Skocz do zawartości

Artykuły

Manage articles
  • admin
    Jacek Suwała jest bardzo skromnym człowiekiem i pewnie nigdy nie napisałby artykułu o własnej przygodzie z rodbuildingiem. Mnie natomiast zależy, aby przybliżyć czytelnikom jerkbait.pl postać Jacka oraz jego pasję, którą wkłada w budowanie wędzisk. Ponadto liczę, że inni pójdą w moje ślady i ujawnią szerszemu gronu „nieznanych rodbuilderów ”.

    Jacka poznałem bliżej około 12 lat temu, kiedy prowadząc salon wędkarski w Płocku starałem się pomóc wędkarzom w naprawie ich sprzętu. Poprzez naszego wspólnego przyjaciela, uszkodzone wędziska trafiały do domu Jacka w Gostyninie. Z biegiem czasu poznaliśmy się lepiej przy okazji wspólnych wypraw na lipienie z Welu. Zapraszam do lektury wywiadu, do przeprowadzenia którego zachęcił mnie Remek, a Friko udzielił merytorycznego wsparcia.







    j: Cześć Jacku. Bardzo się cieszę, że udało się namówić Ciebie na ten krótki wywiad. Od dawna chciałem przybliżyć Twoją osobę czytelnikom jerkbait.pl, ponieważ łowisz ryby niemal od kołyski. Jak to się wszystko zaczęło? Czy pamiętasz swoje początki z rodbuildingiem?


    JS: Pierwszą wędkę wykonałem z listewki (śmiech), a pierwszą rybę, płotkę, złowiłem mając jakieś pięć lat. Kolejne wędki robiłem z leszczyny, a także z jałowca. Z czasem zakładałem na nie przelotki z drutu, najczęściej miedzianego. Później przyszła pora na przeróbkę spinningu z włókna szklanego Germina. Szlifowałem szczytówkę by była cieńsza oraz wymieniłem uchwyt do kołowrotka.







    j: A pierwszy kij wykonany od podstaw, co to było?


    JS: Muchówka Batson RX7 9” 5-6#, wykonana dla siebie. Jest nadal użytkowana, ale przez inną osobę.



    j: Skąd się wzięło wędkarstwo muchowe w Twoim życiu? Nie ma tradycji w połowach na muchę w tej części Mazowsza. Podejrzewam, że byłeś pierwszym muszkarzem w okolicy?


    JS: Dostałem w prezencie „Wędkarstwo Muchowe” Józefa Jeleńskiego. To było coś innego, czego chciałem spróbować. Pierwszą muchówkę kupiłem w Peweksie za 12$, to był ABU Colonel. Muchy były dostępne w Polspiningu. W tym czasie Wisła powyżej Płocka obfitowała w klenie, które chętnie atakowały duże mokre muchy prowadzone z wachlarza. Muchy okazywały się skuteczniejsze od obrotówek, na które łowiło się wówczas. Nikt wtedy jeszcze nie łowił kleni na woblery.


















    j: Wracając do rodbuildingu. W jaki sposób zdobywałeś wiedzę i skąd czerpałeś inspirację?


    JS: Zanim zbudowałem swoją pierwszą wędkę, przerabiałem mnóstwo fabrycznych spinningów bardzo modnych na początku lat 90. DAM, Balzer czy Cormoran. Ich przelotki były kiepskiej jakości. Najwięcej nauczyłem się korzystając z informacji dostępnych w Internecie, zwłaszcza z amerykańskich stron dla rodbuilderów, między innymi Rod Maker. Są też firmy, które podają do każdego blanku sposób zbrojenia oraz dedykowane przelotki, np. Batson. Scott również wymaga określonego przez nich sposobu zbrojenia jeśli chcesz zachować gwarancję. Wykonałem też „Siatkę Mortona”, na której wyznacza się rozmieszczenie przelotek na ugiętym blanku pod kątem 90°. Korzystając z niej uzbroiłem kilka blanków. Metoda Mortona nie do końca jest praktyczna przy indywidualnym podejściu do projektu. Rzecz w tym, że trudno jest znaleźć wędkę, która miałaby idealne, płynne ugięcie, takie jak opisuje to jej producent. Takich blanków jest niewiele, dlatego do każdego blanku podchodzę bardzo indywidualnie.



    j: Co sprawiło Ci największą trudność w rodbuilderowych początkach? Jak poradziłeś sobie z organizacją warsztatu?


    JS: Najwięcej trudności sprawiało mi mieszanie lakieru. Szkopuł tkwi w tym, aby po wymieszaniu lakieru nie było w nim pęcherzyków powietrza. Trzeba też dobrze przeczytać instrukcję, czasem jest zalecenie podgrzania lakieru. Każdy lakier jest inny. Aby dobrze polakierować nić potrzeba trochę doświadczenia. W początkach nici układałem ręcznie, wędzisko umieszczałem w kartonowym pudełku, a książka służyła do napinania nici.
    Najtrudniej było kupić materiały, kleje, lakiery i nici. Podstawowe narzędzia wykonałem sam. Ścisk do korka, pręty do poszerzania otworu. Do profilowania korka wystarczy cierpliwość i wiertarka. Wrapper bardzo ułatwia pracę przy układaniu nici, czy równym nałożeniu lakieru.

















    j: Jakie wędki obecnie najczęściej wykonujesz? Czy masz jakieś ulubione modele?


    JS: Przede wszystkim zbroję spinningi, muchówki znacznie rzadziej. Pierwszą muchówką Batsona byłem zachwycony w porównaniu ze starą Daiwą (śmiech). Rzucało nim się dużo lepiej. Batson przestał mi się podobać, ale to raczej normalne. Bardzo dobre wrażenie robiły na mnie blanki ATC, jednak w praktyce jako wędki nie sprawdziły mi się. Talon do 9” ma niezłe blanki. W zasadzie nie mam ulubionych modeli, cały czas takich szukam, zwłaszcza muchówki.



    j: Z jakich komponentów korzystasz przy budowie wędki? Czy masz ulubione marki i dlaczego?


    JS: Korzystam z tego, co jest dostępne na naszym rynku. Przelotki mimo wszystko najlepsze ma Fuji, mam na myśli SIC, w zasadzie nie mają konkurencji. Poza tym Fuji posiada najbogatszy asortyment (również uchwytów), niestety nie wszystko z ich bogatej oferty jest dostępne w Polsce, jak chociażby przelotki muchowe. Lakier to Flex Coat, bardzo dobry za przystępne pieniądze. Poza nićmi Gudebrod nie znam za dobrze innych, więc tu nie mam zdania.







    j: Jaki jest Twoim zdaniem najważniejszy etap w procesie konstrukcji wędki? Do czego przywiązujesz największą wagę, co Twoim zdaniem
    w największym stopniu wpływa na właściwości użytkowe końcowego produktu – wędki, oraz na zadowolenie jej użytkownika?


    JS: Każdy etap jest ważny. Z pewnością wielkość rękojeści, a później rozmieszczenie przelotek. Dopasowanie komponentów wpływa na charakterystykę i akcję wędki. Żeby móc zbudować dobrą wędkę potrzebny jest dobry blank. Blank jest sercem wszystkiego. Z kiepskiej jakości blanku niewiele się uzyska. Bardzo istotne jest by dokładnie wiedzieć, co chce przyszły użytkownik wędki. Jakie będzie przeznaczenie tego kija, rodzaj wód, zakres przynęt. To ważne informacje w nieszablonowym podejściu do gotowego wyrobu. Reszta to kosmetyka wykonania, która jest ważna dla każdego klienta.












    j: Wiem, że oprócz budowy wędek wytwarzasz również przynęty, wiążesz muchy? Co daje Ci największą satysfakcję rodbuilding czy lurebuilding?


    JS: Dawniej robiłem różnego rodzaju blaszki, również woblery. Teraz przede wszystkim wiążę muchy na własny użytek, pod konkretne łowiska i ryby.Trudno powiedzieć co sprawia mi większą satysfakcję. Zarówno zbrojenie wędek, jak i wiązanie much sprawia mi wiele radości. Z wiązaniem much jest o tyle lepiej, że za jednym przysiadem mam wyrób końcowy, z wędką tak się nie da, to proces, który wymaga więcej czasu.



    j: Czy rodbuilding wpłynął na Twoje życie? Czy obecnie budujesz nową wędkę dla siebie?


    JS: Z pewnością mam coraz mniej czasu na łowienie ryb (śmiech). Może dlatego, że wkładam w to co robię dużo serca. Nie oddam wędki dopóki nie będę pewny, że klient otrzymuje to, po co przyszedł. To pasjonujące zajęcie. Aktualnie zbieram komponenty do kupionego blanku Scott 15’ 9#, z przeznaczeniem na duże rzeki i duże ryby.







    j: Co chciałbyś przekazać Forumowiczom jerkbait.pl, którzy rozpoczynają swoją przygodę z rodbuildingiem, często będąc w bardzo młodym wieku?


    JS: To nie jest straszne. Jeśli masz odrobinę manualnych zdolności, zacznij. Każdy może się tym zająć. Jest bardzo dużo informacji na ten temat, do których łatwiej dotrzeć niż dawniej: Internet, książki, filmy DVD. Mamy też w Polsce wiele pracowni, a ich właściciele chętnie dzielą się swoją wiedzą.
    Więc nie bać się i zacząć.



    j: Dziękuję Jacku za rozmowę.


    Kontakt z Jackiem Suwałą – jacek_suwala@poczta.onet.pl


    @joker, 2011



    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum



    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

  • Tak całkiem na świeżo, nie tyle dokładna relacja co rzeczy, które zrobiły na mnie największe wrażenie, najbardziej się podobały, a także kilka spostrzeżeń z targów EFTTEX 2011 w Amsterdamie, 17-19 czerwca.


    Od czego zacząć? Chyba od samego miasta, pełnego rowerzystów, gdzie ze sporym trudem przedzieraliśmy się w stronę miasta. Kanały, łodzie, uśmiechnięci ludzie, mała odmiana po pastewności dnia codziennego...


    Targi dość spore, wiele ciekawych firm, w porównaniu z targami w Warszawie to.. w ogóle o czym my mówimy, jakie porównanie. Dobra z punktu widzenia gościa organizacja, sprawna obsługa, bardzo drogie bilety, z cenami wstępu między 30 a 150 euro. Stoisk – mnogość niesłychana, od sprzętu morskiego po małe firmy robiące plastiki dla grunciarzy i narzędzia dla krętaczy – pełen przekrój. Stąd skupię się tylko na kilku ciekawych stoiskach, opisanie całości zajęłoby mi kilka dni.


    Zaraz po wejściu wielkim stoiskiem rozłożył się Yo-zuri. Wybór woblerów – oszałamiający. Od dużych modeli morskich po modele na kalmary – pełen wybór.


















    Kilka ciekawostek na nowy sezon, szczególnie dobrze wyglądały sand eel'e, myślę że koledzy z zachodniej Irlandii mogli by znaleźć tu coś dla siebie. Stoisko bardzo ciekawe, z prezentacją chyba całej oferty dostępnej w Europie, jedynym problemem to kłopot z porozumieniem się z ludźmi na stoisku – niestety większość panów z Hiszpanii posiadała bardzo ograniczony angielski.










    Kolejny stoiskiem bardzo przyciągającym spojrzenia był Live Target – piękne woblery w wielu rozmiarach, od tych typowo „polskich” po prawdziwe "krówska", mogące skusić największe sztuki. Piękne wykonanie, zarówno typowych crankbaitów jak i bardzo pomysłowych swimmbaitów, bardzo realistyczne ubarwienie – było na czym zawiesić oko, wrażenie robiły też żabki i raczki na bassy – bardzo ciekawe przynęty.










    Bez wątpienia uwagę przyciągał też Zalt – duży baner z „filetem z długonosego jerka” oraz właśnie takie nowe „umaszczenie” - fajnie widzieć, że po drugiej stronie też ktoś się bawi i ma frajdę z pracy. Bardzo miły właściciel firmy trochę opowiadał o przynętach, chwilę później wyciągnął tablet i powalił nas na kolana zdjęciami rybek złowionych właśnie w Holandii w tygodniu poprzedzającym targi. Okazy jakie rzadko można oglądać – 18, 18,5 kilowe szczupaki czy ponad 9 kilowe sandacze – to już jest waga ciężka. Ryby piękne, ładnie ubarwione, wielka przyjemność móc coś takiego obejrzeć. Dodatkowo wkrótce możecie się spodziewać wywiadu z Zaltami – przekazuję pozdrowienia dla userów jerkbait.pl.







    Sąsiednim stoiskiem było Mountain Media – twórcy filmów muchowych, takich jak „Mayfly Madness”. Też było co pooglądać, ciekawe przygody muchowe w tle i miła rozmowa – wyjątkowo przyjazne i miłe stoisko.


    Ciekawie prezentowało się SpinTube – system ciężkich tub do much, umożliwiający łowienie dużymi muchami na spinning – myślę ze może to być ciekawa alternatywa dla tych, których przerażają fruwające nad uchem kurczaki czy nie chcą inwestować w nowy sprzęt, a chcieliby sprawdzić skuteczność tych przynęt na swoim łowisku.


    Z polskich akcentów, poza pewniakiem – Salmo, które straszyło pustkami na swoim stoisku (i banerem 3D :) ) były Lovec-Rapy prezentujące swoje przynęty – miło było popatrzeć. Podobnie do Salmo pustkami świecił Dragon, broniąc się jednak bardzo miłymi Paniami chętnie rozmawiającymi z odwiedzającymi. Dość tłoczno było u Robinsona – sporo sprzętu, kilka osób, można sobie było pooglądać trochę sprzętu.


    Sporo ciekawych, nawet bardzo ciekawych przynęt mieli Strike Pro – przeróżne woblery, jerki, mieszańce z gumowymi ogonami, wiele w pokaźnym rozmiarze.










    Podobna oferta – Castaic, Delande i kilka innych firm – widać coraz większą modę na bardzo realistyczne swimbaity, zarówno w wersjach z plastiku jak i z gumy. Pojawia się sporo woblerów z plastiku, pianki wydają się być passe. Dużo woblerów, jerków i swimbaitów wieloczłonowych, grzechotkowych, ze śmigiełkiem, lampką i bulgatornią. Wszystko wygląda pięknie i … w dużej ilości tak samo, bardzo podobnie. Pojawiają się niektóre ciekawe przynęty, jednak dość szybko identyczne można znaleźć w ofercie innych firm, cieżko czasem bez śledzenia zapisków historycznych dojść do tego kto był pierwszy.

    Castaic przedstawił sporo gum w najróżniejszych rozmiarach – aż do bulldawg'a XXXXL ze zdjecia.







    Spro pokazywało ciekawe swimmbaity bbz, nie tylko w rozmiarze znanym wcześniej – bardzo dużym, ale też w wersji powiedzmy, „sandaczowej” - ok 10cm oraz w wersji „okoniowej” – ok 5-7cm. Wyglądało ciekawie, pytanie jaka jest cena tego w detalu? Większe swego czasu kosztowały około 50e?









    Ciekawą ofertę gum przedstawił też Jackson (nie mylić z naszym polskim) – sporo ciekawych dużych gum, myślę że część z nich nieźle by się sprawowała na zębatych.









    Tyle o przynętach.

    Co do kołowrotków – multików to nie było zbyt wiele.

    Stoisko Shimano zamknięte dla zwiedzających, wstęp tylko po wcześniejszym umówieniu się. Pani z obsługi niestety nie słyszały o multiplikatorach i odesłały nas po multiki do Rapali! Dopiero po chwili udało się ustrzelić product managera z europejskiego oddziału, ale też rozmowy były delikatnie mówiąc mało warte. Ma wejść nowy model e-inteligentny, ale co, jak i kiedy – prędzej na Tackle tour się czegoś można dowiedzieć.


    Okuma – duże stoisko, sporo sprzętu i potworne tłumy. Niezły team do obsługi klientów. Mnóstwo było tak samo wyglądających niskich profili, w dość krzykliwych kolorach, bądź w camo. Spora ilość, jakością nie powalało. Ciekawostką na pewno mogły być morskie multiplikatory rozmiarów pudełka po butach i roundy prawie jak wyciągarka w moim landzie.







    Wędki – to głównie st croix, gloomis, ale było tez trochę ciekawego sprzętu u innych firm.


    Mnie jak łatwo przypuścić najbardziej ciągnęło na stoiska muchowe – wartymi odwiedzenia byli Veniard, Sage, Fulling Mill, Hardy & Greys, Snowbee, Wychwood, Tiemco – każdy miał coś ciekawego, wszędzie muszkarz mógł sobie pomachać, pokręcić, nawet porzucać dzięki sporemu casting pool na środku „Flyfishing Village”. Jednym słowem dla muszkarzy pełen wypas, można byłoby spokojnie spędzić cały dzień tylko i wyłącznie oglądając sprzęt i muchy plus materiały.

    Fulling mill prezentował wędziska i muchy, niektóre bardzo ciekawe. Szczególnie znany od dawna travel łososiowy – dwuręczny kij który swego czasu wygrał sporo testów i zestawień. Muchy – top jakość, bardzo ciekawe wzory. Wychwood prezentował nowe wędki i kołowrotki. Marka nie jest jakiś wysokich lotów, ale sprzęt wydaje się być solidny, dobrej jakości i w dobrej cenie – dobre rozwiązanie budżetowe.


    Jednak jak dla mnie najciekawsze było stanowisko Hardy&Greys. Dzięki wcześniejszym kontaktom i nowemu dystrybutorowi w Polsce – firmie Fishing Mart, która mam nadzieję że wreszcie przełamie złe wrażenie wywoływane przez poprzednich dystrybutorów, których zachowanie raczej przypominało smutny żart niż klasę sprzętu i producenta z takimi tradycjami. Chwila rozmowy z zabieganym managerem na rynek europejski i zostaję odesłany do przedstawiciela firmy na rynek niemiecki, który mając wolną chwilę zdecydował się oprowadzić mnie po ich produktach. Największe zainteresowanie to oczywiście nowe wędziska z materiału sintrix – będącego wg Hardy'ego podobnym krokiem w rozwoju jak przejście ze szkła na grafit.







    Zastosowanie do mat węglowych żywić nowego typu, z nanosferami stworzonymi nie jak do tej pory z węgla (prowadzono też nieudane próby z nanorurkami węglowymi) a z krzemu dało materiał przy podobnej wytrzymałości aż o 60% lżejszy, dzięki czemu przy zachowaniu normalnej masy wędziska (choć kije są bardzo lekkie, dużo lżejsze niż można by przypuszczać sądząc z opisu) otrzymano kije... nieprawdopodobne. Pracują praktycznie po rękojeść, są „prawie nie do złamania”. Oczywiście wszyscy wiemy co robi „prawie”, jednak wędki są bardzo lekkie, #12 waży tyle co normalna #9 (to tylko wrażenie „na oko”) a co te wędki potrafią można zobaczyć na wielu filmach na Youtube.

    Wystarczy powiedzieć, ze od wprowadzenia tych wędek sieć w Niemczech (a ponoć i też w UK) nie zanotowała reklamacji z powodu zniszczenia kija w trakcie łowienia. Zdarzyło się pogryzienie kija przez psa, przejechanie cofającym autem czy przytrzaśnięcie drzwiami, ale w normalnym użytkowaniu jeszcze wędki nie stracono. Wędki gną się niesłychanie, pracują po sam korek, jednocześnie będąc dość szybkimi (modele morskie które z racji skrętu na ciężkie łowienie najbardziej mnie interesowały) i błyskawicznie tłumiąc drgania przy rzucie. Kije są też bardzo ciekawie uzbrojone – pierwsze 3 przelotki to recoil'e z tytanu, bardzo sprężyste, można je nawet dogiąć do blanku! Dzięki temu uniknięto przesztywnień przy ramkach zwykłych przelotek dwu stopkowych, które mogłyby narazić głęboko gnący się blank na złamanie. Chytre, chytre... Pozostałe przelotki to typowe snake'i, również wykonane z tytanu. Powiem szczerze – gdyby nie 600euro, które trzeba zapłacić za przyjemność posiadania, to już pędziłbym do sklepu...














    A skoro już przy budowie wędek jesteśmy – ilość firm ze sprzętem dla rodbuilderów była dla mnie sporym zaskoczeniem. Rękojeści z drewna, korki, maszyny, uchwyty anodyzowane na ciekawe kolory – od wyboru do koloru. Ilość tego sprzętu, przelotek, nici – przyprawiała o zawrót głowy, a będąc zupełnym lamerem w tym temacie jedynie wkleję zdjęcia.
























    I jeszcze ciekawostki dwie – podbieraki Frabil, składające się do rękojeści:





    Kayaki Hobie – wreszcie wolne ręce:






    Jeśli chodzi o jakieś krótkie podsumowanie to – Made in China. 3 najpopularniejsze słowa, ponoć odkryte na wewnętrznej ścianie piramidy Cheopsa przez pierwszego robota z kamerą który się tam wczołgał, ponoć odkryte przez astronautów na księżycu...

    Przytłaczająca większość sprzętu pochodzi z Chin, znane marki powoli sprowadzają się do roli „pakowaczy” wyrobów z dalekiej Azji. Szczególnie widać to po przynętach, które w wielu wypadkach wypadły z tej samej formy, po czym przylepiono im różne plakietki. Drugim producentem, szczególnie narzędzi dla krętaczy są Indie – chętnie skopiują dla Ciebie, kliencie dowolne rozwiązanie i produkt. Podobnie z resztą sprzętu, widać, że coraz więcej firm decyduje się na gotowe rozwiązania i sztampę z Chin, z różnym logo... Szkoda...

     

    @Standerus, 2011



    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum




    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

  • W pogoni za sumem

    Przez admin, w Techniki połowu,

    BUM! Branie, po trzech godzinach pływania bez kontaktu z ryba w końcu JEST! Zacięcie , silnik na luz, już stoję, poprawka zacięcia. Zaczynamy! Trzy – cztery szybkie pompki kijem i wybieranie linki. Na echosondzie nie było go widać, rynna 9 metrów, wobler szedł po 4 metrach.

    Ryba daje się podciągnąć w strone łodzi. Jest jakieś 20 metrów ode mnie i skręca mijając mnie przez lewa burtę. Łodź powoli dryfuje. Kontrolny rzut oka na okolice. Jest w miarę czysto. Można sobie pozwolić na spływ conajmniej 300 metrów, problem może być jak wiatr się wzmoże. Ryba już niedaleko łodzi ale oczywiście nie ma szans by ją poderwać do powierzchni. Kopie! Ustawiona wzdłuż linki uderza w nią ogonem, zestaw co chwile luzuje się całkowicie. Ale jest dobrze zapięta. To był branie a nie uderzenie „z główki”. Nic nie powinno sie wydarzyć...nie powinno. Mimo hamulca ustawionego na ¾ mocy odjeżdża stabilnie na jakieś 15 metrów. Nie ma nerwowych ruchów jak przy mniejszych rybach. Ale też brak jej mocy lokomotywy. Już jest przed dziobem łodzi, a może to mnie obróciło ? Stoję na dziobie pompując miarowo, podciągam ją. Opornie ale daje się podnieść. Nie jest duży, ale mały też nie. Znow odjazd, ale już nie ma szans na dotarcie w okolice dna. Mija 10 minut walki. Robi się coraz bardziej statycznie, kręcenie pętli, idą bąble. Odjazdy coraz rzadsze, a coraz dłuższe przestoje – ryba wisi bezwładnie w toni i trzeba ją wywindować na powierzchnie. To taki bokserski pojedynek, dostał solidnie i jest przymroczony, ale to jeszce nie nokaut! Znów mnie obróciło, jestem na rufie, przy silniku, tu gdzie się wszystko zaczęło. W łodzi porządek, kawałek karimaty leży na dnie – czeka by na niego poleciała wędka przy lądowaniu ryby. Gdzie jest rękawica do podebrania !? JEST. Sytuacja pod kontrola. Ryba nieruchomo odpoczywa zawieszona w toni, kij między nogi, nakładanie rekawiczki. Kilka pompek i widać go na powierzchni. Nie za wielki. Taki około 140 cm . Solidny. Te powyżej 150 u mnie już klasyfikują sie jako duże. Łapię za przypon, hamulec troche zluzowany, podciągam go do burty, jeszcze bedzię odjazd z chlapnięciem. Plach! Byłem na to przygotowany. Odjeżdża kilka metrów, dokręcenie hamulca i podciągamy go z powrotem. Chwyt za przypon, łeb juz przy burcie, wobler sterczy wbity tylna kotwicą w język a przednia ugrzęzła w nożyczkach. Nie miał szans sie wypiąć, mogło jedynie coś puścić. Ale nic nie puści...

    Dobrze, że nie jest mniejszy, nie byłoby gdzie włożyć ręki do paszczy by podebrać jegomościa.

    Jeszcze jeden obrót, i chwytam go.Wędka na dno łodzi. Ryba zwija się i pręży przez 2 sekundy próbując oswobodzić się z uścisku, ale trzymam pewnie. Druga ręka pod brzuch i do łodzi z nim!...z nią!? To się wyjaśni przy mierzeniu.Ryba w łodzi! 142 cm!


    Tak może wyglądać sportowa walka z sumem. Przygotowanie się do tego spotkania to klucz by wyglądało to tak , a nie jak chaotyczna gonitwa za ryba na silniku czy bezradne szarpanie wędką gdy sum ulokuje sie w kryjówce przy zatopionym drzewie. Scenariuszy może być wiele, a poza sytuacjami ekstremalnymi tak naprawdę to zależy od nas jak to przebiegnie.


    Krótszy lub dłuższy etap fascynacji sumem u kazdego wedkarza jest nieunikniony. W wodach śródlądowych Europy nie spotkamy większego rywala. Fascynacja ta rzadko kiedy jednak zaczyna się od spotkania w „cztery oczy”. Najcześciej są to historie bez happy endu, bądź opowieści kolegów po kiju, czy też relacje zamieszczane w mediach wędkarskich. Kiedyś niewyczerpalnym źródłem fascynacji sumami były tabele rekordów publikowane w prasie. Pamiętam, gdy z wypiekami na twarzy chłonąłem historie o tych ogromnych rybach, które najczęściej niespodziewanie atakowały przynety wędkarzy, a potem te „hole”. 3 godziny walki, 4, 5 godzin ciągania łodzi po całej rzece, albo 6 chodzenia po brzegu miedzy główkami... MARATON walki.

    W oczach młodego czytelnika jawi się to niczym wygrany los na loterii, którego nie można zrealizować w kolekturze. Zły sen ? Pech ? A może nonszalancja lub brak wyobraźni ? A może wszystkiego po trochu ?


    Tyle legend...




    Przeciaganie liny. Walka z „maratończykiem”. Słabsza moc zestawu sprawiłaby, że walka przeciągnęłaby się w nieskończoność



    Z jednym sumem można wygrac przez przypadek, można też cierpliwie ponosić kolejne porażki w walce z tymi rybami licząc, że po którymś braniu karta sie odwróci. By jednak sumy łowić regularnie – łowić znaczy wyholować, sfotografować i WYPUŚCIĆ, trzeba sie na nie nastawić w 100 %. Żadnych kompromisów. Wiedzą o tym łowcy sumów zasadzający się na nie z żywcem, peletem czy innymi przynętami naturalnymi.
    Sumowanie w moim wykonaniu to pogoń za sumem. Pływanie łodzią i wabienie tych pięknych ryb na sztuczne przynęty.




    Niewymęczony w holu sum jest skory do harców podczas swojej krótkiej obecności na łodzi.


    Na sumy poluję od marca do października. Tu gdzie wędkuję, wiosna nie jest objęta okresem ochronnym i można próbować łowić ryby, które po zimowym letargu jedzą by odbudować siły przed zbliżającym się tarłem. Intuicyjnie zakładamy, że najlepszym momentem na złapanie „wąsacza” jest moment gdy żeruje, tak też wygląda to w rzeczywistości, ale doświadczenie pokazuje, że nie tylko wtedy jest szansa na branie.


    Sum je wszystko co jest pochodzenia zwierzęcego. Ryby, płazy wodne, owady, pellet... Zatem sposobów żerowania suma jest wiele. To o czym należy pamiętać, to fakt, że sum je dużo. Tym więcej im szybciej metabolizuje. Z powyższego wynika fakt, że zjada to co jest dla niego najłatwiej dostępne i pozwala mu skutecznie napełnić brzuch. Nie piszę tego by przejść do analizy poszczególnych gatunków potencjalnych „żywców” a raczej po to by zawsze podczas rozpracowywania łowiska i samego „ganiania” suma mieć to na uwadze.

    Jeśli znamy miejsca regularnego „sypania” peletu, podczas zasiadek sumiarzy, a miejsce jest dostępne, to warto poświęcić czas by przeciągnąć w tym rejonie nasz wabik. Wszelkie miejsca koncentracji ryb jadalnych dla suma też z pewnością wcześniej czy później przyciągna sumy. Pamiętajmy jednak, iź w takich stefach sum przebywał będzie tylko tyle czasu ile potrzebuje by zjeść. Potem uda się na odpoczynek do swojego legowiska...




    Sumowa żerownia. Długi na kilkaset metrów pas zalanego lasu na zboczu góry. Przylega do tras wędrówek sumów.


    Co to oznacza ? Oznacza to tyle, iż wytypowane miejsce należy sprawdzać kilkukrotnie i to raczej w odstępach czasu. Mam taką miejscówke, w której sumy pojawiają się coś zjeść w godzinach popołudniowych. Przed południem nie miałem nigdy kontaktu z ryba, podczas gdy sesje trollingowe w drugiej części dnia niejednokrotnie obdarzyły zdobyczą. Jak zawsze, najlepszą drogą jest doświadczenie zebrane na wodzie, godziny pływania, sprawdzania różnych miejsc w poszczególnych porach dnia. Żerujący sum nie zatrzymuje się – dopóki nie nasyci głodu. Jeśli żeruje na stadzie ryb zgromadzonych na metrowej płyciźnie to nieniepokojny będzie ten obszar regularnie odwiedzał do skutku. Pamiętać należy, że sum potrafi być bardzo szybki. To nie jest typ sprintera jak szczupak. Przepłynięcie kilkuset metrów, zawrócenie w kierunku żerowiska i kolejne żerowanie – to dla nich norma.




    Ryby tej wielkości są najbardziej aktywne zarówno podczas żerowania jak i walki z wędkarzem.


    Gdy o przepływaniu mowa... w rozległych łowiskach sumy nie stronią od wielokilometrowych wycieczek. Potrafią pokonywać spore dystane w poszukiwaniu miejsc z koncentracją pokarmu, przemieszczają się też w związku z zmianami w ich środowisku. Zmiana poziomu wody, zmiana pory roku, czy też zmiana pogody wywołują u tych ryb potrzebe „ruchu”. Po węgorzu sum jest rybą o najlepiej rozwiniętym węchu. Jest on w stanie wyczuwać obecność substancji (np. aminokwasów) w roztworze o stężeniu 1 do 100 000 000. Nie dziwi zatem skłonność sumów do wycieczek. One po prostu często patrolują okolice w poszukiwaniu pokarmu. Spróbujmy sobie wyobrazić 30 kilogramowego suma podczas takiego kilkukilometrowego patrolu. Płynie zwykle w pół lub w ¾ wody na dość stałej głebokości. Nie przemieszcza się z prędkością do jakiej jest zdolny podczas polowania, to raczej taka „szybkość rejsowa”. Podczas patrolu jest aktywny, szuka, więc może być zainteresowany naszą przynętą. Wiele razy udawało sprowokować do brania właśnie takiego przepływającego suma. W zbiorniku zaporowym, na którym wędkuje trasy poruszania się sumów przebiegają wzdłuż starego koryta rzeki, w rynnach o dość pokaźnej głębokości. I znów – znajomość wody pozwoli z czasem poznać część tych sumowych autostrad. Cierpliwość, metodyczne obławianie i wiara w słuszność tego co się robi zaowocuje piękną rybą.Brania są nieregularne, wręcz rzadkie, ale właśnie w takich okolicznościach ponosiłem porażki z tymi największymi...



    Wędrujący sum złapany "w trasie".


    Z poprzednich akapitów mógłby wyłonić sie obraz suma nadaktywnego. A tak naprawdę to większość czasu ryby te spędzają wylegując się na dnie. Najlepiej w miejscach dających im poczucie bezpieczeństwa – kryjówkach (legowiskach). Sum odpoczywający jest „mniej awanturujący się”. Ale można go sprowokować. Sprowadzenie przynęty w obszary przy samym dnie, podanie agresywnie pracującego wabika, czy też po prostu trafienie mu pod pysk przynętą może zaowocować braniem. Nie zawsze jest tak, że najlepsza będzie ta przynęta, którą podczas pracy najmocniej czujemy na wędzisku. Podwodne obiekty w swoim otoczeniu sum lokalizuje przy pomocy 3 narządów. Ucha wewnętrznego – sygnały o wysokiej częstotliwości, linii bocznej – niższe „próbkowanie” i wąsów – którymi rejestruje ruchy w bezpośrednim otoczeniu. Przy namierzaniu potencjalnej zdobyczy wzrok nie gra roli. Są dni gdy nieaktywne ryby bardziej pobudzają przynęty szybko pracujące, o wręcz migotliwe w akcji, innym razem orientują się na najostrzej mieszające wodę woblery.


    Krótka charakterystyka poczyniona powyżej pozwala choć troche wyobrazić sobie w jakich okolicznościach przyrody możemy spotkać sie z sumem. Na rozległym akwenie – moje łowisko to zbiornik zaporowy o powierzchni przeszło 2000 ha z silnym pogłowiem tej ryby, zlokalizowanie ryb to tylko jeden z warunków skutecznego wędkowania. Warunek konieczny ale nie wystarczający. Zlokalizowanie drapieżnika i prezentacja przynęty we właściwy sposób przybliżą nas do upragnionego celu. Obławianie długich tras, wzdłuż których sumy mogą przemieszczać się w sposób automatyczny nasuwa trolling jako właściwą metodę połowu.
    Żerowiska jako takie – najczęściej mają punktowy charakter skłaniają raczej do spiningu. Niemniej regularne sprawdzenie kilku takich „met” podczas trollingu przynieść może znakomite wyniki, niejednokrotnie lepsze niż zasiadka i czekanie do skutku ze spiningem w jednym miejscu Oczywiście sprawa ma się inaczej podczas polowania na konkretną, upatrzoną rybę.


    Próby złowienia suma w jego ostoi napotykają przede wszystkim na problem z okolicą tejże kryjówki. Zatopione drzewa, filary mostów, wyrwane burty brzegowe, pozostałości konstrukcji hydrotechnicznych, wszystkie te miejscówki chętnie zasiedlają sumy. Dodatkowym problemem może być głębokość w miejscu bedącym sumowym schroniskiem. Znajomość wody pozwoli na wytypowanie kilku takich miejsc , i o ile jest to technicznie możliwe, to warto poświęcić jakiś czas podczas trollingowej dniówki na sprawdzenie takich potencjalnych ostoi. Szczególnie, gdy na ekranie echosondy nie zauważamy żadnych „wędrowców”.




    Wyjątkowo oporna bestia – ciężki, najedzony sum dał się sprowokować gumie poprowadzonej przy jego legowisku.


    Poza możliwością sprawdzenia znacznego obszaru łowiska, trolling ma jeszcze jedną niebagatelną zaletę. Otóż umożliwia zastosowanie sprzętu dużo mocniejszego i skutecznijeszego podczas holu niż spining. I tu dochodzimy do technicznej części zagadnienia.


    Wcześniej napisałem, że da się złowić pojedynczego suma na przypadkowy sprzęt. Dużo jednak częściej spotkanie z tą rybą na przypadkowym sprzęcię zaowocuje powstaniem kolejnej legendy. Zestaw sumowy musi być przede wszystkim dobrze dobrany. Stwierdzenie, że musi być mocny to uproszczenie. Z jednej strony musi umożliwić skuteczną prezentacje przynęt sztucznych o różnych rozmiarach i charakterstyce pracy, z drugiej gwarantować przynajmniej teoretyczne możliwości nawiązania walki z największym rozbójnikiem w okolicy.

    Sprzęt sumowy zaczyna się w dolniku wędziska a konczy na ostrzu haka/ kotwicy przynęty. Każdy element musi być właściwie dobrany. Wskazane jest planowanie i podjęcie trudu wyobrażenia sobie możliwych sytuacji jakie mogą wydarzyć sie podczas walki z dużą rybą. Cel jest jeden : sprawnie i skutecznie wyholować suma a potem pozwolić mu odpłynąć w dobrej kondycji do swojego legowiska.




    Właściwe dobranie sprzętu pozwala w pełni rozkoszować się walką z wymagającym przeciwnikiem.


    Jak chodzi o wędzisko to do trollingu polecałbym wędke jak najkrótszą. Na tyle jednak długą by podczas walki można było manewrować kijem z jednej strony łodzi na druga w miarę komfortowo – bez biegania non stop. Zatem łódź z której wędkujemy ma wpływ na długość wędki – nie polecam próbować trollingu kijem o długości poniżej 2 metrów, jeśli pływamy 6 metrową pychówką.

    Podczas moich gonitw za „wąsatym” używam kija o długości 198 cm, 1 częściowego, o deklarowanej przez producenta mocy 60 lb. Kij nie może być przesztywniona pałą. Taki kij po prostu się złamie, lub skutecznie utrudniać nam będzie walke z rybą za małą by tą pałę złamać. Podczas holu kij musi pracować, najlepiej cały – tj. od rekojeści po szczytówkę. Próby adaptacji morskich wędzisk klasy big game niosą ze sobą gwarancję braku czucia pracy przynęty, co znakomicie zmniejszy skuteczność naszych pogoni. Wędka musi być zatem czuła, mocna, elastyczna a przede wszystkim dopasowana do reszty zestawu.


    Istnieje już dość powszechnie używan termin „kołowrotek sumowy”. Dla jednych będzie to iście morski kołowrotek niczym na dorsze, dla innych duży kołowrotek karpiowy. Ja do trollingu polecam multiplikatory. Najlepiej wyposażone w pojedynczą duża korbkę i mieszczące znaczącą ilość linki. Nawet podczas połowów z łodzi sytuacje, gdy rozpędzony sum znajdzie się 100 metrów od nas nie powinny powodować paniki, że zaraz zabraknie linki. Multiplikatory są pojemne, maja niezbędną moc no i mają mocne hamulce. Walka z półtorametrową, albo i większą, rybą wymaga efektywnego wykorzystania hamulca w kołowrotku. To nie sandaczowanie, czy jerkowanie za szczupakiem, że możemy wyjmować ryby „na klatę”. Mocny hamulec to taki, który pozwala wykorzystać moc wędziska i linki. Używany przeze mnie posiada drag o maksymalnej mocy 18 lb. To naprawde sporo. Wykorzystanie go w pełni wymaga kija o mocy minimum 40/50 lb ( w wędkarstwie morskim przyjęło się uważać za bezpieczny stosunek 1:3 – relacja mocy hamulca do mocy kija). W konfrontacji z okazałym przeciwnikiem można wówczas dokręcić draga na FULL i próbować przejąć kontrolę bez konieczności myślenia czy coś nie puści. Czy coś nie puści trzeba pomyśleć przed wypłynięciem.

    Cenię sobie, gdy kołowrotek posiada treszczotkę (z ang. line alarm), niestety nie wszystkie multiplikatory posiadają ten przydatny dodatek.
    Ważno zwrócić uwagę ile linki zwija podczas jednego obrotu korbką kołowrotek. Gdy ryba płynie rozpędzona w stronę łodzi nie ma zbyt szybkich kołowrotków do wybrania powstającego luzu i utrzymania kontaktu z upragnioną zdobyczą.

    Z zastosowania kołowrotka spiningowego (nawet klasy morskich, ważących przeszło pół kilo betoniarek) wyleczyły mnie skutecznie sumy. Oczywiście uzbrojenie się w kołowrotek typu Stella 20000 SW czy też Saltiga DF 6500 nie oznacza, że będziemy mieli mniejsze szanse. Tylko, że uzbrojenie się w taką maszynkę wiążę się z wydatkiem porównywalnym ze skompletowaniem całego zestawu sumowego.




    Pomoc kompana na łodzi jest zawsze mile widziana. A niejednokrotnie bezcenna.


    W trollingu za sumem nie próbowałem nigdy używać żyłki nylonowej – wymagana moc sprawiłaby, że nylon miałby około milimetra średnicy. To chyba wyklucza prace woblerów na takim „postrąku”. Stosuję zatem plecionki o mocy odpowiadającej mocy kija – czyli jakieś 60 lb. Nawijam ile wejdzie na multiplikator – u mnie to jakieś 270 m. Po każdej walce z rybą, zaczepie, trzeba sprawdzić ostatnie 5 metrów linki. Napięta linka momentalnie zostaje uszkodzona w kontakcie z jakąkolwiek ostrą krawędzią, a im napięcie linki jest większe tym ta ostrość jest mniej wymaga by postrzępić naszą plecionkę. Sprawdza mi się linka widoczna - fluo, szczególnie podczas walki z rybą, widać w którą strone zmieża ryba zaś podczas trollingu ułatwia manewry łodzią i lokalizację zestawu.


    Zastosowanie przyponu jest nieodzowne. Długość minimalna to jakieś 70 cm. Na razie nie spotkałem lepszego materiału niż linka metalowa. Moze byc tytan, kevlar, 49 strunowy drut stalowy. Moc zawsze większa od linki głownej. Do moich zestawów montuje linkę 120 lb (54 kg). Przypon jest tą częścią zestawu która najbardziej na sobie odczuje trudy walki. Po każdej walce warto sprawdzić jego stan.


    Równie ważna jak każdy wyżej wymieniony element jest tzw. wędkarska galanteria. Kółeczka, krętliki, agrafki. Tu nie ma miejsca na jakąkolwiek przypadkowość. Wszystko wyjdzie podczas walki z rybą. Polecam dobierać te elementy, tak by ich deklarowana moc 2 krotnie przewyższała moc pozostałych cześci zestawu. Ja używam krętlików morskich o mocy 150 lb, agrafki 120 / 150, kółka 150 lb. Szczególną uwagę zwracam na agrafki, nawet te morskie, o deklarowanej mocy ponad 100 funtów potrafią się skrzywić pod kątem 90 stopni gdy powstanie dźwignia. Oczywiście agrafka ma prawo sie wygiąć ale nie ma prawa puścić.
    W wędkarstwie morskim powszechnym jest zastosowanie pełnych stalowych kółek jako łączników z agrafka bądź linką przyponu. Zamknięte kółeczka o mocy 150 lb są naprawdę niewielkie - lekkie, ułatwią pracę woblerom w trollingu. Krętlik stosuję tylko w górnym końcu przyponu – na łączęniu z linką główną. Kółka łącznikowe przy kotwicach – mocne i niewielkie. Wówczas nie muszą być z karykaturalnie grubego drutu. To też pozytywnie wpłynie na pracę naszych woblerów.


    Gdy dochodzimy do haka – kotwicy poraz kolejny wraca prawda o synchronizacji zestawu. Co z tego, że wędka będzie 60 lb, hamulec w kołowrotku i linka pozwolą wykorzystać pełnię jej mocy, jeśli przy takiej sile kotwica ulegnie momentalnemu wyprostowaniu ? Czy muszę dodawać, że znam to z autopsji?
    Jedyne kotwice jakie stosuje w moich zestawach trollingowych na suma to Ownery ST 66 (4x krotnie wzmacniane). Cieńsze prostują się – i nie ma znaczenia czy jest to rozmiar 6, 4 czy 1/0. Biorąc pod uwagę fakt, że są bardzo masywne można zastosować o numer mniejsze niż dany wobler posiadał jako oryginalne.




    Sumowa galanteria - tylko sprawdzone i pewne rozwiązania.


    Tak mniej więcej wygląda niemal skompletowany zestaw sumowy do trollingu. Brakuje przynęty, ale to zagadnienie wymaga dość wyczerpującego potraktowania.


    Używam 2 typów przynęt podczas pogoni za sumem. Są to przede wszystkim woblery, a od jakiegoś czasu coraz lepsze wyniki zaczynam osiagać trollingując gumami.Każdy spiningista wobler sumowy w pudełku miał lub ma. Istnieje też grupa przynęt określanych jako woblery trollingowe. Na połączeniu tych dwóch kategorii przynęt zgodnie z logiką powinny być woblery, które sprawdzą sie podczas trollingu sumowego. Moim zdaniem tak do końca nie jest.


    Zastosowanie wielkich trollingowych woblerów używanych m.in. podczas polowania na toniowe szczupaki może przynieść skutki. Ale mi jeszcze nie przyniosło brania. A co z super głęboko idącymi ryjącymi dno SDR-ami ? Zawsze będą najskutecznijesze ? Czy jeśli będziemy trollować w rynnie, w której spodziewamy się przemieszczających się ryb to mamy ryć woblerem po dnie ? Z mojego doświadczenia wynika, że nie. W takich miejscach równo i wyraźnie pracujący wobler w pół wody skłoni do brania dużo więcej ryb. Musimy wziąć poprawkę, iż zastosowany kaliber sprzętu sprawi, że woblery będą osiągały inne głębokości pracy niż na „normalnych” zestawach. Linka główna 60 lb, przypon 100, do tego masywne kółka łącznikowe i kotwice. Te wszystkie elementy ograniczają ruchliwość i pracę woblerów.
    Z dostępnych w handlu sprawdzą się Rapale DT 16, Shad Rap DR i Super Shad Rap, japońskie Yo Zuri z serii Crystal Minnow Deep Diver czy też Hydro Magnum, Storm Wiggle Wart, Dorado Invander oraz Mannsy z serri Deep Plus. Oczywiście wszystkie woblery zostają kompletnie przezbrojone zgodnie ze wsazówkami przedstawionymi powyżej. Warto mieć dość zróżnicowany arsenał – od ostro wariujących wartów czy mannsów po migoczące shad rapy. Każdą nową przynętę sprawdzam ustalając głębokość jaką osiąga na moim zestawie. Warto też poprowadzic wobler na super krótkiej lince sprawdzając jego zachowanie i stabilność pracy przy samej burcie łodzi podczas przemieszczania się z prędkością roboczą. Wszelkie zakłócenia pracy woblera wywoływane delikatnymi ruchami wędziska, regulacją obrotów silnika, o ile nie powodują splątania zestawu, potrafią pobudzić do ataku ospałą rybę. Ten przelot na krótkiej lince służy właśnie określeniu - na ile „zabawy” podczas trollingu możemy sobie pozwolić. Ostateczną weryfikację przeprowadzą oczywiście sami zainteresowani – sumy.


    Temat trollingowania gumą rozpracowuję od niedawna. Ale już same początki były na tyle obiecujące, że wiążę z tymi przynętami coraz większe nadzieje. „Guma” w moim rozumieniu trollingowym to ripper o długości przekraczającej 20 cm , uzbrojony w jedną kotwicę. Nie stosuję firmowych systemików zbrojenia gum. Poniższa fotografia ilustruje rippery gotowe do użycia. Przewagą takiego rozwiązania jest możliwość zastosowania ciężarów pasujących do warunków na łowisku. Widoczne rippery mają 22.5 cm, uzbrojone w kotwicę 1/0 na troku wykonanym z linki o mocy 170 lb. Zamontowane obciążenia to 100 i 50 g, obok dla porównania 15 cm kopytko na główce 20 gramowej.
    Guma ze 100 g ołowiu podczas trollingu osiąga na moim łowisku głębokość około 8 metrów,wersja 50 g zejdzie na 3 metry.



    Trzy gumy, każda do innych zastosowań. Doskonały przykład wszechstronności tych wabików.


    Jeśli chce zejść głębiej do krętlika łączącego przypon z linką główną na niewielkiej agrafce montuję dodatkowy ciężarek. Opór stawiany przez gumę powoduje wynoszenie jej do powierzchni, ciężarki temu zapobiegaja i utrzymują wabik na pożądanej głębokości. Jak widać bez specjalnego wysiłku jesteśmy w stanie dysponować zestawem wabików dających się poprowadzić w przedziale od 2,5 do 8 - 9 metrów. Obserwując ekran echosondy i stwierdzając na nim obecność przemieszczającego się suma możemy mu przynęte na jego głębokość zatopić. Polecam ten patent.



    Od strony taktyki i techniki tak mniej więcej wygląda moja pogoń za sumami. Reszty, która jest najważniejsza nauczyć się można tylko pływając, cierpliwie ucząc się zachowań i zwyczajów „wąsaczy”.


    Na koniec chciałbym jeszcze raz zaapelować o szacunek dla sumów. Jeśli nastawiamy się na łowienie tych ryb to przygotujmy się należycie, by hol nie był walką na wyczerpanie przeciwnika, miejmy porządek w łodzi , po to by sum po zlądowaniu go na pokład nie wylądował w otwartych pudełkach z przynętami lub w torbie z prowiantem. Ryby podbierajmy za szczękę, zakładając wcześniej rękawice. Potem kilka zdjęć, mierzenie i prawdziwy happy end : czyli ostrożne wypuszczenie naszej zdobyczy.



    Przyjęcie na pokład takiego Gościa wymaga przygotowań.


    Powodzenia w pogoni za sumami życzy.


    Daniel, guzu@jerkbait.pl


    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum





    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     


  • Pstrąg jaki jest – każdy widzi. Zwłaszcza w wątkach na forum jemu poświęconych. Oglądamy więc zdjęcia i relacje z połowów. Ryby raz mniejsze, raz większe, ale wszystkie przepiękne. Pstrąg potokowy to jedna z tych ryb, które elektryzują duże grono wędkarzy. To dla nich zapaleńcy potrafią pokonywać kilometry by dotrzeć do rzeki a kolejne wzdłuż jej brzegu. Piszę do rzeki, choć czasami bywa to niewielka rzeczka, siurek, kanalik…




    Co takiego jest w tym pstrągu, że jego poławiacze gotowi są cały dzień przeciskać się przez zarośnięte brzegi, korzystając co najwyżej ze ścieżek wydeptanych przez zwierzynę. Przeprawiają się przez bagienka, górki, doliny. Oganiają się od komarów, zdejmują z siebie kleszcze i inne robaczki… W końcu wychodzą do „cywilizacji” upoceni, ubłoceni, z liściem na głowie i za koszulą (albo jeszcze dalej). Są szczęśliwi bo udało im się złowić choćby trzydziestaczka.




    Teraz pewnie spodziewacie się wytłumaczenia dlaczego to robią. Dlaczego rozsądni na co dzień ludzie, czasami nawet schludni, dają się tak sponiewierać. Nic z tego. Tego się nie da opisać. Tego trzeba samemu spróbować. Wtedy wszystko dokładnie się wie i czuje. Opowiadanie niczego nie wyjaśni. Trzeba samemu przeżyć to polowanie, te podchody i rozgrywkę w której często przegrywamy. Przegrywamy bitwę, ale po takiej przegranej w głowie zawsze pojawia się postanowienie: „ja tu jeszcze wrócę”.




    Złapałem bakcyla pstrągowego kilka dobrych lat temu. Spodobało mi się łowienie tych ryb z różnych powodów. Bo jest piękna, szybka, często nieprzewidywalna a z drugiej strony wdzięczna. Nie bez znaczenia jest również otoczenie w jakim się je łowi. To czysta natura. To na rzeczce pstrągowej mamy najczęściej szansę by nikogo nie zobaczyć. Tylko my i przyroda.





    Na początku pstrągowania starałem się dużo rozmawiać z innymi łowcami tych ryb. Podpytywałem o miejsca gdzie są, o przynęty, sposoby prowadzenia. Jakiż byłem zawiedziony, gdy odpowiedzi były jakieś takie krótkie, lakoniczne i bardzo ogólne. Co do przynęt to okazywało się, że skuteczne są woblery, gumy, obrotówki… U każdego coś innego. Jak tu nauczyć się łowić skutecznie, skoro wszyscy mówią coś innego?






    Przeszedłem fascynacje chyba wszystkimi przynętami. Najpierw były obrotówki. Skoro klasycy w gazetach wędkarskich tak je opisywali to chyba muszą być skuteczne. Zacząłem łowić i jakieś tam efekty były. Ale jakieś takie marne. Czepiały się raczej małe pstrążki. Piszę pstrążki, bo to określenie najlepiej odzwierciedla wielkość moich zdobyczy. Trochę byłem z nich zadowolony, ale z ilu maluchów można się cieszyć?








    Po obrotówkach przyszła kolej na gumy. Bo trochę tańsze, bo inaczej się je prowadzi, bo… no właśnie – na pierwszej wyprawie z gumą wyszła mi do niej niezła ryba. Niezła wtedy, teraz to średniaczek (i to na bezrybiu). Poszukiwałem różnych sposobów by udoskonalić połów na gumę. Z powodów oszczędnościowych wpadłem na pomysł by odchudzać główki do niezbędnego minimum. Tak by guma tylko delikatnie tonęła. Okazało się, że oprócz zimnych początków sezonu miałem na nią sporo brań.
    Miałem też jednak dużo spadów.




    Byłem zakochany w gumie, bo zacząłem na nią łowić ryby. W końcu wymiarowe i systematycznie. Wkrótce też doceniłem zalety plecionki. Mniej śmieci (przynęt) zostawionych w wodzie i większa skuteczność zacięć – holu również.


    Po pewnym czasie zaczęło mnie to jednak trochę nudzić. Takie schematyczne łowienie. Rzut w potencjalne stanowisko pstrąga (albo przed nie), sprowadzenie właściwie kijem przynęty i… branie albo i nie. Następne stanowisko i tak do… końca łowienia.

    Zaczęły intrygować mnie woblery. Z braku płynności finansowych (albo jak kto woli środków obrotowych) zacząłem próbować sam je robić. Początki nie były łatwe. Pokaleczone paluchy, dziesiątki wypieszczonych kształtów lądowały w koszu ze względu na całkowitą nieprzydatność wędkarską. Zaparłem się jednak i kombinowałem dalej. W końcu jakieś efekty zaczęły przychodzić. Woblery zaczęły pracować a ja zacząłem łowić na nie ryby.




    Moje pstrągowe wyprawy (i nie tylko) zaczynały się bardzo wcześnie. Trudno dokładnie powiedzieć kiedy. Zaczynały się od pomysłu. Kiełkuje on w głowie czasami dosyć długo. Jest przemyślany pod każdym kątem i wielokrotnie poddany krytycznej ocenie. Czasami jest odrzucany do ponownego przemyślenia… by w końcu doczekać się realizacji. Siadam wtedy z kawałkiem balsy w ręku i strugam. Bardzo często efekt ląduje w koszu bo nie do końca jestem zadowolony ze zmaterializowania swojego pomysłu. Czasami jednak dostaje swoją szansę by zostać powielonym.

    Gdy już pierwsza część „wyprawy” jest zakończona (czyli gotowy wobek ląduje w pudełku i czeka na wodowanie) pora na prawdziwe łowy. To ryby stwierdzają, czy mój pomysł był dobry, czy… „kosz”. Jeżeli łowię na niego ryby systematycznie to „się nadaje” i w przyszłości wykonuję więcej jego braci. Jeżeli nie, to „kosz”. Nic nie jest w stanie dać takiej przyjemności niż złowienie ryby na samodzielnie wymyślony i własnoręcznie wykonany wobler. Przepraszam, jest coś jeszcze co może startować w szranki z tym odczuciem. To przyjemność jaką może dać on innym. Już jakiś czas temu zauważyłem, że na swoje woblery mam mniej sukcesów niż inni na te same przynęty. Jakoś mi to nie przeszkadza a nawet sprawia przyjemność. W końcu część ich sukcesu jest ze mną związana…

    Za namowami castingowców zaprojektowałem woblera który będzie się sprawdzał przy użyciu multiplikatora. Sam też pomimo wielu głosów przeciwnych („z castem na pstrągi??? – można sobie robić dobrze, ale dlaczego drutem kolczastym”) sprawiłem sobie odpowiedni sprzęt by w trochę inny sposób łowić ulubione ryby i przy okazji testować przynęty.


    Skutków takich decyzji nie przewidziałem. Po pierwsze zacząłem z większą uwagą podchodzić do sprzętu jakim łowię a przede wszystkim do jego spasowania. Nie chodzi tu o sprzętomaniactwo lecz o najzwyklejszą użyteczność. Po drugie moje pudełko z przynętami zmalało, bo zdałem sobie sprawę, że i tak zwykle nie zakładam na agrafkę więcej niż 3-4 sprawdzone przynęty. Po trzecie same rzuty stanowią wielką przyjemność a po czwarte, co chyba najważniejsze poczułem się naprawdę wolny.




    Wcześniej na pstrągach byłem bardzo spięty. Najważniejsze było złowienie ryby. Znalezienie na nią sposobu, przechytrzenie jej. Teraz jest inaczej. Owszem jestem skupiony na tym co robię, ale priorytety się zmieniły. Najważniejsza jest przyjemność nad wodą. Czasami jest to złowienie ryby, czasami pogadanie z towarzyszem wyprawy a czasami zmoknięcie do suchej nitki (kiedyś raz sprawiło mi to przyjemność, ale było wtedy tak parno…). Z tego samego powodu na mojej agrafce ląduje zwykle któryś z moich woblerów. Pomimo tego, że czasami guma albo obrotówka jest skuteczniejsza. Najzwyczajniej w świecie uwielbiam łowić na woblery.









    Lubię spławiać je z nurtem i tylko delikatnie poruszać szczytówką. Ja to nazywam delikatnym jerkowaniem. Poruszam tak, by wobek tylko dwa lub trzy razy machnął ogonkiem i dalej spływał swobodnie. Lubię poprowadzić go po łuku, by spływając w okolice kryjówki wywabiał pstrąga delikatnymi ruchami. Lubię też poprowadzić czasami tak by mocniejszą pracą zdenerwował jakiegoś nerwusa. Jak nic nie bierze – idę dalej. Lubię łowić zarówno na tonące wersje jak i pływające. Każda z nich jest inna i daje inne możliwości. Odkrycie ich procentuje na kolejnych wyprawach. Łowi się dzięki temu bardziej świadomie. Widząc miejscówkę i jej charakter lepiej dobiera się do niej przynętę i sposób jej prezentacji.

    Powiecie, że nie wykorzystuję nad wodą wszystkich możliwości. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Jednak łowienie na inne przynęty nie sprawia mi takiej frajdy. Powiem więcej. Czasami skuteczne na pstrąga jest długie przytrzymywanie woblera w nurcie w okolicy jego kryjówki. Tego też zwykle nie robię, bo wolę przemierzać kilometry rzeką i szukać tego aktywnego. To sprawia mi dużo większą przyjemność.





    To wszystko w moim przypadku sprawia, że wychodzę z „dziczy” czasami ubłocony, przepocony, pokąsany przez komary…
    …ale szczęśliwy: „Ja tu jeszcze wrócę”.


    Slawek


    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum



    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     


  • Zeszłoroczna wyprawa wiosenna była wyjątkowa, a ta miał być jeszcze bardziej wyjątkowa. Takie przynajmniej były zamierzenia i chęci. Wiosna A.D 2010 pozostawiła niedosyt, ale przede wszystkim dawała wyobrażenie i przedsmak tego, po co można sięgnąć - dotrzeć do sumowego El Dorado.
    W tym roku tylko 4 dni i nas czterech. Daniel (@hle hle) przyleciał do mnie w środę wieczorem, Krystian i Grzesiek dotarli z samochodem z Londynu przez Francję wieczorem tego samego dnia.

    Zwiad i rozpoznanie poczynione przeze mnie w poprzednich tygodniach dawały nadzieję, że „będzie dobrze”, no ale po kolei...
    Ruszamy na łowy w czwartek rano, ja z Danielem, chłopaki naszym śladem, ale zachowując dystans. Sprawdzamy kilka miejsc, i Daniel ma pierwsza rybę. Sum postanawia jednak, że nie pokaże sie nam, za to pokaże Danielowi gdzie jest zatopione drzewo w tej zatoce. Skutek wiadomy. Jednak kolejną rybę udaje się wyholować i 155 cm o sportowych proporcjach ciała ląduje na pokładzie. Konto otwarte, łapiemy dalej!






    W godzinach popołudniowych podczas trollingu moim ulubionym woblerem mam branie, po którym okazuje się, że na końcu zestawu znajduje się „fortepian”. Ryba siłą, ruchami i sposobem zachowania przekracza wszystkie znane mi granice. Walka trwa, mi się wydaję, że nieskończenie długo. Zestaw 65 lb a ryba wydaje się nie słabnąć. Zaczynam tracić nadzieję, bo gdy dokręcam w moim morskim kołowortku hamulec do oporu to nie jestem w stanie jej przyciągnąć do łodzi! Sum jest zmęczony, ale jest po prostu bardzo ciężki i nie zamierza ułatwić mi walki. Jednak po upływie kwadransa zaczynamy powoli odnosić wrażenie, że to my kontrolujemy sytuacje. Mijają kolejne minuty, ryba pokazuje się pod powierzchnią wody przez ułamek sekundy, widze zarys „fortepianu”. Kolejny nawrot....i luz. Przeciera się przypon – linka Sufix Super Cat, dedykowana do przyponów sumowych nie wytrzymuje tarcia o szczękę suma. Jestem załamany. Potrzebuję kilku minut by dojść do siebie. Podczas trollingu pod wieczór zacinam kolejną rybę, która znów, w niewiadomy sposób niszczy przypon z materiału Sufixa. Tego za wiele! Wszystkie przypony do kosza. Do gry wchodzi plecionka z kevlaru (dzięki @K2). Poranna wizyta w sklepie sumowym i szpulka kevlaru o wytrzymałości 54 kg już pływa z nami na łodzi.


    Następnego dnia zmiana załóg. Ja pływam z Kryckiem, Daniel siada za sterem drugiej łodzi. My więcej trollujemy, oni spiningują. Wynik remisowy. U nas 3 ryby – 3 razy Krystian, u chłopaków podobnie. Po porażce z „fortepianem” ponoszę kolejną porażkę. Drzewo i podmuch wiatru gilotynują szczytówkę mojej ulubionej wędki sumowej – Phenixa 65 lb. Stwierdzam : „może już być tylko lepiej”...







    Trzeciego dnia składy na łodziach pozostają niezmienione. Moj towarzysz na łodzi zalicza nową życiówkę. Lądujemy 190 cm. Mamy jeszcze drugą rybę, mniejsza. Łowca ? - oczywiście Krycek.








    A ja na zero. Ktoś mówił, że może być tylko lepiej ?


    Gdy mijają 3 dni na łowisku, gdzie czujesz sie gospodarzem. Koledzy mają na koncie 16 wyholowanych sumów, a ty przegraną walkę z życiowym sumem i złamaną ulubioną wedkę, to nie pozostaje nic innego jak robić swoje. Tak jakby to był znów pierwszy dzień.


    Dzień czwarty. Ruszamy wyjątkowo wcześnie. Jest jeszcze szaro. Daniel znów u mnie na pokładzie. Mówi, że przyniesie mi szczęście jak rok temu i będzie życiowa ryba. Oby...Po kwdransie chłopaki na sąsiedniej łodzi zacinają konkretnego suma – znów Krycek(!!!) – to jego siódma ryba na pierwszej wyprawie. Łącznie złowi 8 ryb i ilościowo zostanie „królem grzybobrania”.

    Chwile potem ja mam branie. To nie jest normalny wyjazd, to nie jest (znów) normalne branie. Ryba też sprawia wrażenie nienormalnej. Zaczyna się walka, a raczej WALKA. Daniel za sterami, ja na dziobie i na reszcie łodzi. Pierwsze minuty to dominacja zawodnika na drugim końcu zestawu. Tak naprawdę to niewiele mogę zrobić poza wydawaniem komend Danielowi : „wsteczny”, „luz”, „w lewo”, „w prawo”. Gdy ryba zawraca to obraca przy okazji naszą łodź. Ciekawe doświadczenie – tego nie znałem. Walka trwa, pompowanie i mozolne przeciagąnie liny z uciekaniem przed rybą próbującą „wejść pod łódź” wydają się trwać w nieskończoność. Chłopaki wylądowali 185 cm na pokład i teraz już z pewnej odległości przygladają się naszym zmaganiom. Walka przenosi się do parteru. Moja technika „nożna” – pompowania ryby przez robienie przysiadów męczy mnie bardziej niż tego suma. Zatem na kolanach na dziobie kontynuuje walkę. Ryba staje się coraz bierniejsza. Teraz to już tylko walka z jej masą. „Tylko”... znów pytanie o „fortepian” i czy to co tam jest pod wodą da się wyjąć. Mija 20 minut, mi przez głowe przechodzi myśl o daniu wędki Danielowi i chwili odpoczynku (ale tylko przez chwile taka myśl), jednak ryba tez już zmęczona. Widzę ją i to wcale nie poprawia mi humoru. Kotwica wbita za jeden, a może dwa groty w środek górnej wargi ryby. Robi się naprawdę nerwowo. Mimo, że sum już niby na powierzchni, to jednak jeszcze nie jest gotowy by dać się podebrać. W końcu udaje się! Daniel łapie go za szczęke, ryba wachluje ogonem, ale nie udaje jej się wyrwać. Druga ręka łapie za szczęke...i następuje STOP. Ryba nie drgnie, Daniel też. Co mam zrobić ? Staję na na drugiej burcie dla utrzymania równowagi łodzi. @Hle hle ląduje suma!!!

    I patrzymy na siebie. We trzech. Ryba leży na dnie, patrzymy na siebie, o na nas a my znów na nią i jakoś nie potrafimy ocenić jej rozmiaru. Przypływają Grzesiek i Krycek. Oficjalne mierzenie...220 cm!!! I jeszcze raz mierzenie i...220 !!! Do tego taka wersja XXL - szerokość i wielkość brzucha budzą respekt i sprawiają, że w łodzi początkowo nie wygląda nam na aż tyle. A może to emocje po tej walce ?

    Spływamy do przystani, do wyjęcia jej z łodzi potrzebujemy pomocy Grześka, we trzech wyjmujemy suma na płyciznę a ja zaczynam się przymierzać do zdjęć z moją rekordową rybą.











    Znów na pomoc przychodzi mi Grzesiek (DZIĘKI) , który wchodzi i pomaga mi podnieść do zdjęć dwieście dwódziestkę .












    Po krótkiej sesji ryba spokojnie odpływa w kierunku głębiny a ja dochodząc do siebie zbieram gratulacje.


    Wracamy na łowisko. Daniel przejmuje stery na łodzi, ja mam w planach łowić na „pół gwizdka”, co @Hle Hle skutecznie wybija mi z głowy. Łowię, ryby mi biorą. Po południu na koncie mam 3 sumy i niezłego sandacza.

    Postanawiamy sprawdzić w trollingu miejsce gdzie pierwszego dnia miałem spotkanie z „instrumentem muzycznym”, a w kolejnych dniach pozostali uczestnicy wyprawy do El – Dorado złapali ładne ryby. A Grześkowi udało się nawet złapać „krowę”. Jak to pieszczotliwie został nazwany jego sum o długosci 179 cm.







    Pierwszy przejazd bo „bankówce”. Komentuję, że przydałby się „czwarty do brydża”, co Daniel kwituje uśmiechem. Chwile wcześniej stracił ładną rybę w tej samej zatoczce, w której pierwszego dnia ryba pokazała mu drzewo...

    Wypuszczam przynętę wyjątkowo daleko – by ułożyć lepiej linkę na kołowrotku. Dosłownie chwilę po stwierdzeniu „jak mi teraz weźmie, to może być niezły taniec”...branie.

    Zacięcie i odjazd.

    Konkretny przeciwnik. Zaczyna się walka. Nie jest zwariowana jak ta pierwsza, poranna. Walka, można by powiedzieć „podręcznikowa”. Długi odjazd, przyjście pod łódź, odjazd w prawo. Spływamy jakies 200 metrów. Potem w drugą stronę. Siły nadwątlone poranną walką sprawiają, że znów mi ryba zaczyna rosnąć w oczach. Kolejne minuty pompowania. Widać go przy łodzi. Jest duży. Pewnie zapięty w nożyczki. Tym razem bez nerwów w końcówce. Daniel łapie jedną ręką za szczękę, ja łapię też. Teraz na trzy....i stoimy w miejscu. Dokładam druga rękę, już bez rekawicy (teraz ją reperuję). I wciągamy suma na pokład.

    Bez słowa patrzymy na siebie. Wygląda, że jest bardzo duży. Długi. Dłuższy niż ten poranny ? ...Nie. 214 cm!Ale proporcje ciała już normalne. Dlatego przez chwile wydawał się wyjątkowo długi. Bo to duża ryba jednak. Spływamy do brzegu. Ryba wyjęta z łodzi – przydaje się ogrodowa plandeka. I zaczynamy sesję. Jeden na jednego. Przed pierwszym strzałem migawki ryba zsuwa się z maty i gonię ją. Udaję się ją zatrzymać, ale po pas wlazłem w wodę. Teraz już zdjęcia w wodzie. Nie na śliskiej macie.














    Potem następuje moment, który sprawił mi chyba największą satysfakcje – a przynajmniej to, że udało się to Danielowi uwiecznić tę wyjątkową chwilę na zdjęciach.
    Myśle, że komentarz jest zbyteczny.

























    Przypływają chłopaki, ja się suszę, więc już sie domyślają co sie działo...


    Dzień dobiega końca, spływamy do przystani i podsumowujemy 4 dni naszych zmagań. Kilkadziesiąt brań, 23 sumy powyżej metra wyholowane. Top 5 tego wyjazdu wygląda tak : 220, 214, 190, 185, 181... Mamy na koncie 12 ryb powyżej 150 cm. Oczywiście wszystkie ryby zostały ostrożnie wypuszczone do wody.
    4 dni w El Dorado minęły. Chłopaki jako, że to ich pierwszy raz, maja bonus i jeszcze dwa dni łapania. My z Danielem półprzytomni ze zmęczenia i emocji ruszamy w drogę powrotną do Barcelony.

    W tym miejscu jeszcze raz dziękuję uczestnikom wyprawy – Danielowi, Krystianowi i Grześkowi za te wspaniałe 4 dni.
    Wyprawa A.D. 2012 już zaplanowana!


    @Guzu, 2011


    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum



    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

  • Mucha sztuczna jest osią, około której sport rybacki się obraca, bez niej może być w prawdzie mowa o łapaniu ryb na wędkę, o sporcie – nie.




    Nie każdy z nas zdaje sobie sprawę, że temat wędek dwuręcznych na polskich ziemiach interesował wędkarzy już przeszło sto lat temu. O łososiach i ich połowie prof. Rozwadowski pisał zarówno w swoim Poradniku, jak i na łamach Okólnika Rybackiego. Jak wiele zagadnień nie traci ze swej aktualności, przekonacie się sami czytając poniższe fragmenty pism jednego z prekursorów naszego hobby w przedwojennej Polsce.

    O łososiu pisze tak:

    Przedziwny smak i powabny kolor jego mięsa sprawiły, iż łososia od najdawniejszych czasów za najprzedniejszą uznano rybę. Uznanie to i wziętość były powodem ogólnego zainteresowania się tym szlachetnym włóczęgą, zkąd poszło, iż doczekał on się bardzo wcześnie bogatej literatury, która zebrana razem utworzyćby dziś mogła okazałą bibliotekę, jaką na pewne żadna inna ryba, z wyjątkiem może jednego pstrąga, poszczycić się nie jest w stanie.

    Co znamienne, sto lat temu biologia łososia nie była jeszcze tak znana, jak obecnie. Rozwadowski był jednak uważnym i krytycznym obserwatorem, często posiadającym odrębne zdanie od ówczesnych autorytetów, podparte własnymi doświadczeniami. Ciekawe spostrzeżenia przedstawia autor Poradnika na tematy przebywania łososi w rzekach i kwestii ich rodzimego środowiska:


    Większa część naszych t.z. „podrybków”, a obok nich potężne okazy osiadłe w Skawie, Dunajcu, Popradzie, jak to poświadczyć może liczny zastęp miejscowych rybaków, usadowiwszy się w bezpiecznym miejscu, nie opuszcza takowego zimą i latem. Na poparcie tego twierdzenia przytoczyć mogę dwa przykłady z własnej praktyki: „Podrybek” znany nieledwie wszystkim mieszkańcom miasteczka Suchy umieścił się swego czasu w Skawie, a to w niedostępnej wypłuczynie brzegu znajdującej się u południowego krańca ogrodu dworskiego. Obserwowano go tamże przez 3 lata i 3 zimy z rzędu, aż wreszcie wyłowiono 12. sierpnia r. 1882 w mojej obecności. W Dunajcu Białym pod mostem Cudzicha żyje, ogromny łosoś, którego znają doskonale górale nadbrzeżni, a który już kilkakrotnie wymknął się ze saka rybaków dzierżawcy Guta; znajomością tego łososia od dwu lat i ja poszczycić się mogę. Znajomość tę zawarłem, jak świadczy mój dziennik rybacki, w dniu 3 lipca 1900 r., w którym to dniu zaszczycił ów matador moją wędkę wielce obiecującym zakęsem, mówię „obiecującym”, bo na obietnicy niestety się skończyło: łosoś bowiem, poczuwszy hak w pysku, z takim impetem strzelił do swej kryjówki, iż rad byłem; że li na urwaniu gruntownem linki się skończyło. Tożsamość obu łososi nie ulega żadnej kwestyi, tak bowiem jak dwu ludzi nie ma na świecie sobie równych, jak dla botanika nie ma równych dwu roślin lub kwiatów, tak dla starego i patrzeć umiejącego rybaka nie ma dwu ryb, których nie rozróżniłby od pierwszego wejrzenia, nie poznał po kształtach i indywidualnych manierach.




    (...) Respekt dla nauki i jej rabinów – przepraszam – arcykapłanów, nie pozwala mi przeczyć ich argumentom, wyręczę się przeto powagą Patona, którego niedawno ogłoszone badania nad szkockim łososiem ogólną na się zwróciły uwagę: Paton tedy twierdzi bez ogródek, iż łosoś i pokrewne z nim gatunki Salmonidów pierwotnie były mieszkańcami wód słodkich i dopiero z biegiem czasu przyzwyczaiły się do morskich swych wędrówek przedsiębranych li w tym celu, aby korzystają z wielkiej obfitości żeru, w jak najkrótszym czasie wyróść, względnie poratować zrujnowane tarłem siły i wytuczyć się na czas postu i nużącej podróży ku rzekom.

    Co do wielkości łowionych łososi, Rozwadowski pisze:

    Łosoś dorasta do 1 1/2 m. długości, a do 45 kg. wagi, okazy tej wielkości należą jednakże dziś do nader rzadkich wyjątków i poławiane bywają jeszcze tylko w północnej Rosyi. Największy łosoś jakiego u nas złowiono u ujścia Skawy koło Zatora, był długim na 1.48m., a ważył 24 kg.

    Nasz mentor miał wyrobione zdanie również o wartości kulinarnej tak chętnie poławianych w Polsce keltów czyli łososi i troci potarłowych, zgodne zresztą z moją opinią na temat smaku i bezsensowności takich połowów (wie to każdy, kto łowił silne, srebrne ryby podążające na tarło):
    Im bliżej tarła, tem niepokaźniejszym i mniej smacznym bywa łosoś, po tarle jego mięso jest wstrętne, szaro-białego koloru i tak rzadkie, iż rozlatuje się po ugotowaniu w kawałki. Mimo to widzieć można tego rodzaju ryby podawane w styczniu, lutym i marcu na targu przez niesumiennych rybaków (...)
    Bezmyślna publiczność kupuje te kaleki skwapliwie, mimo odrażającego wyglądu i smaku.

    Jeśli chodzi o łowienie łososi, to …sport zna wobec łososia tylko jedno narzędzie a tem jest wędka, mistrzami zaś łososiego wędkarstwa są głównie Anglicy. (...) Łowienie łososi jest obok wyścigów konnych i polowania na lisy jedną z najpopularniejszych zabaw zamożnej i chciwej wrażeń części narodu angielskiego ,a pokaźna liczba zapalonych i biegłych w kunszcie swym łososiarzy wzrasta z każdym rokiem. (...) Łosoś miewa w każdej rzece, w której żyje i trze się, swoje ulubione stanowiska znane doskonale miejscowym rybakom, toż nieznający wody wędkarz, chcąc spotkać się z łososiem, najlepiej zrobi, biorąc sobie takiego świadomego rzeczy autochtona za przewodnika.




    Wędki i muchy (co ciekawe) nie zmieniły się prawie od czasów Rozwadowskiego. Niestety, nasze wody zmieniły się drastycznie i tam, gdzie łosoś docierał w dopływy górnej Wisły, my budujemy MEW-y... Smutne to, ale prawdziwe.

    Tak pisał o kijach dwuręcznych, którym poświęciliśmy większą część tego numeru Sztuki Łowienia
    : Wędzisko do połowu łososi najpospoliciej używane jest dwuręczne, na 4-5 m. długie, miernie podatne; biegły jednakże rybak użyć może z tymże samym skutkiem i jednoręcznego wędziska, a to nawet najlżejszego bambusowego, błędnem bowiem jest rozpowszechnione przekonanie, jakoby łosoś bronił się energiczniej, aniżeli stary pstrąg bywalec. Uchodzenie i holowanie wymagać będą wprawdzie więcej czasu i przezorności, trudniejsze jednak wcale nie są,a to tem mniej, im większą i cięższą jest ryba. (...) Z dwuręcznych na łososia i duże pstrągi zasługuje na polecenie wędzisko z Greenhard lub Lancewood; klinowane z trzciny Tonkin lub takież z Kalkuty 4 1/2 do 6 m. długie: 2-4 f. wagi mające. Cena 20 do 100 Złr. i wyżej. (...)
    Dziś dobre wędki bambusowe klinowane, są w prawdzie jeszcze dość drogie, kto jednakże raz tylko spróbował łowić na takie pieścidełko wędziskowe i doświadczył emocyi szczęśliwego wylądowania staruszka rodu pstrążego lub wcale łososia, ten nie weźmie już prawdopodobnie innego wędziska do ręki, chyba, że go do tego nieodzowna zmusi konieczność.

    O sztucznych muchach łososiowych możemy przeczytać:

    Mucha sztuczna, do połowu łososia służyć mająca, nie potrzebuje być wiernem naśladowaniem much jawiących się w naturze, muchy wszakże angielskie, znane pod nazwą Salmon-Flys, które na wodach szkockich mogą być wcale dobre, są w naszym klimacie i dla naszych ryb zupełnie nieprzydatne, szczególnie wszystkie owe więcej osławione, jak sławne, połyskujące motyle wystraszyć są w stanie naszego łososia i to od pierwszego rzutu. Pierwszym warunkiem dobrej na nasze stosunki muchy jest, by nie była za dużą, a po wtóre, by kolor jej był niepokaźny. Muchy średniej wielkości zbliżone do zwykłej March-brown lub też wyrabiane przez firmę I.Doleschel w Wiedniu i podawane pod nazwą Seeforellen-Rozwadowski-Fliegen są u nas na łososia najstosowniejsze.




    Na zakończenie, jakże dający do myślenia wątek o gospodarowaniu populacjami, z informacją znad sławnej po dziś dzień łososiowej rzeki Irlandii – Moy, nad którą to również i mnie zaprowadziły kiedyś łososiowe ścieżki...:
    W Anglii, gdzie dawniej bywał najpospolitszą rybą, tak dalece zmniejszyła się liczba łososi skutkiem nieustannego wyławiania, iż nawet w szkockich rzekach Tay, Twed, Spey, i Esk, które mieściły nieprzebraną ilość tych ryb, znaczny zauważono ubytek i ujrzano się w konieczności wydania surowych ustaw ochronnych; (...) Tak samo jednakże, jak łatwo jest w krótkim czasie wyludnić najobfitszą wodę z łososi, tak też i zarybić da się każda rzeka posiadająca odpowiednią naturze tej ryby wodę. Rzeka irlandzka Moy mająca około 60 klm. biegu nie mieściła nigdy łososi w sobie, a to z tego powodu, iż niedaleko jej ujścia znajdował się potężny wodospad, którego ryby pokonać nie były w stanie. Grono zamożnych sportsmenów angielskich wydzierżawiło na dłuższy szereg lat rybołowstwo na tej rzece, wytępiło do czysta wszelkie drapieżne w niej ryby, zbudowało obok wodospadu wygodną przepławkę i zarybiło wodę 200 tysiącami łososiego narybku. Narybek dorósł, korzystając z przepławki, poszedł na morską paszę, wrócił następnie ta samą drogą w celu odbycia tarła na rodzinnych swych tarliskach i po 5 latach od pierwszego zarybienia dała Moy z górą 1/2 miliona koron czystej intraty. Przykład ten jeden ilustruje w dosadny sposób korzyści, jakich dostarczyć może rozsądnie pokierowane gospodarstwo wodne.

    Dziś Moy jest jedną z najlepszych i najsławniejszych rzek łososiowych w Irlandii. Nad jej brzegami można spotkać elitę muszkarzy z całego świata. My miejmy nadzieję, że nie będziemy musieli czekać kolejne sto lat na wyciągnięcie wniosków ze słów Rozwadowskiego, czego sobie i wszystkim czytelnikom Sztuki Łowienia życzę!


    autor: Mirosław Pieślak

    rysunki: Robert Tracz


    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

  • Właśnie przymierzam się do następnego rzutu, gdy czuję wibrujący telefon w kieszeni. Jak ja nie lubię, gdy ktoś dzwoni podczas najlepszych brań ...

    - No witam Panie Danielu – słyszę, jak zwykle przesympatyczny głos Bartka

    - Witam witam

    - Nie wybrałbyś się do Rosji na łososie pod koniec czerwca?

    - A co z Mongolią?

    - Mongolia się skomplikowała. Jest 50% szans, że uda się ją zorganizować. Natomiast Rosja ... Tu zaczyna się opis, w jakich ilościach i jak wielkie łososie będziemy poławiać. Brzmi bardzo zachęcająco, ale moim marzeniem jest jednak Mongolia. Pojawia się dylemat - co będzie jeśli nie uda się pojechać do krainy Chingis Chana? Hmmm z drugiej strony dwie tak poważne wyprawy w jednym roku?

    - Daniel, odpowiedź muszę dostać na dniach ...


    Podróż

    Jestem na lotnisku ponad 2 godziny przed odlotem. Plan jest taki, żeby razem poważyć manele, porozkładać równomiernie wędki po tubach i ewentualnie poprzerzucać rzeczy pomiędzy bagażami. No tak, ale jestem sam. Na dodatek nie wziąłem telefonu, no bo po co mi on za kołem podbiegunowym. Taaaak, tyle że na lotnisku by się przydał. Co jeśli pomyliłem loty, czy może nawet dni (w tym miejscu chciałbym serdecznie pozdrowić Vitacolę, a propos Syrsan 2009 )

    Siadam na ławce i lekko przysypiam, gdy nagle ktoś mnie zagaduje. Stojące obok mnie wędki zwróciły uwagę Andrzeja, jednego z uczestników wyprawy. Nie byłem jednak pierwszy na lotnisku, Andrzej dotarł pociągiem kilka godzin wcześniej. Razem czekamy na resztę ekipy.

    Wszyscy zjawiają się na czas i spokojnie ładujemy się do samolotu. Czeka nas lot do Moskwy, następnie do Archangielska, dalej do Narjan-Mar, a stamtąd śmigłowcem bezpośrednio nad rzekę. Całkiem sporo tego i jak to na wschodzie, wszystko może się zdarzyć. Cały czas będzie nam towarzyszyć trwoga, czy dotrzemy na miejsce, czy nie spóźnimy się z przesiadkami, czy sprzęt dotrze itd.

    Mamy małe problemy w Moskwie, ponieważ terminale są od siebie oddalone nawet o kilkanaście kilometrów i jeśli pojedzie się na niewłaściwy, to jest duża szansa nie zdążyć na następny lot. Szczególnie jak przerwa nie jest zbyt długa. Oczywiście meldujemy się na tym co nie trzeba, gorączkowe poszukiwania autobusu i jesteśmy na styk przy odprawie. Było nerwowo ...

    Docieramy do Narjan-Mar, poznajemy się z naszym lokalnym przewodnikiem – Leonidem – i ładujemy się do śmigłowca. Ostatni etap podróży i najprzyjemniejszy zarazem. Mamy ze sobą wszystkie bagaże, nikt się nie zgubił i za chwilę będziemy nad rzeką. Humory dopisują.





    Na lotnisku w Narjan-Mar



    Ostatni etap podróży - śmigłowiec



    Północna Rosja i jej wędkarskie skarby – wody, w których jeszcze nikt nie łowił



    "Nasza" Rzeka



    Tutaj rozpoczniemy nasze łowy



    Lipienie, lipienie i jeszcze raz lipienie


    Rzeka i okolica robi porażające wrażenie – inny świat. Piękne kaniony, uboga aczkolwiek zielona roślinność i gdzieniegdzie śnieg na zboczach skał. Podchodzę do wody i nie dowierzam oczom – rzeka jest krystalicznie czysta. Przejrzystość wynosi wiele metrów.




    Ekspresowy rozładunek


    Aha, no i najważniejsze - nie ma komarów ani meszek! Owady te to najgroźniejsi drapieżcy w tych rejonach, albo przynajmniej najbardziej upierdliwi. Oby tylko utrzymała się chłodna pogoda…




    Pierwszy posiłek nad wodą


    O kurcze! czy to była zbiórka? Przyglądam się intensywnie i widzę, że co chwila jakaś ryba zbiera muchę z powierzchni. Czyżby lipienie? Szybko znajdują się śmiałkowie, chcący stanąć w szranki z tymi dzikimi rybami. Za chwilę Marcin, Emil i Mariusz prześcigają się w zdejmowaniu kardynałów na suchą muchę. Ryby nie grymaszą, zbierają wszystko co im się podrzuci, a do tego są niesamowicie dorodne i waleczne.




    Pierwszy lipień wyprawy


    Zmęczony lotem i „napojami rozgrzewającymi” nie kwapię się do łowienia, ale w końcu i ja dołączam. Lipienie sprawiają wrażenie niesamowicie przebiegłych. Co chwila mam zbiórkę, ale nic nie mogę zaciąć. Kilkanaście brań i zerowa skuteczność. Sprawdzam hak i okazuje się, że w jakiś magiczny sposób go złamałem i został jedynie sam chruścik. To jest dopiero etyczne łowienie...






    Następnego dnia rano wszyscy dość wcześnie są na nogach i rozchodzą się w różnych kierunkach w celu poznania rzeki i jej mieszkańców. Ja robię sobie trening w łowieniu na długą nimfę tuż przy obozie. Przy takiej ilości ryb jest na czym ćwiczyć. Miejsce, jakie wybrałem, nie darzy wielkimi kardynałami – ot ryby pomiędzy 35 a 40 cm – ale za to ich ilość zwala z nóg. Łowię niecałą godzinę i w tym czasie wyciągam ponad 50 lipieni. Szok. Nimfa jakiej używam to imitacja ... niczego. Miała to być wielka widelnica, ale mi nie wyszła. Jednak to nie Polska i ryby nie wybrzydzają, a wręcz przeciwnie im dziwniejszy i większy kąsek tym bardziej się o niego biją. Na przełowionych łowiskach mucha powinna być jak najwierniejszą imitacją żywego stworzenia, tutaj wabik ma być większy od naturalnego pokarmu, wtedy każda ryba wybierze naszą przynętę zamiast płynącego obok żywego owada.




    Niemal 50cm lipienie robiły na nas ogromne wrażenie



    Krystalicznie czysta woda i pięknie wybarwione ryby



    Wymarzona sceneria dla wędkarza



    Krajobrazy, których nie da się zapomnieć



    Piekielnie silne lipienie


    Wieczorem zasiadamy do kolacji i wszyscy dzielą się wrażeniami. Nikt nie złowił innej ryby niż lipień, nawet spinningiści. Zero łososia i troci. Nie przejmujemy się tym za bardzo, ponieważ czeka nas jeszcze wiele kilometrów spływu. Musimy przecież po drodze trafić na jakieś wędrujące stada. Kardynały i emocje z nimi związane na razie nam wystarczają. Ryby są wyjątkowo silne i waleczne. Praktycznie każdy hol okraszony jest licznymi świecami oraz młynkami, co jest dość niespotykane w przypadku tego gatunku.




    Ryby to podstawowy element menu na tego typu wyjazdach



    Zwijanie obozu – i tak każdego dnia aż do końca wyprawy



    Płyniemy dalej


    W pogoni za łososiem

    Każdego dnia spływamy po kilkanaście kilometrów. Znacznie więcej niż planowaliśmy, ale brak łososi każe nam gnać do przodu. Ja spokojnie trzymam się pod koniec stawki i obławiam wszystkie ciekawsze miejsca. Ze względu na wyjątkowo niski stan rzeki, nie ma ich zbyt wiele.




    Część ekipy spływa w zwartej grupie – prawdziwa „pontoniada”


    W pewnym momencie mijam potężny wlew ze sporą jamą poniżej, jednak nie zatrzymuję się, ponieważ Emil i Marcin już zakotwiczyli w tym miejscu. Jak się później okazało chłopaki wiedzieli co robią.

    Tego dnia łowię jak zwykle same lipienie. Nie ma znaczenia jak wielką muchę założę i tak dają sobie z nią radę.
    Po dopłynięciu do rozbitego już obozu wykonuję standardową procedurę – jedzenie i piwo.
    Kątem oka widzę poruszenie na brzegu. Powracają Marcin z Emilem. Udaję się w kierunku nagłego zgromadzenia. Okazuje się, że wlew przy którym zostali, był przystankiem na drodze troci w górę rzeki. Złowili kilka bardzo ładnych ryb. Wszyscy, mimo zmęczenia, odzyskują momentalnie wigor. Może to i nie łososie, ale w końcu pojawiło się coś innego kalibru niż lipienie.




    Pierwsze poważne hole



    Pierwsze poważne ryby



    Marcin i jego super tajne prototypowe buty do brodzenia


    Tej nocy kilka osób postanawia przejść się pieszo w górę od obozu, aby obłowić jeszcze raz ten rybny wlew. Nie żałują, ponieważ każdy łowi co najmniej jedną troć.
    Ja liczę, że szczęście uśmiechnie się do mnie w ciągu następnych dni i spokojnie kładę się spać.



    Coraz więcej i coraz większe ...


    Dalej płyniemy dość szybko, aby trafić w końcu króla rzeki, jednak bezskutecznie.




    Rzeka zmienia swój charakter



    ... a lipienie nadal porażają urodą



    Co wieczór rozbijamy nowy obóz


    Łowimy coraz większe lipienie. Praktycznie niemożliwe staje się złowienie ryby mniejszej niż 45 cm, a średnia oscyluje wokół 48cm. Od czasu do czasu trafia się troć. Prym w połowach tej ryby wiodą Marcin z Emilem. Ja łowię same kardynały aż w końcu decyduję udać się na korepetycje z muszkarstwa do naszego ukraińskiego współorganizatora Olega. Okazuje się, że za bardzo starałem się prowadzić przynętę naturalnie, pozwalając jej dość swobodnie spływać z nurtem rzeki. Sprawdza się to genialnie na lipinie czy nasze rodzime pstrągi, ale w trociach w ogóle nie wzbudza zainteresowania. Szybka zmiana na rzuty pod kątem 45 stopni w dół rzeki i ciągły mending. Dodatkowo postanawiam płynąć na samym końcu za wszystkimi, aby nie łowić w tłumie. Przynosi to natychmiastowe efekty – tego dnia łowię kilka niedużych troci.




    Trocie złowione na muchę cieszą podwójnie



    Nie było łatwo pomieścić się ze wszystkim na pontonie


    Niestety nadal nikt nie łowi łososia. Jednak w ramach nagród pocieszenia, łowimy ogromne lipienie, które na tym odcinku nierzadko przekraczają 50cm. Jak duże ryby będą w dole rzeki??




    Zasłużony odpoczynek



    Jacek ze skupieniem wypatruje „miejscówek”



    Mariusz niczym snajper zdejmuje lipienie na suchą muchę



    Chudy i gruby



    Jest coraz cieplej i niestety pojawiają się niezliczone ilości komarów



    Andrzej łowi klamota za klamotem



    A i mi czasem trafia się konkretny "kaban"



    Brrrrrr twardziele są wśród nas


    Dwie rzeki


    Dopływamy do ujścia rzeki wcześniej niż planowaliśmy. Liczymy na to, że może spotkamy łososie w „rzece matce”. Rozbijamy obóz niecały kilometr przed ujściem i postanawiamy przez resztę dni schodzić w dół. Jedną z pierwszych ryb okazuje się … gorbusza. Nikt nie spodziewał się tych ryb. Lata obfitujące w te ryby zwiastują bardzo słaby ciąg łososia atlantyckiego (nasz cel). Co dziwne gorbusze mają ciąg tarłowy co dwa lata i w tym roku nie powinno ich tu praktycznie być. Czyżby to przez tegoroczne anomalie pogodowe?




    Pierwsza gorbusza



    Nie ma tego złego … kawior z gorbuszy


    Już pierwsze popołudnie przynosi niespodziewane wyniki. Jakieś 100 metrów przed ujściem w dość głębokiej rynnie, Marcin z Jackiem łowią blisko 20 troci !




    Jacek holuje kolejną troć



    Marcin pokazał klasę – kilkanaście troci w kilka godzin


    Zachęcony wynikiem chłopaków, chwytam za wędkę i idę dobrać się niedobitkom do skóry. Jak się okazuje było ich jeszcze całkiem sporo, ponieważ łowię 8 troci, a przy okazji trafiam kilka gorbuszy. Ten nowy dla mnie gatunek dostarcza sporych emocji. Może nie mają za dobrej kondycji, ale za to walczą bardzo dynamicznie i demonstrują cały repertuar trików. Dodatkowo potrafią błyskawicznie, się przemieszczać, co na muchówce jest całkiem sporym wyzwaniem.




    Samica gorbuszy


    Tego dnia Krzysiek przynosi bardzo dobre wieści – złowił niedużą samicę łososia atlantyckiego!
    Następnego dnia zaczynamy łowić w głównej rzece. Woda ta ma zupełnie innych charakter – mi osobiście przypomina Narew – typowo nizinny.




    Klimat "mazowiecki"


    Rzeka dość szybko to potwierdza. Jacek w godzinę łowi kilka szczupaków pomiędzy 85 a 92cm. Wszystkie z jednego miejsca. Ciekawe czy to stada dorodnej płoci je zwabiły, a może grasujące lipinie. Nawet Emil porzuca muchę i łapie za spinning, aby złowić swoją życiówkę – 85cm. Swoją drogą okazuje się, że ta sama ryba była złowiona, ponad godzinę wcześniej, przez Jacka.




    Jacek i jego życiowy szczupak – 92 cm



    Emil czeka na swojego kaczodziobego


    Jednak jak się okazuje, mimo że spinning jest skuteczniejszy, to i na muchę idzie coś połowić. Krzysiek z Marcinem nie odpuszczają i nie odkładają muchówek z rąk. Padają kolejne trocie i gorbusze.




    Krzysiek, troć i chmara komarów



    Pięknie wygarbiony samiec gorbuszy


    Ja jednak, ze względu na dość mocne zmęczenie pleców i bóle w kręgosłupie, odpuszczam i postanawiam przerzucić się na spinning. Pożyczam sprzęt od Bartka i śmigam nad wodę. Na efekty nie muszę długo czekać - łowię … ładne okonie i średniej wielkości szczupaki, trafiam grubą płoć i dwa jelce – wszystkie ryby łyknęły małą wahadłóweczkę. W końcu dobieram się też do troci.




    Amatorka wahadłówki



    Dwa różne gatunki złowione w tym samym momencie


    Łowienie tak mnie wciąga, że postanawiam zrobić sobie tej nocy daleki spacer w dół rzeki. Całą dobę jest jasno, więc nie powinienem się zgubić w tundrze. Po kilku kilometrach płaski brzeg zamienia się w strome burty, jednak nie rezygnuję i dalej brodzę przyklejony do wyżłobionej przez wodę ściany. Co jakiś przystaję i oddaję kilka rzutów, ale o dziwo nie mam nawet brania. Czuję się trochę nieswojo tak daleko od obozu i w dość ekstremalnym miejscu, ale coś pcha mnie do przodu. Powoli stąpam po podwodnej półce, gdy wahadłówka w tym czasie kołysze się nad powierzchnią. Nagle przed moją klatką piersiową woda ożywa, tworzy się olbrzymi lej na powierzchni – wielka ryba wystartowała do wiszącej w powietrzu wahadłówki. Zawróciła w ostatnim momencie. Nie wiem, kto bardziej się wystraszył, ja czy ten potwór z dzikiej rzeki. Wędkarski instynkt karze mi rzucić kilka razy przynętą, ale zdecydowanie nie chcę, aby ryba ponowiła atak. Pierwszy raz w życiu czuję coś takiego. Jestem sam wiele kilometrów od obozu i nawet nie mogę wyjść na brzeg. Chęć parcia do przodu momentalnie zanika i jak zahipnotyzowany z mocno bijącym sercem udaję się w drogę powrotną...



    Finisz


    Nagle, pod koniec wyjazdu, widzimy spływające pontony. Maksymalne zaskoczenie – ludzie tutaj? Okazuje się, że jest to grupa kilku Rosjan, która przyleciała 3 dni po nas. Dopiero teraz zrozumieli, czemu nic łowili, mimo że było widać ryby – wszystko im przekłuliśmy!

    Są tutaj 9 rok z rzędu i pierwszy raz nie trafili na łososie, przy okazji są zaskoczeni nie mniej niż my, widokiem innej ekipy. Nowopoznani koledzy rozbijają się około 300m poniżej nas i dość szybko następuje „integracja po słowiańsku” . Przez 3 ostatnie dni każde przejście nad wodę wiąże się z obowiązkową wizytą w sąsiednim obozie. Bywa, że przemykam naokoło po krzakach, aby pozostać niezauważonym i dotrzeć w dobrej kondycji nad wodę.




    „A tam takie komary, przed wojną to były komary!"


    Przedostatni dzień nie różni się bardzo od poprzednich łowimy wszystko tylko nie łososie. W pewnym momencie, na Gnoma jedynkę, mam mocne branie w najgłębszej i najdłuższej jamie w okolicy. Zacinam i zaczyna się potężny odjazd. Po chwili ryba zatrzymuje się i rozpoczyna sprint w przeciwnym kierunku. Schemat ten powtarza wielokrotnie, a ja jestem w stanie jedynie kontrolować oddawanie plecionki bądź zwijać szybko linkę. Podczas postoju lokomotywy, próbuję ją oderwać od dna, ale powoduje to jedynie większą złość u przeciwnika. Liczę na to, że w końcu się zmęczy, ponieważ nie opuszcza „głęboczka”. Niestety w pewnym momencie błystka najzwyczajniej w świecie wypina się z pyska ryby. Mimo wszystko cieszę się, że miałem kontakt z tak potężną rybą. Kompletnie inny wymiar. Nie tylko ja mam kontakt z łososiem - tego dnia Jacek łowi zasiedziałego samca.




    W końcu …


    Następny dzień rozpoczyna się od zmasowanej akcji pod kryptonimem „łosoś”. Wszyscy walczą z całych sił – w końcu to już końcówka wyjazdu, więc czas na finisz.
    Jednak z biegiem czasu zapał słabnie. Nawet trocie nie dopisują. W końcu wszyscy udają się na kolacje i spoczynek. Jednak ja z Jackiem nie zamierzamy odpuszczać. Psuje się pogoda i pojawia się mżawka. Dodatkowo jest noc, a więc słońce jest znacznie niżej. Walczymy !

    Ja zostaję na połączeniu dwóch rzek a Jacek schodzi niżej. Zmiana pogody pobudziła ryby – łowię troć za trocią, co sprawia mi niesamowitą frajdę. W końcu zacinam łososia. Nieduży, ale cieszy. Niestety po paru młynkach na powierzchni spina się. Za chwilę akcja powtarza się z większymi rybami w rolach głównych i to dwukrotnie! Sprawdzam kotwice i wszystko jest w porządku. Idę po kolegę, niech on spróbuje. Jacek wchodzi na miejscówkę i staje obok mnie. Za chwilę mam dwie następne ryby, które spinam. Wkurzam się i przestaję łowić. Siedzę na brzegu i instruuję kolegę, gdzie miałem brania i jak prowadziłem przynętę. Za chwilę Jacek zacina łososia. Podpatruję doświadczonego trociarza i liczę na to, że zrozumiem jaki błąd popełniałem. No tak, zupełnie inne podejście. Ja holuję zawsze bardzo siłowo, na ile tylko sprzęt pozwala, a kolega spokojnie pozwala rybie się wyszaleć i poodjeżdżać. Gdy stwierdzamy na głos, że właśnie tak należy podchodzić do tematu, ryba się wypina. W tym momencie parskamy śmiechem. Nie możemy pojąć, co się dzieje. Dla potwierdzenia, że to nie tylko ja jestem pierdołą, Jacek za chwilę spina następnego łośka. Gdy już pogodziliśmy się z faktem, że żadnego nie złowimy, udaje mi się wytargać „na klatę” jednego malca. Nie zdążył pewnie nawet poczuć, że jest na wędce.




    Mój pierwszy „atlantyk”


    Tej nocy połowiłem sobie sporo troci, chociaż prawdę mówiąc ten nieduży łosoś sprawił mi największą frajdę, a i te spięte na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Wspaniałe zwieńczenie wyjazdu!



    Epilog






    Szalony pilot w akcji - najpierw zrezygnował z wyznaczonego do lądowania miejsca, następnie zawisł nam zaraz nad głowami (moje spodniobuty zawisły na krzakach kilkadziesiąt metrów dalej, a zawartość plecaka została rozrzucona po całej okolicy).

    Powrót nie należał do najszczęśliwszych. Niestety po dotarciu do Archangielska nie zostaliśmy wpuszczeni na pokład samolotu do Moskwy. Pani w okienku powiedziała, że „nie, bo … nie”. Tłumaczyła przez moment, że pojawiliśmy się za późno (50 min przed odlotem !), ale gdy wskazaliśmy jej, że nadal sprzedają bilety, to przestała z nami kompletnie rozmawiać. Rosyjskie standardy...

    Po kilku godzinach udało nam się porozmawiać z szefem lotniska, który stwierdził, że na pewno się spóźniliśmy i niemożliwe, że byliśmy tak wcześnie. Dopiero telefon do siedziby Aeroflotu pomógł przekonać ludzi na lotnisku, aby nam pozwolili odlecieć. Dostaliśmy informacje, że ich nie interesuje co dalej, jedynie mogą nas na drugi dzień wysłać do Moskwy. Musieliśmy udać się do hotelu (oczywiście opłaconego z własnej kieszeni) i liczyć na to, że w międzyczasie się nie rozmyślą.

    Mieliśmy szczęście w nieszczęściu i wszyscy razem dotarliśmy do stolicy Rosji następnego dnia. Jeszcze tylko czekały nas długie wyjaśnienia, dlaczego powinni nam umożliwić dalszą podróż do Warszawy i w końcu można było odetchnąć z ulgą. Takie są uroki podróżowania na wschodzie – trzeba się przyzwyczaić. Mimo wszystko warto! Wspomnienia pozostaną na całe życie, a szybkie gorbusze i wściekłe lipienie jeszcze długo będą mi się śnić po nocach...


    Zdjęcia – uczestnicy wyjazdu



    Daniel @hle hle

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

  • Portal jerkbait.pl od początku swego istnienia stara się propagować ideę rodbuildingu. Na naszych łamach można znaleźć liczne artykuły opisujące wędki ręcznie wykonywane pod kątem różnych technik połowu, gatunków ryb i zapotrzebowań. Nie brak również wywiadów z postaciami ważnymi dla świata rodbuildingu. W dziale Rodbuilding na forum toczy się wiele ciekawych dyskusji poświęconych praktycznym aspektom montażu wędek a pasjonaci rodbuildingu prezentują swoje dokonania w autorskich wątkach połączonych od niedawana w galerię rodbuildingową Nasze Prace.

    Tendencją ostatnich miesięcy, która szczególnie nas cieszy jest fakt rosnącej liczby Użytkowników samodzielnie montujących wędki – ludzi, którzy decydują się na czynne uprawianie rodbuildingu. Śledząc artykuły z serii Moja Przygoda z Rodbuildingiem oraz wpisy na forum daje się zauważyć, iż jak każde początki – również te rodbuildingowe nie są proste. Barierą jest na pewno brak możliwości odbycia praktyki na żywo pod okiem bardziej doświadczonych adeptów sztuki montażu wędzisk, trudności może sprawiać również samodzielna konstrukcja urządzeń niezbędnych do budowy wędki. Wychodząc naprzeciw tym potrzebom i chcąc w szczególny sposób wspierać osoby stawiające swoje pierwsze kroki w rodbuildingu a także zachęcać innych do podjęcia tych kroków, portal jerkbait.pl wraz z pracownią Fishing Center ogłaszają Program Pomocy dla Młodych Rodbuilderów, którego elementy przedstawiam poniżej w rozmowie z Hubertem Matuszewskim z Fishing Center.






    F: Hubert, może na początek powiedz parę słów o sobie, bo zapewne większość osób kojarzy głównie Twojego ojca, Irka Matuszewskiego. Powiedz od jak dawna zajmujesz się rodbuildingiem i jakie projekty lubisz wykonywać najbardziej.

    H: Rodbuilding w moim życiu jest obecny w zasadzie odkąd pamiętam. Mam 24 lata a pracownia Fishing Center ma już 21 lat więc w zasadzie mogę powiedzieć, że wychowywałem się w atmosferze rodbuildingu. W domu od zawsze tata mówił o wędkach, blankach, komponentach a ja nieświadomie chłonąłem to wszystko. Siłą rzeczy po jakimś czasie, miałem wtedy ok. 14 lat, zacząłem wykonywać pierwsze samodzielne kroki w tym rzemiośle. Jak wiele osób swoją przygodę z rodbuildingiem rozpoczynałem od przeróbek – do dziś pamiętam pierwszy kij, który przerabiałem, był to 3-częściowy spinning Composite Developments z serii Exclusive (dziś ta seria widnieje pod nazwą Blue Rapid), więc można powiedzieć, że zacząłem ambitnie. Przeróbki zresztą robię do dziś, ale obecnie najczęściej z przypadku lub konieczności – np. ostatnio znalazłem ułamanego spin bassa ISB841 i tytułem eksperymentu dobrałem do niego pełną szczytówkę (wklejkę) z grafitu, jakie sprowadzamy do pracowni z Japonii – przez przypadek można powiedzieć powstała wklejka o ciekawych właściwościach i zaskakująco płynnym ugięciu, nie mogę się doczekać żeby przetestować ją na wiosennych okoniach. Jeżeli mam wybór, to najbardziej lubię wykonywać krótkie wędki sandaczowe w różnych wariantach rękojeści rezonansowych.










    Bardzo lubię łowić sandacze i często robimy to z tatą w sezonie, jest to zawsze dobra okazja do eksperymentowania, sprawdzania w praktyce różnych rozwiązań – testowanie nad wodą pomysłów, które przychodzą mi do głowy w pracowni to chyba coś co lubię najbardziej. Ostatnimi czasy zacząłem również uczyć się wyplatanek, zimą jest na to dużo czasu.







    F: Hubert, skąd pomysł na Program Pomocy dla Młodych Rodbuilderów? Czy czujesz się jeszcze młodym rodbuilderem?

    H: Na pewno nie czuję się starym rodbuilderem, ha ha. Mówiąc poważnie - oczywiście, że czuję się młodym rodbuilderem, może nie w sensie stażu ale na pewno w sensie wieku no i świadomości ile jeszcze muszę się nauczyć od taty i od Piotrka Strzeszewskiego. Jak wspominałem moja sytuacja od początku była wyjątkowa - miałem to szczęście, że już na starcie miałem dostępną profesjonalną pracownię i ludzi, których mogłem podpatrywać, wszystkie urządzenia – bez tego byłoby mi o wiele trudniej. Dziś jestem drugim pokoleniem w naszej pracowni, chciałbym kontynuować rodzinną tradycję ale przecież nie wszyscy mają takie możliwości. Tak jak napisałeś, dla kogoś z zewnątrz początki w rodbuildingu mogą być trudne i myślę, że można wiele zrobić żeby złagodzić te bariery dla osób chcących rozpocząć swoją przygodę z rodbuildingiem. Na pewno chcielibyśmy podjąć taką próbę w Fishing Center i liczymy, że jerkbait.pl w tym pomoże.


    F: Oczywiście, że postaramy się pomóc. Przejdźmy zatem do konkretów: jakie formy pomocy możemy zaoferować osobom stawiającym pierwsze kroki w rodbuildingu?

    H: Przede wszystkim know-how. Jest co prawda wiele informacji dostępnych w Internecie, np. na jerkbait.pl czy na rodbuilding.org, są filmy na youtube ale prawda jest taka, że nic nie zastąpi namacalnego kontaktu i uczestniczenia na żywo w procesie powstawania wędki. Chciałbym zatem otworzyć drzwi pracowni Fishing Center dla osób, które taki bezpośredni kontakt chciałby uzyskać. Bardzo podoba mi się pomysł rodbuilding classes czy rodbuiliding seminars jakie funkcjonują w USA – nieformalnych spotkań w luźnej atmosferze, podczas których można wymienić się doświadczeniami, przećwiczyć pewne elementy techniki, namacalnie porównać blanki czy inne komponenty.

    Ja również chciałbym zorganizować cykl takich spotkań. Planuję, żeby były to spotkania sobotnie, klikugodzinne – tak aby umożliwić dotarcie również ewentualnie zainteresowanym osobom spoza Warszawy. Dokładne terminy będziemy ustalać na forum - mam nadzieję, że ta inicjatywa spotka się z zainteresowaniem Forumowiczów.






    Drugi istotny czynnik, który moim zdaniem może budzić pewne obawy u osób zastanawiających się nad czynnym uprawianiem rodbuildingu to park maszynowy. Oczywiście nie są problemem proste narzędzia takie jak pędzelki czy szpatułki, ale już profesjonalna suszarka i wrapper kosztują spore pieniądze a nie każdy ma umiejętności pozwalające na zbudowanie od podstaw własnego warsztatu. Dlatego Fishing Center podjęła decyzję o sprowadzaniu ekonomicznych zestawów rodbuildingowych z oferty Batson Enterprises – każdy zestaw składa się z elementu do suszenia wędki (silniczek z podstawką) …







    … oraz ręcznego wrappera do robienia omotek.







    Pierwsze takie urządzenia już przyszły do pracowni i będziemy je sprzedawać po preferencyjnych cenach, w zasadzie można powiedzieć po kosztach zakupu i sprowadzenia z USA. Zestaw taki jest w zupełności wystarczający do produkcji wędek w małej skali, na indywidualne potrzeby, zawiera wszelkie niezbędne elementy – jak widać na zdjęciach. Mam nadzieję, że możliwość nabycia takich zestawów zachęci kolejne osoby do spróbowania swoich sił w rodbuildingu.







    F: Myślę, że to bardzo fajne pomysły i jerkbait.pl będzie wspierał tę inicjatywę całym sercem. Od czego zaczynamy?

    H: Widzę, że ostatnimi czasy pojawiło się wiele prac w galerii rodbuildingowej Użytkowników jerkbait.pl Nasze Prace. Bardzo mnie to cieszy. Pomyślałem, że najbardziej aktywnych Użytkowników warto byłoby zachęcić do dalszej aktywności jakąś drobną nagrodą. Zastanawiam się nad zaoferowaniem zniżek na komponenty dostępne w Fishing Center dla osób aktywnie udzielających się w galerii. Chciałbym również ufundować jeden z zestawów rodbuildingowych, o których wspominałem powyżej jako nagrodę w konkursie dla aktywnego Użytkownika działu Rodbuilding na jerkbait.pl – pozostawiam Redakcji jerkbait.pl do ustalenia szczegóły takiego konkursu, tego czy będzie on dotyczył artykułów rodbuildingowych na stronę główną z serii Moja Przygoda z Rodbuildingiem czy też aktywności we wspomnianej galerii rodbuildingowej – myślę, że coś wymyślicie.





    F: Oczywiście, z przyjemnością zorganizujemy taki konkurs. Hubert, powiedz mi na koniec, czy nie obawiasz się, że w ten sposób powstanie było nie było jakaś konkurencja ekonomiczna dla Fishing Center?

    H: Nie, nie obawiam się tego- myślę, że to by było rozumowanie w bardzo wąskich kategoriach. Trzeba pracować nad rozwojem idei rodbuilidingu, nad wzrostem zainteresowania tą dziedziną i nad świadomością wędkarzy – bowiem czym rynek rodbuilidngowy będzie większy tym w końcowym efekcie będzie korzystniej dla wszystkich: i dla pracowni, i dla osób praktykujących rodbuilding na własne potrzeby i dla samych wędkarzy. Dlatego liczę, że również inne pracownie podzielą ten punkt widzenia i pójdą w ślady Fishing Center, przyłączając się do Programu Pomocy dla Młodych Rodbuilderów.


    F: Dziękuję za rozmowę.

    H: Ja również dziękuję i pozdrawiam wszystkich Forumowiczów jerkbait.pl – do zobaczenia na forum i miejmy nadzieję również w pracowni.


    Friko, 2011


    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     


  • Wstęp

    Jako młody chłopak, zarażony wędkowaniem przez wujka, spędzałem całe dnie nad jeziorem, łowiąc płotki. Wakacje, wtedy istniało dla mnie takie pojęcie, były wymarzonym czasem, by doskonalić swój warsztat. Spinning był jedynie dodatkiem, który w czasie posuchy uatrakcyjniał czas spędzony nad wodą. Jednym słowem - nie był traktowany poważnie. Mijały lata, a ja ciągle mieszałem we wiadrze, próbując przymilić się tłustym leszczom. Wszystko zmieniło się, kiedy znajomy zabrał mnie na wędkowanie z łodzi. Wtedy każdy z nas złapał po kilka szczupaków. Niby nic takiego, ale dla mnie to był przełom. Od tego czasu nabrałem wiary w to, że można złowić kilka zębaczy dziennie i że niekoniecznie musi być to przypadek. Tak się zaczęła moja przygoda ze spinningiem.

    Coraz częściej zacząłem doceniać piękno zębatych stworzeń - ba do tej pory pory uważam je za najpiękniejsze ryby pływające w naszych wodach. Ich bezwzględność w pobieraniu pokarmu była motorem napędowym mojej pasji. Tak w zasadzie, to rozwijałem ją sam, czytając, trenując i analizując to, co zobaczyłem nad wodą. W ciągu kilku lat udało mi się zarazić tą pasją paru znajomych. Poznawaliśmy nowe jeziora, wydawało się początkowo, że bardzo dzikie, jednak po trzech, czterech wypadach było wiadomo, że jest tam jak wszędzie - mówiąc grzecznie - kiepsko. Dużo łowiliśmy pistoletów, trafiały się dni z paroma (dosłownie) siedemdziesiątkami a nawet osiemdziesiątkami. No ale to były przeważnie wielkie święta, dwa, maksymalnie trzy takie dni w roku. To mało, stanowczo za mało. Czułem niedosyt i jednocześnie bezsilność. Tak powstał pomysł wypadu do Szwecji. Uznałem, że warto spróbować sił w nowych miejscach by w ten sposób sprawdzić swoje umiejętności, a zdobyte tam doświadczenia przywieźć do kraju. Rok temu wybraliśmy niewielkie jezioro z brunatną wodą - ale okazało się ono niewypałem, choć w porównaniu z naszymi krajowymi wodami i tak było niezłe. Tak zapłaciliśmy frycowe. Postanowiliśmy spróbować raz jeszcze. Plan był taki, że spróbujemy szczęścia na trochę większej wodzie. Szkiery były czymś, czego początkowo się bałem. Wydawało mi się, że to bardzo niebezpieczna woda, z masą ukrytych kamlotów, które tylko czekają na zabłąkaną śrubę... Do tego wielkie fale... Jak ja się bałem dużej wody - później okazało się, że zupełnie niepotrzebnie.





    Piękne (niekoniecznie rybne) szwedzkie jezioro



    Droga na Północ

    Trzy miesiące przez wyjazdem odczuwałem lekkie napięcie. Nie wiedziałem czego się spodziewać (patrz zima 2009/2010) i jak się przygotować. O metrze nie marzyłem, pełnią szczęścia będzie to jak kilka siedemdziesiątaków będę mógł wypuścić do wody. Tak naprawdę, to chciałem nauczyć się posługiwania multiplikatorem i wędką z pazurem. Zimą gromadziłem przynęty, niektóre popularne i lubiane - jak Slider, w którego nie wierzyłem zupełnie, były też wynalazki z dalszych zakątków świata. Trochę też majstrowałem w piwnicy - chciałem stworzyć coś, czego nie można było kupić.




    Jeden z efektów zimowej pracy - Glider na płytkie zatoki


    Tydzień przed wyprawą napięcie było już spore. Najlepszym dowodem na to był krzyk mojej Żony w środku nocy, kiedy to pozwoliłem sobie w jednym ze snów mocniej zaciąć szczupaka... Zamiast holu był krzyk, bo wędką były włosy Małżonki... Dobra koniec bajek - zostały tylko dwa dni! Kuba właśnie podesłał listę zakupów - jak zwykle wszystko świetnie przemyślane. Pozostało jeszcze wypożyczenie trumny na wędki i lżejsze produkty i gotowe. Piątek, w południe spotykamy się w Poznaniu, krótkie przepakowanie i ekipa gotowa - ruszamy.




    Ekipa gotowa do drogi


    Kuba z Panem Waldkiem czuwają nad bezpieczeństwem podróży, a my z Piciem przeglądamy prasę wędkarską, nakręcając pozytywnie towarzystwo. Przed promem posilamy się w przydrożnym barze, po czym ustawiamy się w kolejce. Czas mija szybko - w końcu odpływamy. Na promie dyskutujemy o tegorocznej zimie i o tym co zastaniemy na miejscu. Czy trafimy w dobry czas czy już będzie po imprezie - wszak to prawie połowa czerwca. Poruszamy temat przynęt i ich prowadzenia tak, by wkręcić nieco Pana Waldka, gdyż on tak naprawdę przygodę ze spinningiem zaczął bardzo niedawno.




    Dyskusje przy kawie


    Dość szybko kończymy rozmowę - bo jutro długa droga przez nami. Szwedzki poranek przywitał nas słonecznie. Czuje się podekscytowany, choć gdzieś tam w myślach krążą obawy przed tym, co zastaniemy na miejscu. Podróż po szwedzkich drogach to sama przyjemność. Sto kilometrów przed celem naszej podróży robimy mały odpoczynek nad rzeką. Tam nie wytrzymałem i postanowiłem zadzwonić do kolegi z forum, który właśnie wracał ze szkierów. Dowiadujemy się, że sporo połowili, ale średnich szczupaków, wspomina, że ostatniego dnia ruszyły się grube mamy i że chyba uda nam się trafić w bardzo dobry okres. Niepewność mija - uśmiechy pojawiają się na twarzach. W końcu skręcamy z głównej trasy i wjeżdżamy w jakąś bajkową okolicę. Wszystko tam wydaje się takie zadbane, jedziemy praktycznie przez jeden idealnie przystrzyżony trawnik, dookoła rosną jakieś małe drzewa i krzewy, a pośród nich domki w dwóch dominujących kolorach. Kręta i niezwykle malownicza droga dobiega do końca - jesteśmy u celu. Czekamy na gospodarza, który ma nas przetransportować na wyspę.

     

    Do dzieła


    Po godzinie jesteśmy już w długo wyczekiwanym miejscu. Jak tu pięknie pomyślałem - wiosna na całego!




    Mieszkaliśmy w naprawdę pięknej okolicy


    Jedno było pewne, że nawet jak nie będzie ryb, to odpoczniemy sobie w spokoju w bajkowej okolicy. Po krótkim szkoleniu dotyczącym segregacji śmieci i obsługi silników spalinowych bierzemy się do dzieła. Pogoda piękna, choć wietrzna - miałem trochę stracha, bo nigdy nie pływałem na takiej fali. Jak się później okazało duże łodzie dawały radę i bezpiecznie dopłynęliśmy na Dwójkę - rozległy płytki blat. Kuba pływał z Panem Waldkiem, a ja z Piciem. No tak zapomniałem wcześniej napisać - od jednego z forumowych kolegów dostałem mapę z miejscówkami, za co raz jeszcze pięknie dziękuje. Zaznaczone były na niej miejsca, które sprawdziły mu się najbardziej podczas zeszłorocznego wyjazdu. Dzięki niej nie pływaliśmy po omacku. Słoneczna pogoda nie pasowała rybom szczególnie, a może złych przynęt używałem - nie wiem. Skinner - mój krajowy killer i kopyto 6 - tak czesałem wodę na zmianę. Jakiś spory okoń odprowadził moją przynętę do łodzi i to wszystko. Po chwili Kuba melduje o rybie - "Dobrze ponad siedemdziesiąt centymetrów" - mówi - no w końcu coś się ruszyło. Pan Waldek nadrabia trzema mniejszymi. Super! Tylko my z Piciem nie wiemy co czynić. Po chwili Piciu wyjmuje okonka - takiego trzydziestka, a chwilę później zagryza mu przyjemy szczupak, skusił się na Dorado Lake - to Picia ulubieniec.




    Pierwszy szczupak Picia


    Postanowiliśmy bardziej skupić się na szukaniu miejscówek niż łowieniu po to by jutro mieć większe wyobrażenie o miejscach, które będziemy odwiedzać. Płyniemy na Jedynkę, dużą bardzo płytką zatokę odgrodzoną od dużej wody wyspą. Tam nie odnotowaliśmy brań. Dlatego ustawiliśmy łódź nieco dalej, w miejscu, gdzie zaczynała schodzić na głębszą wodę. Odłożyłem ciężką artylerię i chwyciłem za spinning z lekką srebrną wahadłówką. Pierwszy rzut pod same trzciny - siedzi - ale mały. Wyjąłem go, bo to mój pierwszy szkierowy szczupak - chciałem się grzecznie z nim przywitać.




    Mój pierwszy był dużo mniejszy


    Drugi rzut - siedzi podobnej wielkości ryba. Nie no jak - szczupaki występują raczej pojedynczo - pomyślałem. Trzeci rzut w to samo miejsce - jest trzeci no może taki sześćdziesiątak. Na tym koniec. Dzień się powoli kończy, spływamy do przystani. Wniosków po czterech godzinach wędkowania mamy niewiele. Choć teraz bogatszy o zdobyte doświadczenia, powiedziałbym - hej chłopaki, przegapiliśmy najważniejszą sprawę - trzy szczupaki z jednego miejsca - one tutaj występują w grupach. Nazajutrz planujemy wyruszyć około ósmej - jesteśmy mocno zmęczeni i chcemy się porządnie wyspać.
    Niedzielny ranek zapowiadał się upalnie. Bezchmurne niebo, cisza na wodzie. Pięknie...




    Niedzielny poranek


    Wszystko było jasne - dziś popływamy raczej rekreacyjnie. Kuba koło południa trafia na pięknego szczupaka +80, a pozostali mogą jedynie pochwalić się krępymi siedemdziesiątkami.




    Pomarańcz sprawdzał się w mętnych zatokach


    Nieco później na Trójce Kuba zapina coś większego, podpływamy trochę bliżej, by uwiecznić walkę z rybą.




    Tam są - spróbujcie, to może i wam weźmie


    Jak się okazało był to tak zwany leszcz szkierowy (opisany już wcześniej w mediach) - ryba podobna do naszego leszcza, posiadająca jednak bardzo agresywną płetwę grzbietową. Miał 65cm, był też kolejny, nieco większy. To zdarzenie spowodowało, że postanowiliśmy opuścić tę miejscówkę...




    Wracaj do kolegów


    Jako że był to słoneczny dzień, postanowiliśmy szukać szczęścia na Jedynce - skalistej ścianie wpadającej do wody na około dwadzieścia metrów. To podobno dobre miejsce w taką pogodę. Było tam mnóstwo śledzi i prawdopodobnie wielkie szczupaki, ale jakoś nie miałem przekonania do łowienia tam. I jedynym stworzeniem które zainteresowało się moim sześciocalowym kopytem była foka. Wyszła za nim pod samą łódź, po czym spojrzała na nas z politowaniem i odpłynęła.. Uff, jak dobrze że nie zagryzła... Nie dałbym rady...




    Tu mieszkały grube... foki...


    Postanowiliśmy poszukać bezpieczniejszego miejsca. Szczupaki brały słabo. Każdy z nas do końca dnia miał po trzy, cztery ryby. Jak na cały dzień pływania z przerwą na obiad to raczej średnio. Dzień niby kiepski ale, Piciu zapamięta go chyba na długo. Wszystko przez popołudniowego pasiaka, który łapczywie zassał kolorowego Meppsa na Dwójce. Początkowo myśleliśmy, że to przyjemny szczupak, ale krótkie i raptowne potrząsania szczytówką podczas holu zdradziły że będzie to ryba w paski. Oj, było trochę nerwów z nią przy łodzi. Ryba była bardzo delikatnie zapięta i hasała jak kuna na lewo i prawo. Na szczęście udało się. To było kawał pięknej ryby - zrobiła na nas duże wrażenie. Piciu jak zwykle wymiótł. W zeszłym roku złapał okonia 45cm, ten był jeszcze większy - ma do nich rękę i tyle.




    Okoń Picia tuż po podebraniu


    Poniedziałek postanowiliśmy rozpocząć troszkę wcześniej. Miał to być dzień pochmurny i deszczowy. Nikt tego głośno nie mówił, ale przeczuwaliśmy, że taka zmiana może pozytywnie wpłynąć na żerowanie szczupaków. Z tego co pamiętam o trzeciej nad ranem grzaliśmy już silniki. Dzień wcześniej ustaliliśmy, że odwiedzimy nowe, nietknięte miejsca - tak też się stało. W zatoce panował bajkowy klimat wszystko przez przepiękny wschód słońca, który dobrą godzinę malował na niebie jaskrawe pejzaże.




    Poniedziałkowy poranek


    Gdy tylko dotarliśmy do upatrzonej zatoki, obadaliśmy ją echem. Wydawała się niezła. Dość szeroki blat o delikatnym spadzie z 2 na 4 metry, w pobliżu duża wyspa, brzeg gęsto porośnięty trzciną. Zaczęliśmy od klasycznego opadu. Piciu prezentował Kopyto 3" z niebieskim grzbietem, ja Shakera 4,5" z niebieskim brokatem. Jak się okazało, trafiliśmy w gusta pasiaków. Ot takie trzydziestaki. Frajdy było naprawdę sporo, tym bardziej że naprzemiennie z okoniami zagryzały szczupaki - takie nie za duże 60+. Było super, bo brań naprawdę mieliśmy sporo. Chłopcy dryfujący 100 metrów dalej nie mieli pobić, być może dlatego, że kusili ryby innymi dużymi wabiami. Uczta trwała może ze dwie godziny, a jej koniec oznajmił piękny czterdziestak w paski. Shaker pokazał klasę, w ten sposób nabrałem do niego zaufania. Szkoda, że miałem tylko dwie sztuki... Gdy tylko okoń wrócił do swoich kolegów, brania ustały.




    Poranny pasiak


    Zmiana przynęt kompletnie nie przynosiła efektów. Zaczęło padać. Pokręciliśmy się trochę po okolicy ale bez większych sukcesów.




    Tu nie ma szczupaków, więc dlaczego mi przeszkadzacie?


    Po południu zaczęło mocniej wiać i to dokładnie w kierunku zatoki, gdzie byliśmy o poranku. Przypomniała mi się też rada gospodarza, który szczególnie polecał miejsca nawietrzne. Bez wahania ruszyliśmy na poranną stołówkę. Kuba z Panem Waldkiem ćwiczyli Slidera, my uparcie gumy. Dryfujemy jakieś 200 metrów od siebie, raz po raz spoglądając na kolegów z sąsiedniej łodzi. Kuba siłuje się z trzciną, nie to chyba nie trzcina - poznaje to po niespokojnych ruchach Pana Waldka. Podpływamy bliżej, by przyjrzeć się sytuacji.




    Nie, to zdecydowanie nie trzcina


    Faktycznie coś jest na rzeczy - Kuba zapiał coś grubszego. Ryba wygląda na bardzo silną, robi długie odjazdy, które nie tak łatwo powstrzymać. W końcu się poddaje, Pan Waldek pomaga Kubie w podebraniu. Jest piękna, ma dziewięćdziesiąt dwa centymetry. Kuba szczęśliwy - pobił swój dotychczasowy rekord. O to waśnie chodzi!




    Kuba i jego zębacz


    Postanowiliśmy zostać w tej zatoce na dłużej, gdyż było widać, że tętni życiem. Średnio co 15 minut mieliśmy branie. Szczupaki nie były zbyt duże, lecz mimo to dawały mi wielką frajdę. Szlifowałem wtedy prowadzenie 6 calowych rybek FIN-S, ale na 25 funtowej jerkówce nie było to komfortowe. Chyba po dziesiątym nieskutecznym zacięciu zrezygnowałem z tej przynęty. Nieźle prowokowała szczupaki, ale nie przynosiła ryb. Po powrocie dowiedziałem się, że zacięcia były zbyt słabe - powinny być takie, aby w chwili zacięcia łódka stawała dęba. Dobra nauka na przyszłość. Postanowiłem spróbować Slidera 10S RR i po którymś rzucie widzę, jak duży krokodyl odprowadza mi go pod burtę łodzi po czym raptownie zawraca. Co za widok! Zamarłem na chwilę. Z pewnością byłaby to ryba życia. To był dzień, w którym nabrałem wiary w tę przynętę i w łowisko. Uwierzyłem, że mieszkają tu grube lochy, ale nie potrafimy ich skusić. Będzie trzeba skupić się na cięższej artylerii. Ten dzień skończymy wcześniej, gdyż mocny deszcz przemoczył nas srogo. Trochę jestem zły na siebie, bo tego dnia osiem szczupaków straciłem podczas holu, a niektóre całkiem spore. Nie wiedziałem, czy to wina wędki, kotwic czy może umiejętności. Trochę przeklinałem zestaw z jerkówką i Sliderem, całe szczęście w kolejnych dniach potrafiłem nad nim lepiej zapanować. Przypuszczam, że i tutaj przyczyną niepowodzeń było kiepskie zacięcie. Stojąc wysoko na burcie łodzi, zacinałem jakby pod siebie, co prawdopodobnie zbyt słabo przestawiało twardą przynętę w paszczach szczupaków.

    Kolejny dzień był zwykły pod względem wielkości szczupaków. Taka szkierowa średnia, prawie wszystkie ryby były miedzy 60 a 70 cm, a było ich naprawdę dużo. Piciu i ja złowiliśmy po 13 szczupaków. Kuba z Panem Waldkiem trochę mniej. Brań było sporo ale była to dłubanina. Po jednym, dwa szczupaki z każdego miejsca. Nie wiem, może zbyt dużo kombinowaliśmy z przynętami zamiast skupić się na ich starannym prowadzeniu. Dzień był dość słoneczny, niezbyt wietrzny.




    Hmm. Co by tu założyć...



    Jak tam chłopaki - na co biorą?


    W środę postanowiliśmy skupić się na Trójce. Wiedzieliśmy, że jest tam dużo szczupaków i że może duża selektywna przynęta skusi choć jedną fajną rybę. Tak też się stało. Piciu co prawda stracił jednego olbrzyma przy łodzi, ale chwilę później podobnej wielkości ryba zagryza mu dziesiątkę Fatso RR. Kawał ryby - Piciu pobija swój rekord - dziewięćdziesiąt pięć centymetrów to już coś.




    Podobny mi spadł, ale ten też może być


    Tego dnia złapałem kilkanaście szczupaków powyżej 65cm, ale jakoś nie mogłem skusić tego jedynego - wyjątkowego. Nie ma co narzekać, taki wynik u nas w kraju jest marzeniem. Tutaj natomiast był to dzień powszedni. Tego dnia nie wydziwiałem, dwoma Sliderami o rożnych pływalnościach obsługiwałem wszystkie miejscówki.




    Brały mi tylko takie...

     

    Wizyta w kole gospodyń wiejskich


    Kolejny pochmurny dzień z silnym wiatrem zwiastował aktywność większych ryb. Trójka okazała się zupełnym niewypałem. Wczoraj była świetna, bo dobrze w nią wiało, dziś wiatr zmienił kierunek i praktycznie była to studnia. Trzeba szukać ryb, zmieniać miejsca. Plan mieliśmy taki, że zatrzymujemy się w ciekawszych miejscach, każdy robi pięć, sześć rzutów swoim killerem, jak jest branie, to zostajemy, jak nie to szukamy dalej. Popłynęliśmy naprawdę daleko, w miejsca nieznane, między wysepki, gdzie 30-metrowa głębia przechodzi w płytki 2-metrowy blat. Tu wiatr idealnie wieje w brzeg. Woda tam jest bardzo przejrzysta, na dnie masa roślinności. Tu na bank musi coś być. Rzucamy dryfkotwy i fala spokojnie spycha nas w stronę brzegu. Trzeci rzut branie, siedemdziesiątak. Szósty rzut, branie - spadł, dziesiąty, siedzi następny. Trwało to tak przez dobrą godzinę. Amok!



    Pierwszy wyrwany ze stołówki


    Zrezygnowaliśmy całkowicie z robienia zdjęć. Ryby były odhaczane w wodzie. Wszystko, po to by maksymalnie wykorzystać czas świetnych brań. Brały każdemu i były przyzwoitych rozmiarów. Slider królował, ale był zagryzany raz, w przypadku nieskutecznego zacięcia szczupak rezygnował z ponownego ataku. Wtedy zmieniałem przynętę na Bull Dawg Spring w naturalnym kolorze. Ten to dopiero drażnił szczupaki. Uderzały w niego po trzy, cztery razy, aż do skutku. Po prostu go zasysały jak coś bardzo smakowitego. Po kolejnym wyjętym szczupaku zmieniałem przynętę na Slidera i tak w kółko, by prezentować dwie bardzo dobre przynęty naprzemiennie. Fala znosi nas na skraj miejscówki. Rzucam przynętę pod same trzciny. Dwa drapnięcia szczytówką i siedzi - krzyczę do Pana Wadka - mam lochę. Odpływa w prawo jak parowóz, jakieś 4 metry i się wypina... Muszę na chwilę usiąść... Brania ustają... Płyniemy dalej szukać podobnego miejsca. W tym czasie Kuba z Piciem meldują przez radio, że jedną wyspę wcześniej pływa gruba pani, właśnie odprowadziła Kubie Sildera pod samą burtę. Płyniemy tam! Nie myślałem, że dziś może jeszcze spotkać nas coś piękniejszego. Jesteśmy na miejscu. Wieje bardzo mocno. Woda rozpryskuje się o skały. Pod nami 11 metrów, szybko dryfujemy w stronę brzegu. Trochę głęboko jak na Slidera, a co tam, spróbujemy. Trzeci rzut - Pan Waldek zacina coś większego, no jest przyjemna ryba - 86 cm.




    Slider rządzi też na głębszej wodzie


    Kolejne napłynięcie mam 84cm - jest dobrze pomyślałem.




    Pięć minut później...


    Czy jest ich tu więcej? Próbujemy raz jeszcze napłynąć. Trach! - oj tu czuje, że mam gablotę. Mój 25lb Batson szczerze ukłonił się przed rybą, jednak 20 funtowa plecionka nie dała jej większych szans. Przy drugiej próbie podebrania ryba ląduje w łodzi, a my w trzcinach... Radość ogromna. Mam swojego szczupaka - równe 95cm. Slider jest wielki, brania były na głębokiej wodzie, może 6 - 7 metrów, a przynęta schodziła na półtora metra maksymalnie. Jak on to robił, do dziś nie wiem.




    95 cm - mój nowy rekord


    Nie no więcej takich ryb tu być nie może, zjadłyby się nawzajem - żartuje. A co tam próbujemy raz jeszcze. Odpływamy 100 metrów od brzegu, rzucamy dryfkotwę i jazda. Mam, krzyknął Pan Waldek, tym razem łowił na tonącą siódemkę z błękitnym grzbietem, ryba silna kręci się dokoła łodzi. Podbieram ją za pierwszym razem. Piękna pani, trochę ponad 90 cm. Mamy dziś farta. Zrobiło się ciszej, ryby gdzieś zniknęły.




    To miejsce jest wspaniałe


    Płyniemy dalej przegryzając kabanosy i analizując ten niesamowity dzień. Zrobiło się trochę zimo, postanawiamy, że kończymy łowienie i płyniemy na ciepły obiad. Ach co mi tam - myślę - jest taka mała, niepozorna zatoka naprzeciw przystani z uskokiem na dwadzieścia metrów, skręcimy tam jeszcze na dziesięć minut. Dryfkotwa nie była potrzebna, gdyż było już bardzo spokojnie. Bull Dawg ląduje przy samych trzcinach, prowadzę go bardzo wolno, pozwalając zejść mu trochę głębiej.




    Stołówka


    Poczułem delikatne przytrzymanie, odruchowo zacinam, kij się wygina w pałąk, Curado szybko oddaje plecionkę i... cisza, czuje luz... Nie ma ryby - niestety. To musiał być potwór... Spróbuje raz jeszcze, może ciągle jest głodny. I nie myliłem się. Drugi rzut w to samo miejsce - usiadł. Tym razem pewnie. Była to ryba, która przez kilkanaście sekund robiła z moim zestawem co chciała. Co za moc, nigdy czegoś takiego nie czułem. Pływała dość głęboko, jednak po chwili zmusiłem ją do wyjścia na powierzchnię. Jak zobaczyłem tą ogromną paszczę, to kolana mi zagrały. Jest większa od tej sprzed godziny, paszcze ma jak wiadro! Pan Waldek przy trzecim podciągnięciu zapina rybę chwytakiem. Odkładam wędkę na bok, przejmuję chwytak i delikatnie chwytam rybę pod brzuch, wciągając ją na łódź. Jest moja! Wilgotną szmatką zakrywam jej oczy, by w miłej atmosferze odpiąć przynętę. 106 cm piękna. Jestem szczęśliwy.




    Marzenia czasem się spełniają!



    Wracaj na obiad


    Ten dzień był wyjątkowy i odbił się mocno na naszej psychice. Kuba z Piciem nad ranem dnia kolejnego przez sen prowadzą jakieś dialogi. Sytuacja dosyć nerwowa, bo chyba jednemu z nich zszedł duży szczupak. Tę rozmowę pamiętam, jakby to było jeszcze dziś. A było to mniej więcej tak: "Kuba: Kurcze zszedł!!! Piciu: Na co wziął? Kuba: Na Slaidera..." Budzę ich, a oni nie pamiętają o sprawie - jest nieźle, pomyślałem. Dużo wrażeń robi swoje.
    W piątek było bardzo zimno i wiał silny północny wiatr. Był to dzień raczej słaby.




    Jeden z ostatnich słonowodnych głodomorów

     

    Zakończenie


    Co tu dużo pisać - było niesamowicie. Z wielką przykrością opuszczaliśmy to miejsce. Moim zdaniem wyjazd był bardzo udany, tym bardziej, że nasza dotychczasowa wiedza o szkierach ograniczała się do tego, że mieszkają tam szczupaki, a woda w której żyją jest lekko słona... Co prawda nie każdego dnia każdy z nas złowił metrówkę, ale myślę, że to, czego się nauczyliśmy da efekty w przyszłości. Do dziś nie potrafię odpowiedzieć sobie, czy był to najlepszy wiosenny czas do wędkowania na szkierach. A jeśli nie był - to czym musi być wizyta tam w najlepszym okresie?




    Za godzinę już nas tu nie będzie...


    Woda w płytkich metrowych zatokach w słoneczne dni miała około 17 stopni i tam po prostu dużych ryb nie było. Pływając na głębokiej wodzie, widzieliśmy dużo śledzi przy skałach. Myślę, że nasz błąd polegał na tym, że ignorowaliśmy takie miejsca. Czuje, że gdzieś tam w okolicy czaiły się prawdziwe bestie. Miejscówki te były dość trudne do obłowienia, szczególnie podczas silnego wiatru, więc po godzinie bezskutecznego rzucania wracaliśmy do płytszych zatoczek, by zaliczyć choć jedno branie.




    W takich miejscach warto zatrzymać się choć na chwilę


    W płytkich miejscach dominowały ryby średnie, a te duże pojawiały się w nich w chwili, kiedy porządnie wiało do wnętrza zatoki. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że duże szczupaki, które złowiliśmy lub które straciliśmy po krótkiej walce wybierały raczej miejsca, gdzie zatoka kończyła się gwałtownym spadem dna na kilkanaście metrów. Wyglądało to tak, że w porze obiadowej wpadały one na płyciznę na dwie, trzy godziny, by najeść się do syta po czym znikały w głębinie. Jeśli chodzi o rodzaj przynęt, to dla mnie absolutnym hitem był Slider 10, który w tonącej wersji potrafił skusić ryby nawet na siedmiometrowej wodzie. Wersja pływająca sprawdzała się w płytszych zatokach. W przezroczystej wodzie skuteczne były kolory naturalne. Pomarańczowy glider z doklejonym ogonkiem był rewelacyjny w mętnych, bardzo płytkich zatokach. Kiedy szczupaki były wyjątkowo anemiczne, wystarczyło po podciągnięciu zatrzymać tę przynętę na dwie trzy sekundy, po czym następowało gwałtowne uderzenie, które wyglądało tak, jakby ktoś wrzucił cegłę do wody - wspaniały widok.




    Rzadkie trzciny są warte dokładnego obłowienia


    Nie wiem, może ten falujący ogon twistera nie dawał im spokoju... Jeśli chodzi o gumowe wynalazki, to muszę pochwalić 4,5" Shakera i Bull Dawga. Ten drugi jest niezwykle uniwersalną przynętą, którą można zaprezentować w bardzo naturalny sposób. Smak samej gumy nie jest szczególnie zachęcający, ale niezaprzeczalnym jest fakt, że szczupaki, które nie trafiały w przynętę nie rezygnowały z niej zaraz po pierwszym nieudanym ataku, tylko próbowały ją zagryzać aż do momentu poprawnego zacięcia. Odnośnie pogody i taktyki, to mogę jedynie potwierdzić, że wiatr i pochmurna pogoda są sprzymierzeńcem wędkarzy. Moim zdaniem, jeśli nic się nie dzieje nawet w potencjalnie dobrym miejscu, a warunki pogodowe są sprzyjające, to należy zmienić je na kolejne podobne. Prędzej czy później trafimy na czynną stołówkę, a wizyta w niej zrekompensuje nam kilka godzin bezowocnego pływania.




    Nie tylko poranki były piękne


    Nasza szwedzka przygoda jest wspaniałym dowodem na to, że trzeba dbać o łowiska i że idea złów i wypuść w znaczny sposób przyczynia się do tego, by pozostawały one atrakcyjne przez wiele lat. Tam w ciągu tygodnia złapałem więcej szczupaków niż u nas przez cały rok... To daje do myślenia. Nie chce się rozpisywać się o tym, co jest tego przyczyną, bo to nie jest odpowiednie miejsce. Mam jedynie nadzieje, że kiedyś to się zmieni i że nasze duże jeziora będą wędkarsko tak atrakcyjne jak wody u naszych północnych sąsiadów.




    Do zobaczenia za rok...


    Chciałbym podziękować Chłopakom za to, że z nadzieją wstawiali ze mną wcześniej od słońca i za to, że silny deszcz i wiatr nie były dla nich przeszkodą w poszukiwaniu przygód. Wierzę, że jeszcze nie raz dane nam będzie spotkać się i spędzić czas na poszukiwaniu ryby życia.


    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     


  • Wiele nauczyłem dzięki informacjom podawanym przez kolegów z jerkbait.pl. Dziękuję, pora zacząć dawać nieco od siebie.


    Tekst jest dla amatorów a nie profesjonalistów – oprócz samej relacji, ma podawać nieco wiedzy praktycznej i stanowić pewną przeciwwagę dla relacji, na których ryby dopisały. Nie jest to relacja z wyprawy w dzikie rejony, które to tak dobrze się czyta. Jest za to być może bardziej użyteczna dla tych, którzy pojadą na popularne Szkiery.


    Wyprawy na szwedzkie szczupaki stały się już dla wielu z nas stałym punktem wędkarskiego kalendarza. Dla mnie wyprawy do Szwecji to dopiero temat ostatnich lat. Będąc w kraju, czytając relacje z wypraw i artykuły w prasie wędkarskiej (nie mówiąc o materiałach reklamowych organizatorów turystyki wędkarskiej) tworzy się obraz wędkarskiego raju. Biorą, borą i biorą, czasami nie biorą. Rzadko przemknie pesymistyczny ton i to raczej w krótkich postach na forum niż dłuższych materiałach. Ci, którym się nieudało, nie opisują porażek – chcą o nich szybko zapomnieć. Wyjeżdżając do Szwecji też byłem podekscytowany i liczyłem na łatwe rekordy.


    Za pierwszym razem było dobrze i wróciliśmy zadowoleni. Złowiliśmy łącznie około 200 ryb, średnio 50 szczupaków na wędkarza przez tydzień – czyli 8-10 szczupaków dziennie. Ryby brały wówczas mniej więcej równo przez cały tygodniowy wyjazd. Opisywany wyjazd do Valdemarsvik byłby słaby (dla niektórych uczestników wyprawy bardzo słaby) gdyby nie jedno wydarzenie.




    Szkier - dla samego oglądania tej przyrody warto tam pojechać




    Mój poziom wędkarski określam, jako średni – do umiejętności mistrzów wędkarstwa brakuje mi pewno mniej więcej tyle samo, co do nowych adeptów tego hobby. Moja zaleta to wędkarska ambicja.




    Uśmiech




    W roku 2010 wiosna była późna – byliśmy w Szwecji od 15 maja (rok wcześniej o tej samej porze). Z wody nie wychodziły jeszcze nawet zielone czubeczki pierwszych trzcin (pojawiły się dopiero pod koniec pobytu). Po długiej podróży jesteśmy na miejscu w sobotę rano. Wieści od wyjeżdżającej grupy są złe. Nie połowili i wracają nieusatysfakcjonowani. Mistrz turnusu miał kilkanaście szczupłych przez tydzień w tym jeden około metra – reszta wędkarzy miała słabsze wyniki. Nie znaliśmy ich wędkarskich umiejętności ani zaangażowania. Pogoda szybko się zmienia, więc wieść nie zmniejsza naszego animuszu - formalności w ośrodku trwają niezmiernie długo – chce się łowić.


    Popołudniu udaje się wyruszyć na pierwsze połowy. Mamy opóźnioną wiosnę, więc pomijamy główne, głębokie ploso szkieru i płyniemy do dużej zatoki oddalonej o około 30 min szybkiego płynięcia łodzią (cecha tego łowiska: na płytkie rejony zawsze trzeba było daleko płynąć). Po drodze krótki postój w małej, płytkiej zatoczce tuż obok głównego plosa: było obiecująco, ale odpływamy na zero. Płyniemy dalej - widoki wynagradzają długa trasę. Szkier jest sympatyczny, skalisty i czysty.







    Koledzy, którzy łowili tu rok wcześniej mają szybszą łódź – rozdzielamy się. Oprócz wskazania, aby łowić w dużej zatoce (a ta ma mnóstwo mniejszy i większych zatoczek i zakamarków, połączeń i otwartej wody) nic więcej nie wiem - nie znam łowiska, ale mam mapkę - zaczynam łowić małymi woblerami. Chcę mieć szybko pierwszy kontakt z rybą. Dłuższy czas nic, ale w końcu są – kilka małych ryb spod samych płyciutkich, półmetrowych trzcin – są małe około 50-60 cm i biorą na x-rapa fluo 8 cm i obrotówkę mepps aglia nr 4 (również fluo). Takie obławianie krawędzi trzcin trwa dłuższy czas – trafiają się brania i wyjścia wiec jest względnie wesoło – to najważniejsze. W którymś rzucie branie jak zawsze i hol małego szczupaczka. Jest biedny, z wyraźnymi ranami po niedawnym ataku większej koleżanki (krwawi, ale o dziwo apetyt go nie opuścił – pewno musi jeść, aby zagoić rany i odzyskać siły - inaczej zginie). Przypomina mi się szkoleniowy filmik „King of the Jerkbait” tam też mieli taką sytuację. Jak mistrzowie radzili będę szukał w okolicy mamuśki. Zakładam (po raz pierwszy w życiu) jerka – slidera fluo tzw. papużkę – idź po tą mamuśkę. I co? ….. Staram się obłowić wachlarzem głębszą wodę wokół miejsca gdzie było ostatnie branie. Może trzeci rzut, branie zacięcie i hol! Naprawdę nie do wiary. Rzadko teoria tak dobrze się sprawdza w praktyce. Niesamowite.


    Moja pierwsza w życiu ryba złowiona na Jerka wydaje się być godnych rozmiarów. Może rzeczywiście to ryba, która niedawno ugryzła poprzedniego maluszka? Mierzy dokładnie 100 cm. Bardzo dobry początek. Czy ktoś wie jak trudno samodzielnie podebrać metrówkę bez gripa – bez podbieraka? Fakt wyruszyłem nieprzygotowany – miało być nas na łodzi dwóch. Nie liczyłem na tak dużą rybę pierwszego dnia. Dzięki lekturze forum jerkbait.pl wiedziałem, że dużego szczupaka daje się podebrać ręką pod pokrywę skrzelową. O dziwo udaje się to zrobić bez większych problemów. To już drugi „pierwszy raz” tego dnia. Czy ktoś wie jak trudno jest samodzielnie odhaczyć (jakoś sprawnie) metrówkę z głęboko połkniętego slidera i zrobić zdjęcie z samowyzwalacza na chyboczącej się łódce? – niezła jazda (ryba szamocze się, aparat spada z ławeczki) – ale jest, ale coś wyszło.







    Okazuje się, że końcówka zatoki jest płytka na dość rozległym obszarze 1, 0 – 1,8 metra – jednak do końca wyjazdu nie padnie w tym miejscu żadna większa ryba. Do wieczora nie zostało dużo czasu i niewiele już się zdążyło wydarzyć – wracam – w ekipie na pozostałych trzech łodziach Panowie złowili niewiele i małe ryby. Czyżbym miał fuksa? W ubiegłym roku miałem max 105 cm to może w tym roku uda się pobić życiówkę?









    Drugi dzień – startujemy z samego rana. Szukamy innych łowisk niż poprzedniego dnia – dużo pływamy. Kolega z łodzi zna nieco rejony, ale z jesiennego wypadu (to inna bajka, inne stanowiska ryb). Koncentrujemy się na najpłytszych miejscach. Szukamy najcieplejszych zatok – woda ma około 11 -12 stopni. To jakieś 2-4 stopnie mniej niż w ubiegłym roku w połowie maja. Mamy pojedyncze małe szczupaki. Robi się niemiło parę godzin pływania prawie na zero. Kontakt przez radio nie wnosi optymizmu bo u innych też niewiele się dzieje. Obiad na skale (dobrze sprawdza się kuchenka gazowa i puszki do odgrzania). Nieoczekiwanie dostrzegamy fokę! – Jak dla nas lekki szok – dzika foka - wygląda na to, że na obiad zajęliśmy jej miejsce, bo pływa wokół skał obserwując nas – potem spokojnie się oddala. Prawdopodobnie poluje na śledzie (być może szczupaki) bo widzieliśmy w okolicy ich duże stada.


    W końcu namierzyliśmy ryby. Widzieliśmy parę niemrawych ataków na płyciźnie. Niechybnie jest to rejon zakończonego niedawno tarła. Na miejscówce od strony otwartej wody - sporej zatoki mamy najpierw strefę połamanych trzcin leżących na wodzie - pas około 20 metrów od brzegu. Potem jeszcze wąska strefa brzegowa stojących trzcin. Od czasu do czasu widać jak duża ryba odchodzi przed płynącą łodzią. Jeszcze ryba nie jest na wędce, ale emocje już się pojawiają. Trzciny rosną gęsto, są miedzy nimi małe oczka mniej zarośniętej wody. Próbujemy łowić lekko obciążonymi gumami i antyzaczepową łyżką ABU. W jednym z pierwszych rzutów piękne branie – szczupak dostał blaszkę tuż przed pysk i wziął praktycznie z powierzchni na naszych oczach – prawie 80tak. Trenuję podebrania pod pokrywę skrzelową – nie jest to takie trudne (nie zdaję sobie jeszcze spraw, że można skończyć z kotwica w palcu). Jak dla mnie to duża ryba i cieszy.





    W dolnym lewym rogu widać jak wyglądało łowisko – połamane trzciny



    Jak się później okazało to była największa ryba tego dnia. Trudno się łowi w tych trzcinach. Na łyżkę nie chcą brać a gumy i innych przynęt, prawie nie sposób prowadzić z powodu ciągłych zaczepów. Ryby unikają otwartych przestrzeni między trzcinami. Widać czasami jak coś przepłynie w największym gąszczu. Mamy jeszcze jedną fajną akcję. Namierzamy dużą rybę po ataku na drobnicę – widać, że niemrawo, ale jednak żerują. Szczupak trzy razy wychodzi do łyżki. Co kilka rzutów – raz trafił i zagryzł, ale nie zaciął się. Przynęta fajna, bo daje widowiskowe brania, ale jeden hak to nie to, co kotwica. Były emocje - jednak ryba wycofała się z zabawy - dajemy mu spokój – potem wizytujemy jeszcze wiele miejsc. Tego dnia łowimy po około 3-4 nieduże ryby na głowę + wspomniany 80tak. Bez rewelacji, ale drugi spory szczupak jest na koncie, więc w sumie nie jest źle. Wieczorna ankieta wśród ekipy wypada słabo. Koledzy złowili mniej niż my i brak dużej ryby. Humory jednak dopisują. Jest ciepło i temperatura wody się podnosi – to dobrze rokuje.


    W poniedziałek nadal dużo pływamy – staramy się namierzyć gdzieś zgrupowania szczupaków. Odwiedzamy stare miejsca, gdzie się coś działo i szukamy nowych (codzienny schemat działania). Płyniemy daleko, do zatoki odległej od bazy o około 50 minut łodzią. Przyroda piękna. Przejrzysta woda, urozmaicony brzeg. Płytkie zatoki i stromo wchodzące do wody skały.




    Skały


    Łowimy w różnych miejscach. Koledzy na drugiej łodzi namierzyli duże szczupaki, ale „na oko” a nie przynętami. Są w okolicach płytkich trzcin – spłoszone spływają z płycizny w głębsza wodę – one nurkują tuż obok łodzi a poziom adrenaliny się podnosi. Panowie nie dali jednak rady – pojedyncze małe sztuki złowili, ale żaden duży nie zagryzł. U nas też słabo mamy po 2-3 ryby niewielkich rozmiarów. Takie sześćdziesiąt parę centymetrów.


    Próbujemy łowić bardzo skuteczną w ubiegłym roku metodą – tj. obławianie dużym wahadłem mini zatoczek w linii trzcin – takie dziury po 1-2m2 czasami większe. Brak efektu. Tym razem metoda była nieskuteczna, ale polecam ja wypróbować. Ciągle trudno jest nam namierzyć skupiska aktywnych ryb. Wydłubujemy tylko czasami pojedynczą rybę. Nie wiemy gdzie są – mija trzeci dzień.


    Po południu koledzy wracają do zatoki gdzie padła pierwszego dnia metrówka. Zaliczają udany wieczór – złowili wiele małych szczupaków i są zadowoleni – najlepiej brały na szybko prowadzoną, dosłownie w boleniowym tempie, obrotówkę mepps aglia fluo nr 5. W poprzednim roku na 1,5 -2 metrowym blacie, mocno zarośniętym roślinnością zanurzoną, ale sięgającą niemal powierzchni szukaliśmy sposobu na takie prowadzenie przynęty, aby nie czepiać za bardzo zielska. Okazało się szczupaki wychodziły do bardzo szybko, po powierzchni prowadzonej wahadłówki. Dostaliśmy potwierdzenie, że to nie wyjątek: szwedzkie, wiosenne szczupaki lubią czasami naprawdę szybko prowadzone przynęty.


    Tymczasem my do wieczora obławiamy nową zatokę. Miejsce jest wszak obiecujące. Łowimy na środku płytkiej zatoki około 2 metrów wody i bogata podwodna roślinność (zeszłoroczna). Coś jak rok wcześniej w Gamlebyviken. Pod wieczór partner ma wyjście ładnej sztuki do rippera Mansa fluo 15 cm – kolory fluo sprawdzają nam się najlepiej zarówno na obrotówce, gumie jak i na jerkach. Ale wyjście to jeszcze nie ryba. Znam ten schemat z ubiegłego roku. Do wychodzącej ryby najłatwiej dobrać się obrotówką – jeden, drugi rzut i branie – pewno ta sama ryba – zagryzł Lusoxa Meppsa nr 3.




    Ta przynęta łapała ryby za pysk i za …


    Był to szczupak największy tego dnia, ale nie rekord – miał około 75 cm. Humory nieco się poprawiają, ale z czasem partner z łodzi powoli rezygnuje – zmęczenie robi swoje.




    Przyłów


    Mamy wieczór. Na powierzchni dużo spławiającej się drobnicy. Tu muszą przecież być szczupaki. Zdryfowało nas w trzciny - rzucam po raz kolejny – znowu Lusoxa Meppsa nr 3 kolor fluo. Jest ostre branie po rzucie wzdłuż trzcin – jakieś 4 metry od brzegu. W takiej odległości od trzczciny lubią stać grube sztuki. Od razy widać, że na wędce mam krokodyla.


    Już nauczyłem się je rozpoznawać po zachowaniu na wędce. Rozpoznawanie wielkości szczupaka na początku jest dość trudne, bo małe i średnie szczupaki szkierowe są nad wyraz waleczne – agresywnie szarpią głową i szaleją na wędce - potrafią wybierać linkę z kołowrotka i łatwo się nie poddają. Duże sztuki są inne, opanowane – spokojnie odchodzą w bok na napiętej lince – nie szarpią – ciągną jak mały samochodzik.


    Partner bez słów wypycha łódź z trzcin daleko na zatokę – płyniemy za rybą – teraz mamy dookoła dużo wolnej przestrzeni. Ryba nie daje się podholować, walczy zawzięcie i rośnie w moich oczach (znaczy myślach, bo jej nie widać). Długo to trwa – coś za długo…. Coś jakby jest nie tak, coś jest inaczej. Ale co? Ryba powoli pozwala się podciągnąć. I mamy niespodziankę. To jest duży szczupak tyle, że zahaczony za ogon. Komedia - jednak jestem farciarzem! Trzeci dzień z rzędu łowię największa rybę w ekipie – jak nie chcą brać to zahaczę choćby za ogon. Ale trzeba oddać milion rzutów żeby zahaczyć za ogon krokodylka (teraz niestety, już przy łodzi jakoś zmalał). Nici z rekordu. Wydawał się większy, bo wygodnie mu było uciekać i pewno nawet nie czuł ukłucia, bo zaczepiony za końcowy promień płetwy ogonowej.




    Chyba trzeba oddać milin rzutów, aby zahaczyć 90taka za ogon


    Swoją drogą, co za leniwy, wstrętny szczupak – musiał widzieć i czuć Lusoxa, który płynął tuż obok niego – ani się nie odsunął, ani go nie zaatakował. Chyba jednak słabo żerują te zębacze. Niedługo dowiadujemy się jednak, dlaczego nie był agresywny? – z gardła wystawał mu jeszcze ogon świeżo połkniętego pobratymca - nie był głodny, leniwie połykał zdobycz.


    Zabawa z wyjęciem blisko metrowego szczupaka zaczepionego za ogon jest nietypowa – ryba jest zmęczona, ale nie ma jak jej podebrać ani ręką ani gripem – ustawia się pyskiem daleko od łodzi – pod ręką mamy ogon, ale jak wyjąc szczupaka za ogon? Tym bardziej, że ma tam wbitą kotwiczkę. Kilka prób ustawienia ryby to podebrania gripem spełza na niczym. W końcu jakoś udaje się wziąć rybę pod brzuch uff….. Znowu budzi się nadzieja. Może jednak ruszą się i staną i w tym roku na blatach? Przecież z dnia na dzień podnosi się temperatura wody.


    Podobne miejsce było najlepszym naszym łowiskiem w maju 2009 (ale na Gamlebyviken) – duże ryby stały na środku płytkiej zatoki gdzie na obszarze boiska piłkarskiego była ubiegłoroczna, wysoka roślinność zanurzona. Blat od 1,5 do 2,5 metra. Rośliny były stare i łatwo wyrywało się ich kawałki, ale często czepiały się przynęt obniżając naszą skuteczność. Co ciekawe wówczas każdego dnia w tym rejonie padały 1-2 ryby w okolicy metra + czasami mniejszy szczupak. Brały jednak rzadko – miały swoje krótkie pory żerowania. Zaczynały jakby na sygnał. Przykładowo łowią np. 2-3 łodzie 4-6 wędkarzy i długo nic i nic, może pojedynczy mały szczupak. Nagle bach. Branie lub wyjście, uderzenie, w co 4-5 rzucie – dzieje się - są ryby – każdy coś łowi i nagle ciach, cisza. Wszystko trwało 15 minut. I koniec. Czasami w tak krótkim okresie padły dwie metrówki (obie złowił ten sam koleś, który najmniej czasu spędził na wodzie – czas spędzał na innych atrakcjach). Szczęście warto mieć.




    Nie zawsze świeciło słońce. Pogoda w Szwecji potrafi się zmienić ze słońca na deszcz i odwrotnie kilkakrotnie w trakcie jednego dnia


    Wtorek. Bez wielkich zmian – mamy po kilka małych szczupaków i jednego sporego. Mój Partner złowił go oczywiście w płytkich trzcinach. To już standard na tym wyjeździe - 90tka na wolniutko podszarpywanego rippera mansa około 15 cm – kolor oczywiście fluo. Ryba cieknie mleczem – to jedyna ryba cieknąca mleczem, jaką złowiliśmy na tym wyjeździe – co ciekawe to samiec – a słyszałem, że tylko samiczki dorastają do słusznych rozmiarów. Może kobietki nie lubią staruszków, dlatego się nie wytarł...


    Środa. Koledzy z innych łodzi zmieniają koncepcję. Zmieniamy skład na łodziach dobierając się wg tego jak chcemy łowić – płytko („na płotkowcach”) czy głęboko szukając „śledziowców”. Koledzy zaczynają łowić w okolicach śledziowych stad znalezionych na echosondzie. Łowią zwykle na jerki na 2-4 metrach i na duże gumy. Trafiają tak 8-10 ryb (na łódkę) w ciągu dnia – szczupaki są większe niż te zwykle biorące przy trzcinach – sięgają 75 cm i są grubsze. Ale oni, tak jak i my szukają metrówek a tych przy śledziach nie znajdują i nie znajdą do końca wyjazdu.






    My nadal szukamy na płytkich miejscach – tego dnia łowimy z przewodnikiem. Odwiedzamy dużo wizualnie pięknych miejsc, ale ryb nie łowimy wcale więcej niż łowiąc sami. Jednak zaczerpnęliśmy nieco wskazówek technicznych od bardziej doświadczonego wędkarza, pokazał nam nowe miejscówki – to korzyść. Tego dnia wiele nie złowimy, ale mnie szczęście nie opuszcza – znowu na Lusoxa łowię największą rybę dnia – osiemdziesiątkę.


    Czwartek – zbliża się koniec wyjazdu. Zostały dwa dni łowienia i być może poranne łowienie w sobotę tuż przed wyjazdem. Wygląda na to, że ilościowo nie dociągnę do blisko 50 sztuk z ubiegłorocznego wyjazdu. Ryb łowię mniej, ale codziennie trafia się spora sztuka, więc nie jest najgorzej. Na pozostałych trzech łódkach kolegom idzie gorzej. Panowie nie są zadowoleni i powoli wkrada się duch rezygnacji – co by nie mówić albo ryby słabo biorą albo nie możemy się do nich dobrać. Nie udało nam się namierzyć ani jednego miejsca gdzie stałoby stado aktywnych szczupaków. W ubiegłym roku zdarzały nam się takie okresy, kiedy w godzinę z jednego miejsca łowiliśmy więcej niż na tym wyjeździe przez cały dzień. Bo jeżeli łowi się dziennie 3-5 ryb a wędkuje od 6 rano do 21szej to wychodzi 14 godzin na łodzi + przerwa na obiad. Statystycznie jedna ryba co 3-4 godziny. To nie jest rewelacja. To tak jakby w Polsce złowić jednego szczupaka na jednej porannej wyprawie.


    Do południa sytuacja bez zmian. Na radio u kolegów bez większych zmian – utrzymuje się średnia z poprzednich dni po kilka niewielkich lub średnich ryb dziennie na głowę. W południe jednak coś się zmienia. Wpływamy w okolice niepozornej zatoczki, to już chyba kilkadziesiąt któraś z kolei – jeszcze do niej nie wpłynęliśmy a już widzimy, że mamy rekord temperatury wody – 18-19 stopni. Jest płytko jakieś 1,5 metra. Miny nam się lekko cieszą, ale co się wydarzy niedługo nie wiemy. Kolega rzut i branie na Aglię nr 5 (prawie na nic innego nie łowił tak sobie upodobał tą przynętę) – znowu amator boleniowej prędkości. Szczupak jest spory około 75 cm. Mój rzut w okolice miejsca gdzie zagryzł – i siedzi – walną w slidera fluo – ma około 80 cm. Teraz miny nam się śmieją. Jest południe. Parę rzutów i zmiana przynęty na gumową ukleję Storma (w tych warunkach podobna do śledzia). Branie, cięcie, hol – kolejna ryba około 80 cm. Woowww!. Tego jeszcze nam ten wyjazd nie zaoferował. Branie, tuż po braniu i trzy duże ryby pozowały do zdjęcia.





    Wpływamy do zatoczki łowimy nieśmiało, bo jesteśmy niemal na podwórku trzech szwedzkich gospodarstw zlokalizowanych tuż nad zatoczką. Nie raz nas już gospodyni(arz), z dużym poczuciem własności, odganiał, kiedy za nadto zbliżyliśmy się do jej pomostu (100 metrów jak na Szwedów to już za blisko). Woda ma 20cia stopni – nigdzie indziej tak ciepło nie było. Jakim sposobem tak się woda ogrzała, nie wiem. Parę rzutów bez brania i zaraz Slider papużka wywabia (na oko) metrówkę. Piękne branie na płyciźnie. Wir na powierzchni.






    Krótka, ostra walka na płytkiej wodzie tuż po braniu no i drr….rraaamat. Plecionka urywa mi się tuż przy kołowrotku – musiała być uszkodzona. Taki błąd! Siadam załamany. Kolega rzut w okolice miejsca gdzie było branie. Łup – Aglia znowu daje dużego zębacza blisko 90tki – ale nie jest mi do śmiechu, patrzę na ten hol, klnę i zawodzę (jak zwykle urwany musiał być ten największy) ale w głowie rodzi mi się pewien pomysł. Podebraliśmy 90tkę. Kolega ją cuci, aby odpłynęła a ja sobie myślę, że skoro zatoczka jest płyciutka (0,5 do 1 metra) i mała (na dwa ustawienia łodzi obławia się całą) a szczupak zerwany pewno przycupnął niedaleko to powinno udać mi się znaleźć błystką zerwaną plecionkę - przecież urwało się jej jakieś 20 metrów. Wdrażam plan w życie. Szczęście mnie nie opuszcza – po 1-2 rzutach mam ją ! Kolega niedowierza – jeszcze cuci 90tkę, która nie chce odpłynąć. Delikatnie ściągam, końcówkę linki zawijam na wiosłach i sprawdzam czy na końcu jest jeszcze zapięta ryba. Czuję żywy opór – Jest! Hurra!!! Szybka akcja połączenia urwanej plecionki z tą na kołowrotku i zaczyna się hol. Wkrótce 98,5 cm ląduje w łodzi. Co to fuks czy wiara czyni cuda?






    Ja się cieszę i szczupak również – gdybym go nie wyjął miałby kłopoty z uwolnieniem się od głęboko połkniętego slidera. Sukces – pora na obiad. Małe problemy techniczne – zapaliła nam się butla z gazem – na szczęście nikomu nic się niestało. Popołudniu wracamy na topową miejscówkę.






    Do wieczora łowimy jeszcze po 2-3 grube szczupaki w granicach 80-90 cm. Jesteśmy bardzo zadowoleni. Wracamy – w bazie nie bardzo nam chyba wierzą i nikt nie wypytuje o szczegóły. Znowu byliśmy najlepszą łodzią (płycizny górą ponad głęboki łowienie przy śledziach).


    Piątek od rana - o dziwo nie jesteśmy pierwsi na wodzie (koledzy jednak nie tracą ambicji). Ale nasze miejsce jest wolne i od razu z rana łowimy kilka dużych ryb – są nadal w zatoce. Pomimo tego, że miejsce jest super jeszcze nie potrafimy docenić jego potencjału. Złowiliśmy kilka ryb, ale brania nie są super częste trzeba wykonać wiele rzutów w to samo miejsce (miejscówka jest mała i siłą rzeczy po kilkudziesięciu minutach zaczyna się wielokrotne powtarzanie rzutów w to samo miejsce). Partner ma branie. Wyraźnie było widać na płytkiej wodzie skąd ryba wystartowała do przynęty. Krótki ostry hol i luu…uuuz. Co tym razem? Kto wie … – ryba była bardzo duża – albo wada plecionki (osłabiony węzeł?) albo ryba odgryzła linkę powyżej przyponu (optymistycznie zakładamy drugą wersję – zawsze to jakaś pociecha).




    Z tyłu widać topową zatoczkę. Przypomina płytki, mocno zamulony stawik dookoła porośnięty trzciną


    Spływają do nas pozostałe łodzie z naszej ekipy. Na 4 łodzie łowimy prawie na podwórku Szwedów i nikt nie ma do nas pretensji – to niebywałe w Szwecji. Eldorado. Eldorado Eldorado Eldorado!!! Znaleźliśmy eldorado – nie wiedzieliśmy, że tych szczupaków jest tak dużo. Niektórzy koledzy to dużo bardziej doświadczeni wędkarze niż my – mają lepszą technikę. Wszystkie łodzie łowią duże ryby. „Biorą jak głupie”, jak co niektórzy to potem skomentują. Prym wiedzie slider we wprawnych rękach, prowadzony gęsto, szybko, drobniutkimi pod szarpnięciami. Miejscówka jest mała – trzeba, co chwilę ponawiać rzut w to samo miejsce. Brania są. Co jakiś czas ktoś holuje krokodylka.


    Jednak po 15 rzucie w to samo miejsce robi się jakoś dziwnie. Biorą od czasu do czasu a tu robi się monotonnie. Jak teraz to uczucie wspominam to sam się sobie dziwię. A jednak tak to odczuwałem. Wiadomo był, że zaraz weźmie szczupak. Trzeba tylko znowu rzucić w to samo miejsce, co przed chwilą (taki rzucanie zegarowo wokół łodzi). Trzeba tak rzucać, bo nie ma gdzie indziej a wiadomo, że w końcu któryś zębaty zdecyduje się na atak. Bo są w okolicy.


    Zaczyna się coś na wzór wędkarskiego pikniku zakrapianego duża ilością piwa. Nastawiony byłem na łowienie w ciszy i spokoju. Jak nie brały było źle – jak wiadomo, że są dokoła i zaraz jakiś weźmie, bo się w końcu wkurzy lub zgłodnieje to jakoś tak za prosto. Brak finezji. Chyba trudno mi dogodzić. Generalnie nie bardzo nam się to podoba – spływamy na obiad i opuszczamy gwarny, choć tak dobry rejon.




    Szkier jest wielki, ale jak ryby stoją w jednym miejscu to robi się tłoczno


    W piątek i w sobotę rano z jednej, malutkiej części potężnego szkieru padło kilkadziesiąt ryb z tego większość grubych szczupaków ponad 70 cm w tym jeden rekordowy szczupak wyjazdu 115 cm! (zagryzł wahadłówkę). Wiem, że niektóre ryby łowione były więcej niż raz. Jednego szczupaka po prostu poznałem po charakterystycznych ranach potarłowych. Nie wszystkie ryby są na tyle charakterystyczne, aby je rozpoznać, ale zdarzały się nietypowe hole, kiedy duża ryba słabo walczyła – dawała się podciągnąć prawie bez walki – tak jakby była zmęczona.


    Sobota rano: wędkowanie tuż przed odjazdem – szczupaki nadal brały w małej zatoczce i jej okolicy. Nie do wiary. Tu podaję cytat z materiałów jednego z organizatorów turystyki wędkarskiej


    „(…)Należy przyjąć zasadę, że wędkarska wyprawa trwa kilka dni i podsumowanie jej wyników może nastąpić tylko i wyłącznie po jej zakończeniu. Wcześniejsza rezygnacja z powodu braku wyników jest błędem. Nie raz zdarzało się nam, że ryby zaczynały doskonale żerować ostatniego dnia pobytu na łowisku i wówczas wielu uczestników wyprawy biło swoje życiowe rekordy, a nastrój ulegał diametralnej zmianie. Nie załamujmy się, zatem, realizujmy konsekwentnie nakreślony wcześniej plan"


    W końcu znaleźliśmy potężne zgromadzenie dużych szczupaków, które w rejon najcieplejszej wody spłynęły pewno z olbrzymiego obszaru szkieru. W innych miejscach prawie ich nie było. A my cały czas ich szukaliśmy. Sprawdzaliśmy jeszcze w piątek popołudniu i sobotę rano punktowo czy może i w innych miejscach nie zaczęły tak brać, ale nie nic się nie zmieniło – były tylko w tym jednym miejscu.


    Miejscówka to mini zatoczka z wąskim wejściem, obszar do obłowienia zaledwie z dwóch – trzech ustawień łodzi, głębokość od 0,5 metra do 1 metra. Latem pewno całkowicie i gęsto zarośnięta. Dobry był też niewielki obszar wody przed wpłynięciem do zatoczki. Woda w tamtej okolicy miała nawet około 20 stopni, podczas gdy w innym miejscach nie przekraczała 14-16 stopni (12-13 w głównym szkierze). Gdybyśmy w końcówce wyjazdu nie znaleźli tego eldorado wyjazd byłby słaby. O sukcesie zaważyły ostatnie dwa dni – można powiedzieć opłaciło się ciągłe, ambitne szukanie dobrej miejscówki zgodnej z wiosennym wzorem tj. płytka i ciepła. W sumie to chyba dobrze, że nie znaleźliśmy tego miejsca pierwszego dnia – pewno więcej byśmy złowili, ale wyjazd niebyły taki pouczający.


    Teraz, jak podejrzewam, większość czytelników dochodzi do wniosku, że Szwecja to wędkarskie eldorado. I ponownie cytat z materiałów operatora


    „(…) W Szwecji wędkarze czują się jak w przysłowiowym raju (…)”


    Obraz wyjazdu starałem się przedstawić wiarygodnie, choć dla celów redakcyjnych niektóre nieistotne z wędkarskiego punktu widzenia fakty pominąłem lub nieco poprzestawiałem kolejność pomniejszej ważności zdarzeń.


    Ale teraz słowo o powrotach – są to obserwacje z dwóch ostatnich wiosennych wypraw. Całkiem inne realia, choć prawdziwe jak sądzę. Zdanie z początku ... „Ci, którym się nie udało nie opisują porażek – chcą o nich szybko zapomnieć”.


    Wyjazd z kempingu - wracamy (względnie zadowoleni) powoli zbliżamy się w rejony portowe. Spotykamy Polaków już na leśnych parkingach na drodze do Karlskrony (wracają z różnych rejonów, ze szkierów i jezior), potem spotykamy bardzo wielu wędkarzy już na terminalu przed wjazdem na prom do Polski. Wszystkich pytamy o wyniki – po pierwsze z ciekawości i uprzejmości, ale również chcemy jakoś ocenić własne wyniki – odnaleźć się na wędkarskim tle. Jakie odpowiedzi przeważają?


    Mniej więcej takie:
    „jakbym w Polsce tyle czasu spędził na łodzi to bym więcej złowił”
    „same kajtki, pojedyncze 70 cm – 80 cm”
    „słabo, bardzo słabo przez cały tydzień ledwie kilka sztuk na głowę”
    „nie połowiliśmy, nie brały, może ledwie jeden dzień był dobry”
    „30 – 50 ryb na czterech na cały tygodniowy wyjazd”
    i skrajna informacja:
    „siedem szczupaków przez tydzień na czterech wędkarzy”. Bez komentarza.


    Metrówki? Chyba spośród kilkunastu „odpytanych” przygodnych wędkarzy jeden się taką rybą chwalił. Zdarzali się wędkarze względnie zadowoleni z wyników. Generalnie jednak wyniki „wędkarskiej sondy przed i na promie” wystawiają dość marne świadectwo czy to szwedzkim łowiskom czy bardziej umiejętnością wędkarzy, którzy Szwecję odwiedzają. Może niektórzy prawdy nie mówią?


    Układam sobie to w głowie tak – ryb w Szwecji, na szkierach, jest sporo więcej niż w Polsce, nie wskakują jednak same do łodzi. Nie są wcale łatwe do złowienia dla przeciętnego wędkarza. Wielu wędkarzy w kraju nie ma okazji nauczyć się łowić dużych szczupaków (bo ich niewiele jest) a będąc w Szwecji tych umiejętności im brakuje. Przy tym wędkarze nie są chyba wystarczająco ambitni, dość zawzięci, aby łowić do bólu, ambitnie i z głową. Tak naprawdę 5 dni łowienia to mało, aby poznać nieznane łowisko, dostosować się do pory roku, pogody itp.. Część przyjeżdża po prostu po relaks i się nie przemęcza wędkowaniem (rzucanie cały dzień dużymi przynętami odczuwa się wyraźnie w 40 letnim kręgosłupie). Niektórzy, jadą tam dla innych niż wędkarstwo atrakcji (tj. dobre towarzystwo, dużo piwa i mocniejszych trunków).







    I to koniec. Jeszcze parę technicznych spostrzeżeń – rekomendacji dla tych co, na wiosnę, do Szwecji pojadą po raz pierwszy. Choć nie jest to kopia to szczerze mówiąc nie różnią się aż tak bardzo od zaleceń cytowanego wcześniej organizatora turystyki – niechcący potwierdzam rzetelność ich materiału.


    1. Dużo pływać i często zmieniać miejsca – kilkanaście rzutów i dalej płynąć, jeżeli nie ma brań. Szukać zdecydowanie najcieplejszych rejonów – przydaje się echosonda z pomiarem temperatury,

    2. Nawet w najlepszych miejscach szczupaki mogą brać tylko w określonych, krótkich porach dnia – trudno się wstrzelić w taki czas i łatwo takie 15 minut przeoczyć – po prostu, trzeba jak najwięcej łowić,

    3. Na pierwszym wyjeździe wyraźnie w skuteczności wybijały się wahadłówki w tym przede wszystkim algi i morsy. Na drugim wyjeździe zdecydowanie liczył się kolor – fluo. Moim zdaniem nie ma potrzeby dużo inwestować w nowe przynęty i sprzęt przed wyjazdem. Mój największy szczupak padł na 25 letnią (serio) wahadłówkę nieznanego producenta,




    Lepszy niż Slider


    4. Ryby często stoją w naprawdę płytkich miejscach – dobrze zaopatrzyć się w antyzaczepowe przynęty,

    5. Tamtejsze szczupaki mają w zwyczaju powtarzanie uderzeń i powtórne wychodzenie do przynęty, nie boją się ukłucia. Warto kusić tę samą rybę inną przynętą, jest duża szansa, że ponowi atak,

    6. Czasami warto ponawiać rzuty w to samo sprawdzone (lub dobrze rokujące) miejsce, tą samą i innymi przynętami - pierwsze rzuty mogą pobudzać drapieżnika (nawet na płytkiej wodzie nie boją się hałasu upadającej ciężkiej przynęty) aż w końcu walnie,

    7. Szczupaki lubią nawet bardzo szybko prowadzone przynęty - dosłownie boleniowe tempo (choć nie tyle ile „fabryka dała”),

    8. Ryby w dobrym miejscu stoją stadnie,

    9. Szczupaki często są sprowadzane w okolice łodzi (odprowadzają) za przynętami a potem zdarzają się emocjonujące walnięcia tuż przy burcie (max takie walnięcie to sztuka 99 cm),

    10. Przez pierwsze dni głównie trzeba pływać i szukać nowych miejsc – w kolejne dni stopniowo coraz więcej czasu poświęcasz, co lepszym miejscówkom, ale dalej szukasz nowych,

    11. Wypuszczanie dużych ryb – szczupaki około metra trzeba dość zdecydowanie holować – przedłużony hol może kończyć się dla nich śmiercią – najnormalniej w świecie nie mają siły odpłynąć i wypuszczone opadają na dno. Zawsze rybę należy przytrzymać długo w wodzie w naturalnej pozycji, poruszać nią, aby woda obmywała skrzela. Zwykle, po chwili, śmiało odpłynie,

    12. Grip – koniecznie z obrotową końcówką. Duży szczupak po podebraniu gripem bez obrotowej końcówki robi sobie w szczęce potężną dziurą już po pierwszym szarpnięciu się, kiedy podnosimy go z wody (nawet, kiedy podtrzymujesz go za brzuch wolną ręką). Bardzo skuteczne jest podbieranie ręką za pokrywę skrzelową – niestety może się skończyć baaa..rdzo nieprzyjemnym wbiciem haka w palec – warto stosować tą metodę, ale wtedy, kiedy widać gdzie tkwią haki,

    13. Pogoda – potrafi być szalona – kilka razy w ciągu dnia zmiana z deszczu na słońce – przemyślany ubiór (m.in. ciemne okulary) odgrywa dużą rolę dla komfortu wędkarza,


    Połamania życzę – da się w Szwecji połowić, ale szczęściu trzeba pomóc.


    Dziękuję partnerom wędkarskich wypraw za wspólne wędkowanie.




    Odrzańska niespodzianka


    Jak wrócisz ze Szwecji to prawdopodobnie okaże, się krajowe kaczodzioby, z Twojej rzeki czy jeziorka, są duuuu…żo więcej dla Ciebie wart niż te szwedzkie.



    Jacek Puchalski (@Analityk)


    P.S. Nie zabierajcie do Polski (w lodówkach) szczupaków bo i w Szwecji ich zabraknie. A i stres przy kontroli niezdrowy. Szwedzi zabierać więcej ryb niż do bieżącej konsumpcji nie pozwalali.



    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

Artykuły

×
×
  • Dodaj nową pozycję...