Skocz do zawartości

Artykuły

Manage articles
  • admin
    [center][b][u]Zadbaj o szczegóły[/u][/b][/center]


    [center][img]http://www.jerkbait.pl/art/photos/170/jfc.jpg[/img][/center]


    Właśnie tak. Gdy potrafisz już właściwie uzbroić wędkę, kręgosłup znajdujesz w mgnieniu oka, przelotki na blanku rozmieszczasz bezbłędnie, a rękojeść mógłbyś perfekcyjnie wytoczyć z zamkniętymi oczami... pora byś zadbał o detale. I nie chodzi mi tu o wtrącone w omotki metaliczne nici, kolorowe pierścionki w rękojeści, wstawki z czeczoty egzotycznego drewna, czy ozdobne wyplatanki na blanku. Mam na myśli coś, czego w gotowej wędce nawet nie widać. I nie, nie są to ani zgrabnie zeszlifowane stopki przelotek, ani też dokładnie spasowane arbory pod uchwytem kołowrotka. Chciałbym Wam powiedzieć o czymś, na co mało kto zwraca uwagę, a jest niezwykle ważną sprawą. O czymś, co ma większy związek z samym budowniczym wędki niż z jego produktem, którym jest wędka, a jednocześnie odciska ogromne piętno na wartościach użytkowych tejże wędki.

    Tak jak pisarz, malarz, czy kompozytor mają swoje muzy tak i my, artyści-rzemieślnicy (w dowolnej kolejności i stopniu utożsamiania się) potrzebujemy swoich. Omówmy więc anatomię muzy wędkarskiej-zbrojmistrzowskiej. Otóż muza taka składa się z muzy właściwej oraz aktywatora muzy właściwej. Przy czym proszę nie wyobrażać sobie naszej rzeczonej muzy, jako półnagiej niewiasty o wydatnie uwypuklonych krągłościach i seksownie zaczesanych włosach, ale raczej jako swego rodzaju euforyczny stan, który sprawia, że dokładnie wiemy, co chcemy zrobić i konsekwentnie to robimy. (przepraszam 90% czytelników płci męskiej za okaleczenie ich wyobraźni...)

    Po pierwsze. Już w IV wieku przed naszą erą Arystoteles powiedział, że „Muzyka wpływa na uszlachetnianie obyczajów”. Wtedy jeszcze nie wiedział, że „dobra muza” uszlachetnia też wędki (ale skąd miał wiedzieć, skoro całymi dniami myślał, zamiast łowić). Odpowiednio dobrana muzyka to właśnie pierwszy element, czyli muza właściwa. I, jak to mówią, „po drugie primo” kiedyś wyskoczyła mi pewna reklama wody mineralnej - chciałem ją odruchowo zablokować dwoma kliknięciami myszy, ale przeczytałem hasło reklamowe: „Jesteś tym, co pijesz”. Chwila dla mojego mózgu, skomplikowane impulsy elektryczne skaczące po neuronach i... Eureka! Oni mają rację! Dlatego nie pijcie byle czego przy zbrojeniu kija! Bo i Wasz wypieszczony patyk będzie byle jaki. Odpowiedni trunek, jak łatwo się domyślić, jest omawianym aktywatorem muzy właściwej.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/186/01.jpg[/img][/center]


    Zacznijmy od początku. Wszyscy dobrze wiedzą, że na początku był chaos... znaczy projekt... projekt wędki. Był i będzie przy każdym kolejnym pomyśle, przy każdym kolejnym kiju robionym na tak zwane „dożywocie” (czyli zwykle na jakieś dwa, no góra trzy sezony). Na tym etapie muza właściwa powinna być idealnie dopasowana do naszego gustu. Jeśli ktoś przepada za Chopinem – proszę bardzo. Jak ktoś lubi ciężki metal – niech mu grzmoci w głośnikach. Rubik? – oczywiście, niech klaszcze. Hip hop również jest dozwolony. Trzeba tylko uważać, żeby za dużo „mięsa” nie leciało, bo lakier na blanku cierpnie.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/186/02.jpg[/img][/center]


    Odnośnie aktywatora muzy właściwej to dowolność jest również pełna. Nie należy jedynie przesadzać z ilością aktywatora, aby następnego dnia nie trzeba było prosić kogoś z otoczenia o przypomnienie nam, co zaprojektowaliśmy. Aha, przy jerkówkach i innych wędkach do najcięższych zastosowań to w grę wchodzą tylko mocniejsze trunki, co by nigdy nie brakło nam mocy.



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/186/03.jpg[/img][/center]


    Wiemy już, jak ma wyglądać nasza wędka, wybraliśmy komponenty, a więc teraz pora na toczenie rękojeści. Nie wiem, jak to u Was wygląda, ale ja generalnie g... – znaczy się niewiele słyszę przy toczeniu, bo moja maszynka oprócz „korkowych wyrobów w kształcie cylindrów z otworem”* produkuje też dużą liczbę decybeli. Dlatego też muzyka nie ma tu dla mnie znaczenia.



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/186/04.jpg[/img][/center]


    Ale za to jak ważny jest dobór właściwego trunku! Oto podstawowe zasady:[list]
    [*]tocząc korek należy mieć pod ręką kieliszek świeżo odkorkowanego wina, najlepiej białego, bo po czerwonym są paskudne plamy, ale tu nie ma przymusu, może być nawet różowe,
    [*]przy obrabianiu pianki należy popijać Guinessa, delikatnie zagłębiając się ustami w jego gęstą, trwałą pianę,
    [*]dodatkowo przy toczeniu rękojeści, w której są wstawki z korkogumy bardzo wskazane jest żucie jakiejś „orbitki”, czy innego „fresza”,
    [*]przy rękojeściach i wstawkach z burnt’a polecam z kolei Piwo Wędzone,
    [*]nie wiem, jak jest z produkcją rękojeści z elementami drewna, nigdy nie próbowałem, ale mogę się domyślać, że warto się przedtem trochę zaimpregnować Dębowym Mocnym.
    [/list]



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/186/05.jpg[/img][/center]


    Klejenie rękojeści nie trwa długo, więc proponuję kilka szybkich shotów dla poprawy koordynacji ruchowej rąk. No chyba, że chcemy pilnować kleju aż do jego całkowitego zaschnięcia – wówczas sugeruję zaopatrzyć się wcześniej w kilka butelek takich shocików.



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/186/06.jpg[/img][/center]


    Po upewnieniu się, że klej solidnie związał możemy przystąpić do kolejnego etapu. Planując rozmieszczenie przelotek generalnie powinna nam towarzyszyć ta sama muza właściwa, jak w pierwszej fazie budowy wędki. Aktywator z kolei może być dowolny, ale niezwykle ważne jest jego precyzyjne dawkowanie. Koniecznie symetrycznie na jedną i drugą nóżkę, czy może bardziej na jedno i drugie oczko.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/186/07.jpg[/img][/center]


    Pora na nawijanie omotek. Chyba nie powiem nic odkrywczego, sugerując jedyną słuszną muzykę, a właściwie utwór, jako... „Prząśniczkę” Stanisława Moniuszki. Jako aktywator polecam jakieś lekkie, dobre piwo. Ale naprawdę dobre, żadnego uTyskiwania Polaków! I naprawdę jedno, a nie trzy lub dziesięć, bo światło pierścieni przelotek będzie potem szło zygzakiem.

    Jesteśmy już prawie na finiszu. Pozostało tylko nastawić kija w maszynce do obracania, wymieszać składniki lakieru i nanieść go pędzelkiem na omotki. Osobiście najlepiej lakieruje mi się przy muzyce klasycznej. Szczególnie przy łagodnej i raczej wesołej. I wcale nie jestem jej miłośnikiem. Ba! Wręcz jej nie trawię! Ale tu jest właśnie klucz do sukcesu, to znaczy do zgrabnie polakierowanych omotek. Puszczam sobie taką muzykę, przykładowo jakąś spokojną symfonię, zabijam tym samym ciszę i czuję się dobrze. Ale, co ważne, w ogóle nie czuję rytmu (w przeciwieństwie do muzyki „popularnej”, gdzie „umcyk, umcyk” wyczuje każdy), nie słyszę, albo chociaż nie rozumiem słów (bo w radio to zawsze jakieś „yeah, fuck, love” się zrozumie), a więc nic mnie nie rozprasza i robota idzie gładko i szybko (w końcu im szybciej polakieruję, tym szybciej włączę swoje „umc, umc, umc”). Alkohol przy tym etapie pracy jest bardzo niewskazany – zbyt dobrze maskuje wszystkie niedociągnięcia, ujawniając je dopiero po zaschnięciu powłoki.



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/186/08.jpg[/img][/center]


    Oczywiście każda reguła, żeby była prawdziwa, musi mieć jakieś wyjątki. I tutaj także natrafimy na nie. Oto najważniejsze z nich:[list]
    [*]w przypadku onanistów sprzętowych jako aktywator muzy właściwej w grę wchodzi tylko mleko, może być zagęszczone,
    [*]dla osób zachłyśniętych japanstajlem polecam sake (w przypadkach skrajnego japanstajlu kolorowe drinki z dodatkiem sake – im bardziej kolorowe, tym lepiej),
    [*]zbrojenie spiralne - przy planowaniu rozmieszczenia przelotek jedyny akceptowalny rodzaj muzyki to... oczywiście twist.
    [/list]



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/186/09.jpg[/img][/center]


    No i teraz przyszła pora na najprzyjemniejszą część zbrojenia, bo pozostało nam już tylko wytestować nasze dzieło nad wodą. Przy tym etapie muza właściwa nie jest nam już potrzebna. Aktywator – wedle uznania



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/186/10.jpg[/img][/center]


    *„korkowe wyroby w kształcie cylindrów z otworem” – dokładnie w ten sposób na cle przetłumaczono mi ostatnio „rodbuilding cork handles” - obśmiałem się jak nigdy.


    [b]Tekst: Mekamil[/b]

  • Festival Muchowy Vision

    Przez admin, w Relacje,

    Kolejny Festiwal Muchowy Vision odbył się ... Bla bla bla. Tak wyglądałaby zapewne relacja z wielu imprez „cyklicznych” ale mimo, ze były poprzednie imprezy z tego cyklu, ta edycja rozmachem, rozmiarem, jakością i przygotowaniami przyćmiła te poprzednie tak ze warto by było chyba przy niej wyzerować licznik.

    Więc, może zacznę jeszcze raz?


    JA PIERDZIU!!!

    Nie przypuszczałem, że coś takiego jest możliwe w naszym słynącym z wyrafinowania kraju. Gdyby jakiś czas temu, ktoś mi powiedział, że będzie możliwe spotkanie nad Sanem, gdzie będą pokazy rzutowe, sponsorzy, ponad 100 osób, telewizja, zorganizowany transport na kwatery i... kapela jazzowa złożona z muszkarzy, to niechybnie odesłałbym takiego żartownisia w cholerę, tudzież na konkurs opowiadań s.f.
    A jednak udało się.
    Pewnego wrześniowego dnia nad San zjechali się muszkarze z całej Polski (z przewagą południowej). Spotkali się, by świętować zakończenie sezonu, razem się uczyć, miło spędzić czas przy kufelku i pogadać o sprawach ważnych i o tym, że Maryna piękny zad ma. Udało się zebrać w jednym miejscu zawodników, freaków, muszkarzy od urodzenia i poprzedniego wcielenia co najmniej, jak i tych, którzy łowią od niedawna lub też dopiero, jak nasz fotograf Dawid, dopiero zamierzają zacząć przygodę z muchówką.

    Pozwolę sobie w opowieści o festiwalu prowadzić skrajnie subiektywną narrację, mieszać fakty, osoby i miejsca, ubarwiać, koloryzować i opowiadać sprośne anegdoty – raz, bo mam na to ochotę, dwa; bo są miejsca, gdzie jednak festiwal... „był silniejszy od rzeczywistości”, czyli w krótkich słowach autorowi udało się razem z kolegami odmienić postrzeganie, że tak oględnie to ujmę .

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/185/1.jpg[/img]
    Michael Moore [/center]



    Przyjechaliśmy na imprezę dzień wcześniej, w czwartek. Pod jedyną knajpą w Zwierzyniu było już sporo uczestników. Niektórzy, zważywszy na późną porę, pokazywali że grawitacja to dla nich nic i można stać pod kątem 60 stopni od podłoża, opierając jedynie stopy na matce ziemi, a czoło o słupki werandy. Choć, jak na zawodowców przystało, postawa, która wpędziłaby w kompleksy Michaela Jacksona, nie przeszkadzała im w prowadzeniu narracji – o tyle żwawej, co momentami niezbyt na bieżąco z rzeczywistością Roku Pańskiego 2011, a bardziej przypominającą ożywioną gestykulacją pierwsze spotkanie Kolumba z Indianami .

    Część kolegów z Wrocławia przyjechała od razu po wrocławskim koncercie „Jazz and Fly Fishing” razem z niektórymi „członkami” zespołu i uskuteczniała połowy i brzegowe dreptactwo prawie od rana, przez co niestety chłopięta z kapeli nienawykłe do polskiej gościnności zwinęły się na kwaterę raźnym krokiem tropicieli węży. Cóż, przyjeżdżając na imprezę po 21 trudno liczyć na więcej .Organizatorzy mimo skrajnie trudnych warunków klęski urodzaju chmielu i żyta szybko uporali się z rozdzieleniem nas po kwaterach, rozdaniem materiałów, etc., za co wielki plus.

    Razem z naszym nowym redaktorem „Sztuki Łowienia” Igorem Glindą lądujemy na kwaterze z ludźmi z zespołu, co okazało się bardzo udanym pomysłem. Jako że dopiero powstałem po sześciu tygodniach leżenia po operacji i ledwo kuśtykałem o kulach, zwinąłem się z Igorem z imprezy dość szybko na kwaterę. Tam okazało się, że ekipa skandynawska jedynie wycofała się na z góry upatrzone pozycje, stawiając dla odwrotu zasłonę dymną zmęczenia po koncercie i w najlepsze jeszcze siedzą i gadają.


    Miło było poznać wreszcie w realu trzech z czterech członków zespołu: Håvarda – gitarzystę z Norwegii o ujmujących manierach i wspaniałym akcencie, perkusistę ze Szwecji Frederika – ksywa „Frishki Mami” (to wypisała mu na licencji Pani, starając się fonetycznie ogarnąć jego imię i nazwisko) i Tapaniego – cichego (jak te pozory potrafią zmylić) basistę z Finlandii. Oczywiście okazało się, że śpimy na pięterku i wystarczy wskoczyć po wąskich, krętych schodkach, co dla człowieka w pierwszym dniu o kulach jest zupełnie lajcikowym wyzwaniem. Naturalnie Fredrik i Tapani od razu zaoferowali się, że mnie wniosą, jednak po szybkim zmierzeniu się spojrzeniami doszliśmy do wniosku, że jeden waży z 15 kilo, drugi może z 8, a ja ze 150 i odpuszczamy temat. Po tak miłym łamaczu lodów rozmowa kręciła się już szparko, napędzana wiśniówką z piekła rodem, tak że ani się obejrzeliśmy, a była trzecia i czas na kimę.
    Rano wyrwały nas ze snu godnego misia w styczniu na Syberii radosne krzątania Pana, który przyniósł śniadanie. Może nie do łóżek, ale wielki plus dla organizatora za rozwiązanie tego w tak zmyślny sposób, bez drałowania przez wszystkich w jedno miejsce. Piątek będący dniem „przedfestiwalowym” obfitował w powitania dojeżdżających, coraz to nowych kolegów, wesołe historie (głównie za sprawą Karola Zacharczyka i opowieści o łowieniu w Bośni pięknych ryb) i oglądanie sprzętu.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/185/2.jpg[/img]
    Karol 'wiele aparatów' Zacharczyk[/center]



    Wszyscy spotykali się wokół wiaty Vision nad Sanem na powitanie i przygotowanie nad wodę. Ha! Byli nawet herosi, którzy ruszyli łowić, podczas gdy wielu delektowało się moczeniem butów jedynie.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/185/3.jpg[/img]
    Człowiek Osa ma dobre muchy[/center]



    Co pewien czas przemykał ktoś z miejsca na miejsce, ewentualnie do kibelka, zmyślnie wybudowanego za wiatą przez organizatorów. Pojawiła się ekipa sponsorska wypasionym Jeepem, przemknęli jazzmani, zajęci filmowaniem i zbieraniem materiałów do swoich filmów. Tu ciekawa historia – cały czas opowiadali, że potrzebują jednego ujęcia ze spora rybą, do kamery.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/185/4.jpg[/img]
    Chłopaki mają styl[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/185/5.jpg[/img]
    Jazzmani kręcą i zacieszają[/center]



    Więc zaczęliśmy im wkręcać, że przecież głowatek tu co niemiara i w ogóle to strach łowić na streamera, bo potrafi taka capnąć i z wędki zostaje dolnik, usmażony hamulec, a ryba heeeen za czwartym zakrętem przeżuwa właśnie resztki naszej wędki.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/185/6.jpg[/img]
    Igor i Frishki Mami dyskutują o muchach[/center]


    Na początku info zostało przyjęte entuzjastycznie, jednak w miarę jak dzień mijał, chyba zaczęli się orientować, że z tymi głowatkami to takiego miodu chyba nie ma .

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/185/7.jpg[/img]
    To był mistrzowski Shadow Cast[/center]


    Na co Igor zaproponował, że zaprowadzi ich, całkiem niedaleko, na słynną banię głowacicową i w ogóle będzie super, i jest szansa, że ich wędki zaznają trochę akcji wreszcie.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/185/8.jpg[/img]
    Igor Raji[/center]


    Więc drałują z całym swoim kramem filmowym (dwa Canony 60d, mikrofony, wzmacniacz i inne ćmoje boje) na tę nieszczęsną banię głowacicową. I co? Oczywiście, zanim zdążyli się rozłożyć ze sprzętem, wierzchem przewala się piękna głowatka, małe rybki w panice uciekają. Zaskoczenie na twarzach zupełne. Za chwilę drugi atak. Oczywiście, nim rozłożono sprzęt, było już po wszystkim .

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/185/9.jpg[/img]
    Idę tam gdzie głowatki widzę[/center]


    I tak mijał nam czas do wieczora, kiedy miało miejsce oficjalne rozpoczęcie imprezy w Remizie Koła Gospodyń Wiejskich czy jakoś tak. Ognisko przed wejściem, w środku bigos i szwedzki stół w polskim wydaniu. Ciekawie było oglądać pierwsze próby z ogórkami kiszonymi . Trafiłem do stołu z kolegami z Flytiers, udało się ciekawie porozmawiać o wędkach i łowieniu. Dobrze wiedzieć, że nie jesteśmy jedyną ostoją sprzętomaniactwa i rodbuildingu. Impreza robiła się coraz weselsza, coraz ciekawsza. Wspaniałe jedzenie! Następny dzień był tym „najważniejszym”, miały się wszak odbyć koncerty, pokaz, konkurs na najprzystojniejszego lipienia i inne takie.

    Poranek wita nas dziwnym pogłosem, okazuje się, że jakiś drań każdemu pod powieki garść piachu wrzucił. Zczołgujemy się na śniadanie po schodkach dla kozic, przy każdym kroku wybitnie odczuwając, jak bardzo umiar jest pożądany w życiu . Dzień rozkręca się leniwie, jednak dość szybko nadchodzi czas pokazów rzutowych. Pojawia się nad wodą Antti Guttorm i zaczyna wywijać pętle i pętliska.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/185/10.jpg[/img]
    Antti w akcji[/center]


    Tu ciężko, by język był równie giętki, co wygibasy podczas pokazów. Dość powiedzieć, że były podstawy podstaw w rzutach typu Spey. Od najbardziej elementarnego switch castu, za to z pełnym omówieniem jak wykonać i podstawowych błędów po coraz trudniejsze wariacje – od takich podstaw jak zmiana kierunku linki po coraz bardziej skomplikowane sposoby rzucania. Snake, Snap-T, Snap-C, Perry Poke – doczekaliśmy czasów, gdy nad naszymi rzekami ktoś wykłada taką „czarną magię”. Czyżby miało się okazać, że nowoczesne muszkarstwo nie równa się nadupcaniu wody nimfami? Kto by pomyślał! Pokaz obejmował również omówienie rożnych wędzisk i całych zestawów – była więc full belly, głowica scandi i pokazanie underhandu, nawet pojawiły się zestawy skagitowy i switch, wzbudzając spore zainteresowanie.



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/185/11.jpg[/img]
    Łoo Panieeee, to był rzut ....[/center]



    Odpowiednia pozycja, kotwiczenie tipa linki o wodę, różne pułapki czekające na nas w trakcie – wszystko to zostało omówione, na koniec okraszone mocnym akcentem: pojedynczy snake, podwójny, potrójny – tu już brwi ze zdumienia wszyscy mają na plecach – i na koniec poczwórny. Pełen wypas, ale z dystansem do tego i zaznaczeniem, że to głównie jest muskułu prężenie . Po pokazach przyszedł czas na trening i instruktaż w mniejszych grupach, wcześniej zapisanych kolegów.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/185/12.jpg[/img]
    Antti, skagit i zestaw głośnomówiący[/center]



    Pojawiła się kuchnia polowa, więc i uwaga większości, niebiorącej udziału w szkoleniu, odwrócona została dość skutecznie. Wielu rozpierzchło się po wodzie, mając nadzieję na złowienie „najprzystojniejszego lipienia”. Ok godz. 16 na scenie pojawia się pierwsza kapela Paradise of Pigs – trio polsko-szwajcarsko-amerykańskie, pod dowództwem Raja.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/185/13.jpg[/img]
    Raj podczas występu[/center]



    Zagrali kilka fajnych kawałków, ale niestety publiczność była mała – większość łowiła, uczyła się rzutów i pożywiała przy obficie zastawionych stołach. Muzycy też dość szybko się zawinęli, obiecując wrócić na scenę wieczorem.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/185/14.jpg[/img]
    Apokaliptyczny Rolli[/center]




    Po zakończonych kursach wreszcie pod wiatą zjawił się Antti, była szansa porozmawiać, podpytać, wyjaśnić wątpliwości, zarówno dotyczące techniki rzutu, jak i doboru sprzętu. Dzięki krótkiej rozmowie utwierdziłem się w pomyśle kija switchowego jako narzędzia na Wisłę, streamerowanie na rzekach i na morskie łowy.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/185/15.jpg[/img]
    Antti i TVN24[/center]


    Wreszcie „najdenszła wiekopomna chwila” i na scenę wkroczyły największe gwiazdy imprezy, zespół Jazz and Fly Fishing – najlepsi jazzmani wśród muszkarzy i najlepsi muszkarze wśród jazzmanów.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/185/16.jpg[/img]
    Koncert 1[/center]


    Bardzo fajne, energiczne wejście. Klimat koncertu – nieziemski, z jednej strony szumi San, z drugiej płynie muzyka, wszystko w otoczeniu ludzi o podobnie zwichrowanej psychice. Zagrali wiele kawałków z płyty „Slow Walking Water” – polecam każdemu, naprawdę dobra i ciekawa pozycja. Na festiwalu była szansa kupić ją razem z autografami autorów.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/185/17.jpg[/img]
    Harvard[/center]


    Jednak jak wszystko, co dobre, koncert też skończył się szybciej, niż każdy by sobie życzył. Muzycy zeszli ze sceny, a pod scenę wjechała... wielka, biała ciężarówa. Dopiero po chwili okazało się, że na pace tej ciężarówki będzie wyświetlany film z ekspedycji na Plateau Putorana. Wojtek Krasnopolski przywiózł świeży materiał (wyprawa była w lipcu). Prawdziwe adventure i przygoda, na wielką skalę. Totalnie dzikie rejony, wspaniałe tajmienie, niesłychane połączenie obrazów i muzyki rosyjskiego zespołu „Leningrad” – naprawdę doskonały film. Nie udało się mi tego potwierdzić, ale ponoć ma być przygotowany z wyprawy film dla Discovery Channel!

    Po filmie nadszedł czas na jam session muzyków z Paradise of Pigs i Jazz and Fly Fishing. O ile muza była świetna, to warto by trochę ograniczyć przy następnej edycji festiwalu wstęp na scenę. Niby śpiewać każdy może, ale może czasem lepiej nie .

    Po przejęciu wreszcie mikrofonów zagrano kilka ciekawych polsko-angielskich szlagierów, jak choćby „Pinokio miał drewniane jaja” czy „Moja ryba”. Tu wielkie brawa dla Raja, który mimo ograniczonej znajomości polskiego dawał z siebie wszystko razem z perkusistą „Frishki Mami”.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/185/18.jpg[/img]
    jam session – Frederik śpiewa[/center]


    Warto też wspomnieć o krótkim pojawieniu się na scenie Krzyśka Więcława z Vision, który wykonał na gitarce dzikie harce i pomknął dalej organizować i doglądać przebiegu spotkania.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/185/19.jpg[/img]
    Organizator w akcji[/center]


    Nadeszła dość chłodna noc, w miarę kursów busika pod scenę robiło się coraz luźniej. Wytoczono beczki z płonącymi polanami dla ogrzania niedobitków i trwały ciekawe rozmowy, oświetlane z jednej strony ogniem, z drugiej wielkim balonem sponsora – firmy Jeep. W końcu i mnie udało się załapać na busa i bardzo krótki ciąg dalszy na kwaterze – jazzmani ruszali na lotnisko już o 7 rano, więc tylko krótka pogaducha, próby umówienia się na ryby na następny sezon i... tyle!

    Niedziela była zupełnie luźna, do łowienia, spania, nadrabiania zaległości towarzyskich i odpoczynku.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/185/20.jpg[/img]
    Wieczny truchtem depcze kiełże[/center]


    Podsumowując, impreza doskonała, organizatorzy praktycznie pod każdym względem byli przygotowani. Wiadomo, jak przy każdym „pierwszym razie” było sporo nerwów i zdarzały się jakieś drobne niedociągnięcia, ale... jak na rozmach imprezy, bardzo małą liczbę zaangażowanych osób – udało się świetnie.

    Duże brawa dla organizatora, firmy Vision, za porwanie się na taką imprezę – ponad 120 osób! Sporo to musiało kosztować wyrzeczeń, a jeszcze więcej nakładów. Cieszy, że inwestują nie tylko w firmę, ale też i rozwój naszego muszkarstwa.

    W ramach samochwały też muszę swój udział podkreślić – udało się mi namówić jazzmanów do przyjazdu do Polski na festiwal. I zupy zjadłem dwie porcje . Również podkreślić muszę zaangażowanie Igora i Raja – szczególnie Raja za zorganizowanie, transport i użyczenie instrumentów na koncert we Wrocławiu.

    Ja już odliczam czas do następnej edycji.
    [b]Tekst: Kuba Standera
    Foto: Dawid Prowadzisz „dawid_”[/b]

  • [center][b][u]Rodbuilding pod strzechą - czyli jak to się zaczęło ...[/u][/b][/center]


    [center][img]http://www.jerkbait.pl/art/photos/170/jfc.jpg[/img][/center]


    Długo zastanawiałem się nad tym, kiedy właściwie rozpoczęła się moja pierwsza przygoda z rodbuildingiem. Nie był to w każdym razie prosty scenariusz, gdzie zasobny w wiedzę zdolny młodzieniec dokonuje ambitnych przeróbek nieudolnie fabrycznie poskładanych wędzisk, lub za uciułane pieniądze kupuje zestaw budżetowych komponentów i kręci z tego piękne i funkcjonalne dzieło sztuki użytkowej. Nawet dzisiaj, kiedy już co nieco wiem i umiem, z podziwem patrzę na niesamowite debiuty kolegów. Niesamowicie udane i bardzo odważne. Czasem faktycznie jest to przeróbka jakiegoś zapomnianego kijka, który czasy świetności ma już dawno za sobą i nagle doczekuje się „drugiej szansy”. Czasem jest to konstrukcja od podstaw, estetyczna, elegancka, taka na jaką na pierwszy ogień nigdy bym się nie zdecydował. Bez wątpienia to zasługa indywidualnych predyspozycji, zdolności manualnych i wyobraźni, ale także coraz lepszego dostępu do informacji: filmów na YouTube, stron pracowni rodbuildingowych, zagranicznych for internetowych, a także portali takich jak j.pl. Moje początki były mozolne, trudne i brudne, rozciągnięte w czasie, ba, z dumą mogę powiedzieć, że sięgają PRL-u, co jak na mój rocznik (’78) jest całkiem dobrym wynikiem.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/184/1.jpg[/img]
    Czarny okres (błędów i wypaczeń)…[/center]


    Ciągoty do psucia rzeczy istniejących (i działających) i tworzenia z nich nowej (wątpliwej?) jakości miałem już od małego. Nierzadko były to próby w ramach modelu dziecko + zegarek + scyzoryk. Cóż zrobić, tak to już jest z pędem do wiedzy praktycznej u chłopca w okresie wczesnej podstawówki. Ale przejdźmy do konkretów. Odpowiedzialność (winę?) za zaczepienie mi wędkarskiego bakcyla bez wątpienia ponosi mój Dziadek Edward, czyli Tata mojego Taty. Był on wytrawnym łowcą karpi, który największe swoje sukcesy odnosił – w podeszłym wieku – na Zalewie w Janowie Lubelskim. Łowienie z Dziadkiem wciągnęło mnie bez reszty, wiec bardzo szybko zagoniłem Tatę do zrobienia karty wędkarskiej, żeby swoje wędkarskie praktyki rozciągnąć poza krótki okres wakacji spędzanych w Janowie. Tata był wędkarzem średnio wierzącym i niepraktykującym, ale kartę zrobił. To znaczy łowił ryby jako dziecko, w Janowie i okolicach. Bardziej w okolicach, bo w czasach jego dzieciństwa o Zalewie nikomu się w Janowie nie śniło. Początkowo nasze wyposażenie stanowił piękny, dwumetrowy polski spinning z pełnego włókna szklanego oraz lekki bambus o długości ca. 4m. Nie pamiętam już, która wędka była pierwsza i czy bambus dostałem od Dziadka, czy była to jakaś stara wędka Taty, a może mojego Brata? Pamiętam jednak, że wymagał on konserwacji, tj. oskrobania, położenia nowego lakieru i wymiany omotek. O ile mnie pamięć nie zawodzi zrobił to Tata, a ja powtórzyłem ten zabieg po kolejnych kilku latach używania. To właśnie był nasz wspólny początek.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/184/2a.jpg[/img]
    Nieśmiała próba zerwania z nawykiem[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/184/2b.jpg[/img]
    Cóż za ekstrawagancja![/center]




    Mój indywidualny debiut nastąpił jednak nieco później, choć zapewne nie miałem wtedy jeszcze nawet dziesięciu lat. Stało się to ponownie za sprawą Taty, który rozpalił moją wyobraźnię opowiadaniami o swoim pierwszym wędzisku, które miało dolnik z leszczyny, a szczytówkę z jałowca. Zamiast żyłki Tata używał wiązanych końskich włosów, co czyniło z tego zestawu broń w sam raz na dorodne płocie z Trzebency (czy też Trzebenszy, jak podają niektóre źródła), ale zbyt delikatną na karpie z Branwi i Bukowej czy wielkich leśnych stawów w okolicach Malińca. W owym czasie właśnie taka wędka była mi potrzebna. Taka, której nikt mi nie ukradnie, ani której nie zepsuję. Prędko wprowadziłem zamiar w czyn. Moją ofiarą nie padł wprawdzie żaden jałowiec, bo Tata nie pozwalał nam wycinać leśnych drzew i krzewów, ale blank wykonałem w całości z leszczyny, której pod dostatkiem rosło u dziadków pod szopą. Przelotki umocowałem do niej dratwą, a nawet przywiązałem uchwyt pod kołowrotek. Czy kiedykolwiek użyłem jej z kołowrotkiem – nie wiem, po 25 latach trudno mi to sobie przypomnieć. Ale chyba tak. Ta zacna wędka, choć za ciężka jak na możliwości dziecka, służyła mi dzielnie zawsze wtedy, kiedy Tata nie miał czasu wybrać się ze mną na Zalew na „prawdziwe” ryby, tj. karasie i karpie. Łowiłem na nią – uwaga – cierniki na rzece Białce i kiełbie w tak zwanym Rowku – czyli potoku, który doprowadzał wodę ze źródła artezyjskiego (czyli Stoków) pod browarną górą. I niech mi ktoś powie, że nie był to sportowy połów ryb! Był i to jeszcze jak. Moje zdobycze nadawały się wyłącznie do wypuszczenia.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/184/3a.jpg[/img]
    Pierwsza rękojeść z elementami alu[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/184/3b.jpg[/img]
    Przelotka pod kolor[/center]



    Jednak czas upływał i tropienie cierników w wodzie po kostki (no, może po kolana) przestało mi wystarczać. Nawet dorodne karasie z Zalewu nie cieszyły tak, jak na początku. Myśl o regularnym łowieniu karpi opętała mnie bez reszty. Ale potrzebowałem w związku z tym lepszych wędek. Na dobry początek otrzymałem od dziadka kolejny, tym razem mocny bambus. W międzyczasie nastąpiła w kraju zmiana ustrojowa, rynek się otworzył i wędki zza wody stały się łatwiej dostępne. W maleńkim sklepiku wędkarskim na warszawskich Jelonkach upatrzyłem sobie teleskop Abu, potwornego szklaka, o długości chyba 4,70m. Miał zdumiewająco dużą średnicę i wiele ważył. Zbyt wiele jak na mnie, ale co tam, trzymałem go ze 30cm powyżej uchwytu kołowrotka. Monstrum nie miało przelotek. Pamiętam, że jeździłem po nie na ulicę Sokołowską, do warsztatu rzemieślniczego, który produkował „porcelanki”. Nabyłem komplet blaszanych przelotek z plastikowym kółkiem i białym, porcelanowym pierścieniem i własnoręcznie zamontowałem na żywicę epoksydową. Metalowy uchwyt umocowałem klasycznie, na omotkę z dratwy. Ależ to było (jak mi się wydawało) wspaniałe wędzisko! A rzut takim zestawem z chlebową pigułą na sprężynie urastał do rangi sztuki, która – mimo mizernych warunków fizycznych - udawała mi się chyba nawet lepiej niż tacie. Kto kiedykolwiek rzucał czymś takim, wie o czym mówię. Aż dziw bierze, że rzucający, a dziecko w szczególności, było w stanie utrzymać równowagę i nie skąpać się przy okazji.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/184/4.jpg[/img]
    Zerwanie z czernią[/center]



    Po przygodzie z Abu przyszedł okres na przeróbki. Na pierwszy ogień poszedł lekki bambus, który po prostu wymagał konserwacji. Po przewinięciu przelotek i polakierowaniu lakierem nitro złowił jeszcze nie jednego szczupaka na fosie (czy też forcie) przy ulicy Kocjana. Wymieniłem także przelotki w moich spinningach z pełnego włókna szklanego. Jak się okazało – głównie dla zasady – bo niewiele im to pomogło. Lata dziewięćdziesiąte trwały w najlepsze, łowiłem całkowicie samodzielnie, a rynkowa oferta wędzisk rosła. Wkrótce też stare szklaki poszły w odstawkę, bo (uwaga!) mama kupiła mi piękny, czarny szklany teleskopik Daiwy, który zapewne był nieudolną podróbą, ale jak świetnie leżał w ręku! Miał długość 210 lub 240cm i naprawdę służył do wszystkiego: od połowu karasi i linów na spławik, poprzez łowienie karpi na grunt, szczupaków na żywca, aż do spinningowania za szczupakiem i okoniem. Wędkarskie sezony mijały jeden za drugim, lata upływały, a ja w szkole średniej zacząłem zarabiać na korepetycjach własne pieniądze. Za uciułane z trudem parę złotych nabyłem pierwszą „prawdziwą” wędkę: Balzer Edition IM6. Nie spodziewałem się wtedy, że ta wędka – „zamordowana” w końcu przez bezmyślność kolegi, któremu ją pożyczyłem – dostanie ode mnie drugie, a nawet trzecie życie. Do dziś wspominam ten kij z łezką w oku, byłem w nim tak zakochany, że – gdyby nie silna motywacja do używania go w praktyce – nadawałby się na ołtarzyk. Przyducha 1997 roku zmasakrowała moje warszawskie i podwarszawskie płytki kacze dołki i wygoniła na Wisłę. W związku z tym kupiłem też mocniejszy kij – Abu Baltic. Kilka lat na Wiśle było dla mnie momentami okresem prawdziwego wędkarskiego Eldorado. Ale co tu dużo mówić: z czasem warszawski odcinek rzeki zaczął się „psuć”. Postanowiłem coś zmienić, zacząć wędkarskie poszukiwania. I tak trafiłem na jerkbait.pl.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/184/5a.jpg[/img]
    Split-grip[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/184/5b.jpg[/img]
    Zaczep[/center]



    Do tego momentu nie miałem praktycznie styczności z wędkarskimi mediami za wyjątkiem czasopism. Łowiłem sobie po swojemu, choć dość nowocześnie, bo w tym czasie już prawie wyłącznie na sztuczne przynęty. Nagle skonstatowałem, że obok mnie istnieje pokaźna rzesza wędkarzy jakby z innego świata. Byłem pod dużym wrażeniem tego jak i gdzie można łowić ryby. O tego czasu mój rozwój popychający mnie nieuchronnie i nieodwracalnie w kierunku rodbuildingu poszedł w pewnym sensie dwutorowo. Z jednej strony odkryłem istnienie rodbuildingu w ogóle, w tym – pracownie rodbuildingowe. Zrozumiałem, że wędzisko może być dobrze lub źle uzbrojone i jak można wykorzystać/poprawić jego walory użytkowe prawidłowym uzbrojeniem. Stąd był już tylko krok do pierwszych odwiedzin w Fishing Center i zakupu kompletu przelotek do mojego Abu Baltic. Zdjęcie starych, topornych przelotek nie nastręczyło mi specjalnych problemów. Nowe nawinąłem ręcznie (oj, długo jeszcze pracowałem w ten sposó . Do lakierowania pokusiłem się już jednak o skonstruowanie prowizorycznej kręcioły: z silniczka z odzysku – od tańczącej puszki Coca-Coli, kilu deseczek i… klocków Lego. Poważnie, to nie żart, kółeczka z Lego pełniły funkcję rolek. Początki były trudne, a lakier nakładany zbyt cienką warstwą. Ale mimo jeszcze kilku sezonów na Zalewie Zegrzyńskim i Wiśle – omotki trzymają się do dziś.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/184/6a.jpg[/img]
    Teraz Polska![/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/184/6b.jpg[/img]
    Wszystkie przelotki w jednolitym stylu…[/center]



    Z drugiej strony zrozumiałem, że żeby zwiększyć moje szanse na udane połowy powinienem „pofatygować się do ryb”, tzn. zacząć łowić z wody. Początkowo pływałem na wiosłach po Narwi w okolicach Gzowa i Pogorzelca. Szybko jednak zaopatrzyłem się w silnik spalinowy Suzuki DT5, który służył mi bezawaryjnie przez wiele lat i pewnie grubo ponad tysiąc motogodzin. Rozszerzyłem moje łowiska o Wisłę i Narew w okolicach Modlina oraz o Zalew Zegrzyński. Ponieważ były to dla mnie nieznane wody zacząłem łowić na trolling. Początkowo na tradycyjne zestawy spinningowe. Z czasem przerzuciłem się na multiplikatory, tak mi było wygodniej i praktyczniej. I to był gwóźdź do przysłowiowej trumny. Rodbuildingowej. Jak mówią: potrzeba matką wynalazków. Tak było i w moim przypadku. Po prostu podaż rynkowa wędzisk z pazurem całkowicie nie odpowiadała mojemu zapotrzebowaniu. Co tu dużo mówić – w Polsce nadal nie odpowiada, a nawet, gdyby tak było i tak bym nie korzystał. Tak bardzo wrosłem w rodbuildingową glebę, że prawie nie kupuję już gotowych wędzisk. Pierwszym castem, który zbudowałem od podstaw, był wspomniany wyżej Balzer Edition IM6. Ponieważ swego czasu pożyczyłem go koledze, który postarał się o to, żeby z dwuskładu stał się travelem, nie miałem w zasadzie nic do stracenia. Poskładałem połamaną szczytówkę na spigocie i wykorzystaniem zewnętrznej tulei. Po uzbrojeniu w nową rękojeść i przelotki kijek dzielnie służył mi przez kilka sezonów trollingowych do lekkich zastosowań, łowiąc okonie, i – rzadziej – sandacze i szczupaki. Potrzebowałem jednak także nieco krótszych i cięższych wędek, a z czasem przerzuciłem się prawie w 100% na kije medium heavy i cięższe.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/184/7.jpg[/img]
    …zaczep także[/center]



    Co ciekawe Balzer pojawił się moim arsenale po raz kolejny, już po wycofaniu go ze „służby”. Otóż swego czasu wszedłem w posiadanie boleniowego blanku ATC – bardzo nieudanej i dziwnej konstrukcji. Miał on grubościenną, ciężką szczytówkę, przesztywnienie na złączu i lekki, elastyczny, cienkościenny dolnik. Po kilku próbach sensownego uzbrojenia dałbym pewnie za wygraną, gdyby w moje ręce nie wpadł dolnik od Balzera. Okazało się, że ta solidna konstrukcja świetnie zgrywa się ze szczytówką „dziwadła”. Po lekcji dopasowywania elementów łączenia części blanku w Fishing Center udało mi się osiągnąć satysfakcjonujący efekt. Uprzedzam jednak, że nie jest to proste zadanie. Polega na zaznaczaniu dolnika jasną kredką, wkładaniu w gniazdu, obracaniu, a następnie mozolnym szlifowaniu drobnoziarnistym papierem ściernym. Zebranie kilku setnych milimetra więcej niż trzeba może powodować nieprawidłowe przyleganie bądź klikanie złącza. Skutki dopasowania były na tyle dobre, że wkrótce wędzisko przeszło pierwsze testy w Polsce i w Szwecji. Zostało uzbrojone nietypowo w stożek na dużych przelotkach Alconite typu Y. Czy to wysokie przelotki, czy też właściwości szczytówki sprawiły, że stało się prawdziwą dalekosiężną armatą, miotającą przynęty poza zasięg wzroku. W tym roku, ponieważ otrzymałem w prezencie blank MHX o zbliżonej mocy sprzedałem moją hybrydę koledze, żeby mieć pretekst do uzbrojenia kolejnego wędziska. Jak się później okazało nie był to do końca przemyślany krok, ale to temat na inną opowieść. Tak, czy siak – Balzer/ATC na tegorocznym wyjeździe do Szwecji złowił kilka naprawdę ładnych szczupaków, potwierdzając swoją klasę i walory użytkowe.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/184/8a.jpg[/img]
    A wszystko pod czerwono-srebrną Daiwe Advantage[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/184/8b.jpg[/img]
    Nawet wstawka z woven carbonu[/center]



    Po pierwszych, nieśmiałych przeróbkach i przebudowach wędek przyszła kolej na konstrukcje budowane od początku do końca z użyciem dedykowanych blanków i komponentów. Jak już wspomniałem były to raczej ciężkie wędki: Batson z serii Saltwater jako sumowy kij trollingowy, St. Croix 2C80HF2 o mocy 40lb (ta wędka ma u mnie dożywocie, w tym roku być może doczeka się przeróbki), Batson MB845 (kolejne dożywocie), dwa Batsony SH medium heavy i heavy… Z założenia były to konstrukcje budżetowe. Dobór wszystkich komponentów podyktowany był najczęściej ich walorami użytkowymi, a właściwie wskaźnikiem „price per value”. Najczęściej mój wybór padał na przelotki Forecast. Jak do tej pory nie zauważyłem negatywnych aspektów ich stosowania, są tanie, trwałe i dość lekkie. Może ich wygląd nie jest tak atrakcyjny jak np. Alconite, czy SiC gun smoke, ale obserwowana wartość użytkowa nie odbiega wiele od wyżej wymienionych. Jednak już np. jako przelotkę szczytową wybierałem najczęściej Fuji SiC – żeby nie kusić losu w tym newralgicznym miejscu. Uchwyty montowałem prawie wyłącznie Fuji, a rękojeści piankowe – jako tanie, estetyczne i praktyczne. Można powiedzieć, że robiłem wędziska do łowienia ryb, nie skupiając się na walorach wizualnych przy zachowaniu proporcji poszczególnych elementów i przyzwoitej jakości wykonania, czyli takiej, która gwarantuje bezawaryjne użytkowanie. Wszystkie powyższe wędziska ukręciłem w rękach i przy wykorzystaniu mojej prowizorycznej suszarki. To najlepszy dowód na to, że rodbuilding w wydaniu garażowym nie wymaga dużych nakładów za wyjątkiem kosztu samych materiałów do budowy wędziska. Tu też warto nadmienić, że napiętość cenowa możliwych wariantów wykonania jest bardzo duża. Jeżeli np. do konstrukcji wędziska użyjemy blanku za 250PLN, to gotowa wędka może kosztować równie dobrze 400-450 co 700PLN.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/184/9.jpg[/img]
    Polish style’u ciąg dalszy – ECS bez ‘gwintu’[/center]



    Szczerze mówiąc koncepcja budowy „wędzisk do łowienia ryb” sprawdziła się w praktyce. Zbudowałem kilka kijów o walorach użytkowych dopasowanych do moich preferencji, choć nie wszystkie zagrzały/zagrzeją u mnie miejsce. Z czasem preferencje się zmieniają, rośnie świadomość dostępnej oferty rynkowej, a i oferta rynkowa podlega nieustającym zmianom. Większość z wyżej wymienionych wędzisk zaliczyła wiele pięknych ryb, potwierdzając, że nie uchwyty Matagi, przelotki w tytanowych ramkach i slant bridge łowią ryby, a wędkarz i wędzisko – dobrze dopasowane użytkowo do danej metody. A jednak… Kiedy minęło ładnych kilka miesięcy, a może i kwartałów od skonstruowania ostatniego „smutnego”, jednolicie czarno wykończonego kija, stwierdziłem, że czegoś w moim rodbuildingu brakuje. Indywidualnego rysu, odrobiny urozmaicenia? Pierwszym projektem, który odrobinę mnie rozruszał był wyżej wymieniony, nieszczęsny ATC, który wymagał nieco więcej indywidualnego zaangażowania. Choć projekt był znowu prawie całkiem czarny, pozwoliłem sobie na „ekstrawagancję” w postaci wstawek z nitki w kolorze miedzianym w omotce. Nawet ładnie wyszło. Następne odstępstwo popełniłem składając kijek pod szwedzkie pstrągi – IP842. W tym przypadku pozwoliłem sobie nie tylko na wstawki, ale także aluminiowy element ozdobny pod gulałkę, a właściwie gumowy kapsel. Tym samym uczyniłem podwaliny pod nowy rozdział w moim rodbiuldingowym życiu.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/184/10.jpg[/img]
    Praktyka mówi jasno – tylko spirala[/center]



    Na początku bieżącego roku zanosiło się na to, że w ciągu nadchodzących miesięcy czeka mnie realizacja co najmniej kilku projektów konstruktorskich. Uznałem, że jest to właściwy moment, żeby się w końcu doposażyć i oddać dziecku kółka z klocków Lego. Akurat w tym czasie pojawiła się na j.pl oferta sprzedaży bardzo funkcjonalnego i przemyślanego kombajnu rodbuilderskiego – suszarki i nawijarki. Nie namyślając się długo zamówiłem ten zestaw u kolegi z forum. Jak się okazało, był wart każdej wydanej na niego złotówki. Z dnia na dzień składanie wędek stało się znacznie łatwiejsze, a delikatne skomplikowanie formy mniej zobowiązujące i nie ograniczone niedogodnościami technicznymi. W pierwszej kolejności na nowych „maszynach” ukręciłem wędziska na dwóch blankach MHX-a, w tym jeden w ramach przyjacielskiej przysługi. Projekt był, można powiedzieć: prestiżowy, więc w przypadku rękojeści i omotek pozwoliłem sobie na dodanie elementów wykończenia dotychczas prawie nie spotykanych w moich konstrukcjach. Przyłożyłem się także do prac lakierniczych, przyjmując za standard kładzenie na omotkach dwóch cienkich warstw. Ogólny efekt był w mojej ocenie dość udany.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/184/11a.jpg[/img]
    Projekt budżetowy[/center]


    Wtedy mnie olśniło. Nadanie wędzisku odpowiednich cech użytkowych poprzez odpowiedni dobór blanku i jego właściwe uzbrojenie jest i powinno pozostać kwintesencją rodbuildingu. Ale budowa wędki jako taka, samo tworzenie przedmiotu, osiągnięcie biegłości w doborze komponentów, ich wzajemnym zgraniu, w technice wykończenia, a w końcu osiągnięcie szeroko pojętego efektu, w tym wizualnego, daje ogromną satysfakcję. Mało tego – już nawet dochodzenie do koncepcji wędziska, jej wizualizacja – a więc szkic, projekt, to świetna gimnastyka dla wyobraźni. Tak, tak – zacząłem szkicować moje projekty wędzisk. Dzięki temu już na tym etapie można wyeliminować sporo „paskudnych” pomysłów, potencjalnych błędów. Rodbuilding może być zabawą i przyjemnością samą w sobie. I – jeżeli się nim zajmiecie – prawdopodobnie prędzej, czy później się nią stanie. Bo – bad news – rodbuilding jest niebezpieczny. Wciąga. W zasadzie sam w sobie może stać się hobby, na równi z łowieniem ryb. Śmiem twierdzić, że w przypadku konstruktorów wędek na własne potrzeby, nie można mówić o onanizmie sprzętowym. Czym innym bowiem jest zamówienie u profesjonalnego rodbiuldera pięćdziesięciu wędzisk – minimalnie różniących się cechami użytkowymi i przeznaczeniem, a czym innym ich kompleksowe, bądź częściowe własnoręczne skonstruowanie. W tym drugim wypadku podstawą może być czerpanie satysfakcji z samego procesu tworzenia i efektu, a nie z faktu posiadania. Radość mogą sprawiać różne rzeczy: skonstruowanie funkcjonalnej i proporcjonalnej, wyważonej kolorystycznie i pod względem kształtu rękojeści, rozpracowanie właściwego dla ugięcia danego blanku spacingu, nadanie wędzisku dobrych właściwości rzutowych poprzez nieszablonowy dobór przelotek, a w końcu: położenie idealnej omotki. Tu nasuwa mi się analogia do narciarstwa, którym pasjonuję się od lat. W przeciwieństwie do narciarskich turystów, do zaliczenia udanego wyjazdu potrzebuję kilometra czy dwóch pustego i naśnieżonego stoku, i dwóch par nart. Mogę na nim spędzić 8 godzin dziennie, dając z siebie wszystko w poszukiwaniu idealnego skrętu carvingowego. Jeżeli jestem umiarkowanie zadowolony z 2-3 łuków na jeden zjazd – to już duże osiągnięcie. Podobnie jest z omotką – dążenie do perfekcji w jej wykonaniu jest równie ważne jak sam efekt końcowy. W związku z tym chyba nigdy nie powinno się być do końca zadowolonym z jakości wykończenia.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/184/12a.jpg[/img]
    Powrót do czerni, ale nie do końca[/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/184/12b.jpg[/img]
    Srebrne akcenty samego szczytu[/center]


    Na koniec chciałbym podzielić się jeszcze jedną uwagą, która nasunęła mi się, kiedy pomyślałem o przyszłych rodbiulderach amatorach. Rodbuilding jest sztuką przemyślenia, wyciszenia i cierpliwości. Presja czasu, otoczenia, efektu końcowego bardzo źle wróży powstającemu wędzisku. W rodbuildingu profesjonalnym, zarobkowym wygląda to oczywiście nieco inaczej. Zawodowi konstruktorzy wędek dysponuję szeroką wiedzą, wzorcami i świetnym warsztatem, rozumianym jako umiejętności manualne i narzędzia. Amatorzy powinni zadbać o czas na pracę koncepcyjną, o możliwość wykonania testów ugięcia, testów rzutowych i nie śpieszyć się przy wykonywaniu wędziska. To sprzyja pogłębianiu wiedzy praktycznej i świadomemu osiąganiu określonych efektów. Powinni także zadbać o minimum wyposażenia warsztatowego, tj. (nawet zaimprowizowaną) suszarkę, podstawkę do nawijania omotek i ścisk do rękojeści. Bez tych udogodnień konstruowanie wędki jest mało komfortowe, przez co nerwowe. To z kolei utrudnia, czy też wyklucza czerpanie radości z całego procesu wykonania wędziska. Cieszmy się rodbuildingiem tak, jak można cieszyć się wszystkim, co staramy robić się najlepiej jak potrafimy. Czego Wam – i sobie także – życzę.


    [b]Tekst: krzysiek
    Zdjęcia: Piotr Kędra[/b]

  • W poprzedniej części artykułu (tutaj możesz przeczytać poprzednią część: [url="http://www.jerkbait.pl/?p=1086"]Z wędką przez świat - Amazońska adrenalina - rozmowa z Voitkiem - część II[/url] główny nacisk położyliśmy na rozpoznanie Amazonki. Tym razem skoncentrujemy się na faworycie Wojtka, rybie, która prostuje kotwice, której branie powoduje wylew adrenaliny do mózgu a ręce drżą jeszcze długo po wyciągnięciu jej z wody - tucunare. Zapraszam na kolejną partię unikatowej wiedzy, która jak myślę, pomoże zarówno miejskim wojownikom, jak i wytrawnym globtrotterom na realizację wycieczki do amazońskiego, wędkarskiego raju.

    [b]Remek: [i]Ulubione gatunki ryb, za którymi się uganiasz. Dlaczego właśnie one? Czy są one również celem podróży innych osób, a może to Twoja osobista preferencja?[/i][/b]

    [b]Voitek: [/b]Ja z zamiłowania jestem spinningistą, a więc Tucunare, tucunare i jeszcze raz tucunare. Dorzecze Rio Negro to mekka dla miłośników tej ryby. Jest to cały ogromny ruch w USA – ludzi, którzy co rok przyjeżdżają do Amazonii szukać mitycznego peacock bass. Dość powiedzieć, że rekord świata w łowieniu tej ryby dopiero w zeszłym roku wrócił do Brazylijczyków a od kikunastu lat był regularnie poprawiany przez Amerykanów. Dlaczego ta ryba? Hmm. Pierwsza, którą złapałem w życiu wzięła kiedy niewprawnie rzucony wobler trafił w pień nieco podtopionego drzewa, odbił się i leciał kilkanaście centymetrów nad lustrem wody. Ryba stała o jakieś 5 metrów z lewej co nie przeszkodziło jej wyskoczyć w powietrze i zabrać lecący wobler na moich oczach. Dzesiątki razy musiałem demontować czterokrotnie utwrdzane stalowe kotwice wyprostowane impetem uderzenia. Na moich oczach metr od łódki duże tucunare połknęło zaciętą wcześniej kilogramową rybę holowaną już do ręki. Tucunare uwielbia uderzać na powierzchni wody. Robi to z wielkim hukiem waląć wściekle ogonem o powierzchnię co ma prawdopodobnie ogłuszyć małe rybki na które poluje. Pamiętam mojego przyjaciela, który dociągał wobler już do burty kiedy to pięciokilogramowe tucunare postanowiło zaatakować. Huk tuż przy burcie i pociągnięcie było tak nagłe, że silny jak tur facet prawie wyrzucił wędzisko do wody! I wyobraźcie sobie to. 6:00 rano lekka mgiełka. Wpływacie na cichutkie jeziorko zupełni martwe w Amazonii. Nagle zarzucacie wobler i odgłos jego upadku daje tucunare sygnał, że pora na śniadanie – ktoś przecież zaczął polować! Nagle woda eksploduje. W powietrze latają nie tylko małe rybki i fontanny wody, ale wszystko co żyje, nawet kilogramowe i więsze ryby! Tak to jest polowanie tucunare!!! Najgorsze że jedyne co trzeba zrobić to wytrzymać presję i precyzyjnie zarzucić wobler przewidując miejsce następnego ataku! Nie łatwa sztuka – gwarantuję wam. Sam wyciągałem już kotwice z moich pleców! Adrenalina nie pomaga w precyzji a jest nas przecież dwóch na łodzi.

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/183/15.jpg[/img][/center]
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/183/16.jpg[/img][/center]
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/183/17.jpg[/img][/center]
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/183/20.jpg[/img][/center]



    [b]Remek: [i]A w jakich miejscach, oprócz tych, jak powiedziałeś oddalonych, szukać tucunare? Jak wyglądają typowe miejscówki samców alfa?[/i][/b]
    [b]Voitek: [/b]Duże tucunare to ryba skrajnie terytorialna. Po dorośnięciu powyżej 3kg tworzy ona pary gdzie samiec jest sporo większy od samicy. On też walczy o najlepsze miejscówki w wodzie. Jednak ryba ta ma zwykle kilka miejscówek, pomiędzy którymi przemieszcza się zależnie od stanu wody. Najprościej jest w jeziorach. Wejście kanału do jeziora (połączenie z rzeką) oraz jego drugi koniec to „murowane” miejscówki. Do tego w większych jeziorach zatoczki przy głębszym zacienionym zazwyczaj brzegu. Tucunare (duże) nie siedzi jednak w samej zatoczce. Patroluje wejście do niej. Macie to na rysunku.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/183/rys.jpg[/img][/center]

    Inaczej na rzece. Kamienne bystrza przy wyspach to domena najsilniejszej odmiany tucunare – paca. Zawsze warto je obrzucić. Głebokie plaże (takie z piaszczystym stopniem) to miejsce do odwiedzenia z turbinką w dowolnej porze dnia. Płytkie plaże są niezłe tylko o świcie i na godzinę przed zmierzchem. Nieco szkoda tracić czasu na wejścia do jezior i głebokich zatok ze strony samej rzeki. Wyciągniecie tam pewnie z 50 tucunare ale samą drobnicę – max 2-3kg. Reszta to standardowo – zatopione pnie drzew itp ale raczej na stojącej wodzie.



    [b]Remek: [i]Przygoda, której nie zapomnisz do końca życia?[/i][/b]


    [b]Voitek: [/b]Siedzieliśmy wtedy w czterech przy ognisku wśród niemiłosiernie wygwieżdzonej nocy w środku wściekłej Amazońskiej dżungli gdzie sam diabeł mówi dobranoc. Do najbliższej osady znanych nam ludzi dzieliło nas około 3 dni podróży. W kociołku, uparty jak stado osłów, nie chciał sie od godziny dogotować makaron... Nikt z nas nie wiedział gdzie właściwie jesteśmy. Właściwie nikt. Nikt, oprócz naszego przewodnika – lokalnego Indianina ze szczepu Tucanos, wynajętego przez Manuela specjalnie na te wyprawę. Tylko on oparty o strzelbę kaliber 12 nie wbijał wzroku w uparty kociołek... stary wojownik – wie co to głód na wyprawie. Głód trzeba przeczekać...
    Sam diabeł, nie może inaczej być – mówię wam - sam diabeł podkusił Manuela aby jako prawy obywatel Brazylii rozpoczął tę „pracę u podstaw”. Zaczęło się niewinnie gdy zwrócił się do naszego Indiańskiego towarzysza:[list]
    [*]„Przyjacielu, a zatem jak podoba ci się demokracja?”

    [*]„Hm... no, podoba mi się, ale demo-co-to? Nie znam takiej...”
    [/list]

    Temat jak każdy inny, czy to nie właśnie my, Polacy, zwykliśmy rozprawiać o polityce przy stole? Jak widać nie jesteśmy aż tak inni od Brazyliczyków! Może przy innym stole i o innych politykach, ale jednak.... odlegli o 12.000km jesteśmy do siebie niemiłosiernie podobni.[list]
    [*]„No demokracja – kontynuuje niezrażony Manuel – inaczej mówiąć, pamiętasz tych białych facetów co to od czasu do czasu przyjeżdżają do waszej wioski z takimi pudełkami i kartkami? No – to te – „wybory”.

    [*]„A tak, tak – widziałem ich, coś tam pletli o wodzach, nikt nic nie zrozumiał... szaleni ci Biali...”

    [*]„No więc jak Ci to wyjaśnić... wybraliście tam takiego Wielkiego Wodza, co to jest wodzem całej Amazonii i nazywa się GUBERNATOR...” - wyjaśnia cierpliwie Mane.

    [*]„Sympatyczny jesteś Bialy, ale brakuje ci chyba piątek klepki! Przecież nawet dziecko wie, że wodzem Amazonii jest nasz Kacyk!”

    [*]„No prawdę mówisz, otóż to! Ale istnieje coś takiego jak „Kacyk Kacyków” i to właśnie jest ów wybrany przez was Gubernator.”

    [*]„Bez obrazy Biały przyjacielu aleś się chyba z tapirem na głowy pozamieniał! Zakładając nawet, że ów Paje (szef kilku wiosek) uznawany jest przez naszego Kacyka – co też on jest za Kacyk i co nam zwykłym Indianom do tego? Co on może taki – tfu „wybrany” kacyk. Przecież on nie ma żadnej mocy... Kacykiem trzeba się urodzić! Gotuj lepiej makaron Biały! A ten twój „Wodz Wodzów” jak go tam zwał – nie umywa sie do mojego Kacyka i już!”
    [/list]

    Widzę już że nie będzie łatwo. Konsekwencja Indianina ani nasza stuprocentowa zależność od niego jakoś nie przekonała Manuela. Postanowił odwołać się do przykładu. Diabli nadali – już moja babcia zwykła mawiać – „jak nie masz nic mądrego do powiedzenia – lepiej milcz”. Ale gdzie tam! Mane niepomny na rady mojej Babki – poszedł w pełne zanurzenie:[list]
    [*]„No nie do końca Wielki Wojowniku. Przecież TEN właśnie kacyk Kacyków decyduje także o twoim losie i twojej ziemi!”

    [*]„Pleciesz Biały! ... Co, jak to?! .... O mojej?!”

    [*]„No wyobraź sobie, że taki Gringo chciałby kupić tutaj ziemię!”
    Tu wzrok zgromadzonych nieodwołalnie skoncentrował się na najbliższym i najbardziej blond z obecnych w promieniu 500 km osobników – czyli na mojej skromnej osobie. Na wszelki wypadek zamieszałem strategicznie makaron, udając że nic, a nic nie skojarzyłem, iż mogę robić za okaz tejże nachalnej rasy.

    [*]„No to TEN gringo – ciągnie niezrażony Manuel (niech go diabli wezmą jak Boga kocham!) – jedzie do Wodza Wodzów – GUBERNATORA – jak już powiedziałem i zakupuje tę ziemię od niego. No i przyjeżdża się tu budować...”

    [*]„Zaraz.... hm..., jak to.... co też ty gadasz Biały? Połtukłeś się? .... jak? Gdzie? – ALE TUTAJ?!”

    [*]„A o, choćby na tej wyspie...”

    [*]„Na MOJEJ wyspie????!!!!!”

    [*]„No niech będzie, że na twojej. Ale już jest jego bo dogadał się z Kacykiem Kacyków czyli GUBERNATOREM, jak już rzekłem!”
    [/list]


    Patrząc na zastygłą minę wojownika, nieśmiało próbowałem się wtrącić:[list]
    [*]„Ten, tego, Manuel – Bóg mi świadkiem - ja nie chcę tej wyspy! No. Spokojnie Wodzu, on tak tylko dla zabicia czasu, sobie żartuje. Kawał psotnika z tego naszego Manuela, he, he ....he”

    [*]„Cicho bądź gringo.- zaperzył się mój cywilizowany przyjaciel - On to musi zrozumieć. Sam przecież wybrał GUBERNATORA. A jak nie wybrał to sam sobie jest winien – no nie?”

    [*]„Mane! Zamieszałbyś lepiej makaron. Najlepiej kolbą TEJ STRZELBY, którą TRZYMA NASZ PRZYJACIEL!”
    [/list]


    Na szczęście nasz przewodnik zadumał się na dobre! Zamknął się w sobie na czas pewien – wystarczyło go na dogotowanie tego diabelnego makaronu, kolację i umycie garów. Już dobrze po kolacji odezwał się wreszcie:[list]
    [*]„Przyjacielu mój Manuel! Ale czy ty tak na poważnie o tej ziemi???!”

    [*]„Bóg mi świadkiem, że na poważnie! Sam rozumiesz „Wielki Wódz” Kacyk Kacyków. Siła zwierzchnia... itd.”
    [/list]



    Krew mnie zaleje, jak Boga kocham – pomyślałem patrząc Manuelowi prosto w uparte oczy! Tymczasem nasz Indianin wiedział już jaka jest konkluzja:[list]
    [*]„NIE MA WYJŚCIA! TRZEBA BĘDZIE ZABIĆ! MANUEL JAK BĘDZIESZ W MIEŚCIE BIAŁYCH PRZYWIEŹ MI PROSZĘ WIĘCEJ NABOJÓW BO JUŻ MI TYLKO TRZY ZOSTAŁY...”
    [/list]


    No i tyle z wykładu o demokracji... W tej krępującej sytuacji, jako że nie paliłem się jakoś do zostania ani pierwszym Ambasadorem wszystkich Gringo w Amazonii, ani też tym bardziej pierwszym męczennikiem, postanowiłm wziąć sprawy we własne ręce:[list]
    [*]„Wiecie co chłopaki?! Późno się zrobiło, ale ja zostaję dziś na warcie... kładźcie się wreszcie, o tu koło ogniska. Nikt nie lezie w las, bo i po co?! Jeszcze go jaka gadzina żgnie. Chę widzieć wszystkich aby móc trzymać pieczę... Poza tym cieplej koło ogniska...”
    [/list]


    Ta uwaga o cieple w parną amazońską noc, przekonała naszego przewodnika, że Gringo są naprawdę szaleni. Ale może właśnie dlatego nieszkodliwi? Razem z tymi ich wariactwami jak ta tam? Jak to zwał – „demo-coś-tam”?

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/183/23.jpg[/img][/center]



    [b]Remek: [i]A najbardziej udany wyjazd pod względem wędkarskim?[/i][/b]

    [b]Voitek: [/b]Rok 2010 luty. Rio Preto w okolicach Santa Isabel. Takiego festiwalu tucunare jeszcze nie przeżyłem. W ciągu tygodniowej wyprawy wyciągnąłem 27 dużych tucunare (od 7 kg w góre) w tym jedna jedenastkę, jedną dziesiątkę (oba w tym parę godzin w tym samym jeziorku) i 4 dziewiątki! Trzeba pamiętać, że tego roku rekord świata wynosił jeszcze 12,4 kg a więc było blisko. Myślałem, że nie wrócę do cywilizacji...


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/183/18.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/183/19.jpg[/img][/center]


    [b]Remek: [i]Ryba życia – tą którą złowiłeś? Pamiętasz emocje, historię jej złowienia?[/i][/b]

    [b]Voitek: [/b]Cholerka – ciężko wybrać. Mam takich ulubionych kilka. Największą frajdę jednak sprawiło mi złowienie dziewięciokilogramowego tucunare przed dwoma upartymi kolegami z USA. Przepływaliśmy obok pięknej plaży w porze suchej na rzece Demini. Mój Indiański wspólnik i przewodnik powiedział, że to ciekawe miejsce na dużą rybę i tam właśnie się kierowaliśmy. Niestety pech – bardzo rzadki w Amazonii. Miejscówka zajęta – to naprawdę wyjątkowe zdarzenie na tych ogromnych przestrzeniach! Z daleka jednak widzimy inną motorówkę z 70 konnym silnikiem (ciekawe komu chce się potem nosić to ścierwo na jezioro?!) i dwóch wędkarzy z USA. Jako że inni ludzie to nieczęsty widok w Amazonii postanowiliśmy podpłynąć choćby na pogawędkę – zawsze to fajnie gębę do kogoś innego otworzyć, a człowiek przecież to towarzyska bestia. Chłopaki jednak byli nieco dziwni – chłostali wodę wiekimi woblerami z turbinką ku desperacji ich przewodnika. Próbowałem nawet pomóc tłumacząc żeby zostawili te przynęty na głębsze miejsca, ale dowiedziałem się, że to nie ten problem. Po prostu ich przewodnik jest kitowy nie zna się na rybach, znalazł złe miejsce, nie umie itd. Szkoda mi się zrobiło spokojnego kabokla, którego facjatę znałem zresztą z pobliskiego miasteczka. Miejsce w tych warunkach (rzeka opadała szybko) było bardzo dobrze dobrane. Przyznam się zresztą, że nie bez satysfakcji korzystając z chwili przerwy w bezlistosnym chłostaniu wody ciężkim sprzętem, zobaczyłem grubą i niską falkę przemieszczającą się powoli w kierunku plaży na płyciutkiej wodzie. Kątem oka widziałem, że mój przewodnik też ją zobaczył ale nie puścił pary z ust. Nic nie powiedziałem tylko wziąłem lekką powierzchniową przynętę i spokojnie posłałem ją na brzeg plaży. Tucunare tej wielkości nie da się bezkarnie prowokować. Rozpryski wody poleciały na parę metrów. To był pierwszy rzut. Ryba na 40 centymetrowej wodzie zrobiła show. Specjalnie dla naszych towarzyszy. Zachowali się na szczęście z klasą bo natychmiast jak przestali bluźnić przeprosili swojego przewodnika i obiecali go słuchać uważniej! No a ryba – PIĘKNA – ja też nie spodziewałem się takiego rozmiaru! Zdjęcia zostały do dzisiaj!


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/183/22.jpg[/img][/center]


    [b]Remek: [i]Woblery z turbinką na głębsze miejsca? Jak zatem wygląda twoje pudełko z przynętami? Jakiego typu przynęty, na jaką okazję?[/i][/b]
    [b]Voitek: [/b]He,he... Jakie pudełko? Raczej skrzynia. Tak naprawdę to tyle się pisze o tym uzależnieniu od zakupów – jak to się ślicznie nazywa „zakupoholizm”?! No to chyba ja to mam w kwestii tych tam - przynęt... Ale na miłość boską! Próbowaliście kiedyś nie kupić takiej ślicznej Yozuri albo innej cholery, która celowo uśmiecha się do was z suto zaopatrzonej (niech ich diabli tych marketingowców) półki sklepowej?! Nic dziwnego że moja boska małżonka jak słyszy, że idę do wędkarskiego przestaje być miłym kociakiem, a usłyszenie wówczas jedynie słów „NIE MA MOWY” należy uznać za duży i niespodziewany sukces negocjacyjny! No dość że moje pudełko to dziś chyba jakieś 800 przynęt... A najgorsze, najgorsze, że i tak używa się 20 ulubionych... Jezu mam nadzieję że Marysia tego nie czyta bo będę miał założony percing z 780 przynęt wędkarskich uzbrojonych w utwardzane kotwice!
    No dobra, ale poważnie: zależnie od warunków pogodowych i wodnych łowi się tucunare na różne przynęty. Zawsze jednak robię wszystko żeby najpierw wyprowadzić je do powierzchni. No bo wtedy mamy ten sławny już „klaps”. A więc do Amazonii zawsze jedzie w pierwszym pudełku cała gama kolorystyczna Jumping Minnow Rebela tudzież jego znakomitych kopii produkcji brazylijskiej. Od 10 lat ta przynęta nie ma sobie równych na tucunare (zwłaszcza kolory: kościany, biały i chromowany). Generalnie doskonałe są wszystkie przynęty powierzchniowe, które robią dog walking (piękny zygzak na powierzchni). Ważne jest jednak aby nauczyć się co 10-15 metrów zanurzyć tę przynętę zgrabnym susem 5 cm pod lustro wody! Jak wyskakuje z powrotem na powierzchnię – dostaje KLAPSA od Tucunare! Najłatwiej tę sztukę zrobić jak na razie właśnie „jumping minnow”. Niezły jest też TOP DOG firmy Mirrolure czy nasz polski Maas Marauder od Salmo - ale ten mniejszy 13cm.
    Na trudne dni kiedy rybka ni cholery nie śpieszy się do jedzenia – musimy zejść parę centymetrów pod wodę. Wtedy znakomicie skutkuje brazylijska przynęta marki Borboleta o wdzięcznej i jakże wymownej nazwie „Perversa”. Jest to nic innego jak 7 centymetrowy, pływający, płytko schodzący jerk świetnie imitujący zranioną rybkę. Ale tutaj mały sekret: znakomicie sprawdza się także najmniejszy SLIDER z rodziny Salmo – który nie wiedzieć czemu – pewnie jedynie przez wrodzony talent Piotra Piskorskiego do tworzenia przynęt – niesamowicie wiernie imituje małą piranię – jeden z ulubionych pokramów tucunare. Uwaga – tajemnicą jest prowadzenie jerków niemal w miejscu.
    Jak pisałem na głebsze miejsca - znakomite są też wszelkiego rodzaju turbinkowce. Tutaj najważniejsze jest jednak nie tyle praca (rozprysk wody ma być duży przy krótkim pociągnięciu – to jednak da się skorygować w większości przynęt wyginając turbinki) co wygoda wędkującego. Standardowo wędkarze odkładają tę przynęte po dwudziestu rzutach ze względu na ból w nadgarstku! A nie warto! Lepiej przekręcić rękę kciukiem do góry (mniej boli) i szarpać! Szarpać! Tak wściekłych uderzeń jak na turbinkowce nie zobaczycie nigdy. Do tego macie gwarancję że ryba ma conajmniej 4 kg! Nie warto jedynie rzucać tego na płytkich jeziorach bo ryba się po prostu spłoszy. No i żeby nie było za łatwo – uwaga, jest wyjątek od tej zasady... Taka turbinka robi show na płytkim jeziorze, ale jedynie w lejącym tropikalnym deszczu, kiedy powierzchnia wody cała huczy od spadających kropli deszczu.



    [b]Remek: [i]A tą, którą straciłeś?[/i][/b]

    [b]Voitek: [/b]He,he – tych jest zawsze cała plejada! I do tego te są cholerka największe! Ale jeden z największych zawodów sprawił mi inny nieoczekiwany gość. Łowiłem na rozlewiskach rzeki Paragway i nagle poczułem na wędce potężne targnięcie. Sztuczna przynęta płytkoschodząca ale ryba ewidentnie sumowata. To czasem się zdarza w tym agresywnym ekosysyemie. Ryba w dno, łódka w poprzek nurtu. Ja do góry, ona przykleja się do dna.... Po 20 minutach byłem pewien, że na 25 funtową wędkę ciągnę największą rybę jaką złapałem na spinning (było to jeszcze zanim złowiłem 120 kg pirarucu na takie samo wędzisko). Mocno się zasapałem ale kiedy zwierze się poddało okazało się, że to ciekawa kombinacja – na przynętę wzięła mała pirania, na tę zaś skusił się 2,5 metrowy krokodyl, który tak mocno zatrzasnął szczęki, że zaciął się na przynętę. Silne bydle!

    [b]Remek: [i]Jakiego sprzętu używasz?[/i][/b]

    [b]Voitek: [/b]W Amazonii dwóch zestawów do spinningu:[list]
    [*]Wędka Fenwick 6” akcja szybka, 20 lbs jednoczęściowa do tego multiplikator niskoprofilowy PfluegerPatriarch 7:1 do przynęt powierzchniowych. Plecionka 55 lbs Spidewire biała lub PowerPro ciemno- zielona. (kwestię grubości plecionki wyjaśniałem już powyżej – chodzi o wytrzymałość na przecieranie, wędzisko zabezpieczamy regulacją kołowrotka).
    [*]Wędzisko Shimano 6,6” Medium Heavy 25 lbs jednoczęściowe, multiplikator Quantum Energy 6,6:1 Linka jak wyżej.
    [/list]
    Sumowate:[list]
    [*]Wędzisko morskie z przelotkami rolkowymi pięciostopowe wytrzymałość 120 lbs. Kołowrotek o ruchomej szpuli PENN 330 GT plus 300 metrów pelcionki 100 lbs.
    [/list]

    [b]Remek: [i]Dlaczego Brazylia i Amazonka? Czy łowisz jeszcze na innych rzekach, akwenach?[/i][/b]

    [b]Voitek: [/b]Łowię od Argentyny i Chile po Amazonię. Jednak Amazonia jest moim magicznym i ukochanym miejscem. Nie tylko ze względu na ilość ryby, nie tylko ze względu na charakter tucunare, nie tylko ze względu na ludzi, nie tylko ze względu na brak zasięgu komórek i internetu, nie tylko ze względu na ciepełko, nie tylko ze względu na piękno miejsca – Jezu muszę tam chyba pojechać znowu!


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/183/24.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/183/25.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/183/28.jpg[/img][/center]



    [b]Remek: [i]No właśnie... „muszę chyba pojechać znowu!” – Twoje plany na przyszłość? Gdzie zamierzasz dojechać i co Ciebie tam ciągnie?[/i][/b]
    [b]Voitek: [/b]He, he... Zadzwonił do mnie mój przyjaciel z Sao Paulo. Przypomniał sobie, że znał jednego Indianina z dorzecza Rio Branco (okolice granicy z Wenezuelą). No i zobacz, odnowił kontakt i facet po 20 latach milczenia mówi,że jest szefem terytorium Indiańskiego po wschodniej stronie od Serra de Marauia – pasma górskiego będącego naturalną granicą szczepu Yanomami. To zaledwie pięć dni drogi od miejsca gdzie jest mój statek! No i kolega zaprasza cobyśmy poznali ich dzikie terytoria... Nikt tam nigdy nie łowił bo szczep naszego nowego/starego kolegi jest nadpobudliwy i podobno strzelają, ale do nas obiecują że nie będą bo nas lubią i już! No to co – nie pojadę?!
    A co mnie tam ciągnie...? Hm...
    Jak mówi moja żona: „[i]Jest to bezpośredni i permanentny efekt ciężkiego urazu płata czołowego głowy w dzieciństwie w wyniku nikomu nieznanego bliżej upadku, do którego uporczywie i knąbrnie nie chcę się przyznać aż do dnia dzisiejszego.[/i]”
    Jak mówią moi przyjaciele: „[i]Prowokują mnie wyjątkowo aktywne i pobudzone owsiki w tej części ciała gdzie zwykle gnieżdżą się te bydlęta![/i]”
    Jak mówi mój zatroskany lekarz: „[i]pograniczne niestabilne zaburzenie osobowości z zauważalną tendencją do nieoczekiwanego działania bez jakiegokolwiek rozważania jego konsekwencji i głęboką trudnością w utrzymaniu jakiegokolwiek kierunku działań, który nie przynosi natychmiastowej nagrody...[/i]”
    A tak naprawdę to wszystko nieprawda i pomówienia, a jest tak: „siedzę tu jak pierdoła i stukam w klawiaturę, aż mnie czoło boli po tym uderzeniu z dzieciństwa, jak mógłbym szybko złapać plecak i nie oglądając się na murowany brak zrozumienia ze strony bliźnich pognać w kierunku Amazonii gdzie czeka na mnie tysiąc wygłodniałych tucunare. Potem będę się martwił o konsekwencje i rachunki a przynajmniej przestanie mnie nosić!”
    A poważniej: żeby to zrozumieć trzeba przynjamniej raz tam pojechać. Pamiętam jak zapraszałem mojego przyjaciela Tomka Łosika na pierwszą wyprawę – zadał milion pytań – jak, co, kiedy, po co...? Napisałem tylko –„ Tomek jedziemy, zobaczysz – cierpliwości. Ryby będą. O 12:00 na lotnisku obowiązkowy bilet do Manaus. Pozdrawiam Wojtek”. Dziś razem zbudowaliśmy statek na Amazonce, a wtedy musiałem go siłą wsadzić do samolotu powrotnego... Taka jest Amazonia.


    [b]Remek: [i]Czy „Catch and Release” również „uprawiany” jest na Amazonce? Jak podchodzą do tej idei wędkarze docierający do tak dzikich rejonów?[/i][/b]

    [b]Voitek: [/b]Ze względu na koszty i odległość dociarają tutaj głównie zagorzali wędkarze.Trzeba kochać ten sport żeby wlec się przez cały świat aż tutaj wydając niemałe przecież pieniądze. Ktoś kto łowi jedynie dla pokazania żonie rybki lub towarzystwa do piwa nie dojedzie raczej do Amazonki.Łowienie sportowe tow tym regionie wręcz reguła. Zwłaszcza zresztą, że odległość i konieczność lecenia samolotem do domu eliminuje nawet najbardziej zagorzałych miłośników „przywiezienia żonie rybki na patelnię”. Tutaj pozostaje fotografia. Oczywiście na wyprawach je się ryby - jest to nieodzowna część klimatu. Zresztą mięso niespecjalnie się przechowuje w tych temperaturach i trzeba zjeść coś świeżego. Nie mniej jednak grupa łowi dziennie od kilkudziesięciu do kilkuset ryb więc to co ląduje na stole to jedynie te pechowo zacięte egzemplarze, których ze względu na piranie nie dało się już wpuścić do wody. Jeśli ryba mocno krwawi – piranie dopadną ją w ciągu sekund. Na szczęście zdarza się to rzadko (łowimy jedynie na sztuczne przynęty co eliminuje większość takich wypadków). Duże egzemplarze nawet wtedy da się uratować choć wymaga to sporo pracy i znalezienia bardzo szybko odpowiedniego miejsca do wypuszczenia zmęczonej ryby.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/183/26.jpg[/img][/center]

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/183/26a.jpg[/img][/center]


    [b]Remek: [i]Jakie miejsce na Amazonce byś polecił przyszłym podróżnikom, marzycielom o zdobyciu tej największej południowoamerykańskiej rzeki?[/i][/b]

    [b]Voitek: [/b]Mekką dla wędkarzy jest miasteczko Barcelos położone w połowie biegu Rio Negro. Ma to dwa uzasadnienia: po pierwsze ciemne wody Rio Negro to jedyne miejsce na świecie gdzie występuje największa odmiana Tucunare zwana Acu (czyt. „Assu”). To właśnie tutaj pobite zostały wszystkie rekordy w łowieniu tej ryby, a regularnie spotykane są okazy powyżej 8 kg. Drugi powód to bardzo praktyczny fakt. Dżungla amazońska to królestwo insektów. Większość jej terenu to miliardy komarów. Poza Rio Negro oraz tak zwanymi czarnymi rzekami. W Amazonii rzeki dzili się na dwie grupy: te z białą (mętną) wodą i te z czarna (krystaliczną ale koloru mocnej herbaty). Kolor wody zależy czy rzeka przcina żyzne gleby (biała) czy też piaskowo-kwarcowe (czarna). Rio Negro to największa z rzek o czarnej wodzie. I tu najważniejsze – w czarnej wodzie ze względu na jej kwaśny odczyn nie rozmnażają się komary. No cóż łowić w Amazonii i bez komarów to już szczyt komfortu! Ale tak jest. Nad Rio Negro gryzie mnie mniej komarów niż w moim własnym domu w mieście! Na dodatek Tucunare acu upodobało sobie właśnie tę wodę!


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/183/27.jpg[/img][/center]


    [b]Remek: [i]Co sądzisz o stronie www.jerkbait.pl? Czy chciałby Pan przekazać coś naszym czytelnikom?[/i][/b]

    [b]Voitek: [/b]Znakomita strona wymiany doświadczeń i punktów widzenia. Ogromna ilość materiału. Dla każdego coś dobrego. Tak trzymać. Sredeczne pozdrowienia dla kolegów wędkarzy z Polski, no i oczywiście serdeczne zaproszenie do pierwszej polskiej bazy pływającej bazy wędkarskiej na Amazonce. Nasz stateczek rusza w tym sezonie (od października 2011) i będzie pływał na wędkowanie pod polską i brazylijską banderą! Przyjedźcie przekonać się, że wędkowanie nie wymaga cierpliwości!
    [b]Z Voitkiem (wkordecki@gmail.com) rozmawaił Remek
    Zdjęcia: Voitek[/b]

  • [b]Choćby się piekło przeciw nam sprzysięgło! - rzecz o strategii rozpracowania łowiska[/b]

    W poprzednim rozdziale podałem, jakie konkretnie miejsca w jeziorze są – według mnie – atrakcyjne dla szczupaków, zwłaszcza tych największych, a tym samym – powinny zwracać szczególną uwagę wędkarzy. Zasygnalizowałem w jaki sposób ustalić, wykorzystując teorię jezior stratyfikowanych, na jakiej głębokości prawdopodobnie żerują drapieżniki. Od czego jednak należy zacząć rozpracowywanie łowiska, kiedy już trafimy (a może zanim trafimy?) nad nasze wymarzone jezioro? Co robić w przypadku braku brań i co on może oznaczać? Czy działać spontanicznie – ad hoc, czy według wcześniej nakreślonych ram?



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/179/14.JPG[/img]
    W poszukiwaniu okazów: krótkie chwile emocji oddzielone długimi godzinami czekania[/center]


    Moim zdaniem – warto planować. Oczywiście nie na sztywno. Przyjąć pewne ogólne założenia i elastycznie dostosowywać się z dnia na dzień w miarę uzyskiwania informacji zwrotnej o jeziorze i zamieszkujących je rybach. Warto również mieć przemyślane różne warianty na okoliczność sprawdzania się niekorzystnych scenariuszy, w tym nawet konieczności chwilowej lub permanentnej zmiany łowiska. Przyznam szczerze, że nie zdarzyło się jeszcze tak, aby wariant planu, pierwotnie przyjęty przeze mnie jako podstawowy, sprawdził się w stu procentach. A jednak realizacja z góry określonego, ale dostosowywanego do okoliczności planu pomaga nam odnaleźć się i wytrwać na nieznanej wodzie, sprawia, że nie ma miejsca na wątpliwości – przecież cały czas „robimy swoje”. W zasadzie wszystko, co wspomaga naszą odporność psychiczną, od dobrze ustawionej strategii zaczynając, a na herbacie z prądem kończąc, jest naszym sprzymierzeńcem.
    Zanim zaczniemy łowienie powinniśmy oszacować, jak długo potrwa rozpracowywanie łowiska. Można przyjąć, że ten czas jest wprost proporcjonalny do wielkości jeziora i stopnia urozmaicenia struktur dennych w nim występujących. Jeżeli np. jezioro jest płytką, rozległą niecką (np. opisanym w drugiej części artykułu jeziorem polimiktycznym), to w zasadzie – po kontrolnym opłynięciu go w kółko – możemy nadal trollingować, przepływając miejsce obok miejsca, łowić z rzutu w dryfie, etc. Brak miejsc wyraźnie wyróżniających się spośród podwodnej pustyni sprawia, że ich odnalezienie jest w dużej mierze kwestią przypadku. W takiej wodzie już np. metrowe wyniesienie dna może być atrakcyjną dla ryb (a tym samym dla wędkarza) górką. Zupełnie inaczej sytuacja przedstawia się w przypadku jezior o urozmaiconej głębokości i linii brzegowej (zatoki, półwyspy), na których występuj wyspy, ujścia rzek, czy potoków. Tak też wygląda większość jezior, które stały się, lub staną się celem moich wypraw.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/179/15.JPG[/img]
    Efekt konsekwentnej realizacji planu, wypływany po całym dniu słabych brań[/center]


    Zanim jeszcze dotrę nad jezioro, już na etapie śledzenia map internetowych, ew. batymetrycznych – jeżeli mam do nich dostęp, zaczynam się zastanawiać gdzie w akwenie o danej porze roku mogą przebywać ryby. Ma to niebagatelne znaczenie z punktu widzenia efektywności poszukiwań. W pierwszej kolejności powinniśmy bowiem obławiać miejsca „bankowe”, bo po pierwsze: obecność brań lub ich brak w takich miejscach wiele nam powie o zasobności jeziora, a po drugie: nic tak nie uskrzydla, jak wcześnie odniesiony sukces. Dlatego należy się skoncentrować na opłynięciu strefy brzegowej, wejść do zatok, okolic półwyspów i wysp. W dalszej kolejności możemy poszukać blatów i górek podwodnych. No chyba, że jesteśmy w posiadaniu dokładnego planu batymetrycznego, najlepiej jeszcze wgranego do GPS-u – wtedy „poszukiwania” są lekkie łatwe i przyjemne. W przeciwnym razie musimy liczyć na łut szczęścia. Początki mogą być trudne. Nawet teoretycznie najlepsze miejsca mogą się okazać (pozornie!) puste. Trafienie z typem, kolorem, pracą i wielkością przynęty, a także prędkością, czy sposobem prowadzenia może być kwestią przypadku, doświadczenia, czy umiejętności czytania wody, a najczęściej – wypadkową wszystkich trzech czynników. Moje przemyślenia na temat typowych przynęt i sposobów ich prowadzenia możecie znaleźć w artykule „Trolling prosty jak drut?”
    .

    Często bywa, że dobrze przemyślany plan okazuje się być oparty na błędnych założeniach. Dokładnie z taką sytuacją przyszło mi zmierzyć się w tym roku. Jak już wspomniałem w pierwszej części – nie dysponowałem planami batymetrycznymi jeziora, stanowiącego cel tegorocznej wyprawy. Na podstawie mapy fizycznej okolicy stwierdziłem, że wschodni brzeg, sąsiadujący z niskimi wzgórzami będzie głębszy, zachodni – ze względu na obecność licznych wysp i sąsiedztwo płaskiej, miejscami bagnistej okolicy – będzie płytszy. Analiza otoczenia wysp wskazywała, że mogą się tam znajdować tarliska szczupaków. Ponieważ tegoroczny wyjazd przypadał na pierwszą dekadę czerwca (jak się okazało) błędnie założyłem, że szczupaki mogą jeszcze przebywać w bezpośrednim sąsiedztwie tarlisk. Tymczasem tarło odbyło się na tyle wcześnie, że większość ryb zdążyła się już rozlokować się w typowych miejscach na całej objętości jeziora. Tylko część z nich nosiła jeszcze na sobie niezagojone ślady po niedawno odbytych godach, a większość była już słusznie odpasiona. Dwa pełne dni (nienajlepszych z resztą brań) strawiliśmy na kręceniu się wewnątrz śródjeziornego archipelagu, tudzież po płytkich zatokach, łowiąc nienajgorzej ilościowo, ale całkowicie niesatysfakcjonująco rozmiarowo. Dopiero trzeciego dnia po przyjeździe, po przerzuceniu się na wschodni brzeg jeziora zaczęliśmy łowić ładniejsze ryby. „Uratowała” nas logika, elastyczność i wsparcie informacyjne kolegów, łowiących po głębszej stronie jeziora..



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/179/16.JPG[/img]
    Śródjeziorny archipelag: zaciszny, obiecujący,… pusty[/center]


    Jak wspomniałem we wstępie, układając strategię eksploracji łowiska, należy rozważać różne scenariusze, przy czym pora roku, ma niebagatelne znaczenie dla ich ostatecznego kształtu. Warto mieć w zanadrzu plan B, C, a nawet D… Wcale sobie nie dworuję. Błędne założenia na etapie planowania nie są jedynym czynnikiem, który może nas zmusić do zmian. Wśród innych należałoby wymienić: zmęczenie psychiczne i fizyczne, pogodę – uniemożliwiającą bezpieczne, czy w miarę komfortowe pływanie i w końcu stwierdzenie całkowitej nieprzydatności jeziora pod względem wędkarskim. Dość często zdarza się, że długotrwałe osłabienie intensywności brań, męcząca pogoda (zbyt upalna, zbyt deszczowa lub wietrzna), brak snu, zmniejszają nasza motywację i zaangażowanie oraz odbierają nam chęć do dalszego wędkowania. Najzwyczajniej w świecie należy wtedy zrobić sobie przerwę np. w formie niezobowiązującego popołudnia przy piwie i ognisku lub drzemki. Znakomitym pomysłem jest też przejście się z wędką na jakieś mniejsze, wyciszone łowisko, gdzie można odnaleźć spokój i naładować akumulatory. W tym roku taką odskocznią były licznie płynące w okolicy potoki, gdzie można było „bez ciśnienia” połowić lipienie, pstrągi, a miejscowo także jazie. Pogoda, która wyklucza wypłynięcie, to już siła wyższa. Jeżeli jest to zjawisko przejściowe, wtedy wyżej wymienione zajęcia zastępcze sprawdzają się znakomicie. Jeżeli zawierucha ma charakter długotrwały, wtedy należy wprowadzić w życie plan zmiany akwenu na mniejszy, względnie na lepiej osłonięty przez podmuchami wiatru. Najczęściej takich jezior nie brakuje w najbliższej okolicy docelowego akwenu. Warto wcześniej zorientować się, jakie wody nasza licencja obejmuje, ewentualnie gdzie i kiedy można ją rozszerzyć. W przypadku konieczności zrobienia desantu mobilność rozwiązania, jakim jest korzystanie z pontonu, jest nie do przecenienia. Jeżeli jesteśmy przekonani, że jezioro, które było celem naszej wyprawy jest faktycznie bezrybne, taki desant może nabrać charakteru permanentnego. Można także rozważyć spakowanie się i ewakuację w całkowicie inny region; wierzcie mi, że taki scenariusz też zawsze biorę pod uwagę. Ostatnim razem na celowniku miałem pięć jezior: trzy całkowicie nieznane i dwa dobrze opływane.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/179/17.JPG[/img]
    Rzadkie chwile odprężenia[/center]


    Czy chwilowy lub przedłużający się zanik aktywności ryb może być podstawą do robienia rewolucji w naszym misternym planie? I tak, i nie. Jeżeli czujemy się wypaleni psychicznie i spadła nam motywacja – raczej zejdźmy z wody. W takim przypadku zaczyna nas ogarniać zmęczenie, które się kumuluje nierzadko przez wiele dni, łatwo zasnąć – także za sterem – i o wypadek nie trudno. Na przykład w tym roku łapałem już za burtą wędkę, którą (zapewne ładny) szczupak wyciągnął śpiącemu na dziobie Krzyśkowi spod pachy. Całe szczęście – zdążyłem, choć ryba spadła. Na temat braku/pogorszenia się brań mam swoją teorię – a właściwie strategię na taką okazję. Jeżeli jest to zjawisko krótkotrwałe, (wiemy o tym, bo powtarza się cyklicznie, np. w środku dnia) to przede wszystkim powinniśmy ten okres wykorzystać na poszukiwanie miejscówek (górek, blatów) w trudnych, nieczytelnych obszarach akwenu. Taki rekonesans jest mało efektowny (bo ryby z reguły nie biorą) i mało efektywny, bo trolling po plosie, z dala od brzegu i punktów charakterystycznych, przypomina szukanie igły w stogu siana. Jednak odnalezienie takiej miejscówki może nam przynieść prawdziwe żniwa, kiedy szczupaki obudzą się z letargu i zaczną żerować. Trzeba tylko ustalić ponad wszelka wątpliwość jej lokalizację i koniecznie wrócić na nią we właściwym czasie.

    Zmiana trollingowych tras jest z jednej strony szansą identyfikację nowych, potencjalnie ciekawych miejsc, a z drugiej strony może dać odpowiedź na pytanie, czy ryby faktycznie gorzej żerują, czy może nie ma ich w miejscach, w których łowiliśmy do tej pory. Myślę, że fakt migracji ryb w jeziorze w zależności od pory roku nie podlega dyskusji. Według mnie w ciągu doby ma miejsce również migracja w skali mikro. Pewne czynniki decydują o tym że ryba stale zmienia miejsca żerowania, na przykład: płytkiego blatu na głęboki i odwrotnie, z blatu na podwodne przedłużenia półwyspów, z plosa na śródjeziorne górki, z głębszych partii plosa pod jego powierzchnię, etc. Decyduje o tym szereg czynników, takich jak, nasłonecznienie, dynamiczne układy ciśnienia, wiatry, przechodzące burze i wreszcie migracje drobnicy, które mogą być pochodną wyżej wymienionych czynników, ale także pory dnia. Myślę, że właśnie zgłębienie zagadnienia migracji ryb będących pokarmem grubych szczupaków przyniosłoby najwięcej odpowiedzi na pytanie gdzie szukać esoxów o danej porze dnia. Jako przykład mogę podać pewną górkę wychodzącą do powierzchni na 2 a nawet 1,5 metra, okoloną blatem około 5-cio metrowym. Z jednej strony górka sąsiadowała z plosem, a z trzech pozostałych z blatem o głębokości około 7 metrów, obniżającym się stopniowo na 8-9 metrów. W ciągu dnia ryby rzadko brały w jej okolicy, jeśli już – to żerowały na wodzie 7-mio metrowej. Za to wieczorem – prawdopodobnie z plosa – ściągały na nią licznie metrowe potwory. Brania przy łowieniu z ręki następowały nawet w najpłytszych partiach górki. Na podstawie dotychczasowych doświadczeń pokuszę się o sformułowanie tezy, że przy niewielkiej penetracji toni światłem, tj. bardzo wczesnym rankiem i wieczorem ryb można szukać w jak najpłytszych miejscach, byle – powtarzam to jak mantrę – były położone w bliskim sąsiedztwie głębokiej wody. Nawet na plosie szczupaki żerują wtedy płytko pod powierzchnią.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/179/18.JPG[/img]
    Nocny gość płytkiej górki[/center]


    Nie tylko zmiana tras może nas wzbogacić o nową wiedzę, zarówno na temat danego jeziora, jak i żerowania drapieżników w ogóle. Często na pozornie bezrybnej wodzie diametralna zmiana przynęty może przynieść zaskakujący efekt. Niektórzy, co bardziej doświadczeni wędkarze, mogą skwitować takie stwierdzenie drwiącym uśmieszkiem. Jednak naprawdę osobiście przeżyłem już taką sytuację i to wielokrotnie. Na przykład w czerwcu zeszłego roku, kiedy w czasie pochmurnego dnia trollingowałem obrotówką nr 8, a konkretnie Mikołajkiem. Pozostali dwaj koledzy złowili w tym samym czasie na woblery dosłownie kilka ryb łącznie, ja – kilkanaście, w dodatku zdecydowanie większych. Ostatni raz miał miejsce na tegorocznym wyjeździe, za sprawą downriggera. Po raz pierwszy miałem okazję solidnie przetestować zakupiony pod koniec zeszłego sezonu sprzęt. Na końcu zestawu zawisały różne przynęty: smukłe woblery, obrotówki, mniejsze i większe gumy, spoony. Jednak, przy umiarkowanie dobrym żerowaniu ryb, tak podane wabiki ustępowały skutecznością konwencjonalnie prowadzonym woblerom. Dzień w dzień sytuacja wyglądała podobnie, aż do czasu, kiedy nadszedł upalny poranek prawie bezchmurnego nieba i ryba całkowicie przestała żerować. Pierwszą oznaką nietypowego zachowania ryb było złowienie niedużego szczupaczka na przynętę w kolorze zielono-żółtym, podczas gdy do tej pory sprawdzały się woblery w kolorach naturalnych, ewentualnie tzw. maliny. Był to pierwszy i zarazem ostatni zębaty złowiony tego dnia na wobler aż do późnego popołudnia. Po przerzuceniu całego pudła woblerów poczułem się całkiem bezradny. Sięgnąłem więc po downriggera, jako ostatnią deskę ratunku i na zestaw założyłem zwykłego, srebrnego spoona długości 11 cm. Nagle woda ożyła. Szczupaki nie brały zbyt często, ale jednak brały. W czasie, kiedy wszelkie inne przynęty były ignorowane, spoon złowił pod rząd 8 przyzwoitych ryb. Warto zauważyć, że wszystkie były zahaczone wyjątkowo płytko, dosłownie za sam koniuszek pyska lub nawet na zewnątrz – pod żuchwą lub z boku pyska. Wskazuje to na to, że być może ryby były zainteresowane przynętą, ale nie próbowały jej połknąć, a jedynie trącić, lub odgonić.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/179/19.JPG[/img]
    „Słoneczny” szczupak złowiony z downriggerem[/center]


    No dobrze, ale jak to wszystko się ma do kilkudniowego pogorszenia się brań? Zdaję sobie sprawę, że parę osób będzie mnie chciało po takim stwierdzeniu wysłać na kontrolne badania psychiatryczne, ale uważam, że na krótką metę dla wędkarza są to okoliczności bardzo korzystne. Po pierwsze możemy nadal w niezakłóconym braniami spokoju poszukiwać śródjeziornych perełek: tj. górek i blatów. Po drugie przy wielokrotnym przecinaniu plosa mamy szansę na spotkanie z pojedynczym wprawdzie, ale bardzo dużym szczupakiem. Po trzecie i najważniejsze: długotrwały spadek aktywności żerowej ryb ma najczęściej związek z jakąś głęboką zmiana w przyrodzie. Nadciągającą burzą, przechodzącym frontem, ociepleniem, bądź ochłodzeniem… Pamiętajmy przy tym, że mamy do czynienia ze skandynawskim, a nie polskim jeziorem, gdzie często ryby nie biorą, bo po prostu jest ich zbyt mało, żebyśmy odczuli na wędce ich obecność. Łowimy w normalnej, tj. rybnej wodzie. Ryby w niej są, ale nie żerują, bo czują się źle i… robią się co raz bardziej głodne i agresywne. Prędzej, czy później czynnik powodujący dyskomfort, który blokuje żerowanie, ustąpi. Kiedy ryby już długo nie biorą, tym bardziej należy być na wodzie. Ale ile można wytrzymać „na sucho”? Tyle, ile trzeba. Zgoda – róbmy sobie przerwy. Zejdźmy na ląd dla rozprostowania nóg, napijmy się kawy, zjedzmy coś. Z moich doświadczeń wynika, że – w przypadku szczupaków – na przykład uporczywe tkwienie na wodzie w środku nocy, nawet prawie białej, jest pozbawione sensu. Choć być może dalej na północ, gdzie prześwietlenie wody nocą jest większe, wygląda to nieco inaczej.



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/179/20.JPG[/img]
    Wygląda niezbyt obiecująco, ale zmiana pogody może zadziałać na naszą korzyść[/center]


    Przejście burzy, zatrzymanie się wzrostu ciśnienia, lub przeciwnie – jego spadek, etc. może być sygnałem do wielkiego żarcia. Z reguły zaczyna się ono pojedynczymi braniami małych ryb. Dość szybko na żer zaczynają wychodzić coraz większe sztuki. Niech pluje sobie w brodę ten, kto nie był w tym czasie na wodzie. Dzieją się wtedy rzeczy dziwne i piękne zarazem. Metrowe szczupaki okupują masowo miejscówki o powierzchni dziesiątej części hektara, ryby każdej wielkości biorą bardzo zróżnicowanych typach miejsc i to w środku dnia, niektóre, najbardziej zdeterminowane sztuki dają się łowić dwukrotnie w ciągu od kilkunastu minut do kilku godzin… Wtedy pojawia się kolejny – ostatni już – strategiczny problem: jak długo trzeba wytrwać, kiedy można zejść z wody? Niestety nie ma reguły na to, jak długo będzie trwało wielkie żarcie. Można przypuszczać, że będzie trwało tym dłużej i będzie tym bardziej intensywne, im dłużej szczupaki pościły. No chyba, że zostanie przerwane przez jakiś czynnik zakłócający: noc, ruch ciśnienia, gwałtowne zjawiska pogodowe… Z moich obserwacji wynika, że uczta drapieżników trawa od kilku godzin do pełnej doby. Za wszelką cenę należy wtedy pozostać na wodzie, nawet jeżeli będzie to oznaczało nieprzespaną noc. Tak też się stało w czasie czerwcowego wyjazdu, kiedy w przedostatniej dobie pobytu, po jałowym dniu i niewiarygodnie udanym wieczorze spłynęliśmy do obozowiska po północy, tylko po to żeby napić się kawy. Na wodzie byliśmy już przed świtem, ponieważ przypuszczaliśmy, że po takiej nocy poranek może być równie niezwykły. Nasze przypuszczenia potwierdziły się złowieniem kolejnych ponad metrowych ryb. Może się tak zdarzyć, że narastające zmęczenie, przy jednoczesnym zaspokojeniu naszych aspiracji, skłoni nas do odpuszczenia, kiedy jest jeszcze sens pozostawać na łowisku. Spotkała i mnie taka chwila słabości, lecz bardzo szybko jej pożałowałem. Prawdziwy wędkarz z krwi i kości daje w takiej sytuacji za wygraną tylko wtedy, kiedy od pewnego momentu zaczynają brać ryby małe i bardzo małe. To dość pewny znak, że prawdziwe bestie odpoczywają nieruchomo przyklejone do dna blatów, albo zapadły się w ploso jak kamień w wodę.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/179/21.JPG[/img]
    Po całej dobie spędzonej na wodzie ciężko się uśmiechnąć – nawet przy takiej rybie[/center]


    Na końcu tego rozdziału chciałbym dodać kilka słów o sprzęcie. Po pierwsze – dla większości współczesnych wędkarzy jest to oczywiste – nie da się skutecznie rozpracować łowiska bez przyzwoitej jakości sonaru. Tym razem używałem Lowrance’a X96 i musze powiedzieć, że bardzo dobrze się sprawdził. Na podstawie jego wskazań można było prawidłowo odszukać ciekawe formacje dna, a zdarzało się, że pokazywał także echo ryby, która w ciągu kilku kilkunastu sekund meldowała się na wędce, choć nie wykluczam tu oczywiście możliwego zbiegu okoliczności. Drugim urządzeniem, bez którego trudno się obejść jest dokładny GPS. Po kilku dniach liczba zidentyfikowanych na wielkim jeziorze miejscówek jest tak duża, że trudno je wszystkie spamiętać. O ile miejscówki „brzegowo-wyspowe” są relatywnie łatwe do odnalezienia, o tyle ze śródjeziornymi blatami, a szczególnie górkami, bez GPS-u będziemy już mieli poważny problem. Dodatkowym atutem wędkarza wyposażonego w to urządzenie jest możliwość szybkiego, bezstresowego poruszania się po akwenie dzięki sukcesywnemu oznaczaniu miejsc potencjalnie groźnych dla łodzi i silnika: bardzo płytkich górek, raf, podwodnych skał oraz tworzeniu – jak to nazywam – korytarzy przelotowych. Rozpracowanie jeziora, rozumiane jako identyfikacja łowisk i miejsc niebezpiecznych umożliwi bardziej efektywne wykorzystanie jego potencjału. Dobra znajomość wody ma duże znaczenia szczególnie w standardowych godzinach dobrego żerowania, a także w czasie wielkiego żarcia, kiedy chciałoby się być we wszystkich dobrych miejscach na raz. Oczywiście nie jest to możliwe, ale należy dążyć do tego ideału. Prawidłowo działająca echosonda, GPS z oznaczonymi namiarami oraz szybka łódź zbliżą nas do niego tak bardzo, jak to tylko możliwe. Nawet na najlepszej miejscówce, czy to obławianej w trollingu, czy z ręki, brania kiedyś ustają i zachodzi konieczność przerzucenia się na kolejną. Silnik, dający możliwość pływania w ślizgu bardzo nam to ułatwi, odda nam także nieocenione usługi przy potrzebie, bądź wręcz konieczności szybkiego spłynięcia.


    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/179/22.JPG[/img]
    Dobrze wyposażona łódź to solidna podstawa sukcesu[/center]



    * * *

    Wraz ze wzrostem doświadczenia i z liczbą poznanych jezior co raz mniej wagi poświęca się przygotowaniom „koncepcyjnym”. Schematy postępowania wchodzą w krew, jest się przygotowanym na wiele wariantów rozwoju sytuacji. Przy pierwszych wyprawach warto jednak poświęcić trochę czasu na rozważania teoretyczne. Może nas to uchronić przed niepotrzebną frustracją, nieprzemyślanym ruchem, czy po prostu zaoszczędzić nam wiele cennego czasu, przeznaczonego na łowienie. Na rozważaniach o strategii rozpracowania wody w zasadzie kończy się część merytoryczna artykułu. Do lektury czwartej, ostatniej części zapraszam osoby, które po pierwsze cechuje anielska cierpliwość, a po drugie – są zainteresowane garstką moich luźnych przemyśleń i wynikami tegorocznej wyprawy.

    [b]cdn…[/b]

    [b]Tekst: krzysiek
    Zdjęcia: Harry King, krzysiek[/b]

  • Nasz portal zawsze starał się pokazać coś innego, niezwykłego, niekiedy trudno dostępnego. Publikowaliśmy relacje z różnych zakątków świata. Były też wywiady z podróżnikami wędkarzami, którzy dzielili się swoimi doświadczeniami zdobytymi na obczyźnie. Postanowiłem kontynuować tą tematykę w bardziej usystematyzowany sposób - tak powstał pomysł nowego cyklu artykułów na jerkbait.pl - "Z wędką przez świat". Dzisiaj zapraszam do pierwszego artykułu z niniejszego cyklu - Amazońska adrenalina.
     

    Wojtka poznałem przez Internet a właściwie ... Bolek Uryn podczas wywiadu, którego udzielił mi w zeszłym roku (Bolesław Uryn (Boleebaatar) – podróżnik, wędkarz, fotograf – wywiad – część I oraz część II) powiedział ... "chcesz ciekawego, unikatowego wywiadu? - zagadaj z Wojtkiem. Nie wiem czy teraz to dobry okres bo pewnie bawi się na karnawale, ale napisz do niego - będzie ciekawie". W kilka dni później napisałem do niego. Umówiliśmy się na obszerny wywiad o wędkarstwie na Amazonce. Wojtek od razu mie przestrzegł - "jesteś pewien?". W międzyczasie przesłał do mnie kilka zdjęć swoich ostatnich zdobyczy. No cóż siedząc przy komputerze, tutaj w Polsce, i oglądając zdjęcia kolejnych wielkich i tajemniczych ryb nie było łatwo przejść nad nimi do porządku dziennego. Później kilka krótkich opowieści o wykinach z ostatnich wypraw i ... po długim wstępie, zdecydowanie z mojej strony, postanowiłem zebrać wszystko w całość. Udało się! Oddaję w Wasze "ręce" zapis naszego wspólnego dialogu. Jestem przekonany, że wywiad rozbudzi Waszą wyobraźnię, a być może w zachęci kogoś z Was do wyprawy w tamte rejony czego rezultatem będzie koleja opowieść na łamach jerkbait.pl. Zapraszam!
    Remek, 2011
     

    ***
    Remek: Siedzimy w domu nad mapą. Z zamkniętymi oczami wodzimy nad nią palcem i wybieramy. Trafiliśmy na Brazylię i Amazonkę. Kiedy najlepiej (pora roku), na jakie gatunki ryb najlepiej się nastawić biorąc pod uwagę fakt, że to nasza pierwsza wyprawa w życiu i chcemy przeżyć prawdziwą przygodę (czyt. połowić)?


    Voitek: No skoro już nas diabeł podkusił i ta Amazonka lezie w oczy – znaczy się przecież, że i osoba zacna i wyznaje się na wędkarstwie. Wszakże jak to mówią „do zupełnie normalnych nie należy” żeby się tak z kijem przez cały świat pchać. A że dla TAKICH ciężko jedną receptę znaleźć to spróbuję po kolei.

    Po pierwsze jak mówiła moja babcia – pośpiech jest dobry jedynie przy łapaniu pcheł. Tutaj trzeba sprawę dobrze przemyśleć, skonultować, przespać i przegadać. I Boże broń nie z żoną – bo plany od razu wzięły w łeb i zamiast Amazonki będzie karp na Wigilię w wannie (to już pierwsza zamaskowana wskazówka co do sezonu w omawianym miejscu). Kolegów się spytać! A najlepiej na forum wędkarskim. Żona będzie miała swoja szansę jak zobaczy zakupiony i z DUMĄ prezentowany bilet lotniczy (i upierać mi się, że nie da się go zwrócić – bo tę samą wersję przyjeliśmy i się jej twardo trzymamy!).


    No więc tak – musimy sobie zadać parę podstawowych pytań. Zacznijmy więc od pierwszego: po jaką cholerę ja właściwie się tam pcham???? I nie liczą się banalne i zdawkowe choć szczere do bólu odpowiedzi typu „bo jestem szajbnięty i dobrze mi z tym na świecie” lub „bo mnie nosi , a tam mnie jeszcze nie było” . Nie, nie takiej odpowiedzi tutaj szukamy. Pytanie zadaje wszakże nie żona lecz ty sam. Gdyby pytała żona cisnęłaby się być może na usta jasna i prosta odpowiedź – „bo to kochanie bardzo daleko i ni cholery nie działa żaden telefon ani internet”. Takiej odpowiedzi jednak też nie zalecam bo może się jednak okazać, że się myliłeś i „bilet da się zwrócić choć nawet o tym nie wiedziałeś sierotko..”.

    My checmy jednak tutaj ustalić rzecz najważniejszą: jakiego rodzaju wędkarstwa będziesz tam szukał? Amazonka to wszakże największy system słodkiej wody na świecie. No to i jest z czego wybrać. A więc:


    Szukasz raczej adrenaliny i najwścieklejszych, wybuchowych brań szalonych ryb otwierających poczwórnie utwardzane kotwice w sztucznych przynętach???
    A może raczej chciałbyś się zmierzyć z czymś co ciągnie łódkę jak papierowy stateczek w poprzek rzeki i zrywa z łatwością stufuntowe plecionki???
    A może wreszcie przećwiczyłbyś skatowaną już pstrągutami muchówkę patrząc czy czasem ryba małpa nie zawiąże szczytówki w supeł???
    Wolisz mieć zakwasy po złowieniu 120 około kilogramowych ryb jednego dnia, czy też raczej po walce z jedną ale studwudziestokilogramową???
    Dylematy Panowie – dylematy... Ale na Amazonce trzeba dobrze wiedzieć czego się szuka. Inaczej można pływać miesiąc w tę i z powrotem i zobaczyć jedynie gigantyczną masę ... wody! No więc tak: Dla zakochanych w spinningu – Amazonka to królestwo tucunare (ang. Peackok bass). Łowienie tej ryby na przynęty powierzchniowe miłośnicy militariów porównają do bawienia się granatem. Mi jako amatorowi przyrody w każdej postaci bardziej bliska jest metafora do łaskotania śpiącego goryla źdźbłem trawy po zadkach – dość że jak tylko uda się nam sprowokować bestię, o co w tej sytuacji nietrudno, to i serducho stanie i mlaśnięcie delikatne nie będzie... Niekiedy trzeba robić „padnij!” szybciej niż na poligonie, jak źle trafiona przez rybę przynęta leci z prędkością kuli kaliber 9mm w naszą stronę! Charakterystyczne huknięcie przez rybę ogonem w powierzchnię wody zdystansowałoby nawet klapsa od wspomnianego goryla lub zawstydziło doprowadzoną do furii teściową!





    Dla miłośników sportów siłowych – w Amazonii łowi się kilkanaście gatunków ryb sumowatych. W tym subtelną rybkę zwaną piraiba. Osobniki tego gatunku które nie osiągnęły jeszcze wagi 70 kg nazywa się „filhotes” czyli „szczeniaczki”. Taki „szczeniaczek” potrafi zamienić pięciometrową łódkę aluminiową w wodolot. Do dziś pamiętam jak mój przyjaciel - 105kg samych mięśni po wrzuceniu przynęty zapytał – a skąd będę wiedział że wzięła??? No cóż wiedział przez następny tydzień – próbował przycisnąć szpulkę kołowrotka kciukiem i zmienił odciski palców na zawsze. Za to stracił 80 metrów stufuntowej plecionki bo tyle właśnie rybusia zabrała w pierwszym odjeździe.








    Wreszcie dla miłośników muszkarstwa to zupełnie dziewiczy świat. Aruana – nazywana przez Indian „ryba małpa” ze względu na widowiskowe skoki w celu zebrania ze zwisających gałęzi insektów to idealny potencjalny przeciwnik. Ryby te w okresie suchym grupują się w ławice po kilkadziesiąt egzemplarzy patrolując tuż pod powierzchnią wody jeziorka i zalewiska. Metrowa srebrna aruana to żaden okaz, za to na wędce przypomina żywo skrzyżowanie torpedy z rakietą! Dodatkowo można zapewnić sobie fantastyczną zabawę na mokrą muchę a właściwie streamery – polując na tucunare i innego drapieżnika – trairę.








    Od powyższego wyboru w pewnym sensie zależy także najlepszy sezon na wyprawę. Dla miłośników spinningu i muchy jest to zdecydowanie pora sucha, kiedy to rzeka opada o kilanaście metrów zmieniając się z morza w rzekę. Woda odcina wtedy małe jeziora połączone lub nie z głównym nurtem – pełne wsiekłych i wygłodniałych drapieżników. Najlepszy okres zaczyna się we wrześniu i trwa do końca lutego. Mówimy tutaj wszakże o ogromnym terytorium z tysiącami rzek, które opadają wg zaklętej, zrozumiałej jedynie dla Indian, logiki. Tak na prawdę cała sztuka to właśnie wiedzieć gdzie popłynąć. Aby uniknąć nietrafionej podróży, dla potrzeb mojego statku wędkarskiego, zbudowaliśmy całą „sieć nasłuchową”. Nasi ludzie zbierają na bieżąco, od Indian i kabokli spływających z wielotygodniowych wypraw do miasteczka, informacje o stanie poszczególnych rzek. Podstawowa rada – jeśli na więcej niż dziesięć dni przed wyjazdem organizator mówi Ci dokładnie na jaką rzekę popłyniesz w dorzeczu Amazonki – to znaczy że masz kłopoty! Facet nie wie co mówi! Taką rzecz ustala się w ostatnich dniach przed wyprawą mając pełne rozeznanie aktualnej sytuacji. Na szczęście rzek nigdy nie brakuje i w porze suchej zawsze jest gdzie popłynąć. Kwestia jedynie dobrego wyboru. Mówimy wszakże od wielkich odległościach – warto dobrze wybrać. To nie tylko kwestia sporych ilości paliwa (70% kosztów wyprawy) ale też czas. Pamiętajcie, że jak coś w Amazoni leży o 3 dni drogi łodzią – to mówimy tu „po sąsiedzku”. Nieco łatwiej jest z rybami sumowatymi – te praktycznie łowić można cały rok. Ze względu jednak na opady i związane z tym np. ilości komarów – raczej doradzam także wspomniany okres plus jeszcze trzy dodatkowe miesiące – a więc okres od sierpień – kwiecień.

     


    Remek: Szykujemy się na wyprawę. Cel podróży obrany – Amazonka. Znamy ograniczenia (do samolotu niewiele wejdzie). Właśnie stanęliśmy przed zadaniem – spakowanie sprzętu wędkarskiego. Co, jako wędkarz, powinienem wziąć ze sobą? Jaki sprzęt wybrać, na co zwrócić uwagę? A może wszystko można nabyć na miejscu?


    Voitek: He, he...he. No jasne! Znam doskonale Panie pracujące na Okęciu i ich wrodzoną życzliwość. Mi ostatnio chciały wyrzucić nawet bagaż, który należał się jak psu zupa! Trzeba było dzwonić aż do Portugali (leciałem TAPem) żeby im wyjaśnić, że to co jest napisane w bilecie jest ważniejsze niż to co one mają u siebie w systemie... No ale poza tym jest też inny aspekt. Sprzęt używany w Amazonii jest trudno osiągalny w Polsce. O ile koledzy nastawiający się na sumy poratują się jeszcze ciężkim sprzętem morskim (wędzisko krótkie minimum 150lbs, kołowrotek morski, na który wejdzie 300 metrów grubej plecionki), o tyle spinningiści nieco się napocą. Po pierwsze w spinningu amaznońskim nie używa się kołowrotków ze stałą szpulą. Charakterystyczne dla nich złamanie linki o 90stopni powoduje, że po spotkaniu z pierwszym tucunare powyżej 2kg musiałbyś raczej na pewno zmieniać plecionkę. Dodatkowo szanse, że kabłąk wytrzyma, jak to ślicznie nazywaliśmy w Polsce „puknięcie” rybki – należy trzeźwo uznać za znikome. Nie wytrzymują go często utwardzane kotwice! A więc zdecydowanie multiplikator. Ze wskazaniem na te o niskim profilu (mniej męczy się ręka). Kij – minimum 20 lbs. JEDNOCZĘŚCIOWY. Łączenia wędziska jeszcze szybciej zawodzą w walce siłowej niż kabłąki kołowrotka! Idealny kij to: 6 do 6,6 stopy długości, akcja szybka (heavy lub medium heavy), 20-25 lbs. Taki kijek to nie łatwy zakup w naszym kraju. Dlatego rada – jeśli macie jak zaplanować jeden dzień postoju w Manaus lub innym dużym mieście w Brazylii przed wyjazdem w dżunglę – warto zrobić tam zakupy wędkarskie. Sprzęt wyjdzie znacznie taniej niż w Polsce (przynajmniej kije). Do tego dokupicie kilka lokalnych przynęt nieosiagalnych w naszych szerokościach geograficznych. No i najważniejsze – dokupicie czterokrotnie utwardzane kotwice do wymienienia w posiadanych przynętach. Oszczędzi wam to może jednego fajnego zdjęcia – ale też dużo frustracji z wyciągania prościutkich jak harpun kotwic po braniu.

    Konieczny zestaw do spinningu to 2 wędki (najlepiej jedna 20 druga 25 lbs) plus dwa kołowrotki. Linka – plecionka 55 – 60 lbs. WIEM - WIEM – jak to się ma do wędki? A no tak – wytrzymałość sprzętu regulujemy hamulcem kołowrotka na 25 lbs. Konieczność użycia grubszej plecionki wynika z prostego faktu, że tucunare od razu nurkuje z zatopione krzaki. Dzisiejsze plecionki są strasznie mocne i makabrycznie cieńkie. Może i wytrzymują łatwo 25 lbs ale za to w kontakcie z krzaczkami przecinają się jak nitka. 55 funtowa jest na tyle gruba że przynajmniej jest szansa nie przetrzeć jej od razu. Oczywiście trzeba jedynie pamiętać o regulacji hamulca do wytrzymałości kija – inaczej już po pierwszym braniu będziemy mieli jednak kij dwuczęściowy co jak już pisałem nie jest zalecane!

    Inaczej sprawa wygląda w muchówce. Tutaj sprzęt jest typowy, choć stosunkowo ciężki – na aruana wędzisko 6-7. Jeżeli myslimy na serio zmierzyć się z tcucunare to polecam 9. Tego sprzętu nie dostaniecie w Brazylii. Jest to tutaj wyjątkowo mało znana technika łowiecka uważana za elitarną z wszystkimi cieniami tego słowa. Zwłaszcza ze wskazaniem, że elitarne to drogie. Dobra rada – w tym wypadku sprzęt jedzie z Polski.
     


    Remek: A co nam powiesz o drugiej walizce – ubrania, lekarstwa i.in. niezbędne rzeczy? Co zabrać na tą wyprawę by czuć się bezpiecznym?


    Voitek: Dobry humor i mało paniki. Oczywiście z nastawieniem, że jedziemy w tropiki. A więc słońce, słońce i słońce. Łowimy właściwie w okolicach równika a więc słoneczko nie wybacza błędów. Filtr słoneczny kupimy w Brazylii (taniej i nie trzeba dźwigać). Natomiast o ubraniu należy pomyśleć. Tutaj niespodzianka – staramy się łowić w długim rękawie i spodniach! Nie ma skuteczniejszego filtra słonecznego niż ubranie. Nie ściera się, nie schodzi od wody, nie wypala. Dziś istnieją już materiały specjalnie robione do szybkiego schnięcia posiadające wbudowany filtr słoneczny. Są takie koszule wielu marek – najbardziej znane Columbia. Koszula cieniutka, przewiewna, błyskawicznie schnie i słoneczko nie pali... Polecam. Do tego czapka – lub lepiej jeszcze kapelusz. Ten ostatni chroni nie tylko twarz i głowę, ale też KARK! A kark lubi się spalać. Chyba coś o tym wiecie? Zapomnijcie o sandałach – nic tak się super nie spala jak skóra na stopach (12 godzin w położeniu poziomym do słońca!). Lepiej lekkie adidasy jak najbardziej przewiewne i takie aby nie szkoda ich było pomoczyć (są one też doskonałym zabezpieczeniem przed jadowitymi kolcami płaszcek w czasie brodzenia w płytkiej wodzie).

    Co do lekarstw: pierwsza odpowiedź na najbardziej popularne pytanie. W Brazylii nie ma potrzeby brać leków przeciwmalarycznych! Nie ma tutaj stałych ognisk tej choroby. Jest ona wyjątkowo rzadka a wszystkie występujące tutaj odmiany są łatwo uleczalne! Zapomnijcie o larianie i innych wynalazkach. Polecam jedynie szczepionkę na żółtą febrę (min 10 dni przed podróżą). Bierzemy leki na żołądek (zmiana flory bakteryjnej robi swoje) choć bez przesady. No i to tyle. Reszta to zdrowy rozsądek. Z niezbędnych rzeczy – standard – latarka, nóż, apara, coś na komary, kapelusz.
     


    Remek: Jak byś opisał Amazonkę tak byśmy tutaj, siedząc za komputerami, wyobrazili sobie jej unikalny charakter?


    Voitek: Sama Amazonka to po prostu ogromna rzeka. No i oczywiście mówimy tutaj o porze suchej czyli wtedy kiedy rzeka cofa się na wszystkich frontach. Mimo to jest to skala jakiej sobie nie wyobraża nikt kto jej wcześniej nie zobaczył. Miałem kiedyś wyprwę kumpli z Polski, którzy jak usłyszeli, że musimy wynająć lokalnego Indiańskiego przewodnika – zapytali „ale po co? Jak jest ryba w rzece to my ją znajdziemy...” He, he... he. Jest tu mały szkopuł – potem trzeba odnaleźć jeszcze siebie. Łowinie na Amazonce to nie stanie na głównym korycie rzeki. Tego zresztą właściwie nie ma. Miejsce gdzie łowimy na Rio Negro (główny dopływ Amazonki i królestwo Tucunare) to największy archipelag słodkowodny na świecie. To tysiące wysp na rzece, które wygladają z daleka jak drugi brzeg. Problem, że dalej jest jeszcze jedno korytu, i jeszcze jedno, i jeszcze jedno i tak dalej ... Tysiące zaułków, wysp, kanałów, przepływów i ani jednego punktu referencyjnego na brzegu. Jedynie zbita masa zielonej dżungli, która dla gringo wygląda zawsze identycznie – jak zielona ściana i już! Powiecie GPS rozwiąże? Nic z tego. To dziadostwo ma dokładność ograniczoną a wjazdy do kanałów są głęboko ukryte pod zwisającymi gałęziami i są niczym innym niż maksymalnie ciasnymi tunelami w zielonym piekle. Możesz przepłynąć o 2 metry od wjazdu i nie mieć o tym pojęcia! Jedynie wprawne oko Indianina dostrzeże skrót. A jak nie znasz skrótu to zamiast 1 godzinę możesz płynąć 4! Oczywiście optymistycznie zakładając,że zachowałeś znakomitą orientację a twój GPS dzielnie pokazuje drogę do domu. Tylko małe ale... benzyny w baku starcza maks na 2 godziny płynięcia...Do tego rzeka jest tak szeroka,że wystarczy, że wycelujesz o jeden stopień źle płynąc na drugi brzeg i masz na nim do nadrobienia 30 - 40 minutpłynięcia. I co warto było? Dobra rada – Indianin lub Kaboklo dobrze zasłuży na swoją pensję. No chyba że celem jest włóczenie się bez celu po wielkiej rzece...








    Remek: Dotarliśmy. Stajemy nad wielką rzeką. Nie widać końca. Co dalej? Łowimy nad rzeką, uciekamy gdzieś na rozlewiska a może zupełnie gdzie indziej? Jak znaleźć rybę?


    Voitek: Zasada generalna mówi, że uciekamy w dopływy. W Amazonii nie ma przecież żadnych dróg a jedynym dostępnym środkiem transportu poza samolotem jest statek. Główna rzeka jest więc autostradą gdzie płyną ludzie i towary do miasteczek i osad oddalonych o tygodnie płynięcia od Manaus czyli stolicy stanu Amazonas. Na głównej rzece znajdziecie sumowate. Te kolosy nie boją się nikogo i chowają się po prostu w głębiny. Tucunare i inne szlachetne ryby płyną sobie gdzie chcą byle dalej od ludzi. To ogromne terytorium bez granic z łatwością ucieka się tam gdzie nikt nie płynie... Najpiękniejsze okazy znaleźć można właśnie w małych nikomu nieznanych dopływach. Tak a propos rzeki wielkości naszej Odry, Warty czy nawet Wisły to właśnie „małe dopływy”. Neleży jednak uciekać nawet od minimalnej obecności ludzkiej – im dalej tym lepiej. Tam gdzie jedynie chodzą Indianie. Jedynym czynnikiem, który znakomicie blokuje taką obecność jest płytka woda. Poniżej metra głębokości nie wpłyną statki z zaopatrzeniem co znakomicie uniemożliwia budowę osad. Idealne są więc rzeczki gdzie tuż przy wejściu jest taka płycizna albo kamienie – potem wystarczy spłynąć rzeką dzień czy dwa aby znaleźć się na końcu świata. Właśnie pod tym kontem budowaliśmy nasz stateczek wędkarski. Poświęciliśmy długie miesiące na takie zaprojektowanie kadłuba aby zanurzenie nie przekroczyło 80 – 90 cm. Wymagało to kilku dobrych rozwiązań i spowodowało znaczne ograniczenie wielkości jednostki. Pamiętajcie jednak, że najlepsze łowienie jest w porze suchej, kiedy woda jest bardzo niska a mielizny starszą na każdym zakręcie rzeki. Gwarantuję wam, że lepiej płynąć małą grupą za to już pierwszego dnia pomachać kolegom wędkarzom zaparkowanym w wielkich, komfortowych, 20 osobowych statkach na głównej rzece oddalając się w dal. To właśnie tam ukryły się wielkie egzemplarze. Wszystkie rekordy pobite zostały na małych rzekach oddalonych od jakichkolwiek, nawet najmniejszych skupisk ludzkich.

    Jak już tam dotrzemy, szukamy przede wszystkim jeziorek, które tworzą się w czasie opadania rzeki w zagłębieniach dżungli. To naturalny base rozrodzczy wszystkich ryb i właśnie tam chronią się też drapieżniki poszukując przetrawnia w tej trudnej porze będącej dla ryb odpowiednikiem naszej zimy. Tucunare zawsze z szalonym apetytem robi tam spustoszenie wśród innych mieszkańców. Im bardziej odizolowane od rzeki tym lepiej. Czasem trzeba nieść łódkę na plecach przez 300 m. Czasem trzeba ją ciągnąć przez błoto. Czasem zaś wystarczy 40 minut przebijania się przez zarośnięty dżunglą kanalik z maczetą w ręku. Ale właśnie tam czeka szalone łowienie! Huk uderzeń powierzchniowych polującego tucunare słychać już z oddali – he, he zobaczycie jak szybko zaczyna się pracować maczetą w tej sytuacji. Wszystko aby tylko ta piekielna dżungla puściła jak najszybciej na łowisko...









    Oczywiście zależnie od wielu czynników: pory dnia, pogody, stanu wody, jej koloru, przybierania lub opadania rzeki itd.itp., szukamy ryby także w innych miejscach: na plażach, w kamienych bystrzach (tylko odmiany tucunare paca), na piaszczystych uskokach rzeki czy wrszcie na porośniętch krzakami brzegach zatok. To wszystko wie jedynie doświadczony przewodnik. Ryba jak ryba – kapryśna jest. I oczywiście znalezienie jej to cała sztuka. Jednak w Amazonii ze względu na dziewiczy charakter rzek – trwa jedynie znalezienie. Jak już namierzymy gdzie dziś siedzi rybka – zaczyna się festiwal! Raczej nie zdarza się złapać jednej lub dwóch ryb. Jak już je namierzyliśmy to seryjnie. Potem jedynie szukanie tych najlepszych miejscówek wywalczonych przez największe samce alfa!

    Dużo łatwiejsze jest znalezienie ryb sumowatych. Te są wszędzie. Wystarczy znaleźć głęboki brzeg, głębię, szybki kamienny przelew z rynną lub też po prostu otwarty mocny nurt aby zapolować na coś na prawdę dużego. Trudniejsze jest znalezienie takiego miejsca z możliwością przywiązania łodzi. Kotwicę słabo się wyciąga jak rybka postanowi przeciągnąć łódkę o kilkadziesiąt metrów... Sporo łatwiej po prostu odwiązać sznur, do którego stosuje się zresztą specjalny łatwo rozwiązywalny węzeł – na zwolnienie łódki mamy bowiem jedynie sekundy.
     


    Remek: Kilka porad – czego nie robić, czego się wystrzegać po przybyciu nad rzekę. Jakie niebezpieczeństwa czekają na miejskiego „wojownika?


    Voitek: Zachować zdrowy rozsądek. Z moich doświadczeń wynika, że największe straty to nie dzikie i jadowite zwierzęta czy inne atrakcje dżungli, ale po prostu słońce. Amazonia to równik. Na równiku słoneczko ma blisko do naszej skóry. Na blasze łódki można usmażyć jajecznicę. A nasza ułańska dusza podpowiada, że jak to „ja nie wytrzymam godzinki na słoneczku”?! No, kurde – nie wytrzymasz, a przynajmniej potem nie jęcz że boli, bo jak wkładasz rękę w ogień to będzie boleć.

    A co do zwierzaków? No cóż mam w tym spore doświadczenie. Napolowałem się w dżungli jak brakowało mięska. Przez lata dostarczałem węże do Instytutu Butantan w Sao Paulo. Zbieram je do dziś w sporych ilościach na fazendzie. I zdradzę wam taki mały ale skuteczny patent na spokojne chodzenie po dżungli. Waszą łódkę prowadzi zawsze Indianin albo kaboklo. Zazwyczaj ma on już kilkadziesiąt lat. Skoro więc dożył tego pięknego wieku – zanczy się wie jak! I to jest rozwiązanie. Jak musicie zejść z łodki i iść po dżungli – on idzie pierwszy a wy jedynie stawiacie nogi DOKŁADNIE w miejscu gdzie on to zrobił. On ma zazwyczaj znacznie krótsze nóżki niż nasze europejskie więc i nie jest to trudne. A gwarantuje wam – właśnie wyeliminowaliście 99,99% prawodpodobieństwa wlezienia w żmiję, skorpiona, czy inną gadzinę. Taki facet zauważa je średnio z odległości 20 metrów. Dodatkowo zna świetnie miejsca gdzie one siedzą. Wy zaś jesteście nieco jak dziecko we mgle i to ze słabym wzorkiem. Dzięki tej strategi jeszcze nigdy nie mieliśmy wypadku tego rodzaju na wyprawie. Oczywiście nikogo nie trzeba przekonywać, że łażenie po dżungli nocą to delikatnie mówiąć „szukanie problemów”. A jak mówi nawet Nowy Testament „szukajcie a znajdziecie”. Z czego płynie logiczny wniosek, że jak nie checie znaleźć to nie szukajcie! W nocy się śpi a nie łazi, jak to mówią jak smród po gaciach.

    No i oczywiście zdajecie sobie sprawę że w dżungli nigdy nie operowały pułki ułanów? Wiecie dlaczego? Dlatego że ułańska dusza siedzi w Jazłowcu lub w Grudziądzu. Jak Indianin mówi nie sikaj w wodzie to nie sikaj! Bo jeszcze Ci sieroto co wlezie w cewkę moczową i nie przychodzić mi potem żeby to wyjąć bo i sytuacja będzie niezręczna i możecie zostać, jak to mówią „źle potraktowani”. Jak Indianin mówi, że nie włazić mi tutaj do wody, to nie włazić bo jedynie on wie co tam w tej wodzie sobie pływa... Jak będzie odpowiednie miejsce to sam powie, że można wchodzić, a pewnie i sam wlezie bo ciepełko też czuje. Reszta zasad instynktowna: nie drażnić krokodyli, nie pchać palców ani innych części ciała, których nie macie na zbyciu, w pysk piranii. Nie zbierać węży i co okazalszych insektów do zawiezienia do Polski w celu pokazania teściowej, bo może się okazać, że plan był słabo opracowany... Pamiętać, że jaguar śmierdzi niemożebnie i nie ma się co pchać z aparatem w pobliże bo i zapach niegodny i co się będziesz potem z takim śmierduchem po piachu tarzał... Spoko – łatwizna być miejskim wojownikiem w dżungli.








    Remek: Jak wygląda dzień wędkarza na Amazonce?


    Voitek: Standarowo noc zużywamy na przemieszczanie się. Wtedy wędkarze śpią w klimatyzowanych kabinach (trzeba wychłodzić organizm po dawce słońca, czasem też tego podanego w formie limonek w caipirini), stateczek zaś płynie na następne łowiska. O 5:00 rano pobudka – szybkie śniadanie – parami do motorówek (aluminiowe 5 metrówki) i wio na łowiska! Świt to najlepsza zabawa! Zależnie od odległości i faktu czy trzeba bylo nosić łódkę na jeziorko czy nie – możemy wrócić na obiad o 12:00 albo zjeść go na brzegu. Wybór nasz. Łowienie do 17:30 bo wtedy zachodzi słonko. Na statek i wymiana zdjęć, gadanie, emocje, śmiechy – festa! Wydaje się dużo 12 godzin łowienia na słońcu? Zobaczycie po pierwszym braniu! Normalnie trzeba chłopaków na siłę ściągać na obiad.





    Remek: Jak wygląda wędkarstwo, turystyka wędkarska na Amazonce? A rynek przewodników wędkarskich w Brazylii? Czy istnieją, ile biorą za wyprawę, jak wygląda z nimi wędkowanie?


    Voitek: Musimy tutaj podzielić nieco – oddzielić Amazonię od reszty Brazylii. To ogromny kraj wielkości kontynentu i ma swoje bardzo cywilizowane części no i ma też Amazonię. Wędkarstwo w tej ostatniej jest niesamowite. To raj dla wędkarzy, ale zdradziecki raj. Nie wiele jest takich miejsc na świecie gdzie natura równie niechętnie wybacza błędy. Wyprawa musi być świetnie zorganizowana. Nie da się tego zrobić bez udziału kogoś doświadczonego. Musicie pamiętać, że to ogromna przestrzeń gdzie odległości liczy się w dniach podróży, nikt nie używa jako miary kilometrów czy mil, nie ma map, nie ma drogowskazów bo nie ma przecież dróg. Rzeka zmienia swoje koryto co roku a tysiące jej odnóg układają się co rok w inną diabelnie skomplikowaną pajęczynę. Do tego wszystko dookoła to zbita ściana zieleni, niemiłosiernie jednorodna i identyczna, gdzie spotkać można jedynie dzikie zwierzęta, Indian i walniętych ogarniętych gorączką poszukiwaczy złota ukrywających się przed jakąkolwiek władzą. Ale zwykle nie spotyka się nikogo. Indianie jeśli cię nie szukają przemkną obok ciebie jak duchy i nie masz o tym pojęcia. Poszukiwacz złota jeśli nie ma akurat ochoty na zabicie nudy pogaduchą – zniknie w oddali, a zwierzęta instynktownie schodzą ci z drogi. Tych które cię szukają – nie chcesz spotkać. To nie miejsce dla zakręconych, samotnych i spontanicznych lekkoduchów – takich dżungla pożera.

    Struktura wędkarska w Amazonii jest stosunkowo dobra ale ze względu na panujące tu warunki, ogromne odległości i konieczność sciągania wszystkiego rzeką – dość droga. Największym kosztem wyprawy jest niewątpliwie paliwo. Tego nie może nigdy zabraknąć, ale musi ono przypłynąć 1600 km z rafinerii na wybrzeżu rzeką. A więc i cena niezła. Kto jednak oszczędza na paliwie może zostać w dżungli na zawsze. W promieniu setek kilometrów nie ma miejsca do zatankowania – masz tylko to co w baku i koniec. Ze względu na odległości wyprawa krótsza niż 7 dni nie ma sensu. Nie dopłyniesz nawet na łowiska, nie mówiąc o logistyce (samoloty do miasteczka bazy latają jedynie w środy i niedziele). Koszt takiej wyprawy to około 5500 - 6000 PLN (wszystko wliczonetrzeba jedynie dolecieć na miejsce wyprawy). Oczywiście tutaj wliczyłem wszystko – statek baze, łódki do łowienia, przewodników Indiańskich, jedzenie, picie, paliwo, licencje na łowienie. Czy da się to zrobić taniej? Trochę może tak, ale granica bezpieczeństwa na dziś, przy tym kursie reala, to według mnie min 5000 PLN bo inaczej zaczyna się oszczędzać na paliwie i bezpieczeństwie, a to nie jest dobry pomysł. Łowienie w raju nie jest tanie. Ale uwierzcie mi – warto! Dobrze zorganizowana wyprawa to coś co człowiek pamięta całe życie.
     


    Remek: A pamiętasz swoje pierwsze kroki na Amazonce? Jak to wyglądało? Co stanowiło dla Ciebie największy problem? Co uważasz za swoje największe osiągnięcie?


    Voitek: Jasne, że pamiętam...Tak na prawdę wylądowałem tam nie w celach wędkarskich ale jako organizator wyprawy do Indian Tucanos i Yanomami przy granicy z Kolumbią. Spędziliśmy tam 6 tygodni ale przy powrocie wędkarska dusza nie wytrzymała. Postanowiłem poświęcić jescze kilka dni na wędkowanie. Totalna spontana. Wynająłem lokalny stateczek jako bazę. Do tego znalazłem Indianina jako przewodnika, małą aluminiową łódkę i silnik. Wszystko od poważnych ludzi z osady. Zaczynała się pora deszczowa – deszcz lał bez opamiętania, rzeka przybierała z dnia na dzień. Zepsuło się wszystko. Silnik zaburtowy poległ pierwszy, potem generator, a na koniec silnik główny od stateczku... No to co, łowiliśmy na wiosłach a statek zaparkowany na rzece czekał aż ktoś będzie przepływał żeby nas odholować. Mieliśmy szczęście bo nie staliśmy w zbyt oddalonym miejscu. Już po trzech dniach trafiła się inna łódka. Szczęśliwie wróciliśmy na holu. Do dziś pozostała przyjaźń z Indianinem, który jest obecnie moim wspólnikiem w stateczku, który zbudowaliśmy w Amazonii. Nawet w tamtych ciężkich warunkach znalazł ryby i to jakie! Już wtedy wiedziałem, że znalazłem moje magiczne miejsce. No i tak trwa już ponad 10 lat. Wracam tam kilka razy w roku.






    Remek: W jaki sposób poławiają ryby miejscowi? Czy są w ogóle zainteresowani wędkarstwem?


    Voitek: He, he – wędkarstwo? No łowią ryby – głównie łukiem. Wylądowaliśmy kiedyś nad rzeką Araguaia (dopływ Amazonki). To bardzo „cywilizowana” część skrajnie południowej Amazonii, gdzie prawie dotarły drogi. Trzeba dojechać jedynie 300 km bez asfaltu, ale można dojechać! Jedyny lokalny rybak, który posiadał starą zdezelowaną łódkę aluminiową i znał rzekę podjął się nas zawieźć na ryby. Jak zobaczył wędki, grzecznie zagadnął:



    „A co to, to tam ładujeta Panie?”
    „No na to ryby będę łowił, nie” – odrzekłem zgodnie z prawdą.
    „Coś Pan, na to, to tam się nie da. Wezmę lepiej harpun i sieć, bo coś widzę żeśta nieprzygotowane”.
    „Nie da rady, wodzu, bo ja tak na tę moją wędkę będę jednak łowił”
    „Chybaście się Panie na słoneczku przeleżeli... wezmę jednak sieć i harpun, bo gówno złowita na ten kijek. Co to się zara tak upierać ale głupie te gringo... he,he...he”
    „No upieram się wodzu BO LUBIĘ na kijek będzie i konieć kropka!”
    Oczywiście pojechał i harpun i sieć, a przewodnik mruczał jedynie pod nosem „zoba go - bo lubi!”. Jak złowiliśmy pierwszą rybę na kijek – strasznie się dziwował i nawet skomentował, że


    „głupie to gringo ale tam swoje wie, bo jednak rybkę wyciungł i ten tego...Patrzaj go... NO GDZIE, KURDE TRZYMAJ JĄ MOCNO BO WYSKOCZY!!!! KURDE PUŚCIŁ ALE GŁUPIE TE GRINGO, NO NIE DAM RADY!!!”
    No i tu się zaczął wykład na temat wędkarstwa sportowego. Szkoda że nie widzieliście jak szeroko można otworzyć oczy. Przewodnik, z grubsza sprawę ujmując, siedział jakby go piorun poraził, choć poraziła go jedynie skala szaleństwa gringo... Po pięciominutowej pięknej w moim mniemaniu perrorze na temat szlachetnego wypuszczania ryb z powrotem do wody, skwitował jedynie:


    „Panie, ale można brać! GDZIE TO TAM ZARA WYPUSZCZAĆ? Dwa kilo mięsa głupie zmarnowało, żarł ostatnio za dużo, niech go cholera weźmie. Te, Gringo – następną ja podbiorę, tak na wszelki wypadek... Co?! Wypuścimy węgorza elektrycznego lub inną cholerę, niech se pływa, zara tam szlachetną rybę do wody wrzucać...”
    Nieco rozczarowany upartą postawą stwierdziłem,że trzeba sprawę jasno postawić:


    „ Słuchaj stary, będę łapał i wypuszczał BO TAK LUBIĘ. OK?!”
    „ A... skoro LUBISZ...” odrzekł przewodnik wykonując zakręcony gest ręką przy głowie – „no w sumie ty płacisz... ale GŁUPIE TE GRINGO...” mruknął jeszcze pod nosem.
    Scenka powtarzała się z uporem przy każdej rybie ale coraz słabiej wraz ze zwątpieniem i rezygnacją, które narastały w duszy naszego kompana wraz z kolejnymi, ewidentnymi objawami szaleństwa okazywanymi przez białych. Kilka godzin później stawaliśmy na łowisku i kolega chciał w ramach pomocy wrzucić kotwicę do wody. Niestety pech chciał że nasz przewdonik odwiązał ją wcześniej od sznurka i mogliśmy zobaczyć jak cenny kawał metalu rzucony szerokim bosmańskim gestem ląduje spokojnie gdzieś w odmętach wody... Przewodnik zerwał się jeszcze zmiejsca krzycząc:


    „dlaczego?....... a...... BO LUBICIE...”
    Do dziś na 100% opowiada znajomym i rodzinie o powalonych gringo co przyjeżdżają parę tysięcy kilometrów, płacą i łapią jak te głupie ryby żeby je potem wypuścić... Świat stoi na głowie. Poważnie zaś mówiąc, wędkarstwo sportowe to hobby a ludzie dżungli nie mają czasu ani pieniędzy na hobby. Oni muszą przeżyć. Dla nich łowienie ryb to sposób na przeżycie. Do tego używa się łuku a nie wędki. Nie liczy się walka – liczy się efekt. Nie mylcie jednak tego z brakiem szacunku dla przyrody i kłusownictwem. Nikt nie dba lepiej o swoje zasoby naturalne niż Indianie. Wielokrotnie dochodziło nawet do ataków na białych kłusowników, którzy próbowali pustoszyć rzekę. Indianie wiedzą co to głód. A rzeka to spiżarnia – dobry gospodarz dba o swoją spiżarnię. Łowi się tylko tyle ile trzeba aby się najeść. Potem się odpoczywa. Łowić aby łowić?! To tylko strata energii.
     


    Remek: Czego można nauczyć się Indian amazońskich? Czy stanowią oni jakieś zagrożenie dla obcych?

    Voitek: To bardzo ciekawi ludzie. Należy pamiętać,że to my jesteśmy na ich terenie i należy im się szacunek. Są prawdziwymi mistrzami przeżycia w dżungli i każde spotkanie z nimi w tym miejscu to prawdziwa lekcja dla tych, którzy umieją obserwować. Generalnie nie stanowią oni bezpośredniego zagrożenia. Raczej unikają kontaktu z białymi a prawo Brazylii bardzo ostro zabrania wchodzenia na ich terytoria (grozi za to więzienie). Oczywiście oni poruszją się swobodnie więc czasem dochodzi do spotkań. Należy jedynie wykazać się taktem i obserwować ich zwyczaje. Z ważnych rzeczy – nie odmawia się zaoferowanego jedzenia i picia bo to najcenniejsze dary jakie Idnianin może dać. Odmówienie ich to policzek! Kobiety nie rozmawiają bezpośrednio z wojownikami, chyba że są pytane. W dobrym tonie jest odpowiedzieć podarkiem na podarek. Sprawy te są dość instynktowne. Najgorzej jest zacząć się chować czy uciekać. Chowanie się przed Indianinem w dżungli to mniej więcej tak jakby trzyletnie dziecko bawiło się z nami w chowanego na otawrtym placu. Ucieczka ma mniej wiecej te same szanse powodzenia. Wtedy zaś Indianie robią się nieufni. Ludzie na pustkowiu spotykając innych są spragnieni rozmowy – jeśli ktoś ucieka lub się chowa to jedynie dlatego że coś dużego ma na sumieniu... Lepiej się uśmiechnąć i spokojnie nawiązać kontakt. To i ciekawe i bezpieczne!





    Tutaj pora na chwilę przerwać rozmowę. Powrócimy do drugiej części ... niebawem.
     

    Z Voitkiem (wkordecki@gmail.com) rozmawaił Remek
    Zdjęcia: Voitek


    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     


  • Metoda biblijna, czyli szukajcie, a znajdziecie – gdzie żerują ryby?
     

    W poprzednim rozdziale skoncentrowałem się na opisaniu ogólnych kryteriów wyboru łowiska, którymi można się kierować przy planowaniu wyprawy na nieznane jezioro. Wśród istotnych czynników wymieniłem: wielkość akwenu, postrzeganą przez pryzmat pory roku i naszych możliwości, podatność na przyduchy, potencjalną presję, topografię i batymetrię, skład gatunkowy ryb zamieszkujących jezioro, a wreszcie potwierdzone informacje na temat wyników osiąganych przez innych wędkarzy – o ile są one dostępne. Trafiony wybór jeziora to nie wszystko; nawet jeżeli teoretyczne rozpracowanie łowienia mamy już za sobą – przed nami jest właściwe, praktyczne rozpoznanie jeziora.


    Żadna teoria nie zastąpi praktyki. Bo nawet dostęp do mapy batymetrycznej akwenu nie zwolni nas do szczegółowego, żmudnego i długotrwałego rozpracowania łowiska, zajrzenia do wewnątrz jeziora. Najskuteczniejszą metodą rozpoznania jest trolling; nie może się z nim równać ani łowienie w dryfie, jako mało ukierunkowane i mało efektywne, ani szybkie opłynięcie zbiornika, jako mało dokładne. Ten ostatni sposób na nieznanej wodzie może być z resztą bardzo ryzykowny. Oczywiście sama obserwacja struktury dna nie wystarczy – trzeba jeszcze wiedzieć, co oznacza dla wędkarza dana konfiguracja dna, na jakie miejsca zwrócić szczególną uwagę. Czego zatem szukać i jak znaleźć szczupaki?
     


    * * *
     

    Zanim przejdę do opisu szczupaczych żerowisk, muszę rozwinąć dwa pojęcia, które są kluczowe dla skutecznego łowienia zębatych drapieżników. Są nimi termoklina i oksyklina. Ale o tym za chwilę. W dużych, głębokich zbiornikach woda w lecie ma układ warstwowy. Trzy poziomo ustawione warstwy (przypowierzchniowa, przejściowa i przydenna) różnią się temperaturą oraz nasyceniem tlenem. Mówimy wtedy o stratyfikacji wody w jeziorze. Jezioro o warstwowym układzie wody nazywamy jeziorem stratyfikowanym. Podkreślam, że ten układ jest charakterystyczny dla ciepłej pory roku. W strefie umiarkowanej intensywne mieszanie się wody następuje dwa razy do roku przed i po zimie – jest to tak zwana dimiksja: wiosenna i jesienna. Wtedy woda w jeziorze dimiktycznym może mieć zbliżoną temperaturę bez względu na głębokość. Na przeciwnym biegunie znajdują się tzw. jeziora polimiktyczne, gdzie – ze względu na niewielką głębokość – woda miesza się nieustannie i warstwowy układ wody nie występuje. W takich jeziorach ryba może stać wszędzie i nigdzie zarazem. Ponieważ temperatura wody i jej nasycenie tlenem jest zbliżone w różnych częściach zbiornika i na różnych głębokościach, kierowanie się tymi wielkościami przy poszukiwaniu ryb nie ma większego sensu.



    Woda aż po horyzont: gdzie szukać ryb?


    Jak zatem wykorzystać teorię dimiktycznych jezior stratyfikowanych przy identyfikacji najbardziej atrakcyjnych wędkarsko miejscówek? Należy pamiętać o dwóch istotnych cechach ryb: są one stworzeniami zmiennocieplnymi i oddychają tlenem rozpuszczonym w wodzie. Każdy gatunek posiada preferowany, optymalny zakres temperatur bytowania i żerowania. W dodatku ryby na ogół źle znoszą gwałtowne zmiany temperatury otoczenia. Dla szczupaka optimum termiczne mieści się pomiędzy 10 a 15 st. Celsjusza (za W. Strzeleckim). W odpowiedzi na pytanie, gdzie szukać ryb, pomoże nam definicja termokliny: jest to strefa, w której następuje gwałtowny spadek temperatury wody. Jeżeli w ogóle występuje, to znajduje się ona w wyżej wymienionej warstwie przejściowej, podobnie jak oksyklina, która jest przestrzenią gwałtownej zmiany warunków nasycenia wody tlenem. Warstwa przypowierzchniowa na skutek falowania jest zasobna w tlen i relatywnie ciepła. Warstwa przydenna jest gorzej nasycona tlenem, a w skrajnych przypadkach – beztlenowa. Woda w tej warstwie ma temperaturę zbliżoną do 4 st. Celsjusza, przy której osiąga największy ciężar właściwy – dlatego zalega przy dnie.




    Szczupak z głębokiej wody złowiony na 4 metrach na FMAG18


    Z powyższej charakterystyki warstw wody wynika, że optymalna głębokość bytowania znajduje się powyżej termokliny – w wodzie relatywnie ciepłej i natlenionej. Żaden szczupak przy zdrowych zmysłach nie będzie w okresie letnim żerował poniżej termokliny – w zimnej i niedotlenionej wodzie. Co ważne – termoklinę łatwo znaleźć: jest widoczna na monitorze echosondy, jako pas szumów w toni. Coś jak warstwa nagrzanego powietrza nad jezdnią. Tak właśnie sonar pokazuje strefę mieszania się wody o dużej różnicy temperatur. Według źródeł naukowych w Polskich jeziorach termoklina występuje najczęściej na głębokości zbliżonej do 10 metrów. W czasie naszego ostatniego czerwcowego wyjazdu w różnych częściach jeziora występowała (według wskazań echa) pomiędzy 10 a 8 metrem. W związku z tym łowienie na głębokich blatach i plosach na woblery typu SDR, czy głębokie prowadzenie downriggera było pozbawione sensu. W praktyce okazało się, że najskuteczniejsze były przynęty schodzące na 4-5 metrów, nawet na kilkunastometrowej wodzie. Szczupaki stały prawdopodobnie tylko trochę głębiej niż wynosiła głębokość, na jakiej prowadziliśmy przynęty. Brania w ciągu dnia następowały najczęściej nad dnem wyniesionym na około 7 metrów. Wyglądało to tak, jak gdyby szczupaki „nie lubiły” mieć pod sobą termokliny. Przypadek?



    Pamiętajmy, że powyższe zasady nie dotyczą jesiennych połowów. Jesienią w miarę mieszania się wody (miksji), związanego z ochładzaniem się warstwy przypowierzchniowej, termoklina zanika. W związku z tym szczupaki mogą żerować zarówno płytko, jak i bardzo głęboko: znacznie głębiej niż w ciepłych porach roku. Zależy to od unikalnych warunków panujących na łowisku w danym okresie, a nawet dniu, w tym od położenia zimowisk i tras wędrówek ryb stanowiących pokarm drapieżników.




    Dzienny szczupak z blatu



    Typowe klasyczne miejscówki na dużego szczupaka – blaty, łąki podwodne, plosa – opisał Pitt w „Jeziorze Czterech Kantonów (…)”. Wszystkich zainteresowanych odsyłam do lektury. Jednak nie byłbym sobą, gdybym nie dorzucił swoich 3 groszy. Pominę łąki podwodne, gdyż mam za małe doświadczenie w łowieniu w takich miejscach. Plosa, typowe miejsce przebywania ogromnych, toniowych szczupaków, zawsze były i chyba na zawsze pozostaną dla mnie nierozwiązywalną zagadką. Wielkie ryby pojawiają się w nich i znikają jak duchy. W najlepszych godzinach żerują płytko, czasem kilka metrów od powierzchni. Brania następują najczęściej w godzinach porannych, lecz równie dobrze może to być piąta rano, jak i okolice dziesiątej. Kolejną bankową porą jest późne popołudnie lub wieczór. Nie znaczy to jednak, że nie mamy szansy na metrową rybę o dwunastej w południe. Takie przypadki zdarzają się zbyt często, żeby nie brać ich pod uwagę. Jak znaleźć „krokodyle” na plosie? Pół biedy, jeżeli jest ono niewielkie: wtedy stosunkowo łatwo można opłynąć je wszerz i wzdłuż. Jeżeli ma powierzchnię kilkuset hektarów, naprawdę trudno jednoznacznie odpowiedzieć, gdzie szukać w nim ryby. Szczęśliwe napłynięcie jest wtedy w dużej mierze kwestią przypadku; większość odnotowanych przez nas brań „plosiaków” miała miejsce przy braku ławic drobnicy na ekranie sonaru. Przy wytyczaniu trollingowych tras trzymałbym się jednak przede wszystkim granicy plosa oraz obszarów, gdzie coś ciekawego dzieje się na dnie jeziora. Nawet jeżeli głazowiska, blaty lub górki położone są bardzo głęboko, na głębokości kilkunastu i więcej metrów, to warto zapisać ich położenie i regularnie je obławiać.



    Kolejny amator żerowania na blacie – tym razem złowiony późnym wieczorem


    Blaty są bez porównania bardziej czytelną miejscówką. Te o głębokości poniżej 4-5 metrów są dla mnie mało atrakcyjne w ciągu dnia, a zdecydowanie godne uwagi rano i wieczorem. Szczególnie, jeżeli blat jest płaski i jednolity. Jeżeli jednak ma on formą podwodnego głazowiska, co sprzyja bytowaniu drobnicy – np. okoni, to koniecznie trzeba go obłowić, niezależnie od godziny. Pośród głazów mogą czaić się naprawdę duże ryby. Najbardziej jednak lubię blaty o głębokości pomiędzy 9 a 5 metrów, nawet mało urozmaicone. Przebywają na nich szczupaki każdej wielkości, praktycznie o każdej porze dnia. Z moich doświadczeń wynika, że jeżeli blat jest mały lub jest płaskim wierzchołkiem podwodnej górki, praktycznie każdy jego obszar może być dobry. Jeżeli jest rozległy na co najmniej kilka hektarów, wtedy za najlepsze uważam miejsca, gdzie coś ciekawego dzieje się z głębokością: wypłycenia, pojedyncze duże głazy, krawędzie blatu i głębokiej wody. Centralna część rozległego blatu, szczególnie płaska, jest mniej interesująca. Nie różnicuję blatów ze względu na położenie; uważam za atrakcyjne blaty śródjeziorne i te leżące w pobliżu brzegu, pod warunkiem, że są wystarczająco głębokie. Oczywiście te drugie są łatwiejsze do odnalezienia.



    Kolejnymi typami potencjalnie dobrych miejsc są okolice wysp, szczególnie przedłużenia odchodzących od nich podwodnych wygrzbieceń, podwodne przedłużenia półwyspów oraz długie brzegowe i wyspowe burty. Wszystkie te – w gruncie rzeczy podobne – miejsca mają jedną cechę wspólną: są bardzo czytelne, bo położone w pobliżu wynurzonych formacji geologicznych. Jednak nie wszystkie są jednakowo atrakcyjne. Tu również decyduje głębokość, ale również konfiguracja i otoczenie miejscówki. Na przykład na podwodne garby odchodzące od wysp i półwyspów napływam głównie pod kątem prostym. Brania następują najczęściej, kiedy przynęta wypływa z głębokiej wody na płytką, kiedy wyspa/półwysep jest mniej więcej na trawersie. Z reguły błędem jest napływanie zbyt blisko brzegu, po płytkiej wodzie, szczególnie w ciągu dnia przy pełnym słońcu. Jeżeli jednak nie mamy brania od razu, warto jest próbować zlokalizować rybę w kilku kolejnych napłynięciach. Burty obławiam wzdłużnie – ciężko jest napłynąć na nie inaczej. Moje doświadczenie podpowiada mi, że zbyt strome burty nie przynoszą ładnych ryb – wolę te o umiarkowanym spadku. Gwałtownie urywające się ściany skalne uważam za najgorszy typ burty, zasiedlany tylko przez najmniejsze ryby. Trudno to racjonalnie wytłumaczyć; może ma to związek z tym, że takie miejsca nie są zbyt chętnie odwiedzane przez drobnicę, a może po prostu wnioskuję na podstawie zbyt małej próby.




    Nocny połów z podwodnej górki


    Śródjeziorna górka to właściwie typ wypiętrzonego blatu w skali mikro: bardziej lub mniej płaskiego. Jest to jednak miejscówka tyleż trudna do znalezienia, co atrakcyjna i z pewnością zasługuję na odrębny opis. Z definicji sąsiaduje ona z głębszą wodą. Jeżeli woda jest dość głęboka, to potencjalnie górka może być chętnie odwiedzana przez duże szczupaki. Jeżeli szczyt górki znajduje się od 1 do 3-4 metrów pod powierzchnią wody to duże ryby będą na niej żerować głównie na granicy dnia i nocy. Nawet niezbyt rozległa miejscówka może wtedy gościć naprawdę liczną rzeszę pięknych „krokodyli”, które – mimo wrodzonego terytorializmu – polują zgodnie bok w bok. Podnóże górki może być jednak dobre nawet w okresie dużego prześwietlenia wody. Głębokie 7-8 metrowe garby mogą być świetnym łowiskiem niezależnie od pory dnia. W ich przypadku obławianie podstawy może być latem pozbawione sensu, ponieważ prawdopodobnie będzie się ona znajdować poniżej termokliny. Śródjeziorne łowiska tego typu warto obłowić dokładnie z każdej strony, także z ręki. Trudno przewidzieć, w której części może nastąpić branie i czy będzie ono miało miejsce, kiedy przynęta przepływa z głębokiej wody na płytką, czy z płytkiej na głęboką – choć statystycznie częściej odnotowywałem brania w tym pierwszym przypadku. Z mojego doświadczenia wynika także, że lepszą jest strona górki sąsiadującą z głębszą wodą. Natomiast literatura fachowa tematu (o ile mnie pamięć mnie nie zawodzi) faworyzuje stronę górki o łagodniejszym spadku. Jak widać, ile opisów w temacie podwodnych górek, tyle opinii, co zdaje się tylko potwierdzać, że obok tej miejscówki nie należy przepływać obojętnie.




    Nocą łowimy płytko: obserwacja sonaru i skupienie to podstawa


    Bardzo ciekawym typem łowiska, takim „zlepieńcem” powyższych, z którego opisem nie zetknąłem się do tej pory w żadnych opracowaniach, jest przejście, inaczej mówiąc: wąskie gardło. To trudna do znalezienia formacja dna, ale jeżeli tylko spełnia ona kilka ważnych kryteriów jest miejscówką, na której można złowić rybę z zamkniętymi oczami. Szczupaki okupują ją masowo, a ich zagęszczenie może być naprawdę zdumiewające. Jej atrakcyjność jest ściśle związana z istnieniem ciągów komunikacyjnych białej ryby: z ostoi do żerowisk, z plosa do płytkich zatok, z jednej części jeziora do drugiej… Aby lepiej scharakteryzować wąskie gardło opiszę trzy z typów miejscówek, które znalazłem do tej pory:


    wąskie wejście do rozległej zatoki – na wlocie znajdowało się kilka wysp, które od zewnętrznej strony sąsiadowały z głównym plosem; większość poszczególnych wysp była oddzielonych płytką wodą; tylko jedno przejście do zatoki było głębokie, a dno, które pomiędzy wyspami znajdowało się na około 10 metrach, za nimi wynosiło się na zaledwie 5; ryby brały zarówno na burtach wysp, jak i na wyniesieniu dna,
    rynna pomiędzy dwiema częściami zbiornika – w obu basenach występowało ploso o głębokości około 20 metrów; łączyła je rynna o szerokości ok. 150 metrów, mniej więcej o połowę płytsza niż plosa; brania następowały przy burcie rynny (płytszej, o łagodniejszym spadku) i na jej wylocie, a konkretnie na wyniesieniach dna w kierunku płytszej części większego basenu,
    głębokie wcięcie pomiędzy dwoma blatami – pierwszy blat był w zasadzie przedłużeniem niewielkiego półwyspu, a kończył się skalistą wysepką; był płytki na 3-4 metry; drugi, bardzo rozległy sięgał aż do przeciwległego brzegu jeziora; miejscami był jeszcze płytszy (2 metry), były na nim zlokalizowane kamieniska i wyspy; pomiędzy nimi znajdował się wąski na kilkadziesiąt metrów kanał głębokiej wody; zdarzało się, że moment brania w trollingu w tym przejściu byłem w stanie określić z dokładnością do kilku- kilkunastu sekund.


    Wszystkie wymienione miejsca, zarówno płytkie, jak i głębsze muszą posiadać jedną wspólną cechę. Aby regularnie gościły w nich duże ryby (a mówię o sztukach o długości minimum 90 centymetrów) muszą sąsiadować z głęboką, co najmniej dziesięciometrową wodą, a jeszcze lepiej – leżeć w sąsiedztwie głównego plosa. Ploso, które – choć często pozornie wydaje się puste – tętni życiem, jest sercem jeziora i stanowi o jego potencjale.



    Głęboka woda jest warunkiem koniecznym, ale – jak widać – nie wystarczającym


    Na końcu tego rozdziału, dla wszystkich, którzy dotrwali, zamieszczę mały tip – jako nagrodę za odporność na moja pisaninę. Na śmierć o nim zapomniałem i fakt, że się tu pojawił zawdzięczacie Krzyśkowi, który przypomniał mi o nim w trakcie czwartej korekty tekstu. Otóż doświadczenia tegorocznej wyprawy nauczyły nas, że pod żadnym pozorem nie należy lekceważyć partii jeziora oznaczonych pojedynczymi bojkami. Jak wiadomo Szwedzi bardzo chętnie łowią okonie. Swoje najlepsze miejscówki często oznaczają właśnie w ten sposób. Być może z braku GPS-u, a może ze względów praktycznych, bo do takiej bojki lekko, łatwo i przyjemnie można przywiązać łódkę. Jeżeli bojki stoją w strefie śródjeziornej, to prawie na pewno będą oznaczeniem okoniowej górki. A jak wiadomo okoniowe górki mogą być znakomitym łowiskiem ładnych szczupaków. To właśnie na takiej miejscówce złowiliśmy z Krzysiem dwie spośród siedmiu metrowych ryb, a do tego kilka sztuk 90 plus i wiele mniejszych. To wszystko w jeden wieczór. Gdybyśmy wcześniej zwrócili uwagę na tą bojkę, być może statystyka złowień byłaby zupełnie inna. Traf chciał, że zrobiliśmy to dopiero przedostatniego dnia. Ale uważajcie: jeżeli zazdrosny Szwed podpatrzy, że zbyt natarczywie obławiacie jego miejscówkę, z pewnością przypłynie i zatopi bojkę pod wodę. Lepiej zawczasu wbijcie namiar w GPS.
     

    * * *
     

    Mam nadzieję, że po lekturze drugiej części artykułu czytelnicy – szczególnie mniej doświadczeni, do których kierowana jest niniejsza seria – mają w miarę klarowny obraz tego, jak wyglądają typowe szczupacze stanowiska w jeziorze oraz gdzie i kiedy możemy się spodziewać brań. Ta wiedza bardzo ułatwia łowienie – także w trollingu, że o łowieniu z ręki nie wspomnę – i podnosi efektywność. W kolejnym rozdziale opowiem o tym jak wygląda rozpracowanie łowiska od strony operacyjnej: od czego zaczynam, jak dostosowuję się do warunków panujących na łowisku, jak wykorzystuję zróżnicowanie brań w ciągu doby i cykli żerowych i co mi pomaga wytrwać w realizacji planu.


    cdn…


    Tekst: krzysiek
    Zdjęcia: Harry King, krzysiek


    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

  • Wywiad z Jazz&FlyFishing

    Przez admin, w Wywiady,

    English version

     


    W związku ze zbliżającym się koncertem grupy Jazz&FlyFishing w Polsce, na festiwalu muchowym Vision nad Sanem (16-18 sierpnia 2011) postanowiliśmy przybliżyć Wam ten dość nietypowy zespół Jazzowy. Wywiad z muzykami ukazał się w 3(8) numerze "Sztuki Łowienia" w 2011, a na prenumeratorów (na tych przyszłych nadal czeka) czekała płyta z utworami zespołu z nowego krążka "Slow Walking Water". Polecam też odwiedziny na stronie zespołu i obejrzenie filmów: Jazz&FlyFishing oraz ich profil na Facebook. Szczegóły odnośnie festiwalu Vision i koncertu znajdziecie na naszej stronie Vision Flyfishing Festival 2011 - zaproszenie na jerkbait.pl. Szczególnie godny polecenia jest Wielki Konkurs Jazz&FlyFishing - na najlepszy Shadow Cast - szczegóły tutaj: Show Cast. Myślę, że wielu z nas się kwalifikuje jako naturalne talenty.

     

     



    Co łączy Waszym zdaniem jazz i fly fishing?

    Zarówno jazz, jak i wędkarstwo muchowe mają bardzo silny aspekt improwizacji. Dla przykładu - przed koncertem czy przed wyprawą wędkarską, każdy tworzy sobie jakieś oczekiwania, ramy tego, co może się wydarzyć. Staramy się mocno przygotować, by porwać naszą muzyką tłum lub złapać ładną rybę. Jednak gdy przychodzi ten moment, musisz być gotów na porzucenie wszelkich planów, adaptowanie się do zastanych warunków i zmian. To zmusza do improwizacji. Poza tym zarówno gdy gram jazz, jak i gdy łowię ryby, wpadam w dość specyficzny stan skupienia, gdzie prawie wszystko, co nie jest konieczne, by przeżywać daną chwilę, znika. Dla mnie jest to jak medytacja.











    Najważniejsza jest improwizacja - umiejętność dostosowywania do zmieniających się warunków. W jazzie zgadzamy się co do pewnych ogólnych reguł, kierunków i "ram", zanim zaczniemy grać. Jednak później musimy być gotowi podążać za muzyką, być gotowi na radykalne zmiany w stosunku do oczekiwań. Podobnie na rybach - jak wszyscy wiemy, ryby dość rzadko posiadają dobre maniery i nieczęsto zachowują się tak, jak byśmy tego od nich oczekiwali - na ogół zaskakują nas swoim zachowaniem, a warunki nad wodą rzadko kiedy są stałe. Stąd, moim zdaniem, najważniejsze jest bycie otwartym, gotowość do porzucenia schematów, bycie obecnym w danym miejscu i maksymalnie skupiona uwaga - wg mnie są to czynniki ułatwiające osiągnięcie sukcesu zarówno podczas gry, jak i podczas łowienia.








    Pochodzicie z różnych krajów. Jak to się stało, że zaczęliście wspólnie występować?

    Tapani jest moim bratem, najlepszym kumplem na rybach i członkiem zespołu od czasów, gdy byliśmy dziećmi. Fredrika spotkałem w Göteborgu, gdzie obaj studiowaliśmy na akademii muzycznej. Kiedy zaczęliśmy pierwsze rozmowy o stworzeniu kwartetu jazzowego złożonego z muszkarzy, przez przypadek znalazłem H?varda na Myspace, gdzie na zdjęciu profilowym pozował z dużą palią. Natychmiast do niego napisałem i od razu dołączył do nas. Kilka miesięcy później usłyszałem o człowieku z Finlandii, który miał podobną ideę - połączenia grania jazzu i muszkarstwa. Zadzwoniłem do niego i okazało się, że jest producentem filmowym, którego marzeniem było stworzenie filmu dokumentalnego o połączeniu Jazzu i Fly Fishingu. Spotkaliśmy się, ustaliliśmy trasę koncertową i nagrywaliśmy w trakcie, tworząc serię filmów dokumentalnych.

     


     


    Właściwie to Joona nosił się z tym pomysłem od wielu lat, ale impulsem do powstania tego projektu było spotkanie się z Petzim - naszym producentem. Jest on profesjonalnym twórcą filmów dokumentalnych, ma na koncie kilka serii dokumentów. W dodatku jest zapalonym muszkarzem, fanem muzyki jazzowej i w jakiś pojechany sposób, podobnie do nas, od lat nosił się z pomysłem połączenia obu swoich pasji w filmie dokumentalnym. Sami powiedzcie, jakie były na to szanse?











    Słuchając Waszej muzyki, odnosi się wrażenie, że jesteście dobrze wykształconymi muzykami, ale nadal udaje się Wam utrzymać świeżość i spontaniczność, które moim zdaniem są najważniejsze. Czy uczyliście się gry na akademiach muzycznych, czy też jesteście samoukami?

    Uczyłem się gry na fortepianie od 7. roku życia. Jazz zacząłem grać jako nastolatek, w pierwszym zespole jazzowym grałem w wieku 14 lat. Skończyłem konserwatorium w Finlandii i wydział muzyki na uniwersytecie w Göteborgu. Ale nie uważam, by uniwersyteckie wykształcenie muzyczne musiało zabijać spontaniczność i kreatywność, wprost przeciwnie.

    W naszym przypadku nie ma reguły. Każdy z nas kiedyś tam studiował na wydziałach muzycznych i większość z nas ukończyła akademie i konserwatoria muzyczne. Ale szkoły mogą nauczyć cię gry tylko do pewnego stopnia, podobnie jak i muzycy mogą być samoukami tylko do pewnego momentu. Prawdziwa szkoła muzyki to scena - jeśli chcesz naprawdę dobrze grać, musisz występować przed publicznością. Wielu rzeczy w muzyce nie da się nauczyć, trzeba ich doświadczyć osobiście. I dzięki temu doświadczeniu w końcu osiąga się stan, kiedy czujesz, że to co robisz ma sens, że robisz to dobrze. Ale tego nie da się przekazać w słowach. Bardzo podobnie ma się sprawa, moim zdaniem, z muszkarstwem - analogicznie nie można się tego nauczyć z książki i z nauki rzucania na trawniku. Musisz spędzać dużo czasu nad wodą, by móc zostać dobrym wędkarzem. Tak więc znajomość teorii zarówno w muzyce, jak i we fly fishingu jest ważna, ale nie da się nią zastąpić doświadczenia.









    Muzycy, których najbardziej cenicie?

    Słucham bardzo dużo jazzu, a pianiści, którzy mieli na mnie największy wpływ to Bill Evans, Keith Jarrett, Herbie Hancock, by wymienić tylko tych najważniejszych. Z europejskich muzyków, których słucham to Bobo Stenson ze Szwecji, Jon Balke z Norwegii i oczywiście Tomasz Stańko z Polski. Muzyka jest dla nas bardzo ważna i słuchamy wielu gatunków, ale największe sławy jazzu, jak Miles Davis czy John Coltrane są dla nas zawsze źródłem inspiracji, podobnie jak wielu innych muzyków i kompozytorów, z bardzo różnych gatunków - jak Jimi Hendrix, Debussy, Strawiński, etc.

     


    Gdzie zwykle występujecie? Gdzie można posłuchać Waszej muzyki lub kupić Wasze płyty?

    Gramy w klubach i na festiwalach w Skandynawii, a we wrześniu ruszamy w trasę po Europie (odwiedzimy też i Polskę). Płytę wydamy na początku maja - powinna być dostępna w sklepach muzycznych i zapewne w niektórych dobrych sklepach wędkarskich. Planujemy być także dostępni na iTunes. Wszelkie bieżące informacje są dostępne na naszej stronie internetowej (www.jazzandflyfishing.com).
     



     



    Głównie występujemy w krajach skandynawskich, ale bierzemy udział w wielu innych projektach i gramy też w innych zespołach poza J&FF. Gdyby zebrać doświadczenia nas wszystkich z osobna, to występowaliśmy już chyba w każdej części świata. Jako Jazz&Fly Fishing planujemy sporo podróżować w najbliższych latach. Chcę odwiedzić najciekawsze miejsca zarówno pod względem wędkarskim, jak i najciekawsze kluby na wielu kontynentach, zawsze w towarzystwie kamer. Najlepszym sposobem posłuchania naszej muzyki jest oczywiście przyjście na nasz koncert i mam nadzieję, że już we wrześniu będziecie mieli okazję. Nasz album jest dostępny zarówno bezpośrednio u nas, jak i w większości sklepów w sieci, takich jak iTunes.









    Czy zajmujecie się muzyką zawodowo, czy też może gracie od czasu do czasu, zbierając zespół na koncerty?

    W połowie uczę muzyki, w połowie gram w zespole. Dość dobrze to mi się sprawdza, to dobre połączenie. No i oczywiście sporo łowię! Tak, wszyscy jesteśmy profesjonalnymi muzykami i zarówno uczymy gry na instrumentach, jak i gramy w różnych zespołach oraz w Jazz&Fly Fishing.

     


    Wreszcie wracamy na tematy muchowe. Jakie ryby lubicie łowić najbardziej? Jakie łowicie na co dzień?

    Dorastałem nad bystrymi rzekami środkowej Finlandii, więc łowiłem głównie pstrągi i lipienie. Tamtejsze wody są wyjątkowo rwące, więc głównie łowi się na imitacje larw chruścików, pupy i suchą muchę, ale też i streamer bywa bardzo skuteczną metodą w niektórych okresach. Teraz, gdy mieszkam w Göteborgu, sporo czasu poświęcam łowieniu troci na zachodnim wybrzeżu Szwecji. Oczywiście kilka wypadów każdego lata na północ jest obowiązkowe, tam głównie nastawiamy się na pstrągi i palie.

    Głównie to łowimy salmonidy: pstrągi, palie, morskie trocie i łososie, i lipienie, i takie tam inne... Ale też czasem nastawiamy się na gatunki morskie, a nawet na szczupaka czy okonia. W zasadzie to jesteśmy trochę świrnięci i łowimy na muchę wszystko, co jest w naszym zasięgu i nie zdąży uciec, wliczając w to węże i aligatory.









    Czy łowiliście kiedyś w Polsce lub słyszeliście coś na ten temat?

    Nie, nigdy nie byłem w Polsce, ale słyszałem, że posiadacie doskonałe łowiska pstrąga i lipienia. Również muszkarze z Polski uchodzą za bardzo dobrych. Nigdy nie łowiłem, ale nieraz słyszałem, że warto się do Polski wybrać na pstrąga i lipienia. Polacy są również dość znani z wysokiego poziomu na wszelkich zawodach oraz z mistrzostwa w technikach krótkiej nimfy.
     

     

    Czy kręcicie sami muchy?

    Pewnie, większość z nich. Uwielbiam krętactwo, szczególnie w czasie długich skandynawskich zim. No pewnie, że sami kręcimy! Kręcenie much jest podstawową częścią muszkarstwa, przynajmniej tego, jak my je pojmujemy. To wspaniałe uczucie, gdy uda się opracować nową muchę, by dopasować się do bardzo trudnych warunków, i gdy ta mucha działa. Poza tym kręcenie much to doskonałe hobby na zimę, a nasze zimy potrafią być bardzo długie!









    Największa ryba na muchę?

    Hmm... Sądzę, że to pstrąg około 3,5 kilo, chociaż... może szczupak, którego nigdy nie zważyłem? Wielki i apatyczny stwór, złowiony kiedyś późną jesienią, wielki jak kłoda! Dorsz :) 8 kg.








    Największe marzenie związane z muszkarstwem?

    Chyba jak każdy chciałbym kiedyś odwiedzić Nową Zelandię i móc tam połowić, a że planujemy w niedalekiej przyszłości trasę po Australii i Nowej Zelandii, więc może moje marzenie się ziści? Mówiąc szczerze, właśnie przeżywam swoje marzenia, dzieją się w tym momencie - mogę odwiedzać te wszystkie wspaniałe miejsca i spotykać wspaniałych ludzi. Wszystko dzięki graniu jazzu i łowieniu na muchę - czy może być wspanialej?


    Kuba Standera
    Joona Tovainen
    Håvard Stubøstrong


    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

  • Obrotówka, przynęta z którą każdy wędkarz spotkał się nie raz, przez jednych doceniana i ulubiona przynęta, przez innych traktowana troszkę po macoszemu, ale w pudełkach każdego spinningisty zawsze ją znajdziemy. Ja należę do tej pierwszej grupy, z racji tego, że lubię majsterkować postaram się Wam troszkę przybliżyć temat, może ktoś z tego skorzysta.

    Temat samodzielnego wykonywania blaszek, zrodził się dawno temu podczas jednej z wypraw, było tak, przerzuciłem wszystkie przynęty jakie posiadałem, a ryby nie chciały współpracować, wygrzebałem wtedy z dna pudełka ręcznie robioną obrotówkę (przez mojego ,,guru’’), mała poczerniała ze starości, niby nic szczególnego, ale jak zacząłem obławiać dołki w których inna nie skutkowała, zaczęło się. Z każdej miejscówki wyskakiwał pstrąg i walił w blaszkę jak oszalały, połowiłem do syta, fakt nie było kolosów, ale zabawa była super. Za kilka dni uzupełniłem zapasy obrotówek w sklepie, ale nad wodą małe rozczarowanie, spora część nie pracowała tak jak trzeba, musiałem przerabiać kombinować, tak zrodziła się idea aby robić samemu blaszki.

    Pierwsze montowałem z gotowych elementów, ale nie to. Kupiłem więc matryce od mojego ‘’mistrza’’ do agli #1 i #2 i tak się na dobre zaczęło. Tyle wstępu teraz trochę konkretów.



    Narzędzia :

    Do samodzielnego wykonywania blaszek potrzeba narzędzi w większości które we własnym zakresie można wykonać sobie samemu, prócz matryc .





    Młotek do młoteczkowania, wykonany z 2 kulek z łożyska, które wspawane są w kawałek rurki grubościennej, dodatkowo rurka zalana ołowiem dla podniesienia masy.
    Punktak do wybijania kropek, zwykły gwintownik zarobiony na okrągło.
    Stempelek do robienia linii, różne rozmiary, wykonany ze starego noża tokarskiego szlifowany jak dłuto(zresztą dłutko też by było dobre).
    Dodatkowo zwykłe młotki, pilniki, papier ścierny raczej drobnej gradacji, jakieś kowadełko, mikrometr(do mierzenia gr. blachy), rysik, szczypce o okrągłych końcówkach, kombinerki, nożyce do blachy, gilotyna do cięcia grubszych blach, wiertło do fazowania otworów.
    Matryca, chyba najważniejszy przyrząd, zapewnia powtarzalność i odpowiedni profil skrzydełka, ale to niestety spory wydatek (mała sugestia jeśli by ktoś wykonywał lub zamawiał gdzieś matryce to pod longa radze zrobić dwa stemple do wykrojnika, z jednego robimy kształt do longa ,a z drugiego odpowiednio profilujemy i mamy wahadełko).











    Materiały

    Większość producentów robi skrzydełka z blachy stalowej a później galwanizuje na wybrany kolor, dobre na ogromną skale, ale to nie dla nas, w końcu ma być to hand-made . Nam potrzebne będą:



    Blachy i pozostałe elementy:


    Mosiądz o grubościach do małych blaszek #00 i #0 grubość max 0,5mm, do #1 i #2 gr.do 0,6mm, do # 3 i większych 0.8mm.
    Miedź - grubości jak wyżej.
    Stal nierdzewna- grubości jak wyżej.
    Niektórzy stosują jeszcze brąz i aluminium, ja nie używam.
    Drut miedziany na korpusy średnicy od 1mm do 2mm.Polecam sklepy elektryczne.
    Ewentualnie pręt miedziany lub mosiężny na korpusy (ale tu potrzebna tokarka).
    Drut nierdzewny do montażu od 0.55mm do 0,85mm.
    Strzemiączka, koraliki – to kupuje gotowe w firmie ABC
    Kotwice wedle uznania
    Chenillle, pióra, wiskoza, włóczka na chwosty




    Chemia do barwienia :


    Patynol – daje efekt starości, przyciemnia kolor, ewentualnie dobry marker olejowy czarny.
    Srebro w płynie – droga rzecz, ale kapitalna, daje efekt starego srebra.
    Pasta lutownicza dla hydraulików – dobra do większych blaszek, barwione blaszki są błyszcząco-srebrne (głównie barwie pod szczupaka, troć).
    Farbki dla modelarzy - kolorki wedle uznania, można też lakiery do paznokci.
    Aceton do odtłuszczania
    Dodatkowo patyczki higieniczne, wykałaczki, jakieś szmatki.






    Chyba wymieniłem całość teraz zabieramy się do pracy.



    Wcinanie i barwienie

    Wycinamy odpowiedni pasek pod dane skrzydełko, ja zawsze odrysowuje ze starych ażurów zarys skrzydełka i młoteczkujemy (usztywnia blachę ,szczególnie korzystne przy cienkich blachach), lub wybijamy punktakiem kropki, tu jak komu pasuje. Wycinamy matrycą skrzydełko, wiercimy lub wybijamy otwór pod strzemiączko, gratujemy. Mamy wstępnie przygotowana paletkę, teraz odtłuszczamy ją, czernimy, srebrzymy, malujemy kropki, robimy tzw. przecierkę (fajny efekt jeśli blacha była młoteczkowana w zagłębieniach zostaje ciemne a grzbiety można delikatnie pod polerować) tu ogromne pole do popisu dla twórcy, zależne od wyobraźni i zdolności manualnych .



    Montaż

    Wszystkie elementy składowe muszą być dobrze wypolerowane, bez żadnych zadziorów, to by miało później zły wpływ na pracę. Przy pomocy okrągłych szczypiec zarabiamy oczko pod kotwice, montujemy korpus, dalej koraliki, paletkę i strzemiączko zakańczamy oczkiem. Tu trzeba zachować proporcje, dać odpowiednią grubość i wielkość skrzydełka, dopasowany wagowo do danego modelu korpus, nie wolno zbytnio przeciążać jej bo nie będzie pracowała, ale to trosze potrwało zanim to rozpracowałem. I tak nasza blaszka gotowa.

    Teraz o tym jak i gdzie stosuje obrotówki (proszę zbytnio się nie sugerować, każdy wędkarz ma swoje preferencje i nawyki). Moją ulubiona rybą jest pstrąg, a zatem trochę o blaszkach pod tą rybkę . Więc tak, obrotówki stosuje głównie w porach cieplejszych ,wiosną podczas normalnych stanów wody głównie wielkość #1 i #2, latem podczas niżówek dochodzi jeszcze #0 ,kształt aglia i long, wędkuję głównie w małych płytkich rzeczkach ze sporą ilością powalonych drzew ,kijek jaki mam, to seeker SP703 do 15gr ,krótki 2,13m z racji krzaków, do tego kręciołek 2500, żyłka 0,20.

    Kolorystyka, lubię blaszki barwy mosiądzu i miedzi, raczej ciemniejsze, przydymione ,więc wszelkie matowe przecierki ,stare srebro dominują w moim pudełku, ale również odrobina jakiegoś jaskrawego akcentu na paletce, w postaci kilku delikatnych kropek fluo nie zaszkodzi, może być również chwost, pstrąg jest wzrokowcem, więc takie coś pomaga. Dobór blaszki uzależniony jest również od pogody, przejrzystości wody, ja stosuje zasadę im jaśniej tym przynęta ciemniejsza i na odwrót, ale przy pochmurnej aurze, trąconej wodzie nigdy nie zakładam jakiś wypolerowanych świecidełek, jasna paletka, ale bez przesady .

    Każdą miejscówkę obławiam przeważnie prowadząc blaszkę z prądem, choć nie ma na to reguły zależy od miejsca, ale pstrąg raczej nastawia się na pokarm niesiony z prądem, więc tak w większości przypadków staram się podać blaszkę.







    Zaczęło się od dwóch matryc ,w tej chwili posiadam kilkanaście w większości mojego projektu, ale bez kilku osób nie robił bym tego co teraz robie, chwała im za to, głownie dla mojego ,,mistrza’’ Rysia L ,za to, że przekazał mi ogromny zasób wiedzy, dla Andrzeja J. za pomoc przy wahadłach i narzędziach. Dużo czasu, testów, przemyśleń, mnie te przynęty kosztowały, ale chyba było warto, uzyskałem zadowalający efekt, a to chyba najważniejsze .Przymierzam się jeszcze do kilku wzorów blaszek, może jakieś cykady i blaszki podlodowe, ale jeszcze sporo wody upłynie, nim ujrzą światło dzienne. Całe sedno sprawy to takie, że fajnie przechytrzyć rybę na swojej konstrukcji przynętę, ale jeszcze większą frajdą jest słyszeć pochlebne opinie od użytkowników moich wyrobów, co motywuje pozytywnie do dalszej pracy.







    Trochę się rozpisałem, ale myślę ,że komuś może coś z tego się przyda.

    Piotr Lipiec www.lprods.pl



    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

  • Morze rozpaczy, czy ocean szczęścia? – czym kierować się przy wyborze łowiska


    Odkąd zacząłem jeździć na ryby, zawsze byłem skazany na odkrywanie dawno odkrytego. Nawet mój Tata, który w początkowym okresie był dla mnie jedynym oparciem i dzielnie prowadził mnie za rękę, poruszał się w temacie nowych łowisk, jak dziecko we mgle. Owszem, w czasach szkolnych przeżył przygodę z wędką, jak chyba każdy chłopiec, wychowujący się w krainie potoków, stawów i lasów. Ale wrócił do wędkowania dopiero, kiedy ja zainteresowałem się rybami, a miałem wtedy 8 lat. Skromne środki, którymi wtedy dysponowaliśmy, nie pozwalały nam w pełni wykorzystywać potencjału rodzimych wód sprzed 25 lat. Nawet dziś, kiedy dostęp do pieniędzy, wiedzy i technologii mam nieporównanie większy, na co dzień borykam się z licznymi ograniczeniami.


    Woda od wieków była – i chyba już na zawsze będzie – środowiskiem dla człowieka obcym, tajemniczym i niebezpiecznym, a mimo to przyciąga go jak magnes. W pewnym sensie wszyscy wodniacy, wyruszający w podróż w nieznane stają przed podobnym wyzwaniem. A jednak na przykład podróżnicy, żeglarze, wyjęci spod prawa awanturnicy w okresie wielkich odkryć geograficznych dysponowali relatywnie skromnymi środkami i szczątkową wiedzą. Mimo to byli motorem rozszerzania znanego ówcześnie świata. Ani diabeł, ani głębina nie mogły ich powstrzymać od próby przekraczania granic, które współczesnym wydawały się nie do przebycia. Złośliwy mógłby powiedzieć, że odwagi dodawał im również rzemienny bicz, czyli tak zwany „kot o dziewięciu ogonach”, przeciągnie pod kilem, spacer po desce, tudzież wizja legendarnego El Dorado. Ale ja nie mam zamiaru odbierać romantyzmu dokonaniom pionierów. Nie wierzę, aby powodowała nimi wyłącznie chciwość bądź przymus.




    Sonar, GPS, downrigger, silnik i bezpieczna łódź – technika w służbie wędkarstwu.


    Być może kilku z Was rozpoznało w tytule artykułu nawiązanie do arcyciekawej książki Lucjana Wolanowskiego, opisującej dzieje odkryć Australii. Pasuje tutaj jak ulał, gdyż zarówno żeglarze-odkrywcy sprzed wieków, jak i wędkarze-podróżnicy mają dwie cechy wspólne. Pierwszą z nich jest niezłomna wola, która pozwala im na przezwyciężanie wszelkich przeciwności i wzięcie się za bary z przyrodą, będącą przeważnie przeciwko nim. Drugą jest chęć zdobywania, zysku, osiągnięcia wytyczonego celu, w przypadku wędkarzy mierzonego liczbą, długością, niezwykłością złowionych okazów, czy też miejsca, do którego dotarli. Mówię to trochę pół żartem – pół serio, ale w głębi serca faktycznie odczuwam potrzebę sprawdzenia się, poddawania kolejnym próbom. Może niezbyt ambitnym, ale dającym mi satysfakcję.


    Niniejszy tekst dedykuję wszystkim tym, którzy mają czas i chęć, żeby samemu wypłynąć na nieznane wody – dosłownie i w przenośni; przede wszystkim tym, którzy nie mają doświadczenia i jeszcze się wahają, kuszeni komercyjnymi obietnicami łatwego sukcesu. Wierzcie mi, że czasem warto pójść trudniejszą, ale własną drogą, a osiągnięty wynik będzie smakował znacznie lepiej. Niektórzy z Was poczują się zapewne nieco rozczarowani, bo znowu będę zamęczał Was opowieściami o szczupakach – prawdopodobnie jedynej rybie, którą w miarę regularnie i skutecznie potrafię łowić, w dodatku głównie na trolling. Niemniej jednak postaram się w nim sformułować kilka ogólnych zasad dotyczących strategii rozpoznania łowiska, które – mam nadzieję – znajdą zastosowanie nie tylko przy łowieniu „krokodyli” i nie tylko metodą trollingową. Przyjmijmy, że ten artykuł można potraktować, jako uzupełnienie i rozwinięcie mojego „Trollingu prostego jak drut?”, który został opublikowany na j.pl jesienią 2010 oraz jako nawiązanie do znakomitego artykułu Pitta „Jezioro Czterech Kantonów (…)” z podobnego okresu.



    * * *



    W czerwcu bieżącego roku pomyślne wiatry zaniosły nas do tego regionu malowniczej Szwecji, gdzie według lokalnych źródeł „the barren taiga of the north meets (...) countryside of the south in a dramatic way, which produces a great variation in the landscape”. Wybraliśmy się nad jezioro tyleż trudne, co obiecujące, kuszące teoretycznym potencjałem. Znacznie większe od celu naszej zeszłorocznej szwedzkiej – czerwcowej wyprawy (według moich szacunków wynika, że około sześciokrotnie), większe nawet od wody, nad którą zawitaliśmy we wrześniu, a której eksploracja początkowo wydawała nam się granicą naszych możliwości. Aby przybliżyć Wam rozmiary akwenu, na którym przyszło nam łowić, powiem, że jego powierzchnia jest dużo większa od Mamer Północnych, czy Niegocina. Oczywiście, przy szwedzkich gigantach, takich jak Vattern, czy Vannern, jest to jezioro zaledwie drugiej, a nawet trzeciej wielkości. Trudno jest jednak porównywać łowisko, które trzeba dobrze poznać w ciągu zaledwie tygodnia, z morzem wewnętrznym wielkości polskiego województwa.




    Typowy szwedzki średniak


    Czym tym razem kierowałem się przy wyborze? Przecież jezioro o powierzchni kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych (kilku tysięcy hektarów) nie może być wodą całkowicie nieuczęszczaną, zapomnianą przez Boga i ludzi. A zatem należy się liczyć z występowaniem jakiejś presji wędkarskiej. Trzeba rozważyć, czy może ona w istotny sposób uszczuplić naturalne zasoby zbiornika. Nie sposób przy tym pominąć wielkości i głębokości jeziora, a także jego położenia. Dużą (i głęboką) wodę ciężko jest wyrybić, a w każdym razie byłby to proces relatywnie długotrwały. W dodatku im dalej na północ od dużych skupisk ludzkich (Sztokholmu, Goteborga), tym mniejsze jest prawdopodobieństwo przełowienia wody. Moim zdaniem nie warto za wszelką cenę poszukiwać łowiska naszych marzeń w bliżej położonej, Południowej Szwecji. Wystarczy zainwestować w dodatkowe kilkadziesiąt litów paliwa, żeby stanęły przed nami otworem tereny, gdzie zarówno wędkarze z kontynentu, jak i autochtoni docierają relatywnie rzadziej.


    Jeżeli jezioro jest dość duże, z pewnością można znaleźć w Internecie jakieś informacje na jego temat. Nie jest prawdą, jakoby Szwedzi koncentrowali się na łowieniu wyłącznie salmonidów. Z zamiłowaniem łowią także szczupaki i są w tym dobrzy. Bardzo często tworzą teamy, a w szczególności trolling teamy, które nastawiają się właśnie przede wszystkim na wielkie esoxy. W regionie, w którym byliśmy, najczęściej taki trolling team tworzą dwie osoby, użytkujące szybką łódź, w pełni przystosowaną do łowów z wykorzystaniem specjalistycznego sprzętu – downriggerów i planner boardów, które umożliwiają trolling na cztery do dziesięciu, a nawet więcej wędek. Rokrocznie rozgrywane są nawet cykle zawodów Grand Prix na kilku dużych jeziorach o największym potencjale. Lokalne miejscowości są na tyle małe, że w większym mieście zlokalizowany jest najwyżej jeden, a wyjątkowo dwa trolling teamy, o nazwie powiązanej z daną miejscowością lub lokalnym sklepem wędkarskim. Teamy prowadzą blogi, na których publikują artykuły i zdjęcia trofeów. Z reguły na blogu znajdują się linki do blogów zaprzyjaźnionych trolling teamów. Jest to nieocenione źródło informacji, dzięki któremu można śledzić nie tylko wyniki połowów na poszczególnych jeziorach danego regionu, ale także dynamikę wyników na przestrzeni ostatnich lat, a nawet podpatrzeć zawartość pudeł z przynętami! Czy można się lepiej doinformować o łowieniu ryb, które zasiedlają daną wodę??




    Trolling teamy łowią takich ryb an kopy; w Polsce to często szczyt marzeń


    Jednakże wyniki to nie wszystko, trzeba jeszcze mieć świadomość skąd się one biorą i jak je osiągnąć. Tu niestety zaczynają się schody. Nie muszę chyba tłumaczyć, że znajomość batymetrii łowiska jest kluczową kwestią, służącą jego poznaniu i określeniu jego potencjału. Zupełnie inaczej łowi się na wodzie o w miarę płaskim dnie, o przeciętnej głębokości 6-10 metrów, a inaczej na wodzie, której dno wygląda jak zryte ostrzałem artyleryjskim, gdzie obok plos 20-30 metrowych natrafimy na sterczące tuż pod powierzchnią wody skały… Do obłowienia w danej godzinie będzie się nadawało zaledwie kilka – kilkanaście procent powierzchni zbiornika, a dodatku różne miejsca będą atrakcyjne o różnych porach.
    Jak już wspomniałem, jeziora o powierzchni kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych, to w szwedzkich realiach zaledwie trzeciorzędne wody. Poszukiwanie w Internecie map batymetrycznych przypomina przysłowiowe szukanie igły w stogu siana. Naturalnie, osoby posiadające dostęp do map Blue Chart, są na uprzywilejowanej pozycji. Ja niestety takim oprogramowaniem nie dysponuję. W tej sytuacji – jak już wspominałem w „Szwecji na dziko” – należy wnikliwie przeanalizować topografię okolic jeziora: okoliczne wzniesienia (względne różnice wysokości), długość linii brzegowej, obecność wysp, kształt jeziora. I tak na przykład: jezioro o regularnym kształcie, krótkiej linii brzegowej, z małą ilością wysp, przy niewielkich różnicach wysokości względnych w okolicy będzie najprawdopodobniej relatywnie płytkie z niewielkimi wahaniami głębokości. Jeżeli będzie miało stosunkowo krótką linię brzegową i podłużny kształt, to może okazać się przepastnie głęboką rynnówką. Obecność wysp i długa, urozmaicona linia brzegowa świadczy o występowaniu obszarów o niewielkiej głębokości i zróżnicowanym charakterze dna. W takich zbiornikach łatwo jest wytypować potencjalne stanowiska drapieżników, są one dość czytelne nawet bez planu batymetrycznego. Niestety, powyższe wnioskowanie opiera się głównie na logicznym rozumowaniu i jest obarczone dużym błędem.




    Za to takie szczupaki nawet w Szwecji nie trafiają się codziennie


    Na podstawie mapy fizycznej i spekulacji na temat batymetrii, a jeszcze lepiej – na podstawie mapy batymetrycznej da się także wnioskować o składzie gatunkowym i liczebności populacji poszczególnych gatunków ryb. Można oczywiście pokusić się o wnioskowanie odwrotne: odnaleźć w Internecie lub w lokalnych broszurach informację o występujących w danym jeziorze rybach. Z mojego doświadczenia wynika, że te dane są łatwiej dostępne niż plany batymetryczne. I tak na przykład w wyniku wywiadu internetowego dowiedziałem się, że w „naszym” jeziorze występuje sielawa i leszcz, co bardzo dobrze rokowało dla populacji szczupaka: jej liczebności i potencjału wzrostowego poszczególnych osobników. Świadczyło to także o (przynajmniej miejscowej) znacznej głębokości zbiornika. Drugą dobrą wiadomością był kompletny brak sandaczy, które konkurują pokarmowo ze szczupakiem, a że przeważnie nie dorastają w Skandynawii do słusznych rozmiarów, ich obecność jest całkowicie niepożądana. Jeziora, które nie obfitują w białoryb, są również z reguły mało atrakcyjne, jeżeli chodzi o populacje dużych drapieżników, takich jak szczupaki. To znaczy mogą one występować licznie, ale mało będzie dużych i bardzo dużych ryb, a w dodatku mogą być chude i niezbyt waleczne. Dziś mogę powiedzieć, że moje przypuszczenia potwierdzają się w praktyce w znacznej części.


    Omawiając kryteria wyboru jeziora, nie sposób nie wspomnieć o dwóch bardzo istotnych czynnikach. Jednym z nich jest stały przepływ. Jeżeli mamy taką możliwość – wybierajmy jeziora przepływowe. Minimalizuje to możliwość zimowej przyduchy, a w razie jej wystąpienia daje rybom większe szanse na jej przetrzymanie. Na szczęście Skandynawia jest pełna wód, zarówno stojących, jak i płynących i wiele jezior jest zasilanych rzekami, potokami, z wielu rzeczone cieki wypływają. W niektórych rejonach trudno wręcz znaleźć jezioro bez przepływu, chyba że jest to oczko wodne.


    Drugim czynnikiem jest występowanie nad jeziorami baz wędkarskich. Oczywiście jest to zjawisko niepożądane. Goście dużych fishing campów, także praktykujący C&R, potrafią skłuć rybę niemiłosiernie, nawet w jeziorze o powierzchni kilkunastu-kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych. Wtedy, mimo teoretycznie idealnych warunków pogodowych, mamy wrażenie wyrybienia, gdyż ciężko skłonić do współpracy okazy i na nasze przynęty reagują wyłącznie ryby małe i średnie, które są relatywnie liczniejsze. Nad prawdziwie wielkimi jeziorami, o powierzchni ponad stu, a nawet kilkuset kilometrów kwadratowych, obecność baz wędkarskich nie waży aż tak bardzo na wynikach łowienia. Ale takie wody rządzą się już swoimi prawami: wykluczają użycie niewielkiego pontonu o niskiej burcie, wymuszają skorzystanie z usług przewodnika. Znajdują się więc poza obszarem naszych poszukiwań i rozważań.




    Potok zasilający jezioro przepływowe


    Mówiąc o aspekcie skłucia ryby, muszę nadmienić, że nasza „wycieczka” też może sama sobie narobić niezłego bigosu. Moim zdaniem na przeciętnie rybnym jeziorze o powierzchni około pięciuset hektarów starczy „roboty” na tydzień dla jednej, góra dwóch ekip trollingowych. Wbrew pozorom dobrych miejscówek nie identyfikuje się dużo. No chyba, że po wstępnym rozpoznaniu łowiska nastawiamy się na pracowitą dłubaninę i liczymy się z łowieniem coraz mniejszych ryb. Jeżeli z założenia planujemy wyjazd na dwie, trzy lub więcej ekip – wybierajmy większe wody: trudniejsze, ale o większym potencjale.


    Analiza cech łowiska może nie przynieść prawidłowego rozstrzygnięcia, jeżeli wyboru dokonujemy w oderwaniu od warunków pogodowych, których spodziewamy się na łowisku w czasie wyprawy. Inaczej rzecz ujmując, dobrze jest zorientować się, jak intensywnych opadów i silnych wiatrów możemy się spodziewać w danych porach roku. Numeryczne wskaźniki pogodowe, takie jak prędkość wiatru powinny być przez nas odczytywane w kontekście łowienia na akwenie o danej powierzchni. Można przyjąć, że na niewielkim jeziorze wiatr o prędkości 10 m/s (36 km/h) nie wyklucza wędkowania z pontonu. Na wielkich jeziorach lub na średnich akwenach położonych w pobliżu ogromnych otwartych przestrzeni nawet wiatr rzędu 7-8 m/s może tworzyć falę, która – mimo, że nie będzie stwarzała zagrożenia życia – skutecznie zniechęci nas do przebywania na wodzie.
    Duża woda faluje w zasadzie przez większą część doby, z krótką przerwą trwającą od zmierzchu do świtu. Chyba, że akurat postępuje diametralna zmiana pogody i wieje przez całą dobę non stop. Na dużej przestrzeni nawet umiarkowany wiatr powoduje szybkie powstawanie fali i w ciągu kilkunastu – kilkudziesięciu minut lustrzana tafla może przeobrazić się w niebezpieczną kipiel. Muszę przyznać, że nie wybrałbym jeziora, na którym ostatnio łowiłem, na jesienną wyprawę. Na swoich kilkunastu kilometrach długości potrafi się paskudnie rozkołysać. Trudne warunki męczą psychicznie i fizycznie, a także utrudniają zarówno utrzymywanie kursu na trollingowej trasie, jak i łowienie z rzutu. Na wrześniowe, czy październikowe łowy wybrałbym mniejszą wodę, lub o porównywalnej wielkości, lecz obfitującą w liczne duże wyspy i osłonięte zatoki. Mam już nawet taką upatrzoną…




    Nawet na dużym jeziorze warto zwrócić uwagę także na kameralne miejscówki


    Uffff, sporo tego wszystkiego. Pokuszę się o króciutkie podsumowanie:
    - większa woda oznacza najczęściej większy potencjał, a większy potencjał to potencjalnie więcej okazów; niewątpliwym minusem jest to, że relatywnie dłużej się ją rozpracowuje,
    - z wielkością nie należy jednak przesadzać – wybór musi być dostosowany do naszych umiejętności, szeroko pojętej kondycji i jednostki pływającej, jaką dysponujemy,
    - unikajmy jezior bez przepływu, szczególnie tych płytkich, akwenów o potencjalnie dużej presji i tych, nad którymi położone są fishing campy,
    - zróbmy rzetelny internetowy „wywiad środowiskowy”, postarajmy się rozpracować batymetrię i skład gatunkowy łowiska,
    - bierzmy pod uwagę porę roku, w której planujemy wyprawę.
    Jeżeli przy wyborze jeziora będziemy się kierowali powyższymi wskazówkami, jest duża szansa, że nie trafimy jak przysłowiową „kulą w płot”.




    * * *



    Oczywiście, żeby odnieść sukces na kompletnie nieznanym łowisku, nie wystarczy znaleźć się nad właściwym jeziorem we właściwym czasie. Po podjęciu decyzji o celu naszej wyprawy, czeka nas jeszcze ogrom pracy, zanim będziemy mogli w sposób nieprzypadkowy i efektywny dobrać się do skóry wielkim szczupakom. W następnym rozdziale postaram się przybliżyć czytelnikom, jakich miejsc szukać, na jakie zwrócić szczególną uwagę, a także gdzie, kiedy i jak głęboko mogą żerować ryby. Podkreślę, że warto odrobić wyżej opisaną „pracę domową” z topografii i batymetrii jeszcze przed rozpoczęciem łowienia. Przybliży nas to do konkluzji gdzie konkretnie i w jaki sposób będziemy łowili.


    cdn…


    Tekst: krzysiek
    Zdjęcia: Harry King, krzysiek



    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum



    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

Artykuły

×
×
  • Dodaj nową pozycję...