią przed poparzeniami powodowanymi przez wysnuwany z dużą prędkością z kołowrotka, sznur. Myślę sobie, że gdyby matka natura inaczej rozdała karty i bonefishe rosły większe (ryba o masie 5-6 kg to okaz) to były by one po prostu nie do zatrzymania!


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/25.jpg[/img]
    Pić, proszę dajcie pić![/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/26.jpg[/img]
    Claudio i Vladimir. Prawdziwi „mistrzowie świata”.[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/27.jpg[/img]
    Flaty wokół Los Roques[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/28.jpg[/img]
    Zaczyna się odpływ, teraz nie będą brały[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/29.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/30.jpg[/img]
    Nasz sprzęt zostaje oceniony jako „niezły”. Uff…[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/31.jpg[/img]
    „Pancake” flat[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/32.jpg[/img]
    Polaroidy – obowiązkowo![/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/33.jpg[/img]
    Buty do brodzenia bronią przed ostrymi koralami, piaskiem i trującymi płaszczkami o nazwie Sting Ray[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/34.jpg[/img]
    Spłoszony bonefish, nie do złowienia[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/35.jpg[/img]
    Praktyka czyni mistrza – Michał trenuje pod wiatr[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/36.jpg[/img]
    Naprawdę trudno je zobaczyć, nawet z kilku metrów![/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/37.jpg[/img]
    Przepłoszyliśmy stado –szukamy następnego[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/38.jpg[/img]
    Claudio coś wypatrzył[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/39.jpg[/img]
    Sympatyczny ptak co nazywa się… głuptak[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/41.jpg[/img]
    Rozgwiazda. Jeszcze nawet nie rzuciłem, wolę na razie robić zdjęcia.[/center]


    Pierwsze wędkarskie popołudnie wypada lepiej niż nieźle, jesteśmy bardzo zadowoleni. Claudio zabiera nas na słynny „pancake flat” (flat bez żadnych roślin, nazywany potocznie „naleśnikiem”), gdzie łatwiej nowicjuszom dostrzec ryby. Jak się szybko okazuje zjawiamy się o dobrej porze, tuż na kulminację przypływu. Po kilku minutach jakże miłego spaceru w wodzie o temperaturze 30 C, napotykamy duże stado okazałych albuli, które w dodatku mocno ryją w dnie wzbijając przy tym spore obłoki piasku. Jest tam co najmniej kilkadziesiąt sztuk. Ogony zadarte do góry i ryby szukające krewetek i niewielkich krabów, które obok małych ryb są ich ulubionym pokarmem. To najlepsza z możliwych okazji aby złowić bonefisha – są wtedy znacznie mniej ostrożne i można je bliżej podejść. Wolno skradam się więc z Claudio wysnuwając jednocześnie kilkanaście metrów linki z kołowrotka. Zatrzymujemy się jakieś 20 m od stada, mając wiatr lekko z lewej, który pomoże wyrzucić linkę. Sytuacja wprost idealna! Mój przewodnik każe rzucać, ostrzegając jednak aby nie posłać muchy zbyt daleko (spadający na wodę sznur, a nawet jej „przelatujący” nad rybami cień natychmiast płoszy ryby i poszukiwanie następnego stada trzeba zaczynać od początku). Napięty jak struna oddaję pierwszą próbę. Do bani! Niestety nerwy mnie zżerają i mucha ląduje co najmniej 5-6 metrów od ryb, które zajęte intensywnym żerowaniem w dnie, w ogóle jej nie zauważają. Miękkim ruchem unoszę więc linkę z wody i próbuję ponownie. Tym razem imitacją małej krewetki (najpopularniejsza bonefishowa mucha świata o nazwie „Gotcha”) trafiam po prostu bezbłędnie, niecały metr od linii stada. Nic jednak się nie dzieje, nie czuję żadnego brania. Claudio zaczyna wydawać bardzo szybkie instrukcje: „Ściągaj. Stop. Ściągaj. Szybciej. Zatrzymaj. Ściągaj. 2 ryby płyną za muchą. Szybciej, szybciej! Masz go!” Nic na początku nie kumam, co niby mam? Ułamek sekundy później czuję jednak bardzo mocne szarpnięcie i szpula mojego Visiona zaczyna oddawać linkę z prędkością startującego Ferrari - udało się! Ryba nie jest duża, ma może ok. 1.5 kg, ale za to złowiona w drugim rzucie! Na Belize złowienie pierwszego bonefisha zajęło mi cały dzień. Po fotograficznej sesji pytam Claudio jak to możliwe, że wiedział o mojej rybie zanim ja w ogóle ją poczułem? Odpowiada, że udało mi się po prostu zainteresować krewetką 2 ryby z obrębu stada, które bardzo szybko zaczęły płynąć za oddalającym się kąskiem (ja oczywiście nic nie widziałem). Zaciekawiony i głodny bonefish nie przepuszcza takich okazji i jeśli ryba płynie zdecydowanie i szybko, to na pewno pochwyci przynętę.

    Po krótkiej chwili rozlega się głośne, radosne, polskie „jeeeeest”! To Janek, który zaszedł stado z drugiej strony zacina swoją pierwszą „lokomotywę”, jak się okazuje znacznie większą od mojej. Sam dobrał muchę, precyzyjnie rzucił i dobrze ją zaprezentował, po prostu pełen szacun! Oddaję swój kij Claudio i biegnę do kolegi z aparatem, płosząc po drodze pozostałe ryby.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/42.jpg[/img]
    Moja pierwsza albula w Wenezueli[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/43.jpg[/img]
    A to Jankowa chwilę później. Ponad 10 minut holu. Mucha – Bitters Pop Crab[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/44.jpg[/img]
    Bonefishom zwraca się oczywiście wolność. Wiedzą to wszyscy miejscowi.[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/45.jpg[/img]
    Vladimir prezentował mi swoje rzutowe możliwości (wyrzuca całą linkę w każdych warunkach) i skończyło się jak zwykle…[/center]


    Łowienie kończymy pierwszego dnia około 17.30. Kiedy wracamy na Gran Roque, czerwone jak krew słońce jest już nisko nad horyzontem, a na niebie pojawiają się ciemne, burzowe chmury w odcieniu granatu. Przez piętnaście minut na niebie trwa arcypiękny spektakl, ocean wygładza się, nie ma ani jednej, najmniejszej nawet fali. Zahipnotyzowani przerywamy niewybredne żarty i podziwiamy piękno tej nieprawdopodobnej scenerii. Patrzę na stalowo-szare, gładkie morze, a na spieczonych ustach czuję słony smak wody. Obolały, poparzony od muchowej linki palec, przypomina mi o niedawno przeżytych emocjach. Magiczny kwadrans.

    Gdy dopływamy do kei, otacza nas grupka miejscowych wesołych dzieciaków i z podekscytowaniem ogląda nasze wędki oraz aparaty fotograficzne. Po chwili na tarasie pojawia się uśmiechnięty Michał. Z daleka widzę jego uniesiony w górę kciuk i kolorowego drinka w drugiej dłoni - widać nie tylko nam dopisało szczęście. Okazuje się, że sam miał 6 ryb na innym „flacie”, podobnym do naszego. Z Jankiem złowiliśmy jedną więcej. A więc w sumie 13 bonefishy w trzy godziny. Doprawdy, nie oczekiwaliśmy od losu tak wiele. Jak by tego szczęścia było mało, nasz przemiły gospodarz Jose pokazuje nam wiadro z wielkimi, żywymi jeszcze homarami, które zamówił specjalnie na dzisiejszą kolację. Skorupiaki są duże, każdy waży przynajmniej 1.5 kg. Kupuje się je od miejscowych rybaków w cenie kilku dolarów za sztukę, podczas gdy w Warszawie, marna, hodowlana „podróbka” to dobre 150 złotych. Smaku świeżego homara podawanego z klarowanym, czosnkowym masłem lub sałatką ze świeżych warzyw i kolendry nie da się przelać na papier. Pierwszy przymiotnik jaki przychodzi mi na myśl, to chyba „boski”…
    Tego wieczoru kolację kończymy późno, zbyt późno jak na poranne wypłynięcie przewidziane na siódmą rano. Bezchmurna, bardzo ciepła noc i dźwięki karaibskiej muzyki gdzieś z pobliskiej plaży sprawiają, że zmęczenie odchodzi jak ręką odjął. Miquel, Jose, Claudio oraz Vladimir towarzyszą nam na tarasie długo, „wspomagając” dyskusję rewelacyjnym, miejscowym rumem. Żarliwie opowiadają nam o Wenezueli, tarponach, pięknych kobietach i niełatwym, pełnym wyrzeczeń życiu na wyspie. Ta gorąca noc, kiedy tak siedzimy w krótkim rękawku tuż przy plaży i słuchamy historii naszych nowych przyjaciół, jest jakaś specjalna, inna.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/46.jpg[/img]
    Homar – główne źródło utrzymania większości mieszkańców Los Roques[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/47.jpg[/img]
    Pelikany czekają na wieczorne polowanie[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/48.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/49.jpg[/img]
    Do ataku! Przez najbliższe pół godziny ryby mają przechlapane.[/center]


    Budzę się zaledwie po paru godzinach snu, lekko po piątej. Jest zupełnie ciemno, ale przez okno widzę leciutką poświatę na horyzoncie – znak, że niebawem będzie świtać. Próbuję jeszcze się zdrzemnąć, ale natrętne, wędkarsko-muchowe myśli nie dają się przegonić. Chwytam za aparat i wychodzę na bezludną o tej porze plażę. O dobry losie – dziękuję Ci za „jet lag” (zespół nagłej zmiany strefy czasowej) i tę decyzję! Dziękuję za wewnętrzny, nieodparty przymus podróżowania i pracę, która na to pozwala! Na plaży jestem samotnym świadkiem prawdziwego przedstawienia przyrody, a mianowicie zbiorowego, wspólnego polowania pelikanów, tarponów i bonefishy. Dosłownie 300 metrów od naszej kwatery, pośród rybackich łodzi ma miejsce prawdziwa „rzeź niewiniątek”. Na długości kilkuset metrów woda jest czarna od tysięcy niewielkich srebrnych rybek, przypominających uklejki. Nad nimi lata kilkaset olbrzymich pelikanów, które z zawrotną prędkością spadają raz po raz z nieba na bezbronne ofiary. Z każdym atakiem w przepastnym dziobie ptaka znika kilkanaście, może kilkadziesiąt rybek. Wszystkiemu towarzyszy wrzask podnieconych ptaków i plusk uciekającej w popłochu drobnicy – tempo tego polowania jest diabelnie szybkie. To, co jednak wpędza w arytmię moje wędkarskie serce, to widok olbrzymich, rekordowych, po prostu monstrualnych bonefishy, które podpływają do powierzchni wody i wybierają pelikanom z dziobów ogłuszone ryby! Niektóre albule szacuję na 80 – 90 cm! Czytałem o tym rzadkim zjawisku w internecie przed podróżą, ale w najbardziej bezczelnych snach nie marzyłem ujrzeć tego na własne oczy. Tymczasem stoję sobie sam jak palec na wenezuelskiej plaży i mam ten teatr na wyciągnięcie ręki, a raczej obiektywu. Pomiędzy pelikanami, bonefishami i ich dogorywającymi na powierzchni ofiarami, co jakiś czas pojawia się srebrny, zupełnie bezgłośny, niewinny żagielek. Nogi mi się uginają i jestem bliski zawału. Majestatyczne i wielkie tarpony - moja prawdziwa, tropikalna obsesja, są kilkanaście metrów ode mnie! Pierwsza myśl – dzwonić po Michała, niech się budzi i biegnie tu migusiem z wędkami. Ale zaraz, po pierwsze nie wziąłem telefonu, po drugie tu przecież nie ma zasięgu! Wczoraj się z tego cieszyłem, teraz przeklinam Chaveza i jego całą ekipę. Po chwili kolejne „olśnienie” – przecież tarponowe muchówki śpią sobie jeszcze spokojnie w naszych walizkach! Dziwne, ale decyduję się zostać i dalej cieszyć duszę tym, jakże egzotycznym dla mnie, widokiem. Jak na złość, po 10 minutach bonefishe i tarpony przestają się pokazywać na powierzchni, zostają jedynie wiecznie chyba głodne pelikany. Martwię się, że chłopaki mi nie uwierzą, ale co zrobić? Na plaży spędzam ponad godzinę i maksymalnie szczęśliwy wracam na śniadanie.

    Godzinę później, histerycznie i chaotycznie opowiadam o niesamowitym poranku Claudio, który już na nas czeka na przystani. Ten, z wyrozumiałym, matczynym uśmiechem, poklepuje mnie po plecach i mówi, żebym się nie przejmował, że wie i rozumie…, i że w porcie są wszędzie zakotwiczone łodzie na grubych linach, i że nawet gdybym tam jakimś cudem zaciął tarpona, to i tak…. cóż, pewne fakty docierają do człowieka dopiero po czasie.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/50.jpg[/img]
    W locie…[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/51.jpg[/img]
    Hamowanie w powietrzu. Zaraz nastąpi pikowanie w dół po kolejne ryby[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/52.jpg[/img]
    Miejcowi żyją z darów morza[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/53.jpg[/img]
    Obserwowałem ich z pół godziny. Złowili na pewno kilkadziesiąt kilo niewielkich rybek.[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/54.jpg[/img]
    Pelikany[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/55.jpg[/img]
    Najedzone, będą teraz czekać do wieczora[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/56.jpg[/img]
    Pojedynczy, duży bonefish, który dał się oszukać na „Gotchę”[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/57.jpg[/img]
    Wysnuł grubo ponad 100 m backingu[/center]


    Kolejne trzy dni upływają nam według podobnego, przyjemnego schematu. Świeże, tropikalne owoce i kawa na śniadanie około godziny 6-tej, potem cały dzień wędkowania z przerywnikiem na lunch około południa. Na Gran Roque wracamy codziennie godzinę przed zmierzchem i zasiadamy do wspólnej, iście królewskiej kolacji składającej się zawsze ze świeżutkiej ryby lub innych, morskich przysmaków. Ujmując sprawę krótko, ryby i wędkarskie szczęście nam dopisują. Każdy łowi co najmniej kilka, czasami kilkanaście bonefishy dziennie i każdy pobija dotychczasowy, życiowy rekord. Któregoś popołudnia pod okiem Vladimira zacinam albulę o rozmiarach grubo przekraczających wytrzymałość mojego przyponu. Przynętą była selektywna „mucha” o nazwie Gummy Minnow, tak naprawdę taki mały ripperek bez ołowianej główki (największe bonefishe żywią się w większości rybami). Po 15 minutach rozpaczliwego holu ryba robi odjazd na ponad 200 m i przecina fluorocarbon o kamienny rant podwodnej rafy. Nawet nie jestem jakiś specjalnie zły i zaskoczony. Zaraz po braniu zorientowałem się, że to bardzo poważny przeciwnik i raczej nie wygram tego starcia. Zresztą mój sympatyczny przewodnik pociesza mnie informując, że ryba miała spokojnie 4 kg, a takie rzadko udaje się zatrzymać na wędce klasy 8.
    Nasze kije spinningowe wraz z całą artylerią popperów, „magnumów” i innego żelastwa tkwią sobie spokojnie w pokoju – nikomu jakoś nie spieszy się aby odłożyć na bok muchówkę. Dziwne to i zaskakujące, bo w koło większe ryby (jacki, barrakudy i snappery) tylko czekają aby sprawdzić naszą wytrwałość. Bonefishowe, muchowe łowy na płyciznach mają jednak w sobie jakąś nieodpartą, pociągającą siłę i chyba pierwszy raz w życiu po prostu żal nam czasu na spinning. Tylko Janek „łamie się” jednego ranka i w celach fotograficzno – kulinarnych dostarcza trzy okazałe barrakudy przechytrzone na poppera. W tym samy czasie ja z Michałem płyniemy w odległe mangrowce, na ujście niewielkiej rzeczki. Jest to ścisły, przyrodniczy rezerwat i można tam łowić tylko w niektóre dni tygodnia. Chcemy więc wykorzystać naszą szansę – wszak bardziej zielono jest zawsze na drugim brzegu. Według słów Vladimira woda jest tam lekko zmącona i żerują tam na narybku rekordowe albule, jacki oraz tarpony. Czy warto było zostawić znane już nam i mocno rybodajne flaty na rzecz tego tajemniczego rezerwatu? O tym chętnie opowiem Wam w drugiej części naszych wenezuelskich przygód!


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/58.jpg[/img]
    Tego dnia łowiliśmy z brzegu, w głębszych rynnach. To najlepszy sposób na spotkanie z dużą albulą[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/59.jpg[/img]
    Bezimienna, cudowna plaża[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/60.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/61.jpg[/img]
    Claudio przy pracy[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/62.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/63.jpg[/img]
    Lunch time![/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/64.jpg[/img]
    Najładniej położony kibelek w Wenezueli?[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/65.jpg[/img]
    Spinningowe barrakudy Janka[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/66.jpg[/img]
    Trzeba bardzo uważać na zęby. Kiedyś, dużo mniejsza ugryzła mnie w palec na Kubie. Nie było fajnie.[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/67.jpg[/img]
    Moja życiówka[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/68.jpg[/img]
    Bonefish to jeden, doskonale uformowany przez naturę mięsień[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/69.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/70.jpg[/img]
    Spinningi moje i Michała nie opuściły pokoju ani razu…[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/190/71.jpg[/img]
    W drodze do tajemniczego rezerwatu[/center]

    Maciek Rogowiecki, 2011

  • Trzynaście długich miesięcy kazaliśmy Alasce na siebie czekać. Ostatnie dwa dni przed odlotem są trochę nerwowe. Okazuje się, że linie lotnicze KLM zmieniły opłaty za dodatkowy bagaż i żeby ograniczyć wydatki związane z podróżą decydujemy się zrezygnować z dużej tuby wędkarskiej na rzecz mniejszej, spełniającej wymagania. A w ten sposób zaoszczędzone pieniążki po dotarciu do Anchorage mogliśmy z czystym sumieniem przeznaczyć na dokupienie ”całkowicie niezbędnego” sprzętu wędkarskiego.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/1.jpg[/img]
    Eskimos czy Murzyn z fryzurą afro?[/center]
     
    Jeszcze w niedzielę wieczorem odbieramy z wypożyczalni samochód campingowy, który staje się naszym domem przez następne dwa tygodnie. Robimy też zakupy w supermarkecie i wyrabiamy licencje wędkarskie. Podczas gdy kierownik wycieczki zajął się wypełnianiem formularzy, Piotr ”Misiu” Polakowski, jako kaowiec wyszedł z inicjatywą przeznaczenia czasu wolnego na grę w rosyjską ruletkę. Sprzedawca bez najmniejszych oporów wydaje wskazaną broń.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/2.jpg[/img]
    Dusza towarzystwa w swoim kultowym sweterku z Anglii.[/center]
     

    Podczas finalizowania transakcji dochodzi do małej przepychanki słownej i papa ”Broda” musi wkroczyć do akcji. Grzecznie się przedstawia, mówi, że jest ”polish mafia” i za rachunek zapłaci jego szybkostrzelny kolega 460XVR, po czym pociąga za spust...

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/3.jpg[/img]
    Go on punk, make my day![/center]
     

    Tak zacząłby się mój kryminał wędkarski, gdybym był pisarzem. Na szczeście żadnej fikcji nie muszę wprowadzać do tej relacji, bo i tak sporo się działo.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/4.jpg[/img]
    Właściciel tego namiotu zakłada, że misie nie chodzą po drabinie, ale ja bym nie był tego taki pewny.[/center]
     

    Na noc zostajemy w mieście. Z campingu jest tylko kilkaset metrów do rzeki, jednak pomimo szczerych chęci poddajemy się. Prysznic, kolacja i spanie w pozycji leżącej wygrywa. W poniedziałek z rana załatwiamy jeszcze parę spraw i wyruszamy na Półwysep Kenai. Ja kieruję, a Scott trzyma mapę i nawiguje. Robi to jednak mało skutecznie, bo po godzinie jazdy odkrywamy, że okrążyliśmy miasto i znajdujemy się w punkcie startu. W końcu daje nam się wyjechać z Anchorage i podążamy na południe. Wkrótce zaczyna się ulewa. Każda kolejno mijana rzeka niesie brudną wodę, ale należało się z tym liczyć, bo wrzesień na Alasce bywa mokry. Po dotarciu nad Resurrection Creek jesteśmy mile zaskoczeni. Super czysta woda i zero konkurencji. Szybko składamy wędki i ruszamy nad wodę. Niezliczone ilości martwych gorbuszy zalega na brzegu. Łapiemy na ujściowym odcinku, woda powoli opada po przypływie i zaczyna się obiecująco, bo Scott szybko zalicza na muchę pierwszego i jak się wkrótce okazuje ostatniego łososia tego dnia. Napotkany wędkarz tłumaczy, że ciąg się właśnie niespodziewanie skończył i wchodzą już tylko maruderzy. Pada coraz mocniej i delikatnie zniechęceni postanawiamy przenieść się w inne miejsce.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/5.jpg[/img]
     
    Tankowanie wody.[/center]
     

    Po godzinie jazdy docieramy nad Quartz Creek. To właśnie tu rok temu nałapaliśmy się do bólu pięknych dolly varden. Woda jest podniesiona, ale nadaje się do łapania. Tata z Piotrem zostają w samochodzie, żeby przygotować kolację i ”opracować” plan na kolejny dzień. Ja zabieram Scotta nad wodę i pokazuję mu jak łapać na kulki. Powoli zaczyna zmierzchać i woda staje się mało czytelna. Udaje mi się jednak wyjać przyzwoitą dolly i tracę kilka ryb przez spóźnione zacięcie. Nie jest za różowo, więc następnego dnia decydujemy się złożyć wizytę w zaprzyjaźnionym sklepie w celu dokupienia przynęt i zasięgnięcia języka.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/6.jpg[/img]
     
    Nieudana próba ruszenia ryby z dołka.[/center]
     
    Znajoma poleca nam Russian River, bo to jedyna czysta rzeka w okolicy w tej chwili i wybiera dla nas odpowiednie kulki. Twierdzi również, że szaleństwo na Quartz Creek skończyło się dwa tygodnie temu i szkoda marnować tam czas (timing, że się tak wyrażę, to klucz do sukcesu). Alternatywnie dostajemy też namiary na tajną metę. Zatem jedziemy na słynne Russian River. Nad rzeką sporo ludzi, znaczy się, że jest ryba. Grymasić nie ma co, bo miejsca wystarczy dla wszystkich. Dolly varden jednak całkowicie ignorują nasze starania, za to wybarwione nerki z pasją atakują imitację ikry, ale my nie po nie przebyliśmy taki kawał drogi, poza tym trące się ryby są już pod ochroną. Tłok i raczej słabe wyniki powodują, że przenosimy się w górę rzeki, gdzie spotykamy dwa niedźwiedzie polujące na łososie.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/7.jpg[/img]
     
    Grizzly w akcji[/center]
     

    Coś niesamowitego. Ponad godzinę się za nimi kręcimy i obserwujemy. Miśki zupełnie na nas nie zwracają uwagi, więc robimy całą masę zdjęć. Nasyceni widokami ruszamy z ojcem dalej w górę rzeki, a Scott z Piotrem i innymi wędkarzami zostają i nagrywają przedstawienie.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/8.jpg[/img]
    Kwadrans później role się odwróciły.[/center]
     
    Po chwili Scott krzyczy do mnie przez radio, że grizzly znudziło się polowanie na łososie i wzięły się teraz za wędkarzy. Wracamy okrężną drogą na parking, gdzie spotykamy Scotta, który relacjonuje całe zdarzenie. Wskazuje na parkingową toaletę i mówi, że Piotr miał trochę mniej szczęścia i musiał się do niej ewakuować przed niedźwiedziami. Z bezpiecznej odległości obserwujemy zwierzęta, które krążą wokół twierdzy Piotrka. Pojawiają się strażnicy leśni i starają się ogarnąć całą sytuację. Ostatecznie zwierzęta się oddalają i Piotr kończy niespodziewaną wizytę w toalecie. Mówi, że bielizny nie musi zmieniać, ale minę ma niewyraźną. Scott nagrał całą akcję kamerką wbudowaną w okulary. Wracamy więc do samochodu, żeby obejrzeć ten dreszczowiec, ale okazuje się, że nasz kamerzysta zapomniał włożyć kartę pamięci i filmik kariery na Youtube niestety nie zrobi. Opuszczamy mało gościnną okolicę i przenosimy się nad tajny potok. Woda super wysoka, ale po tych opadach można się było tego spodziewać. Widzimy sporo trących się nerek, więc muszą tu być też dolly i tęczaki. Ciężko znaleźć miejsce do łapania, ale jak już uda się rzucić i dobrze poprowadzić, to sukces niemal gwarantowany.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/9.jpg[/img]
    Jedno z nielicznych dostępnych miejsc – o brodzeniu nie ma mowy.[/center]
     

    Nie jest źle, tylko ciągle pada i rzeka jeszcze bardziej przybiera. Uparłem się i brnę przez krzaczory w nadziei, że gdzieś w końcu muszą się one skończyć. Jednak bez sukcesu. Za to nadziewam się na swieże ślady niedźwiedzia, co trochę studzi mój zapał. Przez radio słyszę, że reszta ekipy chce odwrotu. Zabieramy trzy grube dolly na kolację i odpuszczamy resztę popołudnia. Zmęczeni i przemoknięci mamy delikatnie dość. Trochę kilometrów dzisiaj zrobiliśmy, no i te misie...
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/10.jpg[/img]
    Hardy Sintrix Zenith (z tych co to podobno się nie łamią), a na drugim końcu tęczak +50.[/center]
     

    Następnego dnia przepraszamy się z Russian River i pomimo dezaprobaty naszego „Misia” postanawiamy dać rzece jeszcze jedną szansę. Tym razem schodzimy w dół rzeki. Co sto metrów stoją znaki ostrzegające przed obecnością niedźwiedzi, ale nam już nie trzeba tłumaczyć. Oczy i uszy mamy szeroko otwarte, a gaz pieprzowy pod rękę na wszelki wypadek.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/11.jpg[/img]
    Stado nerek[/center]
     

    W niewielkiej rynnie zapinam ok. 65cm tęczaka, który natychmiast ucieka w dół po płytkiej wodzie. Zanim zdążyłem cokolowiek zrobić ryba wybiera linkę do podkładu w dosłownie kilka sekund, by ostatecznie wyprostować delikatny bezzadziorowy hak i doprowadzić mnie do palpitacji serca. W między czasie Scott i Piotr już są po pierwszym kontakcie z kiżuczą. Ja też zmieniam przypon i dowiązuję kolorowego streamera. Dochodzimy do ujścia Russian River do Kenai River. Wędkarzy jeszcze więcej, co chwila ktoś holuje rybę. Znajdujemy kawałek wody dla siebie i zaczyna się festiwal. Staramy się wyłuskiwać kiżucze spośród setek czerwonych nerek.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/12.jpg[/img]
    Coho w szacie godowe.[/center]
     
    Mam i ja swoje coho. Łosoś totalnie rozczarował mnie walecznością. Hol 10-stopowym kijem w klasie 7 trwa góra dwie minuty. Potem kilka nerek, które zrywam celowo w trakcie holu i kolejne coho, tym razem srebrne, ale też nie zachwyciło. Wybarwiony sockeye dużo lepiej walczy, że nie wspomne już o srebrnych torpedach, które dały nam tyle radochy w zeszły roku.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/13.jpg[/img]
    Świeża kiżucza[/center]
     
    Po kilku rybach ciekawość została zaspokojona i już wiem, że to nie to. Obserwuję innych wędkarzy i z niesmakiem stwierdzam, że niektórzy celowo nastawiają się na trące nerki, a ich sposób obchodzenia się z rybami pozostawia sporo do życzenia. Wystarczy mi tego cyrku, zbieram towarzyszy i przenosimy się w górę. Tata wyrywa do przodu i melinuje się nad dołkiem pełnym dolly, a ja z dwójką kolegów zostajemy trochę w tyle i mamy bliskie spotkanie trzeciego stopnia z jedną niewiadomą: czy grizzly wybierze łososie czy nas. I znowu najbardziej poszkodowany jest Piotrek, który jako pierwszy nadziewa się na niedźwiedzia. Zwierzak wyszedł niespodziewanie z zarośli kilka metrów od niego, przemaszerował spokojnie do rzeki i zabrał się za rybałkę. Nie pozostaje nam nic innego jak przeprawić się na drugą stronę rzeki, żeby nie kusić losu.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/14.jpg[/img]
    Po tym spotkaniu Piotr stwierdził kategorycznie, że musi zmienić ksywę[/center]
     

    Dołączamy do taty i zaczynamy mieszać wodę, ale wrażenie, że zaraz wylezie z krzaków brunatny, kudłaty i nieprzewidywalny zwierz żądny naszej krwi nie opuszcza nas już do końca dnia. Na szczęście ryby biorą, więc tak szybko się nie poddajemy. Niestety grizzly wykazują sporą aktywność w tym okresie i napotykamy ponownie przedstawiciela tego gatunku, który wydaje się jeszcze większy i jeszcze bardziej kudłaty. Z bezpiecznej odległości i w bardzo kulturalny sposób mówimy mu co o nim i o jego rodzinie myślimy i wracamy do samochodu. W akcie zemsty zabieramy jedną kiżuczę na kolację. Z ziemniakami pieczonymi na ogniu stanowi godziwe wynagrodzenie, za długi dzień spędzony nad wodą.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/15.jpg[/img]
    Pieczenie ziemniaków[/center]
     
    Na czwartek jesteśmy od dawna umówieni z Joshem. Wrzesień to również dla niego pracowity okres. Jest specjalistą od tęczaków na Kenai. Ten jeden dzień z nim organizowaliśmy już na kilka miesięcy przed przyjazdem na Alaskę. Spotykamy się w Sterling nad rzeką. Szybkie pakowanie gratów na łódkę, składamy muchówki, Josh wybiera dla nas kulki i odpływamy. Od razu ustalamy, że wolimy złapać mniej, ale chodzi nam o grube sztuki.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/16.jpg[/img]
    Rybka na dzień dobry[/center]
     

    Na brania długo czekać nie musimy, już pierwszy napływ kończy się braniem i za chwilę Scott cieszy się z pierwszego dzikiego tęczaka. Wkrótce i ja z seniorem holujemy ryby. Piotr zaczyna coś marudzić, że jego kulka coś nie bardzo skuteczna i że możeby ją zmienić, ale Josh tłumaczy, żeby mu zaufać, bo on się tym zajmuje zawodowo i wie co robi. Nie dokończyliśmy jeszcze rozmowy na ten temat, a już Piotr uśmiecha się do obiektywu z pstrągiem.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/17.jpg[/img]
    Prezes sekcji młodzieżowej Klubu Głowacz i jego zdobycz[/center]
     

    Systematycznie obławiamy kolejne miejscówki i przenosimy się w górę. Tata traci olbrzymiego tęczaka, który nawet nie pokazał się na powierzchni (a przewodnik mówił, żeby zmienić przypon). Szkoda wielka, bo to już był okaz z tych powyżej 5kg. Papie Brodzie nawet powieka nie zadrgała i mówi, że ”se złapie drugiego”. Ja dla odmiany wyjmuję najmniejszą rybę dnia, ale urodą przebija wszystkie inne.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/18.jpg[/img]
    Jak dla mnie najpiękniejsza szata godowa wśród łososiowatych[/center]
     

    Rzeka coraz bardziej poszerza się i wyglądem bardziej przypomina leniwie płynące jezioro, co nie powinno zresztą dziwić, bo znajdujemy się już tylko milę od Skilak Lake. W tym miejscu bez dobrej znajomości wody można sobie ewentualnie trące nerki połapać, które tradycyjnie atakują wszystko co przepłynie w ich pobliżu.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/19.jpg[/img]
    Jedna rączka w kieszeni i na dużym luuuuzie.[/center]
     

    Tata, w ramach nagrody pocieszenia, dostaje drugą szansę i tym razem wszystko idzie jak po maśle. Josh sprawnie podbiera pstrąga i spływamy do brzegu, żeby zrobić kilka fotek. Wyszło średnio, ale wspomnienia pozostaną na długo po tęczaku, którego niestety nie mierzymy przed wypuszczeniem (jak zresztą wiekszość złapanych przez nas ryb), ale sklasyfikowany zostaje jako sześćdziesiątak i niech tak pozostanie.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/20.jpg[/img]
    Co to był za dzień, panie Janie kochany...[/center]
     

    Kenai obdarowuje nas tego dnia pięknymi rybami. Co kilkanaście minut ktoryś z nas holuje albo tańczącego na powierzchni tęczaka albo zaciekle prącą do dna dolly.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/21.jpg[/img]
    C&R[/center]
     
    Pogoda też dopisuje i możemy bez przeszkód delektować się każdą chwilą. Czasem ciężko mi się zdecydować, czy skupić się na wędkowaniu, czy robić zdjęcia ryb złapanych przez kolegów.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/22.jpg[/img]
    W takich łapskach nawet ładna ryba wygląda mizernie.[/center]
     
    Josh zaczyna się niecierpliwić, bo rzadko kiedy łapiemy we czterech jednocześnie. Zawsze któryś z nas albo przewiązuje zestaw albo zadumany pali fajkę i podziwia widoki. Nasz przewodnik żartuje, że psujemy mu średnią i każe się bardziej przyłożyć. Daje też Piotrkowi jedną z zapasowych wędek, żeby nie tracił czasu na rozplątywanie swojej.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/23.jpg[/img]
    Motywacja pomogła[/center]
     
    Czas leci nieubłaganie i powoli przemieszczamy się w kierunku stanicy. Na ostatniej miejscówce, którą Josh zaplanował obłowić, Piotrek stawia kropkę nad ”i” wyjmując najdłuższą rybę dnia.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/188/24.jpg[/img]
    Bez komentarza[/center]
     
    Takie sukcesy należy godnie uczcić, więc jedziemy na wspólną kolację w postaci steków z halibuta. Dla mnie to półmetek naszej wyprawy, a już tyle wrażeń. Jutro przenosimy się na południową cześć półwyspu, żeby zmierzyć się ze steelheadami. Josh daje nam wskazówki jak łapać i przestrzega, że ciąg dopiero sie zaczyna, więc nie będzie lekko.
     
    [b]Lukomat, 2011[/b]

  • "Wyprawa szwedzka"

    Przez admin, w Relacje,

    Jestem Alek, Platynowłosy. Łapię ryby od bardzo dawna. Zapraszam, poczytajcie o niezwykłej pod wieloma względami wyprawie do Szwecji.

    „Wyprawa szwedzka”. Miejsce: Środkowa Szwecja, jezioro składa się z 2 wydłużonych akwenów ( 340h i 140h) połączonych przesmykiem. Data wyprawy : 24-09-2011 do 30-09-2011. Głębokość od 50cm do 30m. Zatoki, wyspy, wysepki, rynny, doły. Dużo zalanych łąk, mnóstwo trzcin. Szczupak, lin, sandacz. Dno miękkie, gdzie niegdzie kamieniste. Kilka miejscówek z ukrytymi głazami. Piękny szwedzki standard. Uczestnicy imprezy to: Przewodnik, o przepraszam - Przewoźnik, Kolega Mr Batson, Kolega Waldi i ja i ... inni Koledzy w innych domkach. No i to jezioro.

    Stan rzeczywisty: Temp wody- ok. 14,3 stopni, powietrza, różnie. Od 8st do 18st. Zachmurzenie zmienne. Jedna niespodzianka. Ponoć najstarsi Szwedzi takiego zdarzenia nie pamiętają, ale przez 2 tygodnie padał deszcz, a poziom wody na prawie 500h podniósł się o przeszło półtora metra. Cisza. Koniec pięknego standardu szwedzkiego. Oprócz pięknych widoków.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/187/4.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/187/5.jpg[/img][/center]


    Pierwsze wypłynięcie, jeszcze w sobotę, zaraz po przyjeździe i szok. Tam, gdzie ryba zawsze stała – nic. Tego dnia na stół podaliśmy woblery, jerki, spoony, gumy, poppery, wahadła i nawet obrotówki w dużych rozmiarach.. Literalnie nic. Zwyczajowo zębate zawsze stały albo w trzcinach, albo na zalanych łąkach. Względnie blatach. Cisza. Kije – standard. Do 35 gr, 213cm do 270cm. Wyjątek - Dragona jerkówka Waldiego – 180cm, do 60 gr. No i oczywista batsony Mr Batsona, o horrendalnej rozpiętości cw i równie horrendalnej mocy. Ale jego kije są poza wszelakimi wyjątkami. Plecionka. Stalki Dragona, hmmmm… oraz home-made Kolegów. Niemym, ale widzącym towarzyszem wyprawy była echosonda.

    Na łodzi 3 kije równocześnie pracowały 3 różne przynęty zmieniane co pewien czas. Czesanie po dnie, w pół wody, pod powierzchnią, a nawet po powierzchni kiedy do akcji wkraczały poppery. Nawet specjalnie zaczepów nie było. Gryźnięć też nie było. I tak od soboty do środy. Jednego popołudnia, na sandaczowej miejscówce, spotkaliśmy na wodzie Szwedów. Oprócz monstrualnej wielkości podbieraka, mieli również kij do drop-shota. Ale na miejscu ciężarka dropshotowego, na dużej główce, ok. 25-35gr, podpięta była guma, w kolorze szaro-białym. Około metra powyżej założona była zielona guma. Rozmiary, po ok. 12cm. Szwedzi, jak zwykle, rozmowni nie byli, więc rezultaty nieznane.

    Dopiero po kilku dniach, kiedy woda zaczęła powoli opadać, pojawiły się pierwsze strzały. Zębate biły niezwykle agresywnie, chybiały lub spadały. Albo działy się inne dramaty. Stawaliśmy łodzią nad zatopionymi kapelonami. Waldi, między zielsko, spuszczał pionowo na dno różne gumy. Dżigował w pionie. Długo ćwiczył swoją i zębatych cierpliwość. Puszczała jego, zębatych wytrzymywała. Troll, w naszym wydaniu nie dał efektów, ale inni Koledzy, którzy tylko trollowali, przeważnie na wobki, mieli wyniki. Po kilka króciaków na dzień.

    W swojej desperacji, napisałem do Kolegów na naszym forum, i poprosiłem o pomoc i wskazówki. Nasz Przewodnik, musiał chyba też przeczytać podpowiedzi min „Gregona”, „Kuby” i „Krzyśka” (dzięki Panowie). Zaproponował łowisko alternatywne, odległe o ok. 40 min drogi od naszego jeziora. Tam, warunki wodne były bardziej znośne, i tam ciutek połowiliśmy. „Waldi” wyjął na duże miedziane wahadło ok. 50-taka. Ja z kolei, zacinałem zębate przy trzcinach, biły na poppery. To były widowiskowe brania.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/187/3.jpg[/img][/center]


    Nie pojechaliśmy tam drugi raz. Trzeba było rozgryźć to „nasze” jezioro. Tak postanowiliśmy. Były też inne powody, ale o nich później. Atrakcją turystyczną była dodatkowo płatna wyprawa na łososie. Koszt jednodniowej licencji: 300 koron, czyli ok. 150 zł. Były dwie. Mr Batson władał muchówką, a Tomek spinningiem. Mistrzowskie umiejętności obu Panów nie znalazły odzwierciedlenia w rezultatach na rybie (Tomek, dwa dni później, zaryzykował raz jeszcze wypad, ale również na pusto). Za to absolutnie zapierające dech w piersiach, były widoki rzeki, która po owych feralnych deszczach, rwała z ogromną mocą. Osobiście też, o mało nie zemdlałem z wrażenia, kiedy w budyneczku, gdzie wydawano licencje, na zapleczu, pokazano mi zamrażarkę. Salmo salary. Zamrożone i zapakowane w podpisane nazwiskami łowców worki foliowe. OGROMNE. Kilkadziesiąt sztuk. Z wrażenia zapomniałem, nie tylko języka w gębie, ale i nie zrobiłem stosownych zdjęć.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/187/6.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/187/7.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/187/8.jpg[/img][/center]

    Gwoli uspokojenia ducha i ciała, popłynęliśmy kolejnego dnia na 2 część jeziora, gdzie krążą sandacze i bardzo duże okonie. I jest tu głęboczek. A ma z 30 m głębokości. Skoro na płyciznach, łąkach i płytkich blatach ani sandacza ani okonia, to może na tym dole coś będzie. Ano było. Ekran sondy, aż mrugał z niedowierzania, kiedy wskazywał na 15-18m niezliczone stada ryb. To wyglądało tak, jakby z obu części jeziora ryby spłynęły na zimowisko. Po prostu były i stały. Ale pod tym dywanem ryb - majestatyczne „Mamuśki”. I to jakie. I co z tego? Stały sobie i tyle. Troll był nie do zrobienia. Gumy na 35 gr główkach schodziły całą wieczność. Nie można byłoby wyczuć uderzenia ryby. Przydałby się licznik schodzącej z kręcioła plecionki, taki, który można zamontować na kiju. Myśleliśmy nawet nad takim patentem jak ”głębinowy pater noster”. Też nie dało rady, tym bardziej, że linka kotwiczna miała ok. 5m długości. Aż tyle, ale to za mało, by stanąć na stoku i czesać głęboczek.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/187/1.jpg[/img][/center]

    Tylko raz zaliczyliśmy szczupaczą kolację. Wyjęte były 3 sztuki, 50+cm. Musiały być na niezłym głodzie. 1 miał w żołądku lekko nadtrawioną płotkę. Pozostałe były puste. Ale smakowały super. I tak upływał dzień za dniem. Powoli zbliżał się termin wyjazdu. Byliśmy w bardzo radosnych nastrojach. Zaraz zapytacie Panowie: „bardzo dobry nastrój przy takiej wyprawie? To chyba jakieś nieporozumienie”.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/187/9.jpg[/img][/center]

    Przy życiu trzymał nas HUMOR, skutecznie podsycany codziennymi wydarzeniami, spotkaniami z naszym Przewodnikiem, przepraszam, Przewoźnikiem. I nowymi doświadczeniami.

    A wyglądało to tak:
    Waldi, któregoś dnia obserwując naszą wieczorną krzątaninę przy sprzęcie zadał dziwne pytanie: „Panowie, czy wiecie ze tylko 20% waszych przynęt wyjmujecie 80% ryb?”.Halo? Chwila zastanowienia i wszystko jasne. On sam przywiózł z sobą tylko 2 kije i skromne pudełko narzędziowe z przynętami. A my? Pudło z gumami, oddzielne kasety z wobkami, jerkami, blachami. Do tego oddzielne saszetki z główkami i przyponami, że o narzędziach nie wspomnę. 5 kijów w tubie, 4 kręcioły, zapasowa plećka itd.. W sumie kilka kg towaru. Wniosek: Doświadczenie. Warto się zastanowić, bo faktycznie było tak, jak Waldi powiedział.

    Jezioro, mimo swojej rybności i uroku, jest wodą groźną. W szczególności, kiedy po osi długiej jeziora zaczyna wiać. Wiatr nie ma przeszkód, więc daje, ile tylko może. Fale w ciągu kilku minut stają się naprawdę spore. A to stawia łódkę i silnik przed nielichym zadaniem. Można podołać bez problemu, pod warunkiem, że łajba jest wysoko burtowa, a silnik co jakiś czas nie oddaje ducha. I ma więcej niż 4.5KM. A taki był na początku wyprawy. Potem dostaliśmy używaną nówkę 15KM.. Nawet wtedy jest ok., ale … jeżeli na pokładzie 4.30m łajby ważącej ok. 200kg, z 3 facetów o łącznym tonażu kolejnych ok. 250kg, co w sumie daje ok. pół tony, są wiosła. A my mieliśmy jeno 1 nieco dłuższego pagaja….”No..wioseł nie ma Panowie…”.

    Na tym jeziorze łódki i silniki w ogóle są piętą Achillesową wypraw. Na wiosennej wyprawie, na tym samym jeziorze, Szwed wydał nam swoją łajbę. Elegancka, przystosowana do skandynawskiego pływania..no po prostu super. Mr Batson i ja, radośni tego faktu, wypłynęliśmy. Po pół godzinie coś mokro się pod stopami zrobiło. Po podniesieniu drewnianej podłogi, okazało się, że wody było tyle, że ja sam osobiście ok. 100 1.5 butelek wody wylałem za burtę. Ta cholerna krypa była dziurawa jak wysuszony pumeks. Szwed po prostu nie zauważył tego skromnego faktu.


    Wtedy też, wypłynęliśmy z Mr B. nisko burtową „zieloną krypą”. Ostro powiało, zrobiło się wysoko. Zwiewaliśmy pod fale doma. Chwała, że Mr B. swoje 100-ileś tam kg posadził na dziobie i zaparł się łapkami o burty, bo przynajmniej falki nie wlewały się do środka ani nas nie wykiperowały. Żeby jeszcze było weselej, to po paru minutach płynięcia, zgasła nam ta 4.5KM sierotka. I to nie dlatego, że ją zalaliśmy. Taki miała humor. Do buchty dopłynęliśmy na wiosłach i tam przeczekaliśmy zadymę. Zielona krypa. Ale to było na wiosnę. Wracamy do jesieni.

    Silniki, to też może być problem. Jeżeli do dużej łajby podpina się 4.5KM, to pływanie ma wybitnie charakter spaceru paralityka (Jestem masażystą z 30l doświadczeniem zawodowym. Panowie, paralitycy chodzą, jeżeli się ich stosownie umotywuje...). 15 KM, to już coś. ALE. I w jednym i w drugim przypadku, oba silniki to wybitne moczymordy, chleją jak smoki. Więc koniecznie trzeba trzymać puls na ilości wydawanych kanistrów z paliwem. Można zużyć 3 kanistry po 5l, a może się okazać, że wydano nam 5 takowych. Przy cenie 7 zł za l, to jednak robi coś w kabzie.

    Do tego kotwice. Fakt, można ich tam zostawić na dnie, na zaczepach, bez liku, ale … jeżeli za kotwicę robi plastikowy 5 l pojemnik po oleju, napełniony żwirkiem dla kotów, to nawet na płytkiej wodzie, ok. 2.5m, to, to coś ślizga się po dnie i łódź sunie w dryfie jak Małysz na Dużej Krokwi w Zakopcu. Jak to mawiał mój zacny łodziany towarzysz: „Je..ało dramatem”.

    A teraz może małe co nieco na temat mojego osobistego dramatu. Spoon w trzcinach, strzał, zębaty zapięty, ładny 70- tak. Wyłożony przy burcie na boku. Będzie skakał. Zatańczył. „Panowie”, mówię, „spoon rządzi”. I do akcji wkracza Mr B, z nie do końca zamykającym się chwytakiem. Po chwili, na Jaxonie wisiał spoon, a zębaty poszedł w siną dal. Widok mojej gęby - bezcenny. Tym bardziej, że przypomniał mi się wcześniejszy Nick Przyjaciela, a mianowicie: „Hebloręki-Trocinowłosy”. Taaaak, spoon rządzi. Wniosek: Doświadczenie. Panowie, przed łowieniem sprawdzamy chwytaki, a zębate zapinamy za dolną szczęki, a nie za blachę.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/187/2.jpg[/img][/center]

    Kolejnym dramacikiem były stalki Dragona. A konkretnie agrafki. Są tak zrobione, że za gruby im drut oczek główek. Za cholerę nie chciały dać się zapiąć, tak samo jak w hakach, gdzie w oczkach dodany jest dodatkowy stabilizatorek przynęty, wkręcany w tułów gumy. Za ciasno im tu jest. Że nie wspomnę o fakcie, aby zamknąć względnie otworzyć taką agrafkę normalnym męskim kciukiem, no, co nieco trudnym jest. Kocher pomaga, ale ile razy można taką drucinę bezkarnie odkształcać? Kombinerki w ruch, odcinamy agrafkę, zakładamy własną. Ja miałem Solvkrokena. Może znacie, a może nie. W domu nawinąłem na kołowrotek plećkę na mokro, która po 2 dniach wyschła i zrobił się miękki nawój na szpuli. W razie zaczepu czy morderczego zacięcia, mokra plećka wrzyna się w suche zwoje i peruka gwarantowana. Na wodzie odwinąłem całe 150m, do końca wyjazdu nie było problemu.

    Przezacny Mr B. miał cudowne zawołanie: „Panowie, tu nie ma ryb. A woda taka miodna”. Fakt, ale Przyjaciel jest uczulony na produkty pszczele, więc wszystko co „miodne”, jest dla Niego skrajnie toksyczne. I przez to niewskazane. Freudowskie przeinaczenie. Oj, miodna była to woda. Wniosek: Uważamy na słowa. Mają niekiedy moc sprawczą.

    Aby wlać jednak trochę otuchy do serc, że może jednak..odpalaliśmy LLPS, czyli Lofranc Live Pike Show. A leciały tam takie horrory, że szok. Stoimy nad zatopionymi kapelonami i show leci. Przy dnie majestatyczne Mamuśki. W pół wody też coś się szwenda. I to wszystko na 2.5m wodzie. Waldi ostro chlapie popperami, a na ekranie widać, jak Zębata Caryca sunie ku powierzchni, a potem powoli opada. To wszystko dzieje się w promieniu ok. 3 m od łodzi. Je…ało dramatem.

    Kiedy Mr B. miotał batsonami, to po kolejnej serii rzutow, łapał się za bark, siadał i włączał swoje ulubione mruczando: „Panowie, tu nie ma…a woda taka miodna..”. Po +- 8 godzinach rzucania, wyobrażam sobie, że mięśnie obręczy barkowych, ramienia, że nie wspomnę o nadgarstkach, mogą się zbuntować i boleć. Maść naproxenowa z reguły dawała ulgę. Wniosek: Doświadczenie. Niech kije mocne będą, ale koniecznie lekkie i dobrze wyważone.

    Ale to i tak tylko Pan Pikuś. Odpalenie małego 4.5KM Mercurego, czy 15KM Yamahy, które nie chcą gadać, to jest dopiero jazda. Waldi ma mocarne ręce, po kilku ostrych szarpnięciach z barku, dyskretnie macał się z niedowierzaniem po ramieniu, że to boli i to ostro i długo. Mr B. , tyż kawał chłopa, spróbowawszy powyższej techniki, dyskretnie oblewał się potem, a potem nasz nieobecny Przewodnik (Przewoźnik), chyba doświadczał ostrej czkawki jako konsekwencji opinii o sobie i swoim sprzęcie wyrażanej. Też bolało. Mr B. Ja brałem silnik za paszczę, nie z ramienia, tylko z półobrotu tułowiem. Ręka nie bolała, ale żebra i bok owszem. „Panowie, trzeba wyczuć silnik. On zawsze odpali. Z minimalnym wysiłkiem. Żaden problem dla technicznych facetów”. Tylko, że myśmy zostali uznani za „nietechnicznych”. Fakt.


    Więc, co nam pozostało? Podpiąć się pod kolejne wezwania Mr B? Składał już Panu Bogu zamówienie na „miodną wodę” i ją dostał. A teraz może na „szwedzkie policjantki, najlepiej 3, no może w ostateczności 2..?”. Żeby chociaż to … na bolące ramiona, plecy, depresję, bezrybie - blond terapia zapewnie uczyniłaby cuda, umysł i ducha uwolniła i ciało rozluźniła. Tak, to było miodne, wielokrotnie wypowiadane zamówienie i jako żywo toksyczne, więc się nie zrealizowało. Je…ało dramatem.

    Kiedy człowiek się męczy, na dodatek będąc nie ubranym „na cebulkę”, to się poci, a przez to odwadnia. Termosik herbaty czy kawy to NIE JEST nawodnienie. Wtedy dostarcza się organizmowi tylko energii teiny lub kofeiny. To są wzmacniacze a nie nawilżacze. Więc woda. W butelkach plastikowych 1.5l lub większych. Ale na łodzi, kiedy butelki stoją kilka godzin na otwartym powietrzu, łapią temperaturę tego powietrza. Woda jest po prostu bardzo zimna. Na rozgrzane gardło…może niekoniecznie. Wnioski pozostawiam zainteresowanym.

    Łowiliśmy na cichej i wzburzonej wodzie. Kładliśmy nacisk na typowe pory brań (rano i wieczorem), w słońcu i w cieniu. Liczyliśmy, że może być tylko lepiej. Że sytuacja będzie się stabilizować, ale nawet w słoneczny pogodny dzień, ciepły i cichy, niebo w ciągu kilku minut, nie zachmurzyło się w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale zaszło dziwną gęstą szarą mgłą. Równocześnie powiał lodowaty zimny wiatr, który w ciągu kilkunastu minut sprawił, że temperatura spadła do tego stopnia, że para z ust leciała. My to odczuliśmy, a ryby nie? Nie wierzę…. Swoistą ulgę przynosiło obserwowanie otaczającej natury. W pobliżu naszego domku, na polu, codziennie rano gromadziły się 2 stada dzikich gęsi, liczące kilkaset sztuk. Na sobie tylko znane hasło podrywały się do lotu i niczym 2 eskadry bombowców, tworzyły 2 klucze. Odlatywały chyba na loty treningowe. Urzekający i majestatyczny widok.Kaczki były zdecydowanie mniej zorganizowane. Dużo wrzasku, zamieszania, latania w parach lub szwendanie się nisko nad wodą w pojedynkę. W szczególności 1 egzemplarz, zresztą świetnie wybarwiony kaczor, był na tyle upierdliwy swoim jazgotem, że miałem szczerą ochotę odstrzelić mu kuper a przynajmniej parę lotek, by dał nam spokój. Dwururki byłoby szkoda, ale proca… No cóż, nie miałem ani jednego ani drugiego narzędzia. Kaczor miał farta, a ja lekką irytację.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/187/11.jpg[/img][/center]

    Matka Natura postawiła swoje warunki. Były nie do obejścia. Jestem ciekaw, czy po opadnięciu i oczyszczeniu się wody, ryby wznowią swoją aktywność. Przecież to pora jesiennego żerowania przed okresem zimowym. Czy też, wytrącone z odwiecznej równowagi podyktowanej porami roku, pozostaną w odrętwieniu do wiosny. Czy letnia anomalia pogodowa była jednorazowym wybrykiem, czy zwiastunem kolejnych zmian i jakie mogą ewentualnie być reakcje całego ekosystemu? Można było tylko czekać i patrzeć. Na to nie mieliśmy czasu. Po raz pierwszy nie było patentu na tą wodę. Po prostu.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/187/12.jpg[/img][/center]

    Natomiast, po tych wszystkich przejściach, nasza trójka stała się zgranym teamem, zarówno na wodzie jak i na kwaterze. Wspólne gospodarowanie przebiegało bezproblemowo. Prym wiodło wyborne jedzenie, w postaci własnoręcznie przygotowywanych posiłków. Domowa grochówka, żur, węgierskie dania jednogarnkowe, spagheti, nie z papierka ale z świeżych produktów i warzyw kupowanych tu na miejscu. To było też ważne, więc z tego miejsca dziękuję Waldiemu, Mr Batsonowi za ten czas. A naszego zacnego Przewodnika ( Przewoźnika), tyż pozdrawiam i mianuję polskim Mac Guywerem Organizacji Turystyki Wędkarskiej. Jesteś Boski….

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/187/10.jpg[/img][/center]


    Wrócimy tu, to dobre miejsce i dobra woda. Strzeliła „focha”, jak narowista klacz rodzaju ludzkiego. To był tylko „Foch”. Wrócimy, ale na naszych warunkach, nie tylko organizacyjnych… Pozdrawiam wszystkich” Kolegów po kiju”.

    [b]Alek, 2011[/b]

  • [center][b]Veni, Vidi, Vici – tegoroczne wyniki i refleksje powyjazdowe.[/b][/center]
    Pomysł na niniejszy artykuł przyszedł mi do głowy już w trakcie wyjazdu. W zasadzie większą jego część nosiłem w głowie w dniu powrotu do kraju. Niektóre przemyślenia nie wiązały się bezpośrednio z myślą przewodnią, tj. sposobem na eksplorację nieznanego jeziora; eksplorację rozumianą jako identyfikację atrakcyjnego wędkarsko akwenu oraz jego poznanie w stopniu umożliwiającym celowe i skuteczne łowienie. Luźne refleksje zainspirowane tegoroczną wyprawą wydały mi się jednak na tyle ważne z punktu widzenia łowienia ryb w Szwecji w ogóle, że postanowiłem je umieścić w jego ostatnim rozdziale. Pokuszę się także o podanie w niej częściowej statystyki złowień i króciutkie podsumowanie wyjazdu.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/180/23.jpg[/img]
    Po takie ryby jeździmy do Szwecji[/center]

    [b]Być jak kapitan Ahab: gdy ryby doprowadzają Cię do szaleństwa[/b]

    Myślę, że większość z Was zgodzi się ze mną, że polskie łowiska przeważnie nie rozpieszczają wędkarzy. Szczególnie amatorów szczupaków, które – jak wiemy – są łatwe do odłowienia, a wędkarsko atrakcyjne z racji m.in. osiąganych rozmiarów. Poza garstką szczęśliwców, którzy mieszkają nieopodal nielicznych rybnych jeszcze wód lub tych, którzy mieszkają daleko, ale mają środki i wolny czas na regularne wyprawy, wędkarska Polska na co dzień doświadcza nieurodzaju. Dlatego los, a właściwie niespełnienie, rzuca nas w różne strony świata. Oczekiwania w stosunku do naszych zagranicznych wojaży są duże. W miarę planowania wyprawy, wraz ze zniecierpliwieniem wywołanym dłużącym się oczekiwaniem – jeszcze rosną. Wielu z nas wyjeżdża również z innych powodów: towarzyskich, krajoznawczych, powiedzmy… rozrywkowych, etc. Ale nie wierzę, żeby rasowy łowca, który ma w perspektywie pływanie po akwenie, w którym potencjalnie może roić się od „krokodyli”, nie chciał się im dobrać do skóry. Choćby mówił co innego i na co dzień przywdziewał maskę kamiennego spokoju i statecznego oczekiwania. Wewnątrz będzie się nastawiał na to, że w końcu połowi, da popalić szwedzkim metrówkom, a może – kto wie? – poprawi swój rekord życiowy.

    Z drugiej strony w środkach masowego przekazu kreowany jest obraz skandynawskiego El Dorado. Mają w tym swój udział operatorzy zorganizowanej turystyki wędkarskiej, którzy gwarantują obecność metrowych ryb w każdym swoim łowisku, zapominają tylko dodać, że często są one bardzo trudne do złowienia. Mają portale wędkarskie, na łamach których pojawiają się relacje z wypraw (dobrych i bardzo dobrych wędkarzy) zakończonych sukcesem. Mają w końcu także koledzy, którzy chętniej chwalą się osiągnięciami, niż dzielą porażkami. Mechanizm selekcji informacji jest dość prosty. Niewielu przedsiębiorców, czy kolegów po kiju ma ochotę otwarcie przyznawać się do fiaska, choćby zawiniły czynniki zewnętrzne, bo poddaje to w wątpliwość: jakość oferty, słuszność koncepcji, wędkarskie umiejętności, etc. Nawet osoby, które jeżdżą do Skandynawii regularnie, często zapominają, że pojawienie się we właściwym miejscu, to nie wszystko. Istnieje jeszcze co najmniej kilka istotnych czynników, które mają wpływ na końcowy wynik przedsięwzięcia. Mamy do czynienia z narastaniem wokół wędkarskich wypraw mitów i legend. I tak, na przykład, spotkałem się na stronach j.pl z opinią, że wszystko jedno, na co się łowi, bo szwedzkie szczupaki biorą na każdą (sic!) przynętę. Muszę przyznać, że mało słyszałem w życiu większych bzdur.



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/180/24.jpg[/img]
    Lecz nie każda musi być metrowym szczupakiem[/center]


    W końcu dochodzi do momentu, kiedy wysokie oczekiwania w warunkach utrwalonego „stereotypu El Dorado” zostają skonfrontowane z rzeczywistością. Pół biedy, jeżeli ta rzeczywistość przywita nas z otwartymi ramionami: pogoda jest taka, jaką sobie wymarzyliśmy, woda jest spokojna, ryby współpracują… A propos otwartych ramion: kiedy dotarliśmy wiosną na Lofoty temperatura ledwie przekraczała 0 st., siąpił deszcz, a wiatr pierwszego dnia łowienia uniemożliwił poranne wypłynięcie. W czasie pierwszej wyprawy do Szwecji przez kilka godzin nie mogliśmy znaleźć miejsca na biwak, a obóz zakładaliśmy przy wiejącym wietrze i w strugach deszczu. W czasie kolejnej – automat, w którym mieliśmy kupić licencje był nieczynny, przez pół dnia nie mogliśmy znaleźć miejsca do zwodowania pontonu, a w połowie wyprawy porywisty wiatr zepsuł nam łowienie, zanim na dobre się rozpoczęło. Lecz to w czasie ostatniego wyjazdu spotkała nas rzecz najgorsza: pierwszego wieczoru, a potem przez dwa kolejne dni ryby brały… hmmm… umiarkowanie. Umiarkowanie słabo i umiarkowanej wielkości. W takim przypadku może wystąpić tak zwany dysonans poznawczy.

    Nie jestem pewien dlaczego (może z powyżej opisanych przyczyn?), ale najwyraźniej podświadomie zakładamy, że skandynawskie ekosystemy rządzą się zupełnie innymi prawami niż rodzime. Czasem wydaje nam się, że ryby nie mogą najzwyczajniej w świecie gorzej żerować. Dziwne, prawda? Zaczynamy doszukiwać się różnych przyczyn: działalności rybaków, innych wędkarzy, niekorzystnych warunków bytowania dla obecności dużych drapieżników, etc. Pojawia się frustracja i zniechęcenie. Zaczynamy zastanawiać się, co możemy zmieć: przynęty?, metodę?, miejsca?, jezioro? Stąd tylko krok do zrobienia do zrobienia fałszywego ruchu i popełnienia błędu. Niespełnione oczekiwania sprawiają, że zaczynamy odchodzić od zmysłów. Jednak nie można się poddawać; lepiej być jak kapitan Ahab. Nawet jeżeli postronnym obserwatorom będzie się to wydawało szaleństwem. Występowanie opisanych w poprzednim rozdziale cykli żerowych daje nam dużą szansę na spotkanie z Moby Dickiem – tym większą im gorzej ryby brały w ciągu ostatnich godzin, czy dni. Ale musimy dać mu szansę i być na wodzie. Może się też zdarzyć tak, że jedno z naszych katastroficznych przypuszczeń okaże się trafione. Nie dowiemy się tego jednak, dopóki nie damy z siebie wszystkiego.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/180/25.jpg[/img]
    Mobilność jest błogosławieństwem i przekleństwem: łatwo uciec, kiedy trzeba wytrwać[/center]


    Paweł, który był jednym z uczestników naszej wyprawy, mawia, że cienka linia dzieli sukces od porażki. Krzysiek tę myśl rozwinął i dodał, że linia ta ma różny przebieg dla różnych zmiennych. Czasem oddziela szczęście od pecha, czasem świt i zmierzch od reszty dnia, czasem deszcz od słońca, zawieruchę od flauty, skrajne zmęczenie od komfortu. A ja dodam od siebie, że w przeważającej części przypadków to od nas zależy, po której stronie tej linii znajdziemy się, gdy przyjdzie czas podsumowań. I w żadnym wypadku nie chodzi mi o kreowanie rzeczywistości.

    [b]Szwedzkie szczupaki a C&R[/b]

    Nie odkryję Ameryki, jeżeli powiem, że szczupak nawet jak na rybę inteligencją nie grzeszy. Pod tym względem daleko mu choćby do co poniektórych ostrożniejszych karpiowatych. Niezbyt szybko się uczy, a pokarm pobiera instynktownie. Niektórzy przypisują mu kierowanie się bilansem energetycznym przy wyborze ofiar. Ja uważam, że – kiedy jest głodny i aktywny – po prostu żre wszystko, co jest dla niego łatwo dostępne i akurat pojawi się w zasięgu ataku, a przypomina pokarm lub wzbudzi jego agresję. Wydaje mi się również, że jest ciekawski. Wiele razy w czasie trollingowania zwracaliśmy uwagę na podskubywanie przynęty przez szczupaki, które odprowadzały ją co najmniej kilkanaście metrów zanim ostatecznie zagryzły. Zdarzało się, że ryba atakowała przynętę prowadzoną na wędce w uchwycie i ponawiała atak po dobrych kilkunastu sekundach – po wyjęciu kija z uchwytu i „zagraniu” woblerem. W godzinach dobrego żerowania esox jest rybą łatwą do złapania, trzeba go tylko zlokalizować. Dotyczy to również ryb dużych i największych, które łowi się rzadziej tylko dlatego, że jest ich relatywnie mniej. Czy faktycznie szczupak jest „głupi”? Jeżeli jest głodny, to tak. Na przykład w zeszłym roku złowiliśmy tą samą, ponad metrową rybę w odstępie pięciu dni. W dodatku na tą samą przynętę. Podczas ostatniej wyprawy udało nam się ten wynik poprawić: 102 centymetrowy krokodyl został złowiony (ponownie na tą samą przynętę) przedostatniego dnia pobytu o godz. 20:47, a ostatniego – o godz. 4:52 rano.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/180/26.jpg[/img]
    Piękna ryba złowiona dwukrotnie w ciągu kilku godzin[/center]


    Wyniki, czy to zeszłorocznego wiosennego, czy to tegorocznego wyjazdu w połączeniu z żarłocznością szczupaków wskazują, że kilka ekip trollingowych wciągu kilku tygodni może dokonać prawdziwego spustoszenia nawet na dużej i rybnej wodzie. Z prostej matematyki wynika, że masa odłowionych ryb może sięgnąć nawet kilku ton. To ogromna ilość, nawet jak na realia odłowów sieciowych. Nierozpowszechnianie informacji o łowisku leży zatem w interesie nie tylko łowiących na nim wędkarzy, ale także samego ekosystemu. Po drugie – powinniśmy dopilnować, aby nasz pobyt wiązał się z jak najmniejszą ingerencją w populację szczupaków, żyjących w jeziorze. Stosowanie właściwego sprzętu, dopasowanego wytrzymałością do siły łowionych ryb, umożliwiającego szybki hol i sprawne podebranie bardzo nam to ułatwi. Pamiętajmy też o ostrożnym obchodzeniu się ze złowioną rybą i wypuszczeniu po uprzednim jej natlenieniu, co dotyczy szczególnie dużych sztuk, które trzeba było zmęczyć przed podebraniem. Fotografujmy ryby wybiórczo, np. okazy lub te, które wyróżniają się wyjątkową urodą czy niezwykłą tuszą. Bierzmy po uwagę, że im cieplejsza jest woda i wyższa temperatura powietrza, tym krócej ryba powinna przebywać poza naturalnym środowiskiem.

    W tym kontekście bardzo istotna jest kwestia sposobu podebrania ryby. Nie polecam używania standardowych podbieraków. Te ze zwykłą siatką skutecznie pozbawiają rybę śluzu. Nawet jeżeli siatka jest bardzo miękka, to i tak stwarza ryzyko zaplątania jednej z kotwic woblera. Kto choć raz miał podobny kłopot ten wie, że najskuteczniejszym rozwiązaniem jest cięcie kotwic. Siatki żyłkowe minimalizują ryzyko zaplątania, ale potrafią skutecznie zmasakrować skórę ryby. Mogę polecić tylko podbierak z siatką o gumowych oczkach. Jednak żeby skutecznie podbierać nim metrowe i większe ryby musiałby być bardzo duży, a także ciężki. Nie będzie to dobre rozwiązanie na pontonie, którego wnętrze z trudem mieści dwóch wędkarzy i trochę niezbędnego sprzętu. Jeżeli z kolei decydujemy się na używanie gripa, musimy się liczyć z tym, że może to doprowadzić do perforacji żuchwy szczupaka. Można to ryzyko zminimalizować. Nie musimy przecież podnosić ryby chwytakiem – możemy złapać ją za żuchwę i nie zwalniając uchwytu podnieść za brzuch. Wtedy większość ciężaru ciała ryby spoczywa na dłoni. Możemy wreszcie chwycić rybę gripem przy burcie łodzi, przytrzymać ją, pewnie chwycić dłonią pod żuchwę, odpiąć i podnieść do zdjęcia.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/180/27.jpg[/img]
    Kluczowy moment, szczególnie z punktu widzenia ryby[/center]


    Podbieranie ręką jest najmniej inwazyjnym sposobem, dobrym przy podnoszeniu kilku ryb raz na jakiś czas, ale nie przy kilku- kilkunastu ryb dziennie, przez wiele dni pod rząd. Pamiętajmy, że zbyt wiele podebrań może niepotrzebnie zmęczyć i kaleczyć rękę; prędzej, czy później którejś ryby nie utrzymamy, może spaść nam do wnętrza pontonu i narobić (sobie i nam) niezłego bigosu. Ograniczając liczbę podebranych ryb minimalizujemy także ryzyko zahaczenia się kotwicą, co może mieć bardzo nieprzyjemne konsekwencje. W tym roku Krzysiek wbił sobie kotwiczkę w nasadę kciuka – co prawda niewielką, bo od lipieniowego woblerka, ale aż po sam łuk kolankowy i nie sposób było się nią przebić na wylot i obciąć grot. Skończyło się u miejscowego lekarza, który akurat tego dnia przyjmował w naszej wsi; było to szczęście w nieszczęściu, bo w inne dni praktykował w innych miejscowościach, odległych o 50-70 kilometrów. Pół biedy, jeżeli chodzi tylko o dostępność pomocy medycznej. Znacznie gorzej, jeżeli dopadnie nas zakażenie, które może w znacznym stopniu utrudnić nam łowienie.

    Ja przyjąłem za standard, że większości szczupaków nie muszę wyjmować z wody. Zacząłem ograniczać podebrania do niezbędnego minimum: w celu robienia pamiątkowych zdjęć okazom, lub odczepienia głęboko zahaczonych sztuk. Pozostałe ryby, łatwe do odpięcia i te, których nie mam zamiaru fotografować ekspresowo odhaczam w wodzie, łapiąc ręką za przypon, a szczypcami za kotwiczkę, ewentualnie – o ile to możliwe – pozwalam im się odpiąć przy burcie, co się nierzadko zdarza, jako konsekwencja harców szczupaka lub zluzowania linki.

    [b]Z tarczą, czy na tarczy?[/b]

    Do tegorocznego wyjazdu przygotowywałem się przez kilka miesięcy, również kondycyjnie. Oczywiście nie bez przerwy, to by była gruba przesada. W sumie był to bardzo przyjemny okres, wypełniony snuciem planów, uzupełnianiem wyposażenia, selekcją sprzętu, ale także poprawianiem wydolności organizmu. Mimo to część zakupów się nie udała, części zapomniałem zabrać. Na przykład nie zdążyłem sprawić sobie szczupakowych sznurów muchowych (może to i dobrze, bo to raczej nie była typowo muchowa woda), a na wyjeździe doskwierał mi brak kamizelki wędkarskiej, której przed wyjściem z domu nie zdjąłem z wieszaka… Trudy wyprawy zniosłem nieźle, choć fakt, że spałem i odpoczywałem relatywnie więcej niż w zeszłym roku. Jednak już w trakcie podróży powrotnej zmęczenie dosłownie ścinało mnie z nóg, a pójście do pracy w sześć godzin po powrocie do domu nie pomogło w dojściu do siebie. Szczerze mówiąc uzupełniałem deficyt snu i energii przez niemal cały tydzień. A jednak było warto. Niezależnie od tego, czy patrzę na wyjazd przez pryzmat zdobytego doświadczenia, czy osiągniętych wyników – było warto. Duża woda jest dużym wyzwaniem, ale przekonałem się na własnej skórze, że może mieć potencjał, który pozwala dobrze połowić.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/180/28.jpg[/img]
    Szkoda, że zabrakło czasu żeby zapuścić się w takie miejsca[/center]


    Mimo dość gruntownych analiz jeziora i jego okolic nie wszystko na miejscu wyglądało tak, jak się tego spodziewaliśmy, nie wszystkie cele udało się zrealizować. Jak już wspomniałem, szczupaków należało szukać w typowych, raczej głębokich miejscach; dojście do tego zajęło nam trochę czasu, którego jednak nie można uznać za całkowicie stracony. Najlepsze miejscówki zlokalizowane były od połowy jeziora do jego przeciwległego krańca – aby na nie dopłynąć należało każdorazowo pokonać jakieś 6-7 kilometrów. Wiatr najczęściej wiał z południowego wschodu, podczas gdy obozowisko znajdowało się na północnym zachodzie. Popołudniowe wypłynięcie wiązało się z uciążliwym płynięciem pod falę w ślimaczym tempie. W związku z tym najczęściej wypływaliśmy na wodę raz dziennie, a pierwotnie planowaliśmy wypływać rano i wieczorem, a godziny około południowe spędzać na łowieniu w okolicznych potokach. Łowienie szczupaków było do tego stopnia absorbujące, że tylko trzy popołudnia spędziłem uganiając się za łososiowatymi. A szkoda, bo jest to wędkarstwo, które – w moim przypadku – kompletnie nie wywołuje jakiejkolwiek presji na wynik, za to przynosi wielki spokój. I ostatnia – najważniejsza z punktu planowania podobnych wypraw rzecz – rozpracowanie tak dużego jeziora może trwać znacznie dłużej niż pierwotnie zakładamy. Jeżeli kiedyś na nie wrócę, z pewnością zostanie mi jeszcze wiele miejsc do odkrycia, szczególnie w centralnych partiach jeziora.

    To, co bardzo mnie cieszy, to fakt, że po raz kolejny udowodniliśmy, że można osiągnąć całkiem przyzwoity wynik, na zupełnie nieznanym łowisku, dużym – jak na nasze warunki, trudnym, co zgodnie powtarzali wszyscy uczestnicy „wycieczki”, w dodatku dość niebezpiecznym (stałe silne falowanie, wiatry, podwodne „niespodzianki”), bez map batymetrycznych, przewodnika i profesjonalnego zaplecza w postaci fishing campu z łodziami, etc. Przyznaję, że pogodę mieliśmy znośną, to znaczy każdego kolejnego dnia bez problemu byliśmy w stanie wypłynąć, choć łowienie często wiązało się z chronieniem się przed falą i wiatrem za wyspami i pod zawietrznym brzegiem. Mimo tych (spodziewanych) przeciwności udawało nam się połowić. Nawet Hubertowi, który nie ma dużego doświadczenia z drapieżnikami i łodziami: był cierpliwym i pojętnym uczniem, złowił wiele pięknych i walecznych ryb, w tym sztuki o długości 88, a nawet 90 centymetrów. Myślę, że to bardzo dobry wynik, jak na szwedzki debiut.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/180/29.jpg[/img]
    Wisienka na torcie[/center]


    W tegorocznej wyprawie wzięło udział 6 osób: Arek, Paweł, Hubert, Piotrek i Krzysiek. Mieliśmy do dyspozycji 3 pontony klasy C: Honwave 320, i dwa Bush Kaimany 360 R. W trakcie jej trwania odnotowaliśmy dwa pełne cykle żerowe; pierwszy z dwudniowym okresem słabszego żerowania, niezłym trzecim dniem i kulminacją przypadającą na czwarty, a drugi – z dwudniowym okresem umiarkowanie dobrego żerowania, bardzo słabym żerowaniem do popołudnia dnia siódmego i kulminacją przypadającą na wieczór (dnia siódmego) i poranek ostatniego dnia. Większość z nas nie prowadziła statystyki złowień, więc podam tylko i wyłącznie wyniki, które odnotowałem na mojej łodzi. Przez 6 dni pływałem na niej z Krzyśkiem, po jednym – z Hubertem i z Piotrkiem. Za wyjątkiem pierwszych trzech „rozpoznawczych” dni, codziennie padały ładne ryby: minimum 90 plus. Na moim pontonie złowiono:
    - 104 szczupaki i kilka (raczej ładnych) okoni, z których największy miał 39 cm,
    - 20 szczupaków w przedziale 80-96 cm,
    - 7 szczupaków 100 plus, w tym mój dotychczasowy rekord życiowy – 118 cm i moją drugą co do wielkości rybę – 110 cm.
    Ogółem złowiliśmy 9 ryb powyżej 100 centymetrów, tylko jedną celowo z ręki, pozostałe z trola. Najskuteczniejsze były przynęty w naturalnych barwach i redhead, smukłe sielawopodobne woblery oraz Karaś 11. Warto dodać, że w tym czasie z różnych stron Szwecji (szkiery, Runn, Dalalven) dochodziły do nas wiadomości o zmiennej pogodzie i słabych braniach. Jeżeli na naszym jeziorze ryby brały słabo, to chciałbym tam wrócić, kiedy będą brały dobrze.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/180/30-1.jpg[/img]
    Nawet, gdybym nic więcej nie złowił, zaliczyłbym wyjazd do udanych[/center]


    [center][b]* * *[/b][/center]

    Chyba na żaden dotychczasowy wyjazd wędkarski nie czekałem tak jak na tegoroczny, po żadnym też tyle sobie nie obiecywałem. Niby przygotowałem się gruntownie, ale w dniu wyjazdu miałem wrażenie jakiegoś wariackiego pośpiechu– zupełnie jakbym z dnia na dzień wyskakiwał na dzień – dwa, gdzieś w Polskę. W dodatku – co dziwne – ani w czasie podróży przez Szwecję, ani już na miejscu, nie miałem poczucia, że to już, że zaczęło się wielkie łowienie, wędkarskie wakacje, niezapomniana przygoda… Ani mijane piękne rzeki i jeziora, ani pagórkowate lesiste krajobrazy, ani otwarte przestrzenie, rozległe widoki aż po horyzont odległy o wiele dziesiątków kilometrów… nie sprawiły, że poczułem tą rozklejającą szpilę w sercu. Jakoś wyjątkowo nie przytłoczyła mnie nieskończoność surowej skandynawskiej przyrody, nie uroniłem potajemnej łezki pod jej rozbrajającym wrażeniem. Dlaczego tak się stało? Może miałem za dużo na głowie, może czułem się w pewnym stopniu odpowiedzialny za wynik całej „ekspedycji”. Trudno powiedzieć. Dopiero po pewnym czasie, na cichej, wieczornej wodzie, dotarło do mnie, że byłem „tam” i „wtedy”. Z kolei kiedy już po wszystkim wróciłem do domu miałem wrażenie, że niegdzie nie wyjeżdżałem… Znacie to uczucie? Wszystko, co dobre, zbyt szybko się kończy. Teraz zacznie się wyczekiwanie – byle dotrwać do następnego razu. Kto wie, jak długo to potrwa.

    [b]Tekst: krzysiek
    Zdjęcia: Harry King, krzysiek[/b]

Artykuły

×
×
  • Dodaj nową pozycję...