Skocz do zawartości

Artykuły

Manage articles
  • admin
    O wyprawie na łososiowate marzyłem od lat, więc po pytaniu Andrzeja „czy chcę jechać na Bornholm?” było moje szybkie „no pewnie! ”Termin tygodniowego pobytu wypadał na początku kwietnia, miałem 3 miesiące na przygotowania. Andrzej już tam wędkował i miał sprzętowe rozeznanie co i jak. Polecił zabrać jakiś dłuższy spinning, cienką plecionkę i kilka wahadłówek typu „makrela” polspingu. Specjalistyczne przynęty dokupimy w miejscowym sklepie wędkarskim. Stałem się także posiadaczem neoprenowych śpiochów, wodoodpornej kurtki i kompletu bielizny termicznej, raczej niezbędnego ubioru do komfortowego łowienia o tej porze roku.




    Podróż i zebranie ekipy Lublin, Warszawa, Szczecin odbyło się bez „większych” problemów. Prom mamy z Sasstitz i po 4 godzinnym rejsie jesteśmy na miejscu. Nasz domek okazał się dobrze wyposażoną, obszerną porterówką w skandynawskim stylu. Po szybkim posiłku, wypakowujemy sprzęt wędkarski i ruszamy na rekonesans. Na pierwsze łowisko zostaje wybrana plaża.Gatunki na które mamy szansę to troć, łosoś i dorsz, jeżeli łowi się na skałach. Troci jest najwięcej i to ona stanowi nasz główny cel. Jako nowicjusz postanowiłem najpierw podpatrzeć technikę połowu. Wydała się prosta, wejść jak najdalej w wodę i rzucać. Pierwszy dzień, i pierwsze ryby.Jak tam jest opowiem raczej zdjęciami, nie mam zdolności do opisów.
































    Dzień drugi był dniem sztormowym.Wędkowanie na wyspie ma tą zaletę że gdy wieje silny wiatr od morza utrudniając rzuty, a w wodzie unoszą się wyrwane z dna wodorosty możemy poszukać spokojniejszego miejsca na stronie zawietrznej.Bornholm nie jest duży, to kawałek lądu o wymiarach 38 na 28 km z dobrą infrastrukturą dróg. Szybkie przemieszczenie się samochodem nie stanowi problem a dzień nie zostaje stracony wędkarsko. Wybrane miejsce nie powinno być całkiem osłonięte , podwodne prądy które powoduje wiatr pobudzając ryby do żerowania. Brak fali na łowisku nie wróży sukcesów.




    Mapa



    Brzeg nawietrzny



    Brzeg zawietrzny ten sam dzień



    Następnego dnia się uspokoiło. Kręcimy się po wyspie, odwiedzamy kilka miejsc. Jako źródło informacji o miejscówkach służy nam przewodnik zakupiony w sklepie wędkarskim. Jest on zadziwiająco dokładny, pięknie pokazuje na szczegółowych mapkach dogodne wejście na stanowisko i trajektorie prowadzenia przynęty pomiędzy podwodnymi skałami. Myślę że to dobry, a nawet obowiązkowy zakup każdego wędkarza nieznającego tej wody.




















    Większość brań które miałem nastąpiła przy pierwszym obrocie korbki od wpadnięcia przynęty do wody. Niestety wszystkie je zepsułem. Prawdopodobnie nie zwracałem uwagi, aby opadająca na wodę plecionka była już napięta. Kij okazywał się za krótki do likwidacji powstałego luzu linki i skuteczne zacięcie było niemożliwe. Troć okazała się rybą którą trzeba sprowokować do brania. Jednostajne prowadzenie przynęty, lub płynne zmiany prędkości nie skłaniały ryb do ataku. Krótki opad pilkera i szybka symulacja uciekającej rybki były najskuteczniejszą techniką połowu. Łowiska nie są głębokie, 1-2,5m wody to max. Dobre okazały się piaszczyste miejsca z których wystawały głazy i skaliste rafki porośnięte morszczynem. Taki rodzaj dna można wypatrzeć z wysokiego brzegu przy słońcu i spokojniejszej wodzie.
































    Sporą grupą wędkarzy byli muszkarze. Nie widziałem wcześniej tej metody połowu, wygięty muchowy kij i skacząca na końcu troć to piękny widok. Spodobało mi się to wędkowanie, sam rzut jest bardzo widowiskowy i widać że wymaga sporych umiejętności. Przy spinningowaniu najlepiej sprawdzał się szybki 3 metrowy kij do 30 gram z kołowrotkiem wielkości 3000/4000. Na szpuli najczęściej była 10 funtowa plecionka, żyłka 0,20-0,22mm też miała swoich zwolenników. Myślałem o zabraniu sprzętu castingowego, ale wizja chlapiącej zimną wodą szpulki podczas rzutu skutecznie mnie zniechęciła. Przynęty to od 10g wąskich wahadłówek po 30g bornholmskie pilkery. Skuteczna kolorystyka była bardzo szeroka od żółtego fluo po spatynowaną miedź. We wszystkich wabikach warto wymienić kotwice na lepsze.











    Krajobraz wyspy ma charakter nizinny, lekko pofalowany. Południowe brzegi są piaszczyste, północne zaś skaliste i mają charakter klifów. Połów ze skał stanowi ciekawe urozmaicenie po plażowym brodzeniu. Tu możemy liczyć na branie dorsza lubiącego takie miejsca.











    Chodzenie po porośniętych śliskimi glonami kamieniach w każdej chwili grozi utratą równowagi. Warto mieć przy sobie kij służący jako podpora i głębokościomierz. I nie powinien to być kij spinningowy, szkoda kołowrotka.







    Królem wyprawy okazał się Piotr łowiący największą 90 cm troć. Przynętą był mosiężny pilker własnej roboty, który dostał od kolegi. Kotwica została zgryziona, ale jakoś szczęśliwie wytrzymała długi holu. Ryba tej wielkości złowiona z brzegu to już okaz, było czego gratulować. Kilka +70 które wyholował podczas tej wyprawy też wiele mówią o umiejętnościach tego łowcy.























    Pobyt na Bornholmie będę mile wspominał głównie z powodu klimatu. Klimatu polowania z ludźmi których złączyła pasja. Piękne krajobrazy, morskie powietrze i ryby były tylko dodatkiem do tej imprezy. Pozdrawiam wszystkich uczestników tego wyjazdu, już wiem po co wraca się tam co roku.









    Mała też cieszy, zwłaszcza srebrna.

    Fish, 2011


    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

  • [b][u][b]Poniedziałek 2 sierpnia[/b][/u][/b]
     

     
    Wyjeżdżamy z Soldatna do Cooper Landing. Droga wiedzie wzdłuż Kenai River i im bardziej oddalamy się od wybrzeża tym bardziej krajobraz zaczyna nam się podobać. Josh kieruje i opowiada jak skutecznie dobrać się dolly varden do płetwy tłuszczowej, a my saczymy zimne piwko i cieszymy oczy widokami.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/1.jpg[/img]
    Przegląd techniczny nie jest obowiązkowy, stąd większość szyb wygląda jak powyżej[/center]
     

     
    Dojeżdżamy na miejsce i zaczynają się pierwsze problemy. Mieliśmy zarezerwowany domek nad samym brzegiem rzeki, ale recepcjonistka wpisała źle datę. Na szczęście Josh ma w tej okolicy sporo znajomych i znajduje dla nas pokój w małym motelu. Robimy zakupy w lokalnym sklepie wędkarskim i ruszamy nad rzekę.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/2.jpg[/img]
    Josh w poszukiwaniu dolly varden[/center]
     

     
    Stajemy w osłupieniu z wytrzeszczonymi gałami, a szczęki z hukiem opadają nam na ziemię. Trochę czasu mija zanim dochodzimy do siebie, a nasz gospodarz niewzruszony pakuje się pomiędzy stadko nerek i wypatruje malm, które podążają za łososiami z oceanu na tarliska. O tej porze roku malmy wyglądają jeszcze nie pozornie, ale w miarę trwania tarła łososi, napychają się ikrą przybierając na wadze, i same odbywają tarło, po czym spływają spowrotem do swojego naturalnego środowiska.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/3.jpg[/img]
    Przyłów[/center]
     

     

    Łapiemy metodą podobną do nimfy: 12-sto stopowy przypon z indykatorem brań na połączeniu z linką, na końcu bezzadziorowy haczyk nr 12, 5cm nad nim koralik imitujacy ikrę, a 50cm powyżej ołowiana śrucina, żeby sprowadzić zestaw do dna. Początkowo rzucamy trochę na pałę i naszą zdobyczą padają nerki i gorbusze w pięknej szacie godowej.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/4.jpg[/img]
    Pomimo nie dużych rozmiarów malmy walczą dzielnie[/center]
     

     
    Łososi jest tak dużo, że ich widok zupełnie nas rozprasza i zlokalizowanie szaro-srebrnych dolly varden sprawia nam mały kłopot. Ale pół godziny pod okiem mistrza wystarcza, żeby załapać o co chodzi i też zaczynamy wyjmować te przeurocze rybki.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/5.jpg[/img]
    Kolejny gatunek zaliczony[/center]
     

     
    Powyżej ujścia strumyka namierzamy stado dużych nerek, a poniżej nich kilka dorodnych malm. Staram się skusic jedną z nich, ale zamiast tego bierze mi spory sockeye. To już nie ta sama srebrna torpeda z dolnego Kenai, ale i sprzęt, którego używamy jest o 2-3 klasy lżejszy. Staram się rybę szybko wyprowadzić z nurtu na płytszą wodę, żeby skrócić czas walki do minimum.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/6.jpg[/img]
    Szybka fotka i ryba wraca do wody[/center]
     

     
    Kiedy pozuję do fotki, Josh nagle odkłada aparat, podrywa się, wrzeszczy i macha rękami. Początkowo myślę, że coś jest z seniorem nie tak, ale kiedy mój kolega wyciąga z kabury rewolwer już wiem, że mamy problem. Odwracam głowę i widzę niedźwiedzia grizzly zawracającego w kierunku lasu.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/7.jpg[/img]
    Niedźwiedzica powracająca po swoje dzieci[/center]
     

     
    Bez namysłu chwytam za aparat i chcę biec za niedźwiedziem, ale Josh łapie mnie za ramię i przypomina, że nie jesteśmy na wycieczce w ZOO. W tym czasie z zarośli wychodzą trzy młode niedźwiadki, a samica po nie wraca z drugiej strony strumyka i zabiera w zarośla.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/8.jpg[/img]
    Magnum 44 na wolności[/center]
     

     
    Jeszcze przez chwilę stoimy i czekamy, ale miśki na szczęście nie wracają. Wtedy przypominają mi się historie opowiedziane wcześniej przez Josha o bliskich spotkaniach trzeciego stopnia. Podobno najgorszy wariant to znaleźć się w strefie pomiędzy samicą i małymi, który najczęściej kończy się atakiem. Uff, było blisko... No ale my tu gadu gadu, a ryby czekają.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/9.jpg[/img]
    Rekordowa dolly varden?[/center]
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/10.jpg[/img]
    Niestety, fałszywy alarm...[/center]
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/11.jpg[/img]
    Zmykaj[/center]
     

     
    Oglądamy miejsce, gdzie zawróciła niedźwiedzica. To było nie całe 10m ode mnie. Zdarzenie skłania mnie do przełożenia gazu pieprzowego z plecaka do zewnętrznej kieszeni, tak na wszelki wypadek. Do tej pory uważałem go za zbędny balast, ale zmieniłem zdanie.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/12.jpg[/img]
    Odcisk niedźwiedziej łapy[/center]
     

     
    Przechodzimy przez mały dopływ, w którego ujściu odpoczywa sobie krwisto-czerwony king, taki metr z okładem. Nasza obecność mu się po dłuższej chwili nudzi i odpływa w górę, a my wskakujemy do rzeki i katujemy dalej malmy. Trochę z zazdrością obserwuję, jak Josh kosi rybę za rybą, tak od niechcenia, jakby karasie łapał w przydomowym stawku.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/13.jpg[/img]
    Dolly varden[/center]
     

     

    Moje morale znacząco rośnie, kiedy korzystając z prawa frajera łapię rybę dnia, a jak się później okazuje też i wyprawy.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/14.jpg[/img]
    Cieżko uwierzyć, ale do października ta ryba prawie podwoi swoją masę[/center]
     

     
    Tata zamyka dzień n-tą malmą i postanawiamy się już zbierać do motelu, bo grafik na dziś mamy napięty. Szybkie przebieranie i jedziemy do lokalnego baru na lajf mjuzik, zimne piwo i mordobicie w westernowym stylu, czyli to, co tygrysy lubią najbardziej.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/15.jpg[/img]
    Pub na brzegu jeziora[/center]
     

     
    W normalnych warunkach zapewne nie doceniłbym talentu muzyka i dałbym mu raczej do kapelusza, żeby zrobił sobie chłopak przerwę, ale magia miejsca działa.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/16.jpg[/img]
    Janko muzykant[/center]
     

     
    Proszę kelnerkę o piwo dla tego pana, a on się odwdzięcza i śpiewa piosenkę o kingach z Kenai River. Jest pięknie. A może być jeszcze lepiej, bo Josh nas ciągnie w inne miejsce gdzie serwują podobno najlepszą w okolicy margaritę.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/17.jpg[/img]
    Widok na jezioro[/center]
     

     
    Nie smakuje co prawda tak jak w Teksasie, ale obskakują nas znajomi Josha i zostajemy tam do zamknięcia lokalu. W między czasie tata wpada na pomysł, żeby przejść na tequillę, następnie na podwojna tequille, a potem... To był długi dzień i jeszcze dłuższa noc.
     
    [b][u]Wtorek 3 sierpnia[/u][/b]
     

    Okrzykiem „Do bo-ju Pooools-kaa, o o!” zachęcam towarzyszy do wstawania, ale jakoś nikt nie podziela mojego optymizmu, co przeczy jakoby tezie postawionej poprzedniego dnia, że alkohol pity z umiarem nie szkodzi nawet w dużych ilościach... Nie mają wyboru, bo na Josha już czekają klienci, a tata w końcu nie przyjechał tu dla relaksu, tylko do ciężkiej tyrki.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/18.jpg[/img]
    Przepraszam, że przeszkadzam, ale ja tu tylko po malmę[/center]
     

     
    Z rana trochę bez formy tata zacina pod rząd kilka nerek, ale pozwala im się natychmiast odpiąć albo sam prostuje hak, żeby nie tracić czasu i niepotrzebnie męczyć ryb zajętych tarłem. A ja sam nie mogę się zdecydować czy wędkować, czy robić zdjęcia, bo to dopiero drugi taki słoneczny dzień i nie wiadomo kiedy zacznie znowu padać.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/19.jpg[/img]
    W rynnie poniżej krzaka stało stadko nerek, a zaraz obok nich kilka malm podjadających ikrę. Tata skutecznie je wypunktował[/center]
     
    .

    Dzisiaj łapiemy na odcinku przyujściowym. Rzeczka się poszerza i nurt znacznie zwalnia. Im bliżej ujścia tym trudniej oszukać malmy plastikową kulką.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/20.jpg[/img]
    Kolejny udany hol[/center]
     

     
    Dochodzimy do jeziora i robimy przerwę na kanapki z kiełbasa z łosia i piwko. Ale czuję się trochę nie swojo, bo mam wrażenie, że ciągle jestem obserwowany z krzaków i to bynajmniej nie przez jakichś zboczeńców.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/21.jpg[/img]
    Ujście Quartz Creek do Kenai Lake[/center]
     

     

    Wracamy do mostu, od którego zaczęliśmy dzisiaj łapać i tym razem idziemy w górę rzeki. Po drodze napotykamy masę grzybow. Nikt ich tu nie zbiera.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/22.jpg[/img]
    Dublet z leśnej polanki[/center]
     

     
    Nie wiadomo skąd pojawiają się ołowiane chmury i zaczyna padać. To trochę nam pomaga, bo ryby stają sie aktywniejsze i co chwilę ktoryś z nas holuje malmę. Brzeg staje się coraz bardziej niedostępny. Widać, że mało kto się tutaj zapuszcza. Przedzierając się przez zarośla kilkukrotnie nadziewamy się na niedźwiedzie barłogi, w pobliżu których znajdujemy odchody zawierające kości. Sądząc po rozmiarach nie były po królikach. Hmm, może już czas wracać do motelu?...
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/23.jpg[/img]
    Średniak z Quartz Creek[/center]
     

     
    Wracając w ulewie do mostu, przy ktorym już czekał na nas Josh, płoszymy... kłusowników. Przecieram oczy ze zdziwienia, kiedy widzę w jednej z odnóg gościa zagarniającego trąca się nerkę do wielkiego kaszora. Pomaga mu w tym może 10-cio letni synek, a parę kroków za nimi mamuśka już ostrzy kosę do filetowania. Przecież tu obowiazuje całkowity C&R! Ta meksykańska rodzina raczej nie przyjechała na odludzie dla rozrywki. Podchodzę bliżej i głośno się witam. Zaskoczone towarzystwo pospiesznie pakuje swoje graty i ewakuuje się do samochodu. Opowiadam później to naszemu gospodarzowi, a on zdegustowany krótko komentuje: „white trash”.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/24.jpg[/img]
    Kenai Lake[/center]
     

     
    Wieczorem niebo znowu się rozpogadza i jedziemy nad jezioro. Skoro już tu jesteśmy to dlaczegoby nie zapolować na lake trout. Okres letni nie jest najlepszy na ten gatunek, szczególnie z brzegu, ale spróbować zawsze warto. Urządzamy sobie mały piknik nad brzegiem. Zjeżdżają się znajomi Josha. Od czasu do czasu machamy kijami, ale bardziej nas interesuje sushi z tunczyka. Ktoś w końcu wyciąga fajkę i w powietrzu roznosi się charakterystyczny zapach (Alaska jest jedynym stanem w USA, gdzie zalegalizowano marihuane)... Palii jeziorowej niestety nie udało się dodać do listy z zaliczonymi gatunkami, ale złapałem tłuściutką malmę, którą zaprosiliśmy na kolację.
     

    [b][u]Środa 4 sierpnia[/u][/b]
     
    W nocy zaczęło padać, a rano była już prawdziwa ulewa. Ale nie ma nawet mowy o odpuszczeniu. Jedziemy nad rzekę. Dziś nastawiamy się na łowienie selektywne, interesują nas tylko ryby od pięćdziesiątki w zwyż. Nie jest łatwo, bo woda się podniosła i trochę zmętniała. Josh dobiera odpowiedni kolor kulki i do dzieła.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/25.jpg[/img]
    To jest to![/center]
     

     
    Namierzam prawdziwy okaz, grubo ponad 60cm. Biczuję rynnę przez godzinę i wyjmuję wszystkie mniejsze dolly tylko nie szefową. Powracam w to miejsce po małej przerwie i udaje mi się ją przechytrzyć. Ryba szaleje na końcu zestawu, ale powoli opanowuję sytuację i wyprowadzam ją na płytką wodę. Chcę sam podebrać ręką, ale mi się to nie udaje i niestety dolly ucieka. Fotki nie będzie tym razem.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/26.jpg[/img]
    Pięćdziesiona[/center]
     

     
    Idziemy w górę gdzie woda jest trochę mniej trącona. Zaliczamy po kilka ładnych sztuk, ale jest coraz trudniej i poziom w rzece wyraźnie się podnosi. Pewnie gdzieś tam wyżej musi ostro padać. Z żalem podejmujemy decyzję o opuszczeniu Cooper Landing i powrocie do Soldatna.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/27.jpg[/img]
    Guns’n’rods[/center]
     

     
    Co wcale nie oznaczało końca wędkowania na dzisiaj. Wrzuciliśmy graty do domku, szybka przekąska i już wracamy nad wodę, bo do Kenai River mamy przecież tylko 5km, a do zmierzchu daleko. Elegancko wypachniony i ogolony Josh zmyka na randkę, a my z parkingu, przez jakiś plac budowy, dochodzimy do lasu i już widzimy koryto rzeki, a tu jakieś barierki i zakaz wstepu: stromy brzeg, grozi zawaleniem, bla bla bla... Partyzantki nie będziemy odstawiać i decydujemy się obejść, przecież gdzieś te barierki się muszą skończyć. No i kończą się, jeszcze wyższym ogrodzeniem! Kubuś Puchatek powiedziałby, że trudna rada, trzeba wracać do domu. Ale my się nie poddajemy, tylko wracamy na plac budowy i zagadujemy pierwszego napotkanego tubylca o droge, a za 5 minutek już jedziemy rozpadającym się fordem w miejsce gdzie można zejść do wody. Życzliwość mieszkańców Alaski jest dla nas lekko szokująca i to nie pierwszy raz. Nie dość powiedzieć, że ostatecznie lądujemy w jeszcze lepszym miejscu, to ze wskazówkami gdzie rzucać. Broda jak zwykle z pesymistycznym nastawieniem, że to się nie uda, bo woda wysoka i brudna, a na dodatek zimno. Ale ponieważ co jakiś czas widzę spławiające się ryby, co prawda poza zasięgiem rzutu, to młócę wodę bezlitośnie kolejnymi przynętami. No i warto było, bo mam branie na karlinkę i od razu odjazd na kilkadziesiąt metrów. Tak, bez wątpienia to jest king, po sezonie co prawda, ale nie będę się za to obrażał, że wziął zamiast coho, na które się nastawialiśmy.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/28.jpg[/img]
    Najbardziej wypracowana ryba wyjazdu[/center]
     

     
    Po kilku minutach walki oddaję wędkę tacie. Pewnie i tak się nie uda wyjąć tej ryby z brzegu, to niech chociaż ma chwilę zabawy, bo już plecionka zaczyna się kończyć. Tata cierpliwie odzyskuje metr po metrze, a nie jest łatwo, bo łosoś umiejętnie wykorzystuje silny nurt. Zostało jeszcze jakieś 20 metrów i wędka wraca do mnie jak granat bez zawleczki: „Spadnie, to będzie na Ciebie” wykręca się senior. I tak „wespół w zespół” jakoś nam się udaje. King jest mniejszy niż początkowo sądziliśmy, ale to srebrniak z przywrami w okolicy ogona, co tłumaczy jego waleczność. Robimy szybko kilka fotek praktycznie bez wyjmowania z wody i king odpływa w nurt.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/29.jpg[/img]
    No i co panie Broda, można było?[/center]
     

     
    Wystarczy. Wracamy do domu, bo trzeba się doprowadzić do porządku. Jutro czeka nas wyprawa łodzią po najmniejszego z łososi pacyficznych, pink salmon, zwanego też humpback’iem.
     

    [u][b]Czwartek 5 sierpnia[/b][/u]
     
    „Humpy fest”, tak reklamuje ten dzień nasz gospodarz. Sezon 2010 to duży ciąg tarłowy gorbuszy, a 2011 będzie należał do kiżuczy i tak na zmiane. Podobno w szczytowym okresie ciągu, ryby jest tyle, że wprawny wędkarz stówkę powinien zaliczyć dziennie bez problemów. Kwestia tylko jak szybko będzie holował i odczepiał. My trafiamy dopiero na początek ciągu, ale narzekać na ilość brań nie możemy. Faktycznie tłok na rzece rozładował się przez te kilka dni. Na miejscówce, gdzie w sobotę wieczorem było kilkadziesiąt łódek, dzisiaj jest tylko pięć. Zakładamy największe woblery, które normalnie używa się na kingi. Nie odstraszy to mniejszych gorbuszy od podjęcia próby ataku, jednak nie powinny się zapinać. I faktycznie sporo brań jest pustych, ale jak już się coś uwiesi, to wyjeżdża na pokład.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/30.jpg[/img]
    Najskuteczniejszą przynętą jest różowo-seledynowy tygrysek[/center]
     

     
    Rozmiarami nie porażają, zresztą po kingach wszystko wydaje się małe, ale używamy delikatniejszego sprzętu i trochę zabawy jest. Ojciec Josha, trzyma wędkę w rękach, przez co traci 50% ryb ze wzgledu na zbyt wczesne zacięcie, ale jak twierdzi, zabawa jest lepsza jak się czuje branie. Reszta załogi woli nie zacinać, pozostawiając wędki w uchwytach i czerpać radość z holi.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/31.jpg[/img]
    Srebrniak prosto z oceanu[/center]
     

     
    Ekipa łowiąca po drugiej stronie rzeki idzie na ilość. Używają małych przynęt i lekkich wędek. Dosłownie co kilka minut coś holują, mają nawet potrójne hole. Nam też trafiają się co jakiś czas dublety, wszystko z tego samego rocznika.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/32.jpg[/img]
    Niezły garbus. Mam tu na myśli rybę oczywiście[/center]
     

     
    Tata przypomina mi, żeby robić fotki, tylko jak tu skupić się na pstrykaniu gdy woda gotuje się od ryb? Płyniemy trochę w górę rzeki i tam znajdujemy super miejscówkę. Każdy dryf kończy się braniem.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/33.jpg[/img]
    Pozorny spokój, bo ryby biorą jak w amoku[/center]
     

     
    Za każdym razem i w tym samym miejscu, przynajmniej jedna ryba daje się wyjąć. Mamy też podwójne hole, a raz nawet trzech z nas jednocześnie walczy z rybami. Trafia się też mały coho, ale Eric w tempie expresowym doprowadza rybę do łodzi i bez zbędnej zabawy odczepia go w wodzie.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/34.jpg[/img]
    Ojciec Josha już czeka w kolejca na podebranie swojej ryby z drugiej strony[/center]
     

     
    Kilka łośków ucierpiało w trakcie holu i postanawiamy zabrać je na grilla. Pieczone z serem i papryka jalapeno smakują całkiem nieźle, jednak dolly varden była bez porównania lepsza.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/35.jpg[/img]
    No to ile takich dzisiaj już wyjęliśmy? Trzy... Czter... Pięćdziesiąt? Nie liczyłem.[/center]
     

     
    Kapitan anonsuje, że spłyniemy z tej miejscówki jak złapiemy jakiś ładny okaz, i że długo na to czekać nie będziemy. No i Josh oczywiście ma rację – kilkanaście lat w zawodzie robi swoje. Eric wyjmuje rybę dnia. To już nie jest patelnia tylko deska do snowboard’u.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/36.jpg[/img]
    Pink salmon rozmiar XXL[/center]
     
    Łapiemy jeszcze kilka ryb powoli spływając do przystani. Było super, a za dwa tygodnie będzie tu można przejść po grzbietach ryb na drugi brzeg. Jeszcze ani razu tak wcześnie nie skończyliśmy wędkować, więc po skonsumowaniu garbusów robimy sobie małą wycieczkę nad ocean.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/37.jpg[/img]
    Kamienista plaża nad Pacyfikiem[/center]
     
    Znakiem firmowym Alaski są łosie kręcące się wzdłuż dróg, więc wracając do domu, na moja prośbę, Josh zatrzymuje się na chwilę, a ja szybko pstrykam kilka fotek. Zwierzak zupełnie nie zwraca na nas uwagi zajadając jakieś kwiatki. Za cztery dni zaczyna się sezon łowiecki i pewnie ktoś go przerobi na kiełbasę.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/38.jpg[/img]
    Młody łoś[/center]
     
    Na kolację mamy królewskiego kraba, a dokładnie nogi, bo tułów jest mało atrakcyjny kulinarnie, i krewetki, też king size. I znowu jesteśmy bogatsi o nowe doświadczenie, bo już wiemy, że przepyszne mięso kraba jest warte swojej ceny.

    [u][b]Piątek 6 sierpnia[/b][/u]
     
    To ostatni dzień wędkowania. Do wyboru mamy powtórkę z rozrywki z gorbuszami, licząc przy okazji na coho, których niestety jest jak na lekarstwo, lub wycieczkę na środkowy odcinek Kenai w celu zaliczenia po dzikim tęczaku na muchę. Wybieramy opcję nr 2. Dzisiaj Eric bierze nas na swoją łódkę, a Josh łapie z klientami. Możemy się przekonać jaką rożnicę robi pływanie z profesjonalnym przewodnikiem, bo jego ekipa w tych samych, paskudnych warunkach połowiła o niebo lepiej. Ale po kolei.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/39.jpg[/img]
    Turkusowa woda Kenai na zawsze zostanie mi w pamięci[/center]
     
    Metoda ta sama jak na dolly varden, tylko przypon jeszcze o metr dłuższy, no i łapiemy z łódki. Początek mamy bardzo udany. Obławiamy głębokie odnogi z szybkim nurtem. Udaje się wyjąć kilka ryb z przedziału 40-50cm i jednego grubaska z fotki poniżej, dla którego zeszliśmy na chwilę na ląd.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/40.jpg[/img]
    Dziki alaskański tęczak[/center]
     
    Po majowym tarle pstrągi powoli dochodzą do kondycji, jednak do optymalnej formy jeszcze sporo im brakuje. Pogoda znowu nas nie rozpieszcza i winą za spadek ilości brań obarczamy przechodzące fronty atmosferyczne. Zmieniamy miejsca, kolory i rozmiary kulek, głębokość i prędkość prowadzenia, czyli klasyczne rzeźbienie. Naszą zdobycz stanowią tęczaki i malmy do 40cm i kilka obiecujących zaczepów „rybopodobnych” (określenie zaporzyczone od wędkarza-działacza-dziennikarza spotkanego dawno temu nad małą pstrągową rzeczką).
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/41.jpg[/img]
    Eric policjant w akcji – holuje, steruje, pierze, tańczy i gotuje. Lubi kawe „black and strong, just like my girlfriend...”[/center]
     
    Koło południa robimy przerwę na jedzonko i sptykamy się z ekipą Josh’a. Pokazuję mu fotkę naszego największego tęczaka, a Josh nazywa go średniakiem i wylicza, że mieli dzisiaj 5 takich, 3 większe i sporo mniejszych. No cóż, on się tym zajmuje zawodowo, a Eric tylko w przerwach między pościgami za gangsterami. Postanawiamy zmienić taktykę i płyniemy na odcinek z głęboką i spokojną wodą. Nastawiamy się na jakość a nie ilość i w stosunkowo krótkim czasie najpierw ja tracę 60-taka przy samej łódce, a następnie tata zacina małą łódź podwodną, której nawet nie udało nam się zobaczyć, bo przypon nie wytrzymał kolejnego zrywu. Potem przez godzinę nie mamy nawet skubnięcia i zgadzamy się zmienić miejsce, co z perspektywy czasu uważam za błąd.

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/42.jpg[/img]
    Dziki brzeg rzeki[/center]
     
    Znowu bierzemy się za mniejsze pstrągi i dolly varden licząc, że trafi się wśród nich coś z piątką lub szóstką z przodu. I tak mija nam całe popołudnie, niestety bez spotkania z dużym tęczakiem.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/43.jpg[/img]
    Zawsze głodne i chętne do współpracy, czyli dolly varden[/center]
     
    Ostatni dzień nad wodą dobiega końca. Zwijamy się do przystani i wracamy do Soldatna, bo Eric jeszcze dziś musi wrócić do Anchorage. Szału nie było, ale dzisiejsze wędkowanie i tak traktujemy na luzie, choć wyniki na drugiej łódce potwierdziły, że można wycisnąć z rzeki dużo więcej. Cieszymy się, że wogóle nadażyła się okazja połowić tęczaki z łódki, bo z brzegu na tym odcinku raczej skazalibyśmy się z góry na porażkę.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/164/44.jpg[/img]
    Szybki zjazd do bazy i już nas nie ma[/center]
     
    [u][b]Sobota i niedziela 6-7 sierpnia[/b][/u]
     
    Pierwszy raz od dwóch tygodni tak sobie pospaliśmy, że aż Josh musiał nas wyciągać z łóżek na siłę. Jedziemy na późne śniadanie i małe zakupy. Potem pakowanie i lot z Kenai do Anchorage, a tu już czeka na nas Eric i zabiera najpierw do siebie, a potem na przejżadżkę po mieście i kolację w barze sushi. Jeszcze ostatnia noc na Alasce i w niedzielę rano wylatujemy do Polski.
     
    Przychodzi czas na małe podsumowanie. Czy było warto? No jasne, że tak! Wyjazd zostanie w pamięci do końca życia. Żałuję tylko, że brak doświadczenia w fotografii okazał się czynnikiem ograniczającym w wielu sytuacjach nad wodą i sporo fotek poszło do śmietnika. Niemniej jednak dużo się nauczyłem, co mam nadzieję powinno zaprocentować w przyszłości.
     
    W samolocie towarzyszą mi mieszane uczucia. Cieszę się na myśl o powrocie do domu, bo stęskniłem się za żoną i synkami, ale z drugiej strony zdaję sobie sprawę z tego, że to już naprawdę koniec naszej wspaniałej przygody. Dzielę się przemyśleniami z tatą, a w odpowiedzi słyszę: „nie marudź tylko daj mi ten przewodnik po rzekach Alaski, bo trzeba zacząć planować wyjazd na steelheady...”
     
    [b]PODZIĘKOWANIA[/b]
     
    Dla mojej kochanej żony za wyrozumiałość, a dla Josh’a za całą resztę, bo bez jego pomocy byłoby dużo trudniej. Zapraszam też na jego stronę
    [u][b]www.alaskatroutguides.com[/b][/u]
     

    [b]Josh, Jessica & Eric: thanks for everything, folks!!![/b]
     

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na [url="http://www.jerkbait.pl/forum/index.php?t=msg&th=16907&start=0&"]forum[/url]
     
    [center]
    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="[url="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js"]http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">[/url]
    </script>[/center]

  • Coś co nas wędkarzy łączy – marzenia. Żyjemy nimi. Są wśród nich te nierealne, które bliższe są fantazjom, jak chociażby wizje odnalezienia niewiarygodnie rybnego zapomnianego łowiska. Śnimy też o złowieniu rekordowego okazu, co już jest bardziej od nas zależne, ale ciągle w dużej mierze poza strefą naszych wpływów. No i marzenia-plany. Snujemy je, realizujemy setki razy w naszej głowie, ale tylko czasem udaje się je urzeczywistnić. Czasem coś, co zrodziło się w naszym umyśle przechodzi przez te wszystkie stadia. Tak było z „moją Mongolią”. Jeszcze, jako mały dzieciak, czytałem artykuły w gazetach o tym kraju. Słowa „tajmień” i „osman” zakorzeniły się w mojej podświadomości niczym klucze do innego wymiaru, jawiły się jako bajkowe stworzenia. Często bywałem w tej krainie, wygrywałem wielogodzinne hole i łowiłem 50 kilogramowe ryby. Nie myślałem, że kiedyś naprawdę tam dotrę...

    Nadeszły czasu Internetu i upowszechnienia się wędkarskich wyjazdów zagranicznych. Mongolia stawała się coraz częstszym kierunkiem. Fantazje przerodziły się w realną chęć odwiedzenia tego kraju, na początku bardzo odległą, ale z czasem coraz bliższą realizacji. Niestety im bliżej znajdowałem się celu, tym bardziej niepokojące wieści docierały do mych uszu. W końcu całkiem niedawno zdałem sobie sprawę, że „Mongolia umarła”. Akurat wtedy, gdy już mogłem pozwolić sobie na taki wyjazd, okazało się, że większość rzek świeci pustkami. Ludzie wracają z wypraw bez kontaktu z tajmieniem. Czyżbym się spóźnił?

     

    Ostatnia rzeka

    Brzmi nieprawdopodobnie, ale obecny rybostan jest tylko cieniem dawnej epoki. Nawet słynny Czulut nie gwarantuje złowienia tajmienia i pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu wyciągało się po kilkadziesiąt sztuk na wyjazd. Takie wspomnienia skonfrontowane z zastaną rzeczywistością wywołują łzy na twarzach zakochanych w tym kraju wędkarzy – raj utracony. Jednak jest takie miejsce, gdzie zwykli śmiertelnicy nie mają wstępu - strefa zamknięta w kraju Czyngischana zaraz przy granicy z Chinami. Tylko stacjonujący tam wojskowi i dygnitarze pojawiają się nad ostatnią rybną rzeką w tym kraju. Czy jest szansa, aby tam się dostać? Wymaga to bardzo dużo zachodu i niemniej szczęścia, ale jest taki gość, który od kilku lat próbuje. Został raz przegoniony, drugi raz aresztowany, ale podobno do trzech razy sztuka i tym razem wszystko ma być załatwione jak należy. Przez te kilka dni, zanim został przyłapany, nałowił się do bólu – dosłownie. Brzmi ryzykownie, ale to chyba ostatnia szansa, aby spełnić marzenie – połowić w niesamowicie rybnej mongolskiej rzece. Nie chodzi tutaj o złowienie kilku ledwo podrośniętych tajmieni, ale walkę z prawdziwymi królami i to w ilościach wręcz nieprzyzwoitych. Jest okazja, nie wypada jej nie wykorzystać. Oczywiście dołączam do wyprawy!
     

    Na wschodzie wszystko jest możliwe

    Lądujemy w Ułan Bator. Wszyscy szczęśliwi – cały sprzęt dotarł i jesteśmy już tak blisko. Spotykamy naszych mongolskich przewodników. Nie znam się za bardzo na innych kulturach i może to tylko złudzenie, ale patrząc na nich wyczuwam napięcie. Coś jest nie tak! „Mariusz musimy porozmawiać” – to lekko zmroziło moją krew. Nie jest dobrze ...

    Za chwilę kolega wraca, trzęsą mu się ręce i lekko łamliwym głosem zaczyna opowiadać. Wybuchła epidemia dżumy zwierzęcej (po naszemu pryszczycy) i jedna trzecia kraju jest zamknięta. Na nic zdadzą się nasze przepustki do strefy zamkniętej i obecność z nami emerytowanego generała wojsk mongolskich, ponieważ wszystkie drogi są pozamykane. Co prawda może udałoby się ominąć blokady jadąc stepem, ale raczej nie wrócilibyśmy szybko do domów, ponieważ prędzej czy później złapano by nas i poddano kwarantannie. Mamy ciężki orzech do zgryzienia – ryzykować czy próbować na innych rzekach. Pytamy się nowopoznanych Mongołów, gdzie ewentualnie moglibyśmy jechać i według nich „tajmień JEEEST” prawie wszędzie. Mariusz szybko wyjaśnia nam, że to taka kultura, poza tym to nie są wędkarze. Siadamy nad mapą i myślimy. Typujemy dwa miejsca, gdzie jeszcze do niedawna można było coś złowić. Jedno z nich to także strefa zamknięta, ale przy granicy z Rosją, czyli zupełnie przeciwny kierunek i do tego wysokie góry. Co prawda nie jest to tak restrykcyjne miejsce i wędkarze tam bywają, ale kilka miesięcy temu były w tym miejscu ryby i ekipa Bayan-Goł trochę połowiła. Oczywiście wyniki były znacznie słabsze niż na docelowej rzece, ale ważne, że „tajmień jeeest”.

    Mam trochę mieszane uczucia, wielkie kłębowisko myśli. Niby ryb znacznie mniej, ale za to region znacznie piękniejszy – zamiast rzeki na równinie, będziemy łowić w pięknych wysokich górach, czyli znacznie to bliższe moim marzeniom. Tyle, że to co mnie kręci, niekoniecznie będzie kręcić osoby, które podróżują w poszukiwaniu tajmienia nie pierwszy raz i jeszcze nie mieli okazji spotkać się z tą rybą. Ten wyjazd, nie miał na celu podziwiania krajobrazów...

    Poza tym miało być ciepło i przyjemnie, a tam gdzie dotrzemy jest dość ekstremalnie. Północ zamiast południa i śnieg zamiast słońca. Bardzo niskie temperatury w nocy (znacznie poniżej minus 10 stopni), a mój lekki śpiworek daje komfort do +5, co w przypadku spania na gołej ziemi nie wróży dobrze. No i nie wziąłem normalnych butów do brodzenia. Obejrzałem w domu zdjęcia rzeki i przypominała mi moje mazowieckie ciury, więc wziąłem lekkie buty trekkingowe (koledzy stwierdzili, że wybrałem się w adidasach :) ). Wątpię żeby dały radę ...




    Obrzeża Ułan Bator


    Czasoprzestrzeń po mongolsku

    Czas i przestrzeń w Europie to zupełnie inne wymiary niż w Azji. Nie raz przyjdzie się nam o tym przekonać. Można to postrzegać pozytywnie i ze sporym zainteresowaniem, ale może to także powodować wielką frustrację, ale o tym później ;) Podróż na północ ma zająć nam 3 dni ciągłej jazdy. Wkalkulowane są jedynie przerwy na sen w przydrożnych hotelach (hotel to brzmi dumnie ...). W Mongolii łatwo docenić nasze polskie drogi. Tu nie ma asfaltu, a dobrze wyjeżdżony step jawi się niczym trasa szybkiego ruchu. Oczywiście mają autostradę, a jakże – pojedynczy asfaltowy pas po horyzont. Jednak większość czasu przyjdzie nam spędzić w stepie i w górach. Ciężko to przetrwać. Jazda się dłuży, więc postanawiam jak reszta ekipy zmienić postrzeganie czasoprzestrzeni na „słowiański sposób”. Okazuje się, że odpowiednio „przygotowany” człowiek jest nawet w stanie zasnąć w takich warunkach. Co prawda momentami jest to pozycja pomiędzy fotelami, czasami w poprzek auta, czasem stopy są na suficie, czasem gdzieś na bocznej szybie, ale czas mija, a my powoli przybliżamy się do celu. Raz na jakiś czas robimy postoje, aby rozprostować kości i coś zjeść w przydrożnych restauracjach. Mongolskie jedzenie raczej mało komu pasuje. Co prawda znalazł się weteran takich wypraw, który zachwalał niezmiernie podane smakołyki, a na koniec dla dobrego trawienia wypił spore ilości kumysu. Kilka kilometrów dalej zmienił zdanie, co do jakości spożytego jedzenia, a współtowarzysze podróży mogli przekonać się naocznie jak dużo tego pochłonął. Przymusowy postój i sprzątanie samochodu ...




    Niepowtarzalny klimat mongolskich restauracji

    Mongolskie dzieciaki miały niezły ubaw, jak zobaczyły z jakim dystansem podchodzimy do koni

    Ostatni most, jaki musimy przejechać, dalej będziemy przeprawiać się przez brody

    Jesteśmy coraz bliżej, krajobraz zaczyna działać na wyobraźnię wędkarzy



    Trzy dni jazdy minęły. Kości zaczynają nas boleć. Powinniśmy być już na miejscu, ale ... nie jesteśmy i prędko nie będziemy. Nie tylko musimy jeszcze trochę przejechać, ale nie możemy tego zrobić prostą drogą, ponieważ w strefie znajduje się rządowa ekipa wizytująca rezerwat. Musimy przenocować w górach u znajomego naszego przewodnika i na drugi dzień pojechać drogą na około. Jesteśmy już mocno zmęczeni, a nasze organizmy dość mocno wycieńczone, mimo wszystko humory dopisują. Czujemy, że jesteśmy blisko celu. Jest zimno, bardzo zimno ... a może to zmęczenie? „Delektujemy” się smakołykami podanymi przez gospodynię i popijamy od razu alkoholem. Liczymy na to, że może dzięki temu te specjały nam nie zaszkodzą. Powoli ogarnia mnie znużenie, widzę jak przez mgłę. Chyba czas spać. Do tego gospodarz okazuje się jakimś tam szamanem. Wyciąga dziwne brzdąkadło i śpiewa swoje pieśni. Generał tłumaczy, że właśnie duchy przodków coś tam mu opowiadają. Taaaak, zaraz do nas wszystkich zaczną nawijać. Chłopaki, jak się okazuje, lubią sobie „przypalić”. Takich szamanów to u nas w kraju na każdym blokowisku można spotkać. Zasypiam ...

    Ciemno ... gdzie ja jestem? Źle się czuję. Zapach serka z jaka rozchodzi się po izbie. Przypomina mi się jego smak i od razu muszę się ewakuować z chaty. O w mordę jak zimno! Jeszcze chwilkę sobie pospaceruję i jak nie zamarznę to wracam. Budzi mnie krzątanina. Wszyscy się pakują. Podnoszę się i ledwo stoję. Masakra, ale dostałem w kość. Patrzę w bok i widzę okno, ale bez szyb. No tak, trudno nie zmarznąć w takich warunkach. Mongołowie zapraszają do jedzenia, co momentalnie wygania mnie z domku. Zwisam na płocie. Każdy odczuwa trudy tej nocy, ale ja jestem najbardziej zmasakrowany. Jeszcze kilka dni będę dochodził do siebie.



    To była ciężka noc


    Spacerując na zewnątrz widzę, jak gospodarz wraz naszymi mongolskimi opiekunami sprawiają sporego jaka. To będzie nasze główne źródło pożywienia przez najbliższe dni.



    O patrzcie, a tak powstaje mięso


    Zbieramy się i startujemy w góry. Jest to najtrudniejszy odcinek jak do tej pory. Co chwila wdrapujemy się na 2500m n.p.m. aby za chwilę zjechać na wysokość o kilometr niższą. Większość trasy wygląda jak wielka improwizacja. Czy nasi przewodnicy wiedzą gdzie jadą? Brak dróg potęguje wrażenie zagubienia. Musimy mocno trzymać się oparć i starać się siedzieć dość nisko, ponieważ tempo jest mimo wszystko znaczne i połowę trasy spędzamy w powietrzu. Nie raz sprawdzam twardość dachu swoją głową.



    Tylko Mongołowie potrafią tak gnać po bezdrożach. Odczuła to nie tylko moja głowa, ale także żebra Maćka


    Dojeżdżamy do pierwszych strumieni. Nie spodziewałem się, że jesteśmy w stanie przejechać po tak głębokiej wodzie. Przeprawiamy się co chwilą przez następne brody. Widok wody działa kojąco. Taaak już niedługo. Jeszcze kilka godzin i będzie dobrze ... tylko ta głowa, czemu tak boli :/




    Proszę podnieść nogi w górę, bo właśnie wlało się trochę wody


    Dojeżdżamy. Jest pięknie! Marzenia się spełniają – jestem w Mongolii nad jedną z najpiękniejszych rzek i do tego w górach na wysokości 1700m.




    W końcu tu dotarłem!

    Tu spędzimy wiele następnych dni – ujście Agaru do Delger Moron


    Wszyscy momentalnie zaczynają się szykować do łowienia. Patrzę jak wskakują w śpiochy i składają zestawy. Ja nie mam siły. Jestem oszołomiony okolicą i zmęczony podróżą. Muszę odpocząć. Przyjdzie czas na łowienie, ale jeszcze nie teraz...




    Pospolite ruszenie


    Nie ma lekko

    To już w zasadzie drugi dzień nad rzeką. Pierwsze łowienie odbyło się zaraz po przyjeździe, ale nadal nie dociera do mnie to co się wydarzyło. Przeglądam zdjęcia w aparacie i utwierdzam się w przekonaniu, że to nie był sen. Nie ciągnie mnie nad wodę, czuję się spełniony i szczęśliwy. Delektuję się i chłonę Mongolię. Pochorowałem się podczas pobytu w górskiej chacie, ale nie zaburza to mojego stanu ducha. Wszyscy już dawno pobiegli nad wodę, a ja powoli odłupuję lód z moich śmiesznych butów do brodzenia. Ciekawe jak długo pociągną? W czym będę łowić, gdy się rozpadną?

    Dzisiaj jest dzień muchy. Wyciągam moją 9’tkę CD ICT i składam powoli zestaw. Biorę ze sobą trzy sznury:
    – pływający Scientific Anglers Mastery Pike
    - jakąś głowicę w 1 stopniu tonięcia
    - bardzo szybko tonącą głowicę (klasa 8) Rio Outbound.

    Nie idę daleko od obozu, lecz powoli obławiam każdy wlew i każdy dołek. Na zmianę zakładam pływające imitację susłów i wielkie streamery (20-25cm). Dzieje się niewiele, a ja muszę sporo się gimnastykować aby to latało. Jednak muchy są jakby za ciężkie do tego sprzętu. Łowić się da, ale komfortu wielkiego nie ma. Z drugiej strony może tak ma być, przecież jestem w stanie dosięgnąć każdego miejsca – spokojnie przerzucam rzekę w poprzek. W końcu dochodzę do najlepiej wyglądającego miejsca w okolicy. Wysoka skała po drugiej stronie schodzi pionowo do rzeki. Mój brzeg jest płaski i jestem w stanie brodzić oraz ciskać muchy pod samą skałę. Staram się, aby muchy szły jak najgłębiej, ponieważ jama jest wyjątkowo głęboka.




    Najlepsze miejsca są czesane dokładnie i to na różne sposoby


    Wiele rzutów i nic. Zmieniam sznur na pływający i zakładam największego streamera z pudełka – prawie 30 centymetrową włosiankę z muddlerowym łbem. Musi to wyglądać karykaturalnie, jakbym ciskał jakąś wielką wiewiórką :) Nagle, w momencie gdy przynęta była już na płytkiej wodzie i powoli przymierzałem się do wyrwania sznura z wody, mam mega walnięcie. Niestety nie utrzymuję linki w dłoni i ryba niczym łódź podwodna gna w kierunku głęboczka. Łapię ponownie za sznur i docinam tajmienia. Podnoszę kij do góry, a ten gnie się aż po rękojeść. Nie daję rady zatrzymać ryby, więc z dużym oporem oddaję linkę. Nagle czuję luz ... Czyżby ryba zerwała muchę? Nie, po prostu się wypięła. Nie czuję rozczarowania a jedynie wielką satysfakcję, że udało mi się sprowokować króla do brania na streamera. Łowię jeszcze jakiś czas, ale odczuwam zmęczenie. Postanawiam odpocząć i zakładam małą imitację pijawki. Łowiąc na głębokiej wodzie nie mam nawet brania. Dość szybko dociera do mnie, że w takich miejscach mieszkają władcy rzeki a nie plebs, czyli lenoki. Schodzę kilkadziesiąt metrów niżej na metrową płań z dużymi głazami i od razu zaczyna się jazda. Prawie w każdym rzucie mam branie. Nie patyczkując się podczas holu, spinam dużo ryb, ale i tak łowię blisko 10 lenoków w przedziale 45-50cm. Tego dnia próbuję ponownie ciężkiej artylerii, ale więcej brań już nie stwierdzono. Wracam szczęśliwy do obozu. Niestety mój dobry humor zaburza odpadnięcie podeszwy od jednego z moich wypasionych butów do brodzenia. No to jestem w dupie ...




    Lenok z oliwkową pijawką w pysku


    Powoli wszyscy schodzą się do jurt. Robi się zimno. Temperatura spada poniżej zera. Jest źle – nikt nie złowił tajmienia. Padło natomiast trochę lenoczków. Siadamy do kolacji i omawiamy taktykę na jutro. Ja czuję się fatalnie fizycznie, już nie tylko boli mnie głowa i mam katar, ale zaczyna szwankować mi gardło i cały czas leci mi krew z nosa. Na tyle mocno, że mam problemy z oddychaniem. Tej nocy nie mogę zasnąć.

    Ranek jak zwykle wita nas rześką pogodą. Wszyscy powoli szykują się na ryby, a ja postanawiam odpuścić. Nie mam w czym brodzić, więc nie byłbym w stanie oddalić się od obozu, ponieważ wymaga to przejścia na drugą stronę rzeki. Pożyczam szydło od Emila i 50 funtową plecionką zaczynam mocować podeszwę do buta. Poza tym dzisiaj i tak nie dałbym rady łowić. Jestem bardzo wycieńczony. Reperowanie idzie na tyle opornie, że mam zajęcie na kilka godzin. Wszyscy rozchodzą się w różnych kierunkach po rzece, a Marek z ojcem decydują się na rekonesans wzdłuż pobliskiego dopływu o nazwie Agar. Jak się okazuje to oni najwięcej połowią tego dnia. Co prawda nie trafią na tajmienie, ale złowią bardzo dużo lenoków i do tego kilka pięknie wybarwionych lipieni. Wszystkie ryby, o dziwo, na obrotówki.




    Romek dobrze przeszkolił agarskie lenoki, przez następne dni na widok człowieka chowały się w najciemniejszych zakamarkach rzeki

    Kolejny bidulek wraca do wody

    Lipieniowy odcinek

    Wyjątkowo ubarwione i drapieżne kardynały


    Po południu część ekipy wynajmuje konie i zapuszcza się daleko od obozu. Co prawda duże ryby nie padają, ale Marek ma około 90centymetrową sztukę na kiju, którą spina pod samym brzegiem. Nie obyło się też bez innego typu atrakcji. Koń Maćka podczas wieczornego powrotu postanawia pogalopować sobie z jeźdźcem na plecach. Sytuacja, co prawda bardzo niebezpieczna, ale z drugiej strony nikt nie potrafi opanować śmiechu, gdy w końcu koń się zatrzymuje. Maćka głos dość mocno niósł się po górach, a okrzyk „ratunku!” będzie mu towarzyszył aż do końca wyprawy, oczywiście wypowiadany przez życzliwych kolegów :)

    Tej nocy odbywamy naradę, co robić dalej. Delger Moron nie tylko rozczarowuje pod względem tajmieni, ale nie darzy także dużymi lenokami czy lipieniami. Plan wygląda następująco – ja, Karol i Mariusz idziemy w górę rzeki ile tylko się da, Marek, Romek i Emil idą łowić w dopływie, a reszta ekipy schodzi w dół. Pomysł jest ambitny, więc postanawiam się dobrze wyspać. Płuczę sobie nos wodą z solą i kładę się spać na siedząco.

    Po przebudzeniu robię przegląd butów i stwierdzam, że na tak daleki spacer po górskim terenie się nie nadają. Plecionka zapewne się przetrze i będę wracał w skarpetce. Trudno, wbijam się w buty, w których przyjechałem. Są zdecydowanie za małe, żeby czuć się swobodnie w neoprenowej skarpecie, ale nie mam innego wyjścia. Czasem podobno musi boleć :P
    Pierwsze godziny są totalnie jałowe. Jednak w odległości około 7 kilometrów od obozu dochodzimy do wysokiej góry pionowo schodzącej do wody. Widok ten rozbudza wyobraźnie i od raz czujemy przypływ energii. Rozstawiamy się wzdłuż rzeki i bombardujemy drugi stromy brzeg. Trzeci rzut i widzę cień za przynętą. Wpatruję się intensywnie i widzę dwie ryby płynące za woblerem – jedna 70+ druga około 90cm. Szybko zmieniam tempo i podszarpuję przynętę, ale ryby nie reagują. Dopływają prawie pod moje nogi i zawracają. W tym samym momencie Mariusz ma wyjście dobrego 90’aka spod skały, jakieś 40 metrów powyżej mnie. Ta akcja nas nakręca i jeszcze długo łowimy w tym miejscu. Niestety kontaktów więcej nie mamy. Powoli ruszamy dalej. Co chwila dochodzimy do miejsc genialnych – wlewy, głębokie rynny, jamy - wszystko czego można sobie zamarzyć. Tylko gdzie są ryby? Próbujemy różnych przynęt. Ja nawet zakładam kopyta Relaxa, ale jedynie łowię lenoki. Nagle dochodzimy do odcinka, który na tyle śmierdzi rybą, że przestaję kombinować i zakładam Maas Maraudera. Sprawdzony pierwszego dnia i nazwany „disco mouse” przez Karola :) Przeczucie mnie nie myli, kilka rzutów i fontanna na powierzchni. Jest ! Mały, ale cieszy jak cholera. Hol „ala hlehle” i ryba ląduje na klacie :)

    71cm szczęścia wraca szybko do wody, a ja siadam na ziemi i zjadam sobie batonika w nagrodę. Odpoczywam na brzegu i patrzę jak chłopaki walczą. Po chwili widzę jak Karol zacina, a jego wędka wygina się w pałąk. Chyba trochę za delikatnie chłopak się z rybą obchodzi. Osobiście zaciąłbym mocniej, a i holował bardziej brutalnie. Po chwili ryba się spina...

    Tego dnia zaliczamy jeszcze po mocnym tajmieniowym braniu i wracamy wiele kilometrów do obozu. Mimo choroby czuję się dobrze, humor dopisuje. Co prawda ból przeniósł się już poniżej gardła, ale do zapalenia płuc jeszcze daleko :)




    Łowić czy podziwiać, o to jest pytanie ...

    Za każdym rogiem czai się Tajmień


    Tradycyjna narada przy kolacji. Decyzja zostaje podjęta – część ekipy wynajmuje konie u miejscowego przewodnika. Przez następne kilka dni będą podążać w kierunku Ułan Tajgi, czyli dalej na północ. Teren trudno dostępny, ale dzięki temu jest szansa na duże ryby. Ja nie czuję się komfortowo na myśl o spaniu w namiocie przy -10 stopniach. W jurcie przynajmniej od czasu do czasu ktoś do ognia dorzuci i dzięki temu jakoś daję radę. Nie chcę kusić losu i postanawiam kurować się w obozie, jednocześnie trzymając kciuki za śmiałków. Oprócz mnie zostają jeszcze Mariusz, Emil i Karol.




    Nocne Polaków rozmowy ... i jednego Mongoła :)

    Ruszyli na spotkanie z przygodą


    Nowy dzień, nowe nadzieje. Poprzedni pokazał, że ryby są tylko nie bardzo chcą współpracować. Ewidentnie widać, że spotkały się już z człowiekiem. W pewien sposób cieszy mnie to, że jednak miało to wpływ na ich zachowanie. Są nieufne i dużo trudniej je złowić. Może uda się im przetrwać ... Wychodzę z jurty. Rozglądam się - cała okolica pod władaniem tylko czterech wędkarzy :) Jednak dość mocno odczuwamy wczorajszą wędrówkę, więc tym razem postanawiamy połowić rekreacyjnie. Emil z Karolem w okolicach obozu, a ja z Mariuszem w Agarze. Biorę muchówkę, a kolega spinning. Dość szybko zauważamy jak ryby zostały popłoszone w ciągu poprzednich dwóch dni. Musimy przemierzyć kilka kilometrów w górę dopływu, aby dotrzeć do nieprzekłutych egzemplarzy. Krystalicznie czysta woda powoduje, że wszystkie sztuki, które były na haku czmychają z daleka. Jesteśmy pełni podziwu wobec skuteczności naszych współtowarzyszy. „Zaszczepili” chyba wszystkie ryby w okolicy. Próbuję łowić na nimfy, ale nic nie działa. Duże, małe, ciężkie, lekkie wszystkie są ignorowane przez lipienie. Zakładam streamera i o dziwo oprócz spodziewanych lenoków, łowię pojedyncze kardynały. Dziwna i nieprzewidywalna to ryba :)

    Mimo, że kilka sztuk zameldowało się na naszych wędkach to szału nie ma, do tego nagle robi się bardzo zimno, pojawia się mroźny wiatr i momentalnie zamarzają nam przelotki. Wystarczy nam wrażeń – wracamy. Na miejscu okazuje się, że chłopaki też nie połowili. Tak bywa. Jutro będzie lepiej. Musi być lepiej. Udajemy się znowu w górę rzeki, tym razem dodatkowo towarzyszy nam Emil. Trochę zazdrościmy ekipie na koniach, ale z drugiej strony doceniamy komfort pieszej wędrówki. Praktycznie odpuszczamy początkowy odcinek, aby skupić się na jeszcze nie przełowionej wodzie. Dochodzimy w końcu do skały, przy której mieliśmy tyle wyjść tajmieni i jak na komendę wszyscy na raz atakujemy. Nie trzeba długo czekać na pierwsze branie – Karol tarmosi tajmyszkę. Ryba nie jest duża, ale jakby nie patrzeć jego pierwsza, więc łowca aż się trzęsie ze szczęścia. Szybka sesja i książę wraca do swojego królestwa. Co ciekawe, więcej brań nie mamy, mimo że doskonale wiemy o tym jak dużo ryb jest pod tą skałą. Nie pozostaje nic innego jak ruszyć dalej.




    Niewiadomo kto bardziej zszokowany – łowca czy ryba?



    Robimy kilometr za kilometrem, obławiając sprawnie każdą miejscówkę. Czterech uzbrojonych po zęby wędkarzy czesze bardzo dokładnie wodę, ale ryby pozostają nieczułe na nasze zaloty i powoli motywacja zaczyna zanikać. Dość szybko znajdujemy wytłumaczenie takiego stanu. Praktycznie każde ciekawe miejsce zostało rozdziewiczone, przez naszych kolegów na koniach, a nie taka była umowa. Mieli zacząć łowić dopiero bardzo daleko od obozu, aby zostawić spory odcinek nam. No nic, może nie wszystko skłuli i przepłoszyli :) Dochodzimy do sporego wlewu i długiej rynny poniżej. Miejsce śmierdzi tajmieniem. A jak! Łowcy szybko zajmują pozycję. Ja dojadam jakieś słodycze i po chwili pakuję się pomiędzy Karola i Emila. Pierwszy rzut pod drugi brzeg, obrót korbką i wielka fontanna. Ja pierdziu, „disco mouse” rządzi! Karol wyciąga aparat i dokumentuje hol. Jednak, mimo emocji, przypomina sobie historie o tajmieniach pływających w parach. Szybko chowa swojego Canona i rzuca obok holowanej sztuki. Co za tupet :)) Po chwili uczestniczymy w podwójnym holu. Ale jazda! Obydwie ryby lądują dość szybko na płytkiej wodzie. Mierzenie bez wyciągania z naturalnego środowiska – 99 i 70+ cm. Fotka i można napawać się sukcesem. Nie dość, że złowiliśmy dwie piękne ryby to na dodatek w tym samym momencie. Kocham wędkarstwo!




    Nowa dyscyplina - holowanie synchroniczne

    Urocza parka (mowa o rybach!)



    Wieczorem ustalamy plan na jutro. Mariusz z Karolem wymiękają i nie chcą iść daleko od obozu. Nie dziwię się, też nie czuję nóg. Z drugiej strony nastąpiło cudowne uzdrowienie – zero bólu w klatce piersiowej. Nie mam już, co chwila krwotoków z nosa, a i katar jakby mniejszy. Nie pozostało nic innego jak zaatakować. Przeglądamy mapę z Emilem i postanawiamy tym razem zejść daleko z nurtem rzeki, aż do dwóch małych dopływów. Dzień jak co dzień. Pobudka, wystawienie zamarzniętych rzeczy na słońce, śniadanie i spacer nad wodę. Mariusz rezygnuje całkowicie z łowienia i idzie pochodzić po górach, Karol za to decyduje się spróbować blisko obozu. Ryby miały kilka dni spokoju, więc brzmi to całkiem rozsądnie.



    My za to, mimo że planujemy iść daleko, obławiamy każde miejsce po drodze. Jakieś dwa kilometry poniżej obozu dochodzimy do końca bardzo długiej i wysokiej skały. Miejsce genialne, ale rybą jak do tej pory nie darzyło. Mimo to próbujemy. Już w trzecim rzucie mam branie. Ryba narobiła hałasu i wzbiła fontannę wody, ale się nie zapięła. Podejrzewam, że uderzenie nastąpiło ogonem w celu ogłuszenia potencjalnej ofiary. Próbowaliśmy ją kusić jeszcze przez długi czas, ale nieufność tajmienia wzięła górę i więcej się nie pokazał. Następne kilometry nie obdarzają nas nawet lenokiem (z drugiej strony, czego się spodziewać łowiąc na 20 centymetrowe przynęty). W końcu docieramy do pierwszego dopływu. Jesteśmy rozczarowani jego wielkością. Mimo to miejsce wygląda bardzo obiecująco. 30 metrów powyżej jest spory wlew a poniżej woda jest szybka, głęboka, a na dnie zalegają duże głazy. Obaj z Emilem łowimy z powierzchni. Ja na moją kolorową mysz a kolega na poppera. Mijają kolejne minuty i nic się nie dzieje. Nie może być! Postanawiam zmienić taktykę. Zdejmuję swojego „killera” i zakładam łamanego Salmo Whitefish w kolorze pstrąga. Pierwszy rzut, centralnie w ujście dopływu. Nie zwijam tylko pozwalam woblerowi pracować wachlarzem wzdłuż podwodnego kantu rynny. Nagle czuję potężną siłę po drugiej stronie. Wędka bardzo szybko i jednostajnie wygina się aż po piankową rękojeść. Zacinam, mimo że prawie nie mam zapasu mocy, aby to zrobić. Rozlega się gwizd kołowrotka. Na to czekałem – ryba wyjazdu! Klamot odjeżdża spory kawałek i się zatrzymuję. W tym momencie powinienem dociąć, jednak z emocji zapominam. Ryba prawdopodobnie tylko trzymała przynętę w swoich silnych szczękach i moje pierwsze zacięcie nawet nie przesunęło woblera. Wiadomo co poczułem po chwili ... pracującego łamańca w nurcie. Pierwsze myśli, jak zwykle są podobne – może jednak nie spadł, może to taka sztuczka, dopiero widok przynęty pod nogami odbiera nadzieję. Krzyczę do Emila żeby zdjął poppera i założył jakiegoś woblera. Nie zdążyłem się otrząsnąć, a już widzę Emila holującego rybę. Co prawda tajmyszka nie jest okazała, ale jest tą pierwszą, a wiadomo, że tych pierwszych się nie zapomina ;)




    Ta pierwsza i niezapomniana ...



    Powoli idziemy w kierunku następnego dopływu. Mamy do przemierzenia jeszcze kilka kilometrów po skałach. Nogi zaczynają mi coraz bardziej ciążyć, a Emil sprawia wrażenie jakby włączył dodatkowy napęd. Cieszę się, że w końcu udało mu się pojmać upragnioną rybę. Ciągnę się za nim jakieś 100 metrów, ale miejsc jest tyle, że nie ma to wielkiego znaczenia kto idzie pierwszy. Co po chwili zdaje się potwierdzać nieduży tajmień, który wali z impetem w mojego Whitefisha. Ryba nie ma 80 cm i dość szybko ląduje na wodzie do kostek. Pojedyncza bezzadziorowa kotwica pozwala mi momentalnie i bezproblemowo wypiąć zdobycz. Tak więc, młodzieniec szybko wraca do swoich na swoje rewiry. Taka mała nagroda pocieszenia po spiętym olbrzymie.

    W końcu docieramy do upragnionego dopływu, który okazuje się ledwo widocznym ciurem. Nie spędzamy, więc przy nim dużo czasu tylko obławiamy pobliskie dołki, ale jedyne ryby, jakie chcą współpracować to lenoki. Jeden, niespełna 50cm, wiesza mi się na 19 centymetrowym łamańcu. Nie wiem czy polował, czy chciał odbyć tarło ... Po powrocie okazuje się, że Karol tuż przy obozie złowił ponad 70centymetrowego tajmienia i spiął większego po dłuższej walce. Tak, więc następny udany dzień zaliczony. Można spokojnie kłaść się spać.
    W obozie czeka na nas już pełny skład. Chłopaki wrócili z wojaży na koniach. Miny, mają nietęgie. Jedynie Maciek się uśmiecha, ponieważ pojmał swojego upragnionego króla rzeki. Jak to powiadają do trzech razy sztuka i w jego przypadku się sprawdziło. Trzeci wyjazd i w końcu wymarzona ryba. Pozostali nie mieli tyle szczęścia. Wszyscy zgodnie twierdzą, że przewodnicy nie zrozumieli zupełnie o co chodzi i zamiast dotrzeć do niedostępnego odcinka rzeki to wzięli ich bardziej na wycieczkę krajoznawczą. Co prawda była to niezapomniana przygoda, ale zabrakło celu głównego – ryb. Z dodatkowych atrakcji poznali rodzinę, mieszkającą wysoko w górach, jedli dziwne rzeczy, a mimo to nikt się nie pochorował, spali na ziemi w małym namiocie przy dużym mrozie, przejechali na koniach wiele kilometrów i to w trudnym terenie. Jednak te niedostępne rejony okazały się dość częstym miejscem ekstremalnych wycieczek wędkarskich. Drugiego dnia chłopacy napotkali czesko-niemiecką ekipę moczykijów na koniach. Napotkani wędkarze byli tak wystraszeni nieoczekiwanym spotkaniem, że nawet nie chcieli nawiązać kontaktu. Prawdopodobnie nie czuli się komfortowo przebywając w zamkniętej strefie bez zezwolenia. Nie obyło się też bez mało przyjemnych zdarzeń. Koń, który poniósł Maćka kilka dni wcześniej, pozostawał bez jeźdźca, ponieważ nikt nie odważył się go dosiąść. Załadowano więc na niego bagaże, co wydawało się najbezpieczniejszą opcją. Niestety podczas przedzierania się zboczem górskim jedna z aluminiowych tub uderzyła o skałę, co wystraszyło to „bardzo inteligentne stworzenie”. Przewodnik próbował zatrzymać konia, ale ten zrzucił go na skały. Wyglądało to źle. Wszyscy szybko dotarli do nieruszającej się postaci. Na szczęście nie stało się najgorsze, ale jednak stan zdrowia Mongoła nie był dobry. Mimo swojej wrodzonej twardości, sam przyznał, że jest źle. Najbliższe dni przeżył na środkach przeciwbólowych, którymi faszerowali go członkowie ekspedycji. Na widok pleców i żeber nieszczęśliwego jeźdźca kilku osobom zrobiło się słabo ... Mimo złego stanu zdrowia udało się powrócić do obozu.




    Zasłużony odpoczynek

    Dzieci z gór (brzmi jak tytuł horroru klasy B)

    Maciek i jego wymarzona ryba



    Ostatni dzień nad Delger Moron przywitał nas znacznym ochłodzeniem i prószącym śniegiem. Jednak to nie miało prawa nas zniechęcić, w końcu to już finisz. Ekipa jeźdźców postanowiła nie odpuszczać i udali się na koniach w dół rzeki, w okolice dopływów, które eksplorowaliśmy z Emilem. Natomiast ja i Karol ponownie idziemy w górę rzeki, ale tym razem postanawiamy skupić się na odcinku, który ostatnio omijaliśmy. Ja już jestem spełniony spinnigowo, więc biorę jedynie muchówkę. Robimy kilka kilometrów, ale jedynymi rybami jakie udaje się nam złowić (a w zasadzie Karolowi), są lenoki. Ja nie odpuszczam i łowię na grubo, czyli na latające wiewiórki :)




    Częsty widok na naszej drodze


    Dochodzimy do dużego wlewu, w którym Marek spiął 90’aka kilka dni temu. Nie spodziewamy się tam ryb, ponieważ był już on obławiany wiele razy, ale skoro już tu dotarliśmy... Nagle Karol pod nogami widzi dostojnie przepływającego olbrzymiego tajmienia. Ryba ma grubo powyżej metra. Na nic zdaje się podrzucanie woblera pod pysk. Olbrzym spokojnie płynie w górę rzeki i znika w głębinie. Jednak jak zawsze w pobliżu kręci się partner, co kolega skrzętnie wykorzystuje i łowi niespełna 70 centymetrową tajmyszkę. Ja stoję około 50 metrów powyżej i liczę na to, że jest to wędrujące stado, które zaraz dopłynie do mnie. Nagle widzę dwa duże cienie na płyciźnie. Chowam się za olbrzymim głazem i ciskam przynęty powyżej stanowiska ryb. Jednak ciężko rzucać ciężką muchówką nie wykonując widocznych ruchów. Ryby mnie zauważają i szybko się oddalają. Liczę na to, że nie spłoszyłem całego stada i udaję się kilkadziesiąt metrów w górę rzeki. Postanawiam spławiać muchę z nurtem, prosto we wlew. Na próżno, kilkanaście minut czesania i zero efektów. Przechodzę na drugą stronę i przez najbliższą godzinę obławiam miejscówkę wszystkim co się da, praktycznie pod każdym kątem.
    W końcu zdaję sobie sprawę, że nic z tego nie będzie i postanawiam podążyć w dół rzeki za Karolem. Przez ten czas musiał się mocno oddalić. Schodzę kilkaset metrów, aż do następnego wlewu i zaczynam zabawę z „pływającym susłem”. Nie spodziewam się już brań, gdy nagle wielki rybi łeb wynurza się z wody, zgarnia „wiewiórkę” z powierzchni i robi świecę! Zacinam, gdy ryba jest w powietrzu. Po chwili ryba wykonuje następny skok i następny i następny. O w mordę jaki zawodnik! No tak, byłoby za pięknie, gdybym na koniec wyjazdu walnął taką rybę na muchę z powierzchni. Po jednym ze skoków tajmień się wypina. Nogi mam jak z waty, ale mimo wszystko jestem przeszczęśliwy – właśnie po to tu przyjechałem. Mega emocje. Siadam na kamieniu i odpoczywam. Przypomina mi się pierwszy dzień nad rzeką i momentalnie odzyskuję wigor. Ich musi być tu więcej! Jednak to było ostatnie branie, jakie miałem nad Delger Moron. Czekała nas jeszcze kilkukilometrowa wędrówka do jurt i można było zacząć pakować się na jutrzejszy wyjazd ...
    (Tego dnia nikt nie złowił tajmienia)

     

    Co wydarzyło się dnia pierwszego?

    Siedzę przy jurcie. Nie czuję się dobrze, ale nie chce mi się spać i powoli zaczynam się nudzić. Wszyscy pobiegli nad wodę. Obserwowałem łowiących w rynnie obok obozu, ale niewiele się działo. Wyjechało jedynie kilka niedużych lenoków i powoli wszyscy zniknęli gdzieś w dole rzeki. Jedynie Romek kręci się w pobliżu. A co mi tam, porzucam sobie chwilkę. Powoli składam zestaw. Kijek Greys G-Series do 100g, mocna i dość miękka wędka. Idealna na duże łososiowate. Postanawiam łowić na plecionkę 30lb plus ponad metrowy przypon z fluorocarbonu o średnicy 0.7mm. Power Pro jest bardzo nieodporna na przetarcia, a rzeka jest wybrukowana kamieniami, stąd taka końcówka zestawu. Zestaw mocarny, a i wiara w niego dość znaczna, co pozwala mi nie patyczkować się podczas holu. Staję nad wodą i robię głęboki wdech. Staram się łapać każdą chwilę. Jestem w wymarzonym miejscu i zaraz oddam pierwsze rzuty. Życie jest piękne! Zakładam łamańca Salmo Whitefish i powoli przesuwam się w dół rzeki oddając, co chwila rzut pod drugi brzeg. Kątem okaz zauważam jakiś ruch pod moimi nogami. Patrzę w dół i niedowierzam – dwie wielkie ryby defilują mi przed twarzą. Delikatnie przepuszczam przynętę kilka razy w ich pobliżu, ale nie reagują tylko majestatycznie płyną w górę. Zaczynam się zastanawiać, czy to nie są jakieś omamy, przecież mam gorączkę. Z daleka rękami pokazuję Romkowi jak wielkie ryby widzę i wskazuję palcem na miejsce. Chyba jednak nie zrozumiał, ponieważ tylko kiwnął głową. A może po prostu uważa, że to zwidy związane z moim stanem :) Oddalam się od brzegu, siadam na kamieniu i zaczynam myśleć. Postanawiam dać rybom odpocząć od mojego widoku, a następnie zaatakować nie zbliżając się do wody. Poza tym wpadam na dziwny pomysł i wyciągam Maas Maraudera z pudełka. Przynęta, którą chciałem przetestować podczas nocnych połowów, a tu słońce nade mną i środek dnia.

    Po kilkunastu minutach oddaję rzut pod drugą stronę. Dwa obroty korbką i widzę lej na powierzchni. Zacinam, nie czując szarpnięcia i ... jest ! Wędzisko się wygina, a ryba w szybkim nurcie prze w dół rzeki. Macham do Romka, który szybko zjawia się z odsieczą. Od razu tłumaczę mu, o co chodziło z tym moim dziwnym machaniem rękami i pokazywaniem na wodę. Jesteśmy zdumieni tą sytuacją. Ryba, mimo że waleczna, nie ma zbytnich szans na tym zestawie i szybko ląduje w naszych rękach. Pomiar i już może odpływać – 92 cm. Rzadko mi się to zdarza, ale tym razem emocje biorą górę i muszę sobie krzyknąć z radości !




    Pierwszy tajmień


    Zadziwiam kolegę tym, że złowiona tajmyszka to raczej mniejsza z parki. Stajemy nad brzegiem i zaczynamy rzucać. Nie musiałem długo czekać - mam branie natychmiast. Patrzę w bok i widzę olbrzymie oczy Romka. Taaak, nie tylko ty jesteś w szoku, ja też nie wiem co się dzieje! Ryba jest większa i jazda znacznie ostrzejsza, ale nie po to mam taki zestaw, żeby przedłużać hol. Dwie minuty i Romek cyka następne fotki. Ryba ma 107 cm. Szok!




    107 centymetrowa ślicznotka


    Ponownie rzucamy, ale teraz ze zdwojoną energią. Mija kilka minut, podczas których nic się nie dzieje. Stwierdzamy, że pewnie to właśnie była widziana parka i już nie ma tu dalej czego szukać. Romek schodzi niżej, a ja kładę się na kamieniach i odpoczywam. Gdy udaje mi się zebrać myśli postanawiam jeszcze oddać kilka rzutów. Nie czekam długo, aby zobaczyć kolejny wielki lej na wodzie. Jestem zaskoczony nie mniej niż wcześniej. Jest ich tu więcej? Ryba jest waleczna, ale zamiast wykorzystać nurt, robi jedynie młyn na powierzchni, więc dość szybko i bez większych problemów mam ją na brzegu. Minimalnie ponad 100 cm szczęścia. Kolega jest za daleko, aby go wołać, a niestety nie widzi mojego machania. Ustawiam więc samowyzwalacz i cykam fotki. Po chwili wypuszczam rybę i sprawdzam zdjęcia. Niezły zonk. Autofocus złapał kamień, na którym ustawiłem aparat i nic nie wyszło. „Kocham” zdjęcia robione w ten sposób :(

    Postanawiam dalej obławiać tę tak bardzo hojną miejscówkę. Po jakimś czasie mija mnie Maciek. Opowiadam mu, co się stało i zapraszam, aby stanął obok mnie. Maciek chwilę rzuca, ale powoli oddala się w dół rzeki. Ja za to przesuwam się w górę. Zbliżam się do wlewu. Woda tutaj jest znacznie szybsza i bardziej wzburzona. Powierzchniowa przynęta wręcz skacze po falach ... co czyni branie tajmienia jeszcze bardziej efektownym. Tak, to była piękną i zarazem bardzo mało subtelna zbiórka! Zacinam i kolejny klocek buja się na moim zestawie. Wołam Maćka i jednocześnie macham do niego ręką. Maciek pokazuje, że wszystko widzi, ale nie przerywa łowienia. Szkoda ... przydałyby się fajne fotki podczas holu. Ryba walczy bardzo dynamicznie, częściowo pomaga jej w tym nurt. Nie pozostaje mi nic innego jak wyciągnąć ją na spokojną wodę. Tam nie ma nic do powiedzenia i już mogę ją wypinać. Tu pojawia się problem. Tajmień zassał głęboko, a zadziorowe kotwice mocno wbiły się w kościstą paszczę. Szczęśliwie udaje mi się wypiąć tylną, ale przednia siedzi na zewnętrz w bardzo grubej kości. Doginam jakoś zadzior i udaje mi się oswobodzić rybę, ale jest bardzo zmęczona. Szybki pomiar (102 cm) i postanawiam wypuścić rybę bez zdjęć. Reanimacja trochę trwa ale w końcu tajmień odpływa ... uff. Staję ponownie nad wodą. Rzut i branie. Parskam głośnym śmiechem. Czegoś takiego jeszcze nie przeżyłem. Zresztą nie słyszałem, żeby komuś innemu się zdarzyło. Król za królem melduje się na moim zestawie. Tym razem akcja jest bardzo szybka – „zaledwie” 90 centymetrowa ryba szybko wraca do wody. Nawet nie próbuję wołać kolegi.

    Na następną sztukę musiałem poczekać troszkę dłużej, czyli oddać kilka rzutów :)) Tym razem od razu wyczuwam, że przeciwnik jest większy. Do tego hol wygląda inaczej niż w przypadku poprzednich tajmieni. Ten nie tylko pięknie wykorzystuje nurt, ale też popisuje się kilkoma świecami i saltami, co przy jego masie robi kolosalne wrażenie. Odgłosy, niczym cegły lądujące w wodzie, rozchodzą się po górach. Jednak to co efektowne nie zawsze jest efektywne. Każdy skok o co najmniej metr przybliża rybę do mnie. Na koniec mimo ostrego młyna, ślizgiem wyciągam ją na wodę po kostki. Dopadam do ryby i wyciągam 108 centymetrową kupę mięśni na brzeg. Znowu przynęta siedzi na dwóch kotwicach. Tylną szybko wypinam, ale przednia przebiła bardzo grubą kość. Nie mam czym jej przeciąć, a próby wyjęcia zamęczą rybę. Szybka decyzja – rozginam kółko łącznikowe i pozostawiam kolczyk wbity na zewnętrz pyska ryby. Przeżyje. Znowu fotki z samowyzwalacza i ryba znika w głębinie Delger Moron.




    Najwaleczniejszy ze złowionych tajmieni


    Rzucam jeszcze jakiś czas, ale chyba już nie wierzę, że coś się jeszcze wydarzy, a jak wiadomo bez wiary nie ma wyników. Wracam do jurty. Zjadam jakiegoś batonika i wypijam piwo. Wieści szybko się rozchodzą i przyciągają Karola do obozu. Wychodzimy przed jurtę i pokazuję mu, gdzie wszystko się wydarzyło. Kolega schodzi nad wodę i zaczyna rzucać woblerami. Postanawiam pokazać mu, na co tak połowiłem i jak prowadziłem przynętę... Hmmm wydawało mi się, że coś wielkiego płynęło, za moim wabikiem. Oddaję, więc identyczny rzut, ale inaczej prowadzę przynętę, dodatkowo zmieniam co jakiś czas tempo. Tuż przy samym brzegu znikąd pojawia się cień, ale tym razem od razu atakuje. Znowu patrzę w bok i widzę wielkie oczy kolegi – bezcenne. Ryba jest wielka, ale agresją nie dorównuje poprzedniemu klamotowi. Trochę zamieszania podczas podbierania i po chwili cieszę sie jak dzieciak :) Niestety tak jak wcześniej przynęta jest głęboko połknięta. Na szczęście wyjątkowo łatwo udaję się wypiąć wszystkie kotwice. Tajmień okazuje się największą rybą wyjazdu – 111 cm. Po wypuszczenie siadam z kombinerkami nad moją „dysko-myszą”, zdejmuję tylną kotwiczkę, a w przedniej usuwam zadziory. Do końca wyjazdu łowię już tylko na przynęty uzbrojone w ten sposób.




    Ryba genialna ... zdjęcie zdecydowanie nie :)


    Cała ta akcja trwała niecałe dwie godziny - dwie godziny, które dostarczyły mi niezapomnianych wrażeń na całe życie. Tego nie da się zapomnieć i wiele razy jeszcze będę wspominał brania z powierzchni czy latające wielkie ryby. Jednak to nie był koniec tego dnia. Odpocząłem chwilę, a następnie dałem się wyciągnąć Karolowi na wycieczkę w dół rzeki. Postanowiliśmy dokładnie obłowić jamy przy pionowych skałach. Już początek pierwszej skały obdarzył mnie widokiem tajmienia płynącego za moją przynętą. Zawołałem Karola, który łowił w tym czasie na poppera obklejonego futrem. To był dobry pomysł, ponieważ kolega ma branie w pierwszym rzucie, ale ryba się nie zacina. Kawałek niżej do wychodzącego na płyciznę Maraudera wyskakuje spory tajmień, ale jedynie uderza w niego ogonem (przynajmniej ja tak to widziałem). Bryzg wody i zero szarpnięcia. Schodzimy dalej. Puszczam kolegę przodem, ponieważ ja już jestem wręcz przełowiony. Dochodzimy do niezbyt głębokiej prostki. Nie rokuje ona wielkich nadziei, ale może wieczorem coś wyszło na taką wodę. Karol jednak ją odpuszcza i szybko udaje się w kierunku następnych skał i dołków. Ja staram się w miarę dokładnie obłowić to teoretycznie nieciekawe miejsce. Nie czekam długo na branie i po chwili nieduży tajmień walczy po drugiej stronie linki. Ryba w kilka sekund jest pod moimi nogami. Łapię ją za kark i szczypcami jednym ruchem wypinam kotwiczkę. Bezzadziory, to jest to!
    Przyspieszam krok, aby pochwalić się przed kolegą kolejną rybą. Staję kilkanaście metrów powyżej i opowiadam co się stało, cały czas rzucając moją myszą w kierunku dużego dołka. Nagle czuję mocne kopnięcie, jednocześnie obserwując dużą fontannę wody przed twarzą Karola. Huk też jest na tyle znaczny, że Karol aż podskakuje. Niestety na tym koniec. Ryba się nie zacięła. Trudno, nie zawsze jest dzień dziecka, jak to powiadają. Tego wieczoru już nic więcej się nie wydarzyło, przynajmniej nic o czym bym wiedział :P
    Aaaa zaraz zaraz, zapomniałbym. Po powrocie do obozu okazuje się, że nie ma jurt – miały dotrzeć kilka godzin przed zachodem słońca. Jednak, czas w Mongolii to zupełnie inny wymiar niż ten znany nam Europejczykom, więc generał ze spokojem w głosie oznajmia nam, że pewnie będą jutro i żebyśmy się nie martwili, ponieważ ma namioty. Po chwili liczba mnoga zmienia się na pojedynczą i do tego dość mizerną – trzyosobowy pseudonamiot. Kilka osób może się zmieści, ale na pewno nie wszyscy. Widzimy spokój na twarzy naszego przewodnika, ale od jakiegoś czasu takie oblicze jeszcze bardziej nas niepokoi. Jednak generał wyjmuje asa z rękawa – kto chce może jechać z nim do pobliskiej jednostki wojskowej, aby przenocować w koszarach. Grubo!
    Droga okazuje się dość sporym wyzwaniem, jednak co to dla naszego szalonego kierowcy, którym jest żona generała. Musimy przejechać kilka strumieni i małych rzek. Co jakiś czas potężnie uderzamy w jakiś głaz, co łączy się z jękiem byłego wojskowego i śmiechem jego kobiety. Urocze :)))
    Pobyt w koszarach okazał się dość ciekawym doświadczeniem. Naocznie mogliśmy zobaczy jak ważna osobistością jest nasz przewodnik. Nie tylko dosłownie przy nim biegano, ale ugoszczono nas przednie. Nawet jedzenie było jakieś takie mało mongolskie. Z perspektywy czasu myślę, że musieli się spodziewać jego ewentualnej wizyty i dobrze się do niej przygotowali. Do tej pory zastanawiam się, gdzie spali żołnierze, ponieważ koszary zostawili do naszej dyspozycji. Ktoś nawet zażartował, że muszą nas w tej chwili szczerze nienawidzić :P

     

    Mistrz kierownicy ucieka

    Nadszedł czas odjazdu, żegnamy się z Delger Moron. Szybkie śniadanie, zwinięcie obozu i start w kierunku jeziora Ogii Nuur. Generał zapewnia nas, że dotrzemy tam w 8 godzin, czyli akurat aby się wyspać przed następnym dniem, w którym zamierzamy ostro przećwiczyć tamtejsze okonie i szczupaki. Tylko ten wyraz twarzy naszego przewodnika ... chyba powoli zaczynamy rozróżniać, kiedy „tak” znaczy „tak”, „może”, „nie mam pojęcia”, „łueeeee?” Odsuwamy europejski pesymizm na bok i wyruszamy. Szybko okazuje się, że przeczucia nas nie mylą. Na miejsce prowadzi jeden z naszych przewodników, nazywany „Dzikiem” (ze względu na swoją posturę i mało potulny wygląd). Generał twierdzi, że facet doskonale zna drogę i bez problemu zaprowadzi nas na miejsce. Patrzymy na gościa i już wiemy, że chyba dzisiaj nie dotrzemy nad jezioro...

    Świeżo mianowany dowódca ekipy bardzo wczuł się w rolę i mknie niczym szatan przez step. Tylko trasa wygląda co najmniej dziwnie. Wyprzedza nas o kilka kilometrów, by po chwili pojawiać się z naprzeciwka gnając w przeciwnym kierunku. Co jakiś czas robimy przystanki i zauważamy, że ukradkiem wspomaga się alkoholem – nie wiemy czy to ma pomóc w odnalezieniu drogi, czy może dodaje mu odwagi. Na jednym z postojów Dzik, swoją drogą były zapaśnik, próbuje wciągnąć Bartka w zabawę, czyli mongolskie zapasy. Kolega daje do zrozumienia, że jednak nie bardzo go to bawi. Po chwili przewodnik wyładowuje nadmiar energii na jakimś błąkającym się psie ... aj, słaby klimat. Zapadają ciemności. Zgodnie stwierdzamy, że nie jesteśmy już w dupie ale w jakimś jelicie cienkim :/ Generał się pyta, czy nie chcielibyśmy przenocować w pobliskiej jurcie. Lekko podirytowani stwierdzamy, że jesteśmy gotowi jechać bez przerwy byleby dotrzeć na miejsce. I tak wyglądała reszta drogi... W końcu po ponad 20 godzinach jazdy docieramy nad jezioro. Co prawda kilkanaście kilometrów od kempingów, ale nikt nie ma siły narzekać. Przewodnicy załatwili jakiś nocleg u wystraszonej starszej kobiciny. Umieramy z głodu i pragnienia, ale jedyne co nam zostało to piwo. Dobre i to :)

    Rano nie jesteśmy w stanie się obudzić i dość późno startujemy w kierunku kempingów, aby wynająć łódki i jurty na noc. Tam czeka nas następna niespodzianka – sezon się skończył i wszystko jest pozamykane a łajby dawno ściągnięto z wody. Nie poddajemy się i jedziemy w około co chwila pytając o środki pływające. W ten sposób udaje nam się zebrać 3 łodzie oddalone od siebie po parę kilometrów. Wracamy do ostatniego czynnego kempingu i zamawiamy obiad - zupę rybną. Widzę małe poruszenie i zaskoczenie w restauracji. Wychodzę na zewnątrz i widzę jak dwóch Mongołów pakuje się do łódki. Czyżby wypływali po ryby dla nas? No bez jaj :))) Oczywiście nie myliłem się. Okonie musieli, wyjąć z sieci mocno oddalonych od brzegu, sprawić je i jeszcze ugotować zupę, którą zamówiliśmy. Jednak głód i tak nie pozwoliłby nam na łowienie. Jesteśmy skazani na długie czekanie.




    Okonie prosto z siatki


    Najedzeni szybko wyruszamy na łowy. Nie pozostało nam dużo czasu. Może 2 godziny ... Jednak nic nie jest proste w tym kraju. Bartek z Maćkiem wynajmują łódź z właścicielem na pokładzie (nie było innej opcji). Koleś niby miał za zadanie wiosłować, a chłopacy łowić, ale najpierw nie chciał pływać tam, gdzie klienci sobie zażyczyli, a później stwierdził, że wiatr jest za duży i zarządził koniec „rybałki”. Niestety nie było opcji pozostawienia go na brzegu, czy ... utopienia :)

    Ja, Mariusz i Karol wynajęliśmy dużą aluminiową łódź, która przypominała motorówkę, a nie łajbę wędkarską. Otrzymaliśmy dwa króciutkie wiosełka jak do kanadyjki i ... to nas zabiło. Nie byliśmy w stanie płynąć pod wiatr. Początkowo ja i Karol stanowiliśmy napęd jednostki, a Mariusz w tym czasie zdążył złowić 2 duże okonie i pięknego 98 centymetrowego szczupaka. Szybka akcja, bardzo szybka. Po chwili ja z Karolem mamy okazję porzucać. Jestem uparty i mimo, że ryby reagują jedynie na obrotówki, próbuję kusić je na gumy, jerki i woblery – nic. Karol w tym czasie łowi okonia 40+ i ma odprowadzenie ponadmetrowej mamuśki.




    Ach ci łowcy salmonidów – musiałem podbierać i pozować do zdjęcia z nieswoją rybą. Czyżby miała za wielkie zęby? :)


    Na drugiej łodzi (Emil, Marek, Romek) też łowią okonie i ładnego szczupaka – wszystko na wirówki. Pękam ... zakładam śmigło w rozmiarze 6 i już w pierwszych rzutach mam okoniowe brania, a po chwili łowię 70 centymetrowego cętkowanego drapieżnika.




    Większość okoni przekraczała 40 centymetrów

    Następny amator wirówek




    Nagle pojawia się spora fala na wodzie i brania momentalnie ustają. Próbujemy jeszcze jakiś czas i wracamy po ciemku do obozu. 20 godzin jazdy by połowić troszkę ponad godzinę – możliwe tylko w Mongolii :) Jemy kolację i idziemy spać do jurt. Czeka nas jeszcze daleka droga do domu ...




    W stepie nie ma drzew, a więc trzeba było znaleźć alternatywne źródło ogrzewania – końskie odchody

    ...


    Jakoś udało nam się przetrwać drogę powrotną i nawet znalazł się jeden dzień na zwiedzanie Ułan Bator. Wyjazd, według mnie, był wyjątkową przygodą. Udało mi się zrealizować wszystko to, o czym marzyłem w kontekście Mongolii. Czy kiedyś powrócę do tego kraju? Myślę, że tak - powspominać, nacieszyć oczy niesamowitymi widokami, poczuć czas biegnący inaczej, a także posłuchać opowieści o stworzeniach, które dawno temu władały mongolskimi rzekami – opowieści o legendarnych tajmieniach ...

     

    Hlehle, 2010


    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     


  • RELACJA Z WYPRAWY NA RYBY: czyli z wrocławskiego zlociku JERKBAITłowców: Lubiąż – most na rzece Odrze. 16.10.2010 – godz. 10:00.








    Człowiek (tj. wędkarz) istota społeczna – często unika towarzystwa, ale od czasu do czasu lubi nadgonić zaległości. Trzeci raz już zorganizowany został wrocławski zlocik forumowiczów jerkbait.pl. Pierwsze dwa były miłe, ale skromne zarówno pod względem składu jak i sponsorów. Ten w Lubiążu - trzeci już zlocik - zaskoczył w końcu frekwencją – zorganizowany pod nazwą Wrocławski zlocik JERKBAITłowców – przyciągnął 16 wędkarzy i nieco tylko mniej sponsorów.




    Zdjęcie z grupą wędkarzy z początku imprezy



    Cel pierwszy, ten integracyjny, osiągnięto w 100%. Towarzystwo, które znało się dotychczas wyłącznie z forum, miało okazję wreszcie spotkać się i pogawędzić w realu. Cel drugi tj. promocja „złów i wypuść” osiągnięto w 200%, a nawet więcej, bo co niektórzy już zaawansowani zwolennicy C&R weszli na wyższy poziom i promowali podejście ultra nowoczesne „niełów – podziwiaj”. Cel trzeci: wzrost popytu na przynęty sponsorów tj. spustoszenie wędkarskich pudełek zrealizowany z nadwyżką (średnio 8 przynęt na głowę) – na następną imprezę zaprosimy wrocławskie sklepy wędkarskie, bo zlociki są w ich interesie – to zapewne właściciele tychże sklepików powrzucali te dęby do rzeki.


    Po długim wyczekiwaniu - zaczęło się ….. Jak na nieszczęście deszcz, który zapowiedziała nam śliczna „pogodynka” w TV dnia poprzedniego (zniechęcił do przyjazdu co słabszych duchem kolegów) NIE PADAŁ i nici z wygodnego siedzenia pod mostem z piwem w dłoni (a kiełbaską w drugiej). Trzeba było przedzierać się przez naturalne środowisko kleszczy. A brzegi Odry w rejonie Lubiąża w niektórych miejscach sprawiają wrażenie całkowicie nietkniętych wędkarską nogą. Zaczęli Panowie ostro - jeszcze przed oficjalną godziną spotkania ambitni testowali łowisko – a było zachęcająco – hasały bolki i kleniki – zagryzł szczupaczek.




    Zdjęcie szczupaczka złowionego w przedbiegach.



    O 9.30 reszta zlotowiczów dojechała na miejsce zbiórki, Analityk „opisał” wszystkich naklejkami z logo jerkbait.pl oraz sponsora – firmy Hunter Polska i zaczęła się odprawa, na której poznaliśmy zasady ustalone na czas zlotu, czyli do godziny 16.30.




    Fotka grupy podczas odprawy



    Tuż przed starem Baloo, lekko zachęcony śmiało postanowił, że niektórych (tych słabiej zorientowanych poduczyć w sztuce wypuszczania boleni). Niestety, musi jeszcze nieco popracować nad swymi zdolnościami trenerskimi, bo spośród uczniów jedynie dwóch (tego dnia) wypuściło bolenia – ale nic to! Damy mu drugą szansę na wiosnę.















    Tak nas uczył Baloo




    Tak, tak - kogo nie było niech żałuje. Baloo zaprezentował nam technikę podejścia, rzutu i prowadzenia wobka boleniowego (Spirit firmy Hunter) wypracowaną wspólnie z wielokrotnym mistrzem okręgu dolnosląskiego i drużynowym Mistrzem Świata - Andrzejem Lipińskim. Najważniejszy wniosek: 80% sukcesu to podejście do łowiska – na tyle ostrożne aby nie zaniepokoić bolenia często czatującego w bezpośredniej bliskości brzegu.




    Prezentacja okolicznościowego woblerka



    Wyposażeni w cenną widzę uczestnicy (dodatkowo zachęceni powierzchniowymi atakami) pognali na łowy - z nauki niewiele wynieśli bo tupot był taki, że niemal do końca dnia (w okolicy mostu) na powierzchni nie pokazał się już żaden bolek.





    Tamtejsza rzeka i stały bywalec



    Ale Dedo (lokalny znawca łowiska) niezrażony niecodzienną liczbą wędkarzy nad wodą, w jednym z pierwszych rzutów zaciął ambitnego, zębatego drapieżcę (znał go z imienia i nazwiska i adresu jego domku) – trzy razy uderzał i do trzech razy sztuka. Jest pierwszy zlotowy zębacz !!! Przynęta: obrotówka – wziął w zapływowym narożniku.






    Pierwsza zlotowa rybka




    Jak to zwykle w naszym kraju bywa – szczupak skończył całkiem tradycyjnie czyli: ZOSTAŁ WYPUSZCZONY W DOSKONAŁEJ KONDYCJI DO WODY !!!




    C&R



    JERKBAITłowca Dedo tak się palił do uwolnienia zdobyczy, że aż zapomniał go zmierzyć. Ale dwóch fotografów: Analityk i Slavobeer, którzy cykali fotki komisyjnie potwierdziło rozmiar rybki. Pięćdziesiątak zaliczony !!!


    Apetyty na dobre brania rosły... MichałR – już wcześniej brał lekcje teoretyczne od HUNTERA (więc zwyczajem mistrza oddalił się zgrabnie i dyskretnie od mostu na bezpieczną odległość) i gdyby nie telefon satelitarny i teleobiektyw, nigdy byśmy się nie dowiedzieli, że bolki (niby to) stoją przy burtach i zalanych trawach – niestety teoria ta nie została po raz drugi tego dnia potwierdzona.












    MichałR pod nieobecność obserwatorów i fotografów złapał boleniowego kabana. Przynęta: SPIRIT, prowadzenie super szybkie wzdłuż brzegowej burty. Po ciężkim holu pozostawiając spienioną wodę na powierzchni. W międzyczasie co niektórzy usilnie próbowali wydobyć z dna tamtejsze dęby (podobno chcieli na ognisko), ale niestety producenci linek nie podołali jeszcze wyzwaniu (może na następnym zlociku jakiś producent linek zaprezentuje nowy wyrób odpowiedni na odrzańskie dęby).





    Superuszy zaraz zatnie podwodnego, wiekowego przeciwnika



    Okazało się, że sprawdzoną taktykę mistrza stosują już nawet początkujący. Taki Stachu nie tylko po cichaczu oddalił się (tj. pojechał) w sobie tylko znane rewiry, ale śmiał podczas tego oddalenia złapać największego szczupaka zlotu !!! Prawdziwy skandal wisiał w powietrzu !!! Nie dość, że tą rybką „pozamiatał” cały zlot to jeszcze w tajemniczych okolicznościach przyrody nasz Stachu zniknął i już się nie pokazał (zapewne przepustka od piękniejszej połowy „wygasła” i musiał w podskokach wracać do domu tłumacząc się, że znów bez rybki na kolację wrócił). Całe szczęście pozostawił po sobie ślad w postaci zdjęcia z rybą.Czy to kunszt łowiecki czy prawo frajera – oceńcie sami. Pozostałym uczestnikom zlotu nasz Stachu wysoko podniósł poprzeczkę. Tak wysoko, że już nikt do końca nie pozbawił go zlotowego rekordu.




    Ta rybka chyba dała najwięcej radości




    Przynęta – to jak przystało na największa rybę zlociku – malutki twisterek, prowadzenie ……. niespodzianka – kto zgadnie? Szczupak złowiony w pierwszym rzucie po zmianie przynęty na białego twisterka, na lekkiej 4 gr- główce - do tego dość gruba plecionka 0,16. Branie nastąpiło zaraz po zarzuceniu na środku klatki gdy guma jeszcze opadała na napiętej plecionce. Ci co niestosowali się do zaleceń mistrza żałowali a inni nie…. Kamil i Baloo opuścili zgrupowanie (pod pretekstem załatwienia „pewnych” spraw – domyślaliśmy się o jakie sprawy chodzi, ale …. nie zatrzymywaliśmy kolegów licząc na dobre zdjęcia). Nieco nas rozczarowali, ale … nagrodę za największego mini-sandałka zdobyli.




    Kamil Z – jak zawsze uśmiechnięty


    A tu potwór złapany przez Baloo –pokazuje jaki będzie kiedy złowi go następnym razem



    Przynęta: gumka. Sandałki wzięły na 7cm kopyta na 20 gramowych główkach, w przynurtowej części klatek pomiędzy główkami. Techniką prowadzenia był tradycyjny opad. Obie ryby wzięły z tej samej główki. Po zrobieniu zdjęć pierwszej rybce, w kilku kolejnych rzutach padła druga. Potem nam szaraczkom (tym, którzy reagują ucieczką na każde zbliżenie się ryby do przynęty) przyszło już tylko oglądać odrzańską przyrodę (tropy zwierząt na mokrym piasku i szarym niebie - tamtejszych bielików jakoś wówczas nie było widać, borsuki były w innym miejscu a sarny, jelenie i kuny pokazywały nam tylko odciśnięte ślady).





    Sponsor w akcji



    A czas mijał … po ustaniu tupotu, pojawił się nawet na powierzchni trudny (do złowienia) klenik – z czasem jednak kolejny boleń nie docenił determinacji swojego pobratymca Okonia (tj. JERKBAITłowcy, który powrócił w rejon mostu z dalekiej wyprawy śladami letnich kleni – niestety te zdążyły zauważyć zmianę pory roku i zmieniły ostoje) – ale ale …. chwila refleksji, dostosowanie się do panujących warunków i ….




    kolejny zaczep …




    …. nie to jednak ryba – jak człowiek przestanie łazić tylko usiądzie zmęczony pomyśleć o jedzeniu (przytrzyma wobka w warkoczu) to czasami się zdarzy ….. ryba godna dyplomu



    Okoń posłużył się uklejką produkcji Tomy`ego - no w każdym razie to nie był wobler sponsora. Wobek prowadzony w pół wody daleko między główkami (o tym wspominał Baloo, ale komu by tam chciało się łowić bolki z półwody – oj przyjdzie chyba zmienić zdanie bo jak widać metoda zadziałała).








    Kolega Okoń dołączył do grona tych, co się tłumaczą po powrocie do domu z tego, że znów nie przynieśli nic na kolację. Zdarzyło się jeszcze parę brań, ale rybki po dostarczeniu szybkich emocji uznawały przynęty za niesmaczne i godne natychmiastowego wyplucia. Zdarzały się jednak długie zmagania z przeciwnikiem ….. podwodny drąg jak już weźmie to nigdy nie puszcza!!! Koniec był tuż tuż …. Slavobeer był chyba z nas wszystkich najbardziej ambitny – my już zbieraliśmy się na ognisko, ale on nie. Chciał nam chyba pokazać, że trzeba umieć zakończyć. Zmęczony usiadł pod mostem z aparatem i czekał aż jedną główkę wyżej Analityk zatnie bolenia w warkoczu. Niestety tego dnia bolenie Analityka nie lubiły i brać nie chciały. Jak oznajmił, że zwija się na zbiórkę i ognisko, uspokoiło się na chwileczkę pod mostem …. i wtedy pokazał się On ………. OGROMNY boleń tłukąc niemiłosiernie uklejki pod powierzchnią (te bolki głupie nie są, oj nie - wyczekały Analityka).




    Walczył do końca



    Slavobeer wiedział co trzeba zrobić – szybko założył SPIRITA 9 i dalej boleniowi po głowie !!! Ryba pokazała się 3 razy w tym samym miejscu w ciągu kilku minut, a co najfajniejsze raz pomyliła się i uderzyła w woblera. Niestety nie zaciął, a Slavobeer mając wizję na ognisko i kiełbaskę, dał mu spokój. Tym razem doświadczenie i spryt bolka jeszcze chwilowo przewyższały kwalifikacje Sławka-Slavobeera i pozostały mu słodko-gorzkie wspomnienia, które trzeba było utrwalić piwkiem (w końcu forumowy Nick Slavobeer zobowiązuje…).




    Do zobaczenia następnym razem wielki boleniu z okolic mostu!



    Rozdano nagrody: największy szczupak - Stachu, który w nagrodę otrzymał m.in. koszulkę ratuj szczupaka i książkę „złów i wypuść” ufundowaną przez Baloo, oraz nową produkcją Huntera – jerk szczupakowy Proton.













    Największy boleń: Okoń, w nagrodę otrzymał m.in. super woblerek Spirit (może się w końcu do nich przekona). Największy Sandacz: Kamil Z., w nagrodę otrzymał min. koszulkę z sandaczem sporo większym niż ten złowiony ufundowaną przez Jerkbait.pl.








    Zdjęcie z ogniska robił sam Mistrz – jak widać kadrowanie lepiej mu wychodzi kiedy trzyma rybę w ręku. Wszyscy uczestnicy otrzymali upominki od Hunter – okolicznościowe woblery boleniowe, oraz inne upominki od Skody, Baloo, Jerkbait.pl i kolegi drago74. Swoją obecnością i wędkarską pogawędką czas umilał nam sam Andrzej Lipiński (na szczęście przyznał, że i jego czasami rybki całkowicie ignorują co było bardzo pocieszającą informacją i łatwo to przyswoiliśmy). Próbował nam wyjaśnić jak złowić 4 bolki, w tym osiemdziesiątkę (do kamery) w dwie godziny ale tutaj chyba nie zrozumieliśmy – przydałaby się lekcja praktyczna.


    Na planowane, nocne sandaczowanie już nikomu po ognisku nie starczyło sił. Ach ten Dedo – chroni lokalne zasoby i jest w zmowie z Odrą – zamiast nas zachęcać jak na gospodarza przystało to wmówił nam że sandałki nie biorą kiedy nie widać księżyca. Ma dar bajerowania chłopina – następnym razem to On pisze relację. Do następnego razu. (już przyjmujemy zgłoszenia sponsorów na wiosenną edycją wrocławskiego zlociku JERKBAITłowców). A potrzeby mamy duże bo wyzwanie organizacyjne może być nieco większe – jest propozycja aby następny zlocik miał charakter spływu, który skończy się 150 km niżej tj. nowosolskim zlocikiem JERKBAITłowców).



    Podziękowania dla współorganizatorów, uczestników, SPONSORÓW i wszystkich wielkich nieobecnych.


    Analityk przy współpracy Slavobeer i JERKBAITłowców.



    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     


  • „Szkocja jest przereklamowana” stwierdził mój tata, kiedy rok temu w październiku trafił nam się jeden dzień nad wodą bez kontaktu z rybą, i kazał się zabrać gdzieś, gdzie m?głby nałapać się łososi za wszystkie czasy. Najlepiej dużych i żeby brały zanim jeszcze się zarzuci. Wybór był prosty. Jedziemy na Alaskę!
     
    24 lipca, w sobotę wieczorem wyruszliśmy z Gdańska, by po przebyciu 7500 mil wyladować w Kenai skąd odebrał nas mój serdeczny kolega Josh, przewodnik wędkarski na Kenai River i zabrał do siebie do Soldotna. Po 31h podróży wreszcie dotarliśmy na miejsce. Plan na najbliższe dwa tygodnie wygladał następujaco: do soboty king salmon (pl. czawycza) i sockeye (pl. nerka) wchodzące prosto z oceanu do rzeki, w niedziele odpoczynek, od poniedziałku do środy dolly varden (pl. malma lub golec) w górach, w czwartek pink salmon (pl. gorbusza), w piątek tęczaki, a w sobotę pakowanie i wyjazd.
     

     
    [b]Poniedziałek 26 lipca[/b]
     
    Rano jedziemy na duże śniadanie do baru i wykupujemy dwutygodniowe zezwolenia. Pakujemy sprzęt i po południu wybieramy się nad rzekę. Po drodze Josh przedstawia nam plan na dzisiaj i instruuje jak się zachowywać na łódce. Między innymi zabrania nam dotykać przynęt rękami, bo zapach może odstraszyć łososie. A kiedy wspominam coś o bananach, które chciałem zabrać na łódkę, dostaję ostre zjebki, bo banany na łódce przynoszą pecha, a zapach odstrasza wszystkie łososie w promieniu 2 mil. Podobno stało się to powodem dla którego banan został usunięty z loga firmy odzieżowej, Fruit of the Loom. Zatem bananom mówimy stanowcze NIE.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/1.jpg[/img]
    Łodzie na Kenai River[/center]
     

     

     
    W poniedziałki panuje zakaz używania łodzi motorowych, więc jesteśmy zmuszeni do łapania z tzw. drift boat. A metoda prosta, backtrolling spowalniany wiosłami. Dla pasażerow wielka frajda, ale osoba, której przypadnie machać cały dzień pagajami niekoniecznie jest w siódmym niebie.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/2.jpg[/img]
    Drift boat z bliska[/center]
     

     

    No i sprzęt, czyli mocny kij, multiplikator z 80lb linką, planner board, dwumetrowy przypon mono o wytrzymałości 50lb, a na końcu spin’n’glow z ikrą i pojedynczym dużym hakiem lub wobler w kształcie banana o nazwie Kwik Fish, który w tym przypadku nie przynosi pecha (!!!), z przymocowanym na brzuchu kawałkiem fileta z sardynki i uzbrojony hakiem. Tak się łapie kingi na Kenai.
     

     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/3.jpg[/img]
    Spin’n’glow z ikrą[/center]
     

     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/4.jpg[/img]
    Kwik Fish[/center]
     

     

     

    Na dzień dobry, dosłownie po 15 minutach mam na kiju pierwszego łososia, 8-10lb, ale ryba po krótkiej walce się spina. Mogł być to mały king lub silver salmon, zwany też coho (pl. kiżucz). Spływamy dalej, tata kurzy fajkę, podziwiamy widoki, a Josh wiosłuje i opowiada historie o rybach i nie tylko. Przy okazji przypomina, że jak będzie branie, to mamy czekać, aż ryba zacznie wyciągać linkę, co może potrwać od kilku do kilkunastu sekund, a podczas holu nie ruszać hamulca. Spokój grabaża cycu, masz do czyniania z profesjonalistami...
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/5.jpg[/img]
    Relaks przy fajce[/center]
     

     

     

    I tak nam miło mija czas, a deszcz sobie pada, i pada, i pada...Branie! Wędka się wygina. Podskakuje na krześle, szarpię tatę za rękaw i krzyczę, że ma branie, a on długo się nie zastanawiając łapie za kij i soczyście zacina. W tle slyszę Josha: Holly fuck, wait! Fuck, not yet! (pl. O rety, poczekajcie! Motyla noga, jeszcze nie!)... No to mamy pierwszego kinga z głowy. Trochę nie jest nam do śmiechu natomiast Josh ma z miszczuniów ubaw po pachy.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/6.jpg[/img][/center]
     

     

     

     

    Mija kolejna godzina. Zauważyliśmy dużego kinga spławiającego się poniżej nas. Napływamy powoli na to miejsce i tata znowu ma branie. Niestety łosoś się nie zacina. Dosłownie kilka sekund później ryba ponawia atak, ale tym razem na mojej wędce. Trzymając się krzesełka z trudem wytrzymuję przepisowe kilka sekund zanim ryba zacznie wyciągać linkę. W końcu dostaję sygnał od Josha. King już robi odjazd, a ja mam problem żeby wyjąć kij z uchwytu. Udaje się. Łosoś robi mocny zryw, na wszelki wypadek siadam spowrotem na krzesełku, żeby nie wypaść za burtę przy kolejnej takiej akcji. Ryba idzie pod powierzchnią w poprzek rzeki. Z gardła wyrywa mi się przeciągłe: iiiiiihaaa!!! Już wszyscy na rzece wiedzą, że mamy kinga. Adrenalina wylewa się ze mnie wiadrami, a ryba szaleje w bezpiecznej odległości od łodzi. Nagle luz. Serce skacze mi do gardła. Szybko zwijam. Jest kontakt. Srebrna torpeda zaczyna płynąć w naszym kierunku, pod samą powierzchnią, tnie wodę głową z wystawioną płetwą grzbietową. Jest olbrzymia. Josh ocenia ją na 55 – 60lb. To srebrniak, który wszedł podczas popołudniowego przypływu, creme de la creme. 10 metrow od nas schodzi do dna i zaczyna kręcić kółka wokół łodzi. Wyraźnie słabnie. Powoli zaczynam go pompować do powierzchni, a Josh czeka z przepastnym podbierakiem. Widać już cień ryby. Luz... Żyłka przetarła się na zębach tuż powyżej haka. Szkoda. Staram się robić dobrą minę do złej gry, Josh pociesza, że w końcu przyjechaliśmy tu po dobrą zabawę a nie fotki, no i pierwszy king zawsze musi spaść. W sumie ma rację, 15 minut ostrej jazdy bez trzymanki, niby było wszystko, poza podebraniem, ale za zdjęcie z takim klocem dałbym wiele.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/7.jpg[/img]
    OK, tylko że kibelka nie ma[/center]
     

     

     
    Łapiemy jeszcze przez godzinę, ale juz bez efektów. Dopływamy do ostatniej przystani na rzece. Tu kończymy pierwszy dzień. Zostaje nam jeszcze zadzwonić po taksówkę, pojechać po samochód z przyczepą i wrócić po łódkę. W domu jesteśmy koło 21-szej. Pakujemy sprzęt na nastepny dzień, jemy kolację i idziemy do łóżek. Ale jak tu spać gdy jest wciąż jasno?
     

     
    [b]Wtorek 27 lipca[/b]
     
    Ledwo zdążyłem zamknąć oczy i już zadzwonił budzik. 4 rano. Jedziemy nad rzekę. Josh pływa z klientami za kingiem, ale przed pracą podrzuca nas w g?rę rzeki. Będziemy lapać nerki. Proszę go, żeby wybrał odcinek, gdzie będzie bardziej kameralnie. Combat fishing nas nie interesuje, nawet za cenę mniejszej ilości ryb. Mamy jakieś 400m brzegu tylko dla siebie, bo poniżej i powyżej jest zakaz wędkowania. Do drogi daleko, a żaden przewodnik tu z klientami nie przyjedzie, bo są lepsze miejsca.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/8.jpg[/img]
    Na dobrej miejsc?wce na kinga zawsze jest tłok[/center]
     

     

    Nie ukrywam, że metoda połowu jest beznadziejna. Ultra ciężka nimfa, lub też grunt?wka na kiju muchowym. Ryby idą blisko brzegu, jedna za drugą, blisko dna, nie żerują i nie są agresywne, ale jest ich na tyle dużo, że tzw. mucha musi kt?rejś wpaść do pyska. Pierwsze skojażenie, to szarpak, no ale skoro to jedyny spos?b, to zaczynamy. Na początku bez przekonania, ale pierwsza ryba rozwiewa wszelkie wątpliwości. Kij Hardy Elite 9’ #9, przypon 25lb wydały mi sie za delikatne. Nerka 70-75cm serwuje najpierw serię wyskok?w, a nastepnie wyciąga mi prawie całą linkę. Na pewno silny nurt pomaga, ale też i sama ryba niesamowicie walczy. Jestem w delikatnym szoku, bo łososia atlantyckiego podobnych rozmiar?w miałbym na brzegu po 5 minutach spokojnej walki.
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/9.jpg[/img]
    Srebrna nerka z przywrami w okolicy ogona, co świadczy o tym, że dopiero weszła do rzeki[/center]
     

     

     

     
    Wiemy już o co chodzi i bierzemy się do roboty. Sporo ryb spada, ale zabawa jest przednia. Wszystkie wyjęte mają prawidłowo hak w pysku. Koło południa wreszcie pokazuje się słońce i tata robi sobie przerwę. Ja dalej katuję wodę. Poza nerkami trafia mi się pierwsza malma. A na rzece ruch jak na Marszałkowskiej. Co chwila przepływa jakaś motor?wka. W dole rzeki, na przeciwległym brzegu, widzę skupisko wędkarzy. Musi to być dobra miejscowka, ale myśl o walce o 4m2 wody skutecznie nas zniechęca do takiego łowienia.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/10.jpg[/img]
    50KM pozwala na szybkie przemieszczanie się po rzece.[/center]
     

     

     

    Po południowej drzemce tata wraca do walki i trafia pierwszą gorbuszę. Ta ryba inaczej walczy, juz nie tak dynamicznie jak nerka, ale wciaż robi wrażenie. Szybka fotka, ryba wraca do wody i łapiemy dalej. Co chwila mamy rybę na kiju. Chyba musi przepływać jakaś większa ławica.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/11.jpg[/img]
    Kolejny hol[/center]
     

     

     

    Wtedy pojawia się Josh. Odstawił już klient?w i zabiera nas na swoją ł?dkę. Zapolujemy znowu na kingi. Metoda ta sama co wczoraj, z tym ułatwieniem, że nasz przewodnik zamiast machać wiosłami steruje cicho mruczącym silnikiem. Dzisiaj jest bardzo słabo. Tylko kilka ryba złapanych na całym odcinku. Ujście zostało przegrodzone sieciami rybackim i swieża ryba nie ma szans wejść do rzeki. Jesteśmy tym trochę zaskoczeni, ale Josh tłumaczy, że co roku jest ten sam problem i lokalne władze nie palą się do tego, żeby go rozwiązać.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/12.jpg[/img]
    Gorbusza[/center]
     

     

     

     

    W związku z tym, że nic się nie dzieje, mamy czas na wędkarskie pogaduchy. Okazuje się, że z tymi kingami to nie jest tak łatwo i na końcowy sukces składa się wiele czynnik?w, kt?re muszą ze sobą wsp?łgrać. I nawet jeśli zesp?ł na łodzi zachowa się odpowiednio, to jeszcze trzeba liczyć na odrobinę szczęścia. Zaczynam powli godzić się z myślą, że o powt?rkę z poniedziałku będzie niezmiernie ciężko. Trolujemy jeszcze do 18-stej, o tej godzinie łodzie przewodnik?w muszą spłynąć z wody, nie zależnie od tego czy przewodnik łapie z klientami czy nie.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/13.jpg[/img]
    Spora część brzegu na dolnym odcinku jest zabudowana i rzeka jest dostępna tylko z łodzi[/center]
     

     

    Wracamy do domu. Pomagamy przy myciu ł?dki. Musi być sterylnie czysta, bo łososie mają czuły węch itd, itp... Głośno zastanawiam sie nad zmianą planu, że możeby tak z brzegu spr?bować na kinga, ale Josh tłumaczy, że tu na dolnym odcinku dobre miejsc?wki są praktycznie niedostępne z brzegu, a nawet jeśli coś się uwiesi, to wyjęcie takiej ryby jest mało prawdopodobne, chyba, ze ma się ze 300 metrow linki i kij od szczotki. Wtedy z kolei rzucanie takim zestawem jest katacją. Zostaje jeszcze opcja szukania tej ryby w mniejszych rzekach, ale w dopływach siedzą osobniki w szacie godowej, mocno zmęczone wędr?wką w g?rę rzeki i walka z taką rybą to już nie to samo.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/14.jpg[/img]
    Jedna z przystani wędkarskich[/center]
     

     
    [b]Środa 28 lipca[/b]
     
    Dziś odsypiamy do 10 i przed południem Jessica, dziewczyna Josha, podwozi nas nad rzekę. W między czasie dowiadujemy się, że na jego ł?dce mają już trzy kingi. To podnosi nas na duchu i w bojowym nastawieniu ruszamy nad rzekę. Ale oczywiście tam gdzie można dojechać samochodem jest tłok. Ludzie zjeżdżają się z całej Ameryki, żeby nałapać mięsa. Nie ma to w zasadzie za wiele wsp?lnego z wędkarstwem. Ku naszemu zaskoczeniu, niektorzy jawnie łapią na szarpaka. Co prawda z pojedynczym hakiem, ale mocarnym spiningiem, kołowrotkiem i żyłką 50-siątką. Rzut i zacięcie, i tak cały czas. A jak coś się w końcu zatnie, to w tempie ekspresowym wyjeżdża na brzeg. Jak jest zahaczone za głowę to dostaje pałą. Jeśli ryba jest ewidentnie podhaczona, to wraca do wody (choć widziałem i takie przypadki, że dostała zaproszenie na kolacje), najczęściej żegnana kopniakiem. Szczeg?lnie wyr?żniają sie w tym latynosi i azjaci. I tak aż do złapania kompletu, czyli sześciu sztuk dziennie. To nam zupełnie nie pasuje do sielankowego obrazu Alaski i robimy sobie długi spacer wzdłuż rzeki w poszukiwaniu odcinka wolnego od mięsiaży.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/15.jpg[/img]
    Combat fishing w wersji soft, ale dla nas i tak było za ciasno[/center]
     

     

     
    Rewelacji nie ma, ale łapiemy. Tata ma pierwszego tęczaka, ok 50cm. Poza tym udaje nam sie wyjać kilka nerek w tym jedną już całkiem przyzwoitą, kt?ra funduje mi niezapomnianą walkę. Czas nieubłaganie ucieka i musimy się zbierać, bo na 15-stą jesteśmy um?wieni z Joshem na kingi, a czeka nas długi spacer. Powoli do przystani spływają ł?dki. Znowu mało ryb i nasz przewodnik wzbudza sensację wyjmując ze schowka trzy kingi, 23lb, 35lb i 42lb. Oznacza to, ze trzech z czterech wędkarzy na jego ł?dce zakończyło wędkowanie grubo przed południem, z czego pierwsza ryba została złowiona już o 06:05. Jakoś nie możemy tego pojąć. Zapłacić kupę kasy za 5 minut łowenia? No c?ż, co kraj to obyczaj.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/16.jpg[/img]
    Największy środowy sockeye[/center]
     

     

    Teraz nasza kolej. Josh już na luzie, obdzwania cały świat. Odbiera też osobiste gratulacje od prezydenta USA. Suczka Daisy, nieodłączny kompan i maskotka, kt?ra podobno przynosi szczeście, ma chyba już na dziś dosyć. Kurcze, przydałoby się, żeby trochę tego szczęścia i nam dziś przyniosła. Będzie łyso wracać do Europy bez fotki z czawyczą. A swoją drogą, to nie można było jej zabrać w poniedziałek???
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/17.jpg[/img]
    Zaraz będzie się działo[/center]
     

     

    Tego typu myśli chodziły mi po głowie, gdy nasza cierpliwość w końcu zostaje nagrodzona. Jest branie na moim zestawie ze spin’n’glow i ikrą. Prawie natychmiast linka zaczyna wychodzić z kołowrotka. Ryba mi zaoszczędziła psychicznych tortur związanych z wyczekiwaniem na odpowiedni moment, więc łapię za wędkę i zaczynam hol. W między czasie tata zwija swoj zestaw i bierze aparat. Tym razem jeśli coś się nie uda to przynajmniej będą fotki. Szybko orientuję się, że to nie jest duży okaz, ale pomimo wszystko radocha jest niesamowita. King ląduje w podbieraku. Josh ocenia go na 20lb.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/18.jpg[/img]
    King salmon[/center]
     

     

     
    Ryba jest faktycznie gruba przy swojej długości. Spływamy szybko do najbliższej wyspy. Tam robimy zdjęcie i wypuszczamy rybę. Udało się i plan minimum został osiągnięty. Ponawiamy dryf w tym samym miejscu. Znowu branie, niestety ryba nie zapina się. Dochodzi godzina 18-sta i musimy spływać. Ale to nie koniec na dziś, bo w przystani już czeka na nas Erick ze swoją ekipą.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/19.jpg[/img]
    Tata w akcji[/center]
     

     

    Szybka przesiadka i łapiemy dalej. Dobra passa trwa i po dw?ch godzinach trollowania jest kolejne branie. Tym razem na zestawie taty z Kwik Fish’em i sardynką. Pełna mobilizacja na pokładzie, wszystkie wędki zwinięte, podbierak w g?rze, dający sygnał innym łodziom, że holujemy rybę. Po kilku minutach podbieramy około 10lb kingusia i dumny łowca może zapozować do zdjęcia.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/20.jpg[/img]
    Jack, czyli mały king[/center]
     

     

    Nie tracimy czasu i zabieramy się dalej za mieszanie wody, aż do 22:30, ale limit szczęścia został wykorzystany. Josh nas odbiera z przystani i z usmiechniętymi buźkami wracamy do domu. Zgodnie z umową płacę za zakupy na dziale monopolowym. Trzeba jakoś uczcić pierwsze alaskańskie czawycze. A że jak wiadomo woda wyciąga, to po całym dniu pływania, niekt?rzy byli bardzo spragnieni. W pewnym momencie zaczynam się zastanawiać czy wog?le jest sens kłaść się do łożka, skoro pobudkę mamy znowu o 4 rano. Jednak sen wygrywa...
     

     
    [b]Czwartek 29 lipca[/b]
     

    Wstajemy zgodnie z planem. Znaczy się tata i ja, bo nasz gospodarz ma mały kryzys. Ostatecznie wyruszamy nad rzekę z ponad poł godzinnym op?źnieniem. Dzisiaj robimy powt?rkę, czyli Josh z klientami, a my z Erickiem, kt?ry ma już na nas czekać w przystani. Niestety po dojechaniu na miejsce okazuje się, że go jeszcze nie ma. Dzwonimy, ale nie odbiera. „Polish mafia”, bo taki zyskaliśmy przydomek, zaczyna się delikatnie niecierpliwić. Decydujemy się na plan awaryjny. Bierzemy teren?wkę Josha i jedziemy katować nerki, bo nie wiadomo, o kt?rej sp?źnialscy się pojawią.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/21.jpg[/img]
    Aż pięć rzut?w tata musiał wykonać, żeby zapiąć pierwszą rybę tego dnia[/center]
     

     

    I tu zaczyna się chyba największe wyzwanie z jakim przyszło nam się zmierzyć na Alasce. Już samo odpalenie samochodu sprawia mi kłopot. Po wyjechaniu na asfalt, 25-cio letni Chevrolet ucieka na wszystkie strony, pedał gazu sam się nie cofa. Na dodatek zaczyna padać i nie wiem gdzie się włącza światła, więc tata wciska po kolei wszystkie guziki. Udało się. Za to wskaźnik paliwa pokazuje pusty bak. Wszystko się sypie w tym trupie. Przecież przed chwila wskazowka była na Full! Po małych poszukiwaniach w końcu dojeżdżamy nad rzekę w odpowiednie miejsce. Gasze silnik, ale pojawia się problem z wyjęciem kluczyk?w ze stacyjki. Znowu mijają minuty zanim znajduję przełącznik odblokowujący kluczyk. Czy amerykańscy inżynierowie przygotowali dla nas jeszcze jakieś niespodzianki?
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/22.jpg[/img]
    Srebrna nerka z szybkiego nurtu - poezja[/center]
     

     

     
    Czas szybko mija nam na wodą, a ryby wynagradzają poranny stres. Jest ich naprawdę dużo i walczą imponująco. Zbliża się jednak 15:00 i pora jechać do przystani. Spr?bujemy znowu potrolować za kingiem. Tym razem tata siada za kierownicą. Twierdzi, że nie może sobie odm?wić przyjemnosci jazdy tym zjawiskowym autem. Ja mam akurat na ten temat odmienne zdanie i bez protest?w siadam na kanapie dla pasażer?w. W połowie drogi samoch?d gaśnie. Zaczynam się nabijać z ojca, że nie potrafi jeździć, rewanżując się tym samym za poranne komentarze w stylu: za wolno, za szybko, za średnio... Ale żarty się kończą, kiedy nie udaje się zapalić silnika. Puszczają mi nerwy i wszystkie łosie w okolicy mogą usłyszeć moje serdeczne pozdrowienia dla konstruktor?w tego samochodu.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/23.jpg[/img]
    Chevrolet Castom de Lux od środka…[/center]
     

     

    Analizujemy sytuację i odkrywamy, że są dwa zbiorniki paliwa. Prawdopodobnie podczas szukania włącznika świateł, tata przełączył baki. Pr?bujemy przełączyć z powrotem na pełen bak, ale bez powodzenia. Trudno, trzeba będzie zadzwonić do Josha, ale jak na złość ja nie mam zasięgu, a taty kom?rka jest rozładowana. No to k... pięknie. Na szczęście ludzie na Alasce są wyjątkowo uczynni o czym przekonujemy się wielokrotnie podczas naszego pobytu. Pierwszy nadjeżdżający samoch?d się zatrzymuje, kierowca pożycza mi swoją kom?rkę i mogę dzwonić po pomoc. Po kr?tkiej relacji wydarzeń Josh tłumaczy jak przełączyć na pełny bak. Uff, pomaga, ale bez instrukcji nie dalibyśmy rady.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/24.jpg[/img]
    … i z zewnątrz. W tle chatka Josha, a 20m za nią strumyk z pstragami[/center]
     

     

    Dziś na ł?dce naszego gospodarza, klienci wyjęli kinga i pięć dorodnych coho. Ten gatunek łososia pacyficznego jest najbardziej zbliżony z wyglądu do swojego odpowiednika z Atlantyku. Charakteryzuje się tym, że swieże ryby wchodzące do rzeki na poczatku ciagu tarłowego, mają bardzo wysoki odsetek umieralności po holu. Przepisy nakazują zabrać każdą złowioną kiżuczę. Limit, to 2 sztuki dziennie. Potem należy zakończyć wędkowanie. Josh zachęca do wypłynięcia na 2h trollowania, ale my mamy już dość wrażeń. Wybieramy relaks przy piwku i grillowanych kiełbaskach z łosia.
     

     
    [b]Piątek 30 lipca[/b]
     

     
    Pofarciło się nam i śpimy sobie aż do 6. Ja wstaję jak młody b?g, a tata otwiera jedno oko, prosi, żebym przekazał łososiom w co magą go pocałować i usiłuje zapaść w sen stuletni. Ale nie ze mną takie numery. Po kwadransie już jedziemy w g?rę rzeki na odcinek powyżej Sterling. Josh podrzuca nas na jedną z wysp, kt?ra jest jego supertajną miejsc?wką i spływa do przystani, po klient?w, z kt?rymi ma do nas wr?cić. Będziemy łapać nerki. Ale gdy tylko znika jego ł?dz, pojawiają się nieproszeni goście i pakują się między nas. Potem pojawiają się kolejni i po godzinie tracimy całą linię brzegową na „naszej” wyspie. Josh nie ma wyboru i płynie z klientami w g?rę rzeki, a my zostajemy wciągnięci w combat fishing. Tata jest zepchnięty na sam koniec wyspy gdzie nurt odbija w kierunku środka rzeki i musi łapać w prawie stojącej wodzie, oczywiscie bez efektow. Ja utrzymałem swoją pozycję mniej więcej w połowie wyspy i mało komfortowo, ale łapię ryby.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/25.jpg[/img]
    Sockeye[/center]
     

     

    Większość sockeye jest z przedziału 60-65cm, jednak od czasu do czasu trafia się sztaba srebra jak powyżej. Mam też na kiju prawdziwą torpedę, kt?ra wściekle przewalając się po powierzchni wyciąga mi sznur do podkładu. Kij wygięty do granic możliwości, dłonią pr?buję zatrzymać szpule, ale kończy się to na tym, że dostaję korbką w kciuka. Spod paznokcia leje się krew, a nerka będąc dobrze przeszło 40 metr?w w dole rzeki wypina się. Przepraszam wędkarzy łowiących poniżej mnie za zamieszanie i postanawiam odpocząć. Tracę moje miejsce, ale nie na długo, bo zbliża się pora lunchu. Towarzystwo się powoli wynosi i znowu mamy wyspę dla siebie. Josh przypływa z klientami, robimy grilla i wracamy do rybałki. Tata rehabilituje się za nieudane przedpołudnie i kosi nerki jak zawodowiec.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/26.jpg[/img]
    Na switch cast’a podobno biorą chętniej[/center]
     

     

    A gdy już jest syty, postanawia udowodnić, że można łapać z tonącą końc?wką i klasyczną muchą łososiową. Ryby to doceniają i za chiwilę srebrny sockeye sprawdza wytrzymałość zestawu. Skoro już jest taki uprzejmy to dostaje przy okazji zaproszenie na kolację.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/27.jpg[/img]
    Zacięta walka do samego końca[/center]
     

     

     

    Ja kontynuuję czarną serię zerwanych ryb. Muszę się bardziej przyłożyć do holu, jeśli chcę zrobić jeszcze jakieś zdjęcie. Podziałało i ląduję pięknego samca. To najwiekszy srebrniak przez nas wyjęty podczas tego wyjazdu.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/28.jpg[/img]
    Super sportowa ryby. Chyba tylko steelhead może dać więcej frajdy. Trzeba będzie to sprawdzić![/center]
     

     

    Prawie cały czas pada, ale ryby biorą, więc jest OK. Szczeg?lnie końc?wka była mocna. Zwijamy sprzęt i wracamy na noc do Soldotna. Jutro czeka nas ostatni dzień sezonu na kingi i chcemy być na wodzie tak długo na ile nam sił wystarczy.
     

     
    [b]Sobota 31 lipca[/b]
     

    Ostatni raz wstajemy tak wcześnie. Jesteśmy w przystani sporo przed czasem. Wszystko gotowe, ale zaczyna się pechowo, bo klienci zapomnieli wykupić jednodniowe zezwolenia na kingi, więc muszą wr?cić do miasta. Josh przez ostatnie trzy wyjazdy na kingi miał pierwszą rybę zaraz po 6. Miejsc?wka jest mało oblegana, bo jak zaczyna się ruch na rzece, to ryby z niej uciekają, więc kto pierwszy się tam pojawi ten ma szansę coś wyjąć. Zatem możemy już to miejsce sobie odpuścić. W końcu wypływamy. Na rzece mgła. Nasz przewodnik obdzwania koleg?w, ale jak do tej pory wszyscy na zero.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/29.jpg[/img]
    Mglisty poranek[/center]
     

     

    Widzimy, że na jednej z sąsiednich ł?dek holują kinga. Pomimo, że ryba nie jest duża, łowca postanawia ją zatrzymać, co oznacza, że przez nastepne 7h będzie siedział na ł?dce i kibicował kolegom. No c?ż, i z tego można czerpać przyjemność
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/30.jpg[/img]
    Labradorzyca Daisy – suka labradora[/center]
     

     

    Mam branie. Niczym rewolwerowiec gotowy do akcji, faluję palcami nad rękojeścią wędki i czekam tylko, kiedy ryba zrobi odjazd. Niestety, to tylko tęczak. Skusił sie na spin’n’glow z porcją ikry. W innych warunkach byłby za pewne mile widziany, jednak dziś jest powodem sporego rozczarowania. Odpinamy go w wodzie i ponawiamy dryf, bo wcześniej w tym miejscu zaobserwowałem spławiającego kinga. Sytuacja powtarza się, serce skacze mi do gardła... Nie, to znowu tęczak. Spin’n’glow z ikra ma co najmniej 15cm, ale jak widać wcale mniejszej ryby nie odstrasza. Robimy kolejny napływ. Znowu mam branie, ale bardziej agresywne. Nie ma wątpliwości, to był king. Za chwilę następuje kolejny atak na Kwik Fish’a na sąsiedniej wędce jednego z klient?w. Ryba się zapięła i pruje w d?ł. Przewala się na powierzchni. Jest ladna, 40-45lb. Zwijamy wędki. Gdy ryba jest już bliżej ł?dki, odwracam się by sięgnąć po aparat z plecaka. W między czasie słyszę jęk zawodu. George trochę poluzował linkę przez opuszczenie wędki i king się wypiął. Przy przynętach uzbrojonych w pojedynczy hak trzeba być skoncentrowanym do samego końca.
    Przenosimy się w d?ł rzeki i obławiamy jedną z odn?g. Miejsce aż pachnie rybą i już w pierwszym spływie tata ma branie na Kwik Fish’a. Ponawiamy spływ kilkukrotnie, jednak ryba nie reaguje. Płyniemy w miejsce gdzie w środę wyjąłem swojego kinga i jeden z klient?w ma branie, znowu na Kwik Fish’a. Wtedy przechodzi mi przez myśl, żeby poprosić Josha o zmianę przynęty, bo od dłuższego czasu nic się moim kręciołkiem z ikrą nie interesuje, ale ostateczenie z tego rezygnuję.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/31.jpg[/img]
    George, w czerwonej wiatr?wce, był tak przejęty wędkowaniem, że co chwila przysypiał, zsuwając się przy tym z fotelika. Dlaczego tylko jemu brały kingi pozostanie tajemnicą.[/center]
     

     

     
    Wreszcie przestało padać, więc wyciagam aparat. Za p?ł godzinki będziemy wracać do przystani. Nic się nie dzieje. Gość siedzący przede mną zaczyna przysypiać, nie po raz pierwszy zresztą. Nasz przewodnik też już jest delikatnie zrezygnowany. Powinniśmy dawno zakończyc dryf i wr?cić na interesujący odcinek, ale chyba mu się nie chce. Wtedy właśnie następuje potężne branie i king bez gry wstępnej od razu odjeżdża. Najpierw do środka rzeki, a następnie w g?rę. K..., George znowu holuje rybę, albo raczej usiłuje holować. Kiedy ryba jest juz jakieś 100m powyżej nas decydujemy się za nią płynać.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/32.jpg[/img]
    George udaje, że wie co robi, a Josh, że tego nie widzi[/center]
     

     

     
    Powoli zmniejszamy dystans do kinga. Josh instruuje klienta, żeby nie szarpał tak kijem, bo to nic nie pomoże. Ma tylko utrzymywać napięcie. Będziemy płynąć za rybą, aż ta się zmęczy i wtedy będzie nasza. Tak zachowują się tylko duże czawycze, +80lb, czyli Kenai Express. George jednak nie słucha, mieli młynkim non stop, a szczyt?wka wędki tańczy na wszystkie strony. Co chwilę wymieniam z kumplem spojżenia. W końcu plecionka okręca się wok?ł szczytk?wki za drugą przelotką. Josh rzuca się do odplątywania linki. Udaje się odzyskać kontak z rybą, ale tylko na chwilę. Bilans: starcona ryba sezonu i zniszczona wędka. No c?ż, bywa i tak. To koniec rundy pierwszej. Odstawiamy klient?w i wracamy do domu. Chłopacy idą na drzemkę, a ja robię jedzenie i przekładam sprzęt na prywatną ł?dke Erica. Dzięki temu będziemy mogli łowić po 18-stej. Wszystko gotowe, idę budzić resztę. Josh ma już dość, ale polska mafia nie. Motywuję go groźbą spalenia chaty, porwania dziewczyny i pocięcia pewnej części ciała w talarki. Wracamy na wodę.
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/33.jpg[/img]
    Więcej was matka nie miała???[/center]
     

     

    Na przyujściowym odcinku rzeki panuje niebywaly tłok. Wszyscy licza na złapanie ryby wchodzącej podczas przypływu. My odpuszczamy i płyniemy trochę w g?rę. Kingi powinny sie przemieszczać stosunkowo szybko przy wysokiej wodzie, zakładając, że uda im się ominąć siaty na ujściu. Dokonujemy dobrego wyboru. Tłok mniejszy, a ryba bierze. Najpierw kolejno trzy gorbusze przyprawiają mnie o przyspieszoną akcję serca. Josh odpina je w wodzie, szkoda czasu na fotki, a poza tym jeszcze przyjdzie na nie czas. Potem łapiemy tęczaka i dolly varden. Nareszcie następuje wyczekiwane branie i odjazd. Od razu wiemy, że to nie jest olbrzym. Tata stosunkowo szybko doprowadza go do podbieraka, a Josh odpina i wypuszcza. Pomimo nie dużych rozmiar?w ryba sprawia nam dużo radości. Jednak srebrniak to srebrniak.
     

     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/159/34.jpg[/img]
    C&R[/center]
     

     

     

    Zaczyna się ściemniać. Wszystkie ł?dki zapalają ostrzegawcze światła. Piękny widok, kt?rego niestety nie udało mi się uwiecznić. Płyniemy w g?re rzeki. Zostało nam p?ł godziny do zamknięcia sezonu. Jest już zupełnie ciemno. Jesteśmy w miejscu, gdzie głębokość rzeki spada z dw?ch do siedmiu metr?w. W tym dole czawycze zatrzymują się na odpoczynek. Zmieniamy metodę na back-bouncing. Planner board zastępuje 200-300gr ołowiana kulka, a na końcu spin’n’glow z ikrą. Rzucamy pod prąd i trzymamy kije w rękach, a Josh kontroluje powolny spływ ł?dki i ostrzega nas, że brania są bardzo agresywne i trzeba natychmiast mocno zaciąć. Po kr?tkim czasie mamy pierwsze i jedyne branie. King uderza tak mocno, że tata o mało nie wypada za burtę. Z trudem utrzymuje r?wnowagę i zacina. Ryba odjeżdża kilka metr?w i spada. Szkoda... Jest już p?łnoc i musimy kończyć. Było pięknie!
     

     

    [b]Niedziela 1 sierpnia[/b]
     

     

    Odpoczywamy. Nasz gospodarz uśmiechnięty od ucha do ucha. Koniec z pob?dkami o 4 rano. Nareszcie będzie m?gł wozić klient?w na poważne ryby, bo jak m?wi łososie wchodzą do rzeki po to, żeby on m?gł zarobić i jego pstrągi mogły się najeść. Tata bierze się za gotowanie. Przygotowuje gulasz z łosia, kt?ry mamy ze sobą zabrać w g?ry, a na obiad robi steki, oczywiście z łosia. Do tego californijskie cabernet sauvignon i uczta gotowa. Robimy zakupy i pakujemy sprzęt na jutrzejszy wyjazd. Wieczorem siadamy przy piwku i robimy małe podsumowanie. Zdecydowanie pierwszy tydzień należy uznać za udany. Nerki dały nam popalić. Pomimo tego, że metoda połowu jest mało atrakcyjna, to jednak warta poświęcenia, bo ryby są niesamowicie waleczne. Jeśli chodzi o czawycze, to plan minimum został zrealizowany. Kenai River słynie przede wszystkim z dużych king?w, ale ilościowo jest ich mniej niż w innych rzekach Alaski i trzeba mieć świadomość podejmując to wyzwanie, że można zakończyć przygodę z zerowym wynikiem. Mieliśmy przyjemność zapoznać się bliżej z tymi rybami i trzy zapozowały do zdjęcia. Zabrakowało tylko przysłowiowej kropki nad „i” i miałbym fotkę z naprawdę dużym kingiem. Nic to. Najważniejsze, że pozostają wspomnienia, no i zawsze jest pow?d dla kt?rego warto tu wr?cić w lipcu.
     

     
    [b]Lukomat, 2010[/b]
     

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na [url="http://www.jerkbait.pl/forum/index.php?t=msg&th=16225&start=0&"]forum[/url]
     
    [center]
    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="[url="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js"]http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">[/url]
    </script>[/center]

  • Rozmowa z Misako Ishimura, Panią Kapitan drużyny japońskiej. W planie miał to być wywiad, lecz przeistoczył się w długą i pasjonującą rozmowę, stąd zdecydowałem się porzucić konwencję „pytanie – odpowiedź”, i przedstawić to jako luźną wypowiedź Pani Kapitan. Spotkanie to było dla mnie niesłychanym przeżyciem. Mimo tak dużych różnic – zarówno kulturowych, jak i z racji wieku, z zaskoczeniem zobaczyłem bratnią duszę, tak podobnie myślącą i odczuwającą. Piękny przykład tego, że muszkarstwo jest – używając słów Pani Misako – drogą życia, płaszczyzną zrozumienia i budowania przyjaźni i sympatii. Zapraszam do lektury, ukazującej jak nietypowe podejście do naszego hobby posiadali niektórzy z zawodników na MMŚ.







    Flyfishing jako droga życia, kontemplacji, poznania własnej natury


    Łowienie na muchę jest dla mnie sposobem na życie. Poświęcam się mu w całości, podporządkowuję mu większość swoich wyjazdów, większość wolnego czasu. Zarówno samo łowienie, jak i kręcenie much, stały się dla mnie sposobem na odmienienie życia, sposobem poszukiwania mojej natury oraz kontaktu z przyrodą. Ten kontakt jest dla mnie najważniejszy, właśnie dzięki harmonii i nauce obserwacji, będącymi najważniejszymi – moim zdaniem – częściami muszkarstwa, udało mi się przezwyciężyć wiele kulturowych uprzedzeń, nawiązać kontakt z naturą, poczuć rytm, którym tętni natura. Gdy stoję w wodzie z delikatną muchówką, obserwując układ prądów i czując podmuchy wiatru myślę, że przekraczam barierę naszych fizycznych ograniczeń, mogę stać się jednością z nurtem rzeki, jego chłodną wodą, powiewami wiatru, niosącymi w zapachach informacje o odległych wydarzeniach niezwykłej ważności – kwitnących kwiatach i drzewach, palącym się gdzieś daleko ogniu, wszystkich tych niesłychanych spektaklach, które tak często umykają nam w pogoni codziennego życia. Właśnie wejście do wody jest dla mnie okazją do zatrzymania się na chwilę i jasnego spojrzenia na to skąd pochodzę, gdzie się znajduję i dokąd chcę zmierzać. Dzięki temu jestem w stanie odrzucić nakładane nam kalki społecznych zachowań i dostrzec w czystym, słonecznym świetle swoją istotę, moje prawdziwe pragnienia, to czego od życia oczekuję Ja – Misuko, a nie czego od życia powinna oczekiwać pani w moim wieku, czego oczekiwałoby ode mnie społeczeństwo. Dlatego potrafię w czasie trwania takich zawodów (Muchowych Mistrzostw Świata) przerwać łowienie, by poobserwować migrujące w górę rzeki kiełże lub posiedzieć na brzegu i cieszyć się tym, jak woda chłodzi w letnim skwarze, porozmawiać z małym dzieckiem, które z zainteresowaniem mi się przygląda. To właśnie dzieci lubię najbardziej. Nie da się ukryć, że to one są przyszłością, to od nich zależy, czy będziemy się rozwijać, czy też zdegenerujemy się. Dlatego uważam za najważniejszą pracę z dziećmi, poświęcanie im jak najwięcej czasu, ukazywanie piękna natury oraz tego, o czym współczesny człowiek coraz częściej zapomina – że czy chcemy czy nie, jesteśmy częścią natury, to my jesteśmy od niej zależni i to my powinniśmy się do niej dostosować, a nie gwałtem zmuszać naturę do dostosowania się do naszych planów.


    To od tego, czy uda się nam zafascynować młodych ludzi zależy, czy nasze hobby będzie się rozwijać, czy będziemy mieć czyste rzeki, czy też będziemy nadal topić się w ściekach bezradnie oglądając zagładę wód – zapominając o tym, że to one są nośnikiem życia, że bez nich nie byłoby życia na naszej planecie. Dlatego uważam, że zatruwanie wody jest okropną zbrodnią, nie możemy pozwalać na zagładę tego żywiołu.







    Co do samych zawodów – przyznam się, że nie znoszę startów w zawodach, atmosfery wyścigu, bezrefleksyjnego łowienia rybek na czas. Pytanie oczywiście: po co w takim razie przyjeżdżam? Uważam, że takie mistrzostwa są doskonałą okazją do poznania nowych ludzi i interesujących spotkań – sam popatrz na nas, ile już czasu rozmawiamy w hotelowym holu. Takim zawodom zawsze towarzyszą sympozja, wykłady, wiele możliwości wymiany spostrzeżeń i poglądów. Na takich zawodach ryby łowię głównie dla publiczności, cieszy mnie ich radość, gdy złowię jakąś, ale też olbrzymią przyjemność sprawiło mi złowienie na tych zawodach lipienia. Do tej pory udało mi się to tylko raz – w Czechach, ale tamta ryba nie mogła się kolorystycznie równać sanowemu lipieniowi. Złowienie tej ryby było dla mnie przeżyciem czysto estetycznym, nie wiem, czy do tej pory złowiłam tak pięknie wybarwioną rybę. W takich momentach wydaje się, że czas zastyga na krótko, ilość obserwacji w tak krótkim czasie jest olbrzymia – kształt ryby, jej kolor, woda, wiatr, wszystko to zapada we mnie bardzo głęboko, to jest właśnie moment najczystszej komunikacji z naturą.





    Co do muszkarstwa w Japonii – jest bardzo wiele różnic w stosunku do Europy. Z jednej strony ma historyczne korzenie w naszej kulturze. Z drugiej zaś, od pewnego czasu widzę spory rozkwit tej dziedziny łowienia, szczególnie wśród ludzi młodych i w średnim wieku. Wędkarstwo było zawsze bardzo popularne w Japonii, ale teraz zwiększa się z roku na rok popularność muszkarstwa, jako łowienia bardzo zrelaksowanego, bez zbędnych ciśnień i parć na wynik. Stąd jego olbrzymia popularność wśród pracowników biurowych, zwykle pracujących w bardzo sztucznym, nienaturalnym środowisku miejskim, w bardzo stresujących zawodach. Jest to dla nich sposób na „zresetowanie się”, odnowienie zapasów energii, a wręcz sposób na zachowanie zdrowia psychicznego. Bardzo często jest to też sport rodzinny, sposób na tworzenie więzi, wspólne spędzanie wolnego czasu. Sama doskonale pamiętam wyjazdy wędkarskie z moim ojcem. Na co dzień był bardzo sztywnym, skrywającym uczucia i emocje człowiekiem, bardzo słabo go znałam. Otwierał się jedynie na wyjazdach. Opowiadał o swojej młodości w czasie wojny, spędzonej z powodu nalotów amerykańskich na miasta na prowincji, gdzie jako ewakuowane z Osaki dziecko spędzał czas na rybach. Dzięki naszym wspólnym wyjazdom mogłam poznać choć trochę tego skrytego i samotnego człowieka. Myślę, że nasze wspólne przebywanie poza ścisłym reżimem życia rodzinnego sprawiało mu wiele przyjemności – mógł w pełni być sobą.





    Moja przygoda z muchą zaczęła się, gdy byłam dzieckiem – złowiłam swojego pierwszego pstrąga-źródlaka i piękno tej ryby spowodowało, że zupełnie przepadłam w muszkarstwie. Później wyjechałam do USA, gdzie mieszkam obecnie razem z mężem, który jest flytierem. Instruktorką rzutów była moja dobra znajoma – Joanne Wulff, to od niej nauczyłam się właściwego moim zdaniem podejścia do muszkarstwa, nauczyłam się ekspresji mojej osoby zarówno w rzutach, jak i we flytyingu. Razem z mężem wiążemy muchy, ale na ogół pozwalamy sobie na zupełną improwizację, jak to określamy - „jazz flytying”. Zresztą – nie uważasz, że flyfishing jest bardzo podobny do muzyki jazzowej? Z jednej strony określone reguły, z drugiej zaś pełna improwizacja. Szkoda jedynie, że w pogoni za wynikiem zapominamy o sztuce ekspresji samego siebie, tracimy z oczu ważną część muszkarstwa skupiając się jedynie na wyniku – złowionej rybie. To zupełnie, jakby w całym życiu liczyła się jedynie śmierć, całą resztę odrzucamy, pomijamy.





    Co do poruszonego wątku tradycji i historii łowienia na muchę w Japonii – ciężko opisać dokładnie ten temat w tak krótkiej rozmowie, prawidłowe przedstawienie zajęłoby nam pewnie kilka dni. W skrócie to było tak. Po czasie wielu konfliktów walczących rodów, zapanował szogun i nastała era Edo, czas względnego spokoju. I pojawił się problem – co zrobić z dość sporą ilością samurajów, kiedyś potrzebnych przy każdym rodzie do obrony przed innymi, teraz nudzących się niemiłosiernie, powodujących sprzeczki i draki. Dodatkowo tracących na znaczeniu, a nadal świetnie wyszkolonych i zorganizowanych. Szogun poczuł się bardzo zagrożony przez nich, więc... wysłał ich na ryby. Każdego dnia, każdy z samurajów musiał rankiem isć na piechotę na ryby, łowić je przez cały dzień i wracać na noc do zamku. Brzmi łatwo, ale trzeba pamiętać, że zamki znajdowały się na wzgórzach, w dość sporej odległości od wody, więc chcąc nie chcąc, każdy z rycerzy musiał codziennie przebyć dość sporą odległość na piechotę, co bardzo dobrze wpływało na ich kondycję. Również cierpliwość i wytrwałość przechodziły na rybach mocną próbę. Tu od razu zaznaczę – w Europie bardzo popularny jest pogląd, że te łowy nazywały się TENKARA. Nic bardziej mylnego. Tenkara to był sposób łowienia – zdobywania pożywienia. Pojawił się razem z rozpowszechnieniem pielgrzymek w wysokie rejony górskie, uważane za święte miejsca. Zaczęły powstawać schroniska dla podróżnych, w których zatrzymywali się coraz bogatsi i bardziej wymagający pielgrzymi. Im nie wystarczało proste jedzenie – stąd też pojawiło się zapotrzebowanie na ryby z górskich strumieni i pojawiła się metoda łowienia na szybkich rzekach, na bardzo „niestaranne”, obfite muchy, nazywane Kebari. Nie posiadały one nazw własnych, jak mówiłam były dość niestaranne, gdyż na szybko płynącej wodzie nie miało to aż takiego znaczenia, bardziej liczyła się ich sylwetka i kształt, ryby nie miały czasu by wybrzydzać. Przypominało to łowienie na nimfę, a wędka okazała się bardzo selektywnym narzędziem połowu, umożliwiającym trwanie dobrej populacji ryb, w przeciwieństwie np. do trucizn, które wpływały na wszystkie ryby. Ale jako, że łowiono na szybkiej wodzie, dopracowanie much nie miało takiego znaczenia, pamiętajmy też, że łowili w ten sposób prości ludzie – wieśniacy z okolicznych wsi. Zwykle posługiwali się dość długą wędką z bambusa wyciętą po drodze nad wodę i linką plecioną z końskiego włosia.





    Wracając do samurajów – oni łowili rybę AYU, w wolno płynących rzekach. Ta metoda nazywała się Ayuzuri, bądź też Dobzuri, choć ze względu na to, że powstała w rejonie Kaga, nazywana była też Kaga Bakuru. Ten sposób łowienia wymagał wiele skupienia i koncentracji, ale również doskonalenia techniki, widzimy więc, jak mądra była decyzja o wysłaniu wojowników do tego zajęcia. Łowienie było zupełnie inne – muchy były bardzo dopracowane, gdyż ryby miały sporo czasu, by im się przyjrzeć; każdy samuraj starał się rozwinąć własny styl kręcenia much. Dość szybko liczba rozpoznawalnych twórców wzrosła do ponad 500, powodując wydanie edyktu, na mocy którego, aby uzyskać prawa do wiązania komercyjnego i sprzedaży much na AYU, trzeba było terminować przynajmniej 5 lat! Ośrodkami produkującymi muchy stały się Kaga i Banshu.

    Wtedy też powstał japoński rodbuilding, którego bogata tradycja jest kontynuowana do dzisiaj. Samuraje byli perfekcjonistami, ale też gadżeciarzami, uwielbiali piękne przedmioty – stąd gotowi byli wiele zapłacić za swe miecze. Dość szybko zaczęli poszukiwać kogoś mogącego zaoferować coś więcej niż bambusowy kij wycięty z nadrzecznych zarośli. O dziwo, pierwsi swe usługi zaoferowali rzemieślnicy trudniący się wyrobem fletów, stąd też dość charakterystyczny, bardzo ornamentowy styl japońskiego wzornictwa w rodbuildingu. Dość szybko na rynku pojawili się również producenci strzał, też posiadający odpowiednie metody do wydrążenia długich bambusowych prętów.

    Właśnie, jak wyglądał taki zestaw? Składał się z długiej, około 12-16-stopowej jednoczęściowej wędki (z jednego kawałka bambusa). Była ona wydrążona w środku, by zmniejszyć wagę oraz w późniejszych czasach bogato zdobiona przy rękojeści. Do tego jedwabna linka i bardzo drobne muchy, bo AYU ma malutki pyszczek, jest dość małą rybą. Tak więc widzimy, że były spore różnice w sprzęcie pomiędzy TENKARA a AYUZURI. Technika łowienia przypominała coś między łowieniem na mokrą muchę a na emergery, była bardzo wymagająca jeśli chodzi o operowanie tak długim wędziskiem i wyjątkowo mądre i ostrożne ryby.





    Chciałabym jeszcze dodać kilka ciekawostek. Często łowiono AYU na żywca (jednak samuraje łowili tylko na muchy), wykorzystując jego terytorialność. Po złowieniu pierwszego AYU wpuszczano go do wody w uprzęży z haczykami sterczącymi na zewnątrz, przepuszczano go na stanowiskach innych ryb, które atakując i przeganiając intruza, często nadziewały się na haki.

    Kolejna ciekawostka związana jest z Cesarzem. Był on bogiem, najdoskonalszą istotą na świecie, więc spożywać mógł jedynie szlachetne, doskonałe pokarmy, a za takie uważany był również AYU. Ale AYU złowiony na hak był poraniony, więc doskonały nie był. Dlatego w prefekturze Giffu, w rodzinie Uszi rozpoczęto połowy AYU używając tresowanych kormoranów, z pętlami z łodyg ryżowych na szyjach. Kormorany łowiły ryby, ale nie będąc w stanie ich przełknąć oddawały je rybakowi, te które nie były w żaden sposób zranione i uszkodzone wędrowały na cesarski stół. Rodzina Uszi miała wyłączność w zaopatrywaniu cesarskiego dworu, tradycja przechodziła z ojca na najstarszego syna i jest kultywowana do dzisiaj, choć ryby nie są już łowione dla Cesarza, a dla turystów.


    Tradycja produkowania much, wędek, ale też i kołowrotków jest w Japonii podtrzymywana, wielu wędkarzy łowi wyłącznie na swój sprzęt, produkcję zaczynając od wybrania ziemi i gatunku bambusa na blank, przez hodowlę rośliny, zebranie w odpowiednim momencie, wybór odpowiedniej łodygi a później jej obróbkę. Sami też zaplatają plecionki z jedwabiu, niektórzy nawet sami wykuwają haki! Także widzimy, że jest sporo różnic między europejskim a japońskim podejściem do wędkarstwa.

    Chciałabym skorzystać z okazji i serdecznie pozdrowić czytelników „Sztuki Łowienia”. Mam nadzieję, że będziecie w sobie rozwijać tę pasję i znajdziecie chwilę, by zatrzymać się w biegu, przyjrzeć otoczeniu, posłuchać szmeru wody, szeptu wiatru i... własnych pragnień.

     

    Wywiad przeprowadził Kuba Standera (standerus), 2010



    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

  • Trolling prosty jak drut?

    Przez admin, w Techniki połowu,

    1. Tytułem wstępu, czyli co ty … wiesz o trollowaniu.

    Bohater popularnego filmu rzekł kiedyś ustami Bogusława Lindy: „Co ty, k…a, wiesz o zabijaniu!”. Sam pewnie za wiele o tym nie wiedział, ale oponent, do którego przemawiał, najwyraźniej wiedział jeszcze mniej. Ta pamiętna, choć dość prosta – żeby nie powiedzieć: prostacka – sentencja, nieco tylko sparafrazowana, mogłaby zostać wygłoszona przez wielu adeptów trollingu, którzy liznęli już odrobinę trollingowej wiedzy – do pozostałej części braci wędkarskiej. I pewnie byłaby tak samo prawdziwa. Sam bym tak stwierdził jakiś czas temu, ale że na ostatnim wyjeździe wędkarskim ryby znowu (psiakrew!) dały mi lekcję pokory, zamilczę politycznie. Trochę jednak musze się wychylić: osiągnąłem już taki poziom świadomości, że śmiem twierdzić, że stan wiedzy o trollingu przeciętnego polskiego wędkarza nie wykracza poza podstawy; podobnie praktyka. Wokół tak zwanej „dorożki” narosło wiele mitów i legend, przeważnie szkodliwych i krzywdzących. Nic dziwnego. Przez lata PRL-u była to działalność zakazana i występna. Jednocześnie usankcjonowano absurdalnie wysokie limity połowu ryb drapieżnych (dla tych, którzy nie pamiętają: szczupak, sandacz, boleń – 4 sztuki). W cywilizowanych krajach trolling rozwijał się w tym czasie bez przeszkód. W Polsce po okresie niebytu wrócił na chwilę do łask (choć może to za dużo powiedziane), aby znów zostać wyklętym przez wszystkowiedzących związkowych leśnych dziadków, jako uciążliwy dla postronnych wędkarzy i zbyt skuteczny na nasze jałowe wody. Bo to prawda – trolling jest skuteczny. Jak krojenie kotleta schabowego nożem, a nie łyżką. Czy należałoby zatem zakazać używania noży?! To przecież nasza decyzja, czy rzeczonego schabowego zjemy sami, czy rzucimy go psu. Skuteczność metody nie oznacza, że musimy tłuc po głowie wszystko, co wydrzemy z wody, w tym okazowe egzemplarze ryb drapieżnych. Niestety, takie myślenie dominuje wśród polskiej społeczności wędkarskiej, a przepisy o limitach sprzyjają wyrybianiu wód.





    „Polski” trolling też może być skuteczny



    Dlaczego twierdzę, że polski trolling tkwi w powijakach? Przecież na niektórych wodach jest dopuszczony i cieszy się sporym zainteresowaniem, ba, jest stosowany z sukcesami. Wystarczy jednak przejrzeć kilka internetowych stron o trollingu, żeby stwierdzić, że „cywilizowane” wędkarstwo jest już o lata świetlne przed nami (przepraszam za uogólnienie, nieliczne wyjątki tylko potwierdzają regułę). Daleko na horyzoncie nie jesteśmy w stanie nawet dojrzeć trollingowej czołówki, nie mówiąc już o jej dogonieniu. Moje obserwacje znad wody wskazują na to, że uparcie, kurczowo trzymamy się łowienia z ręki, do downriggera choćby podchodząc cały czas jak pies do jeża. Znacznie nas to ogranicza, a w pewnych sytuacjach stajemy się całkowicie bezradni. Egzotyczne terminy, takie jak: planerboard, sideplaner, czy dipsy diver zapewne nie mówią większości wędkarskiej braci kompletnie nic. I tu – o ironio – muszę przyznać, że nie mam ani ambicji, ani możliwości (przynajmniej na razie) przybliżenia Wam praktycznego zastosowania bardziej skomplikowanych form trollingu. Ale mam nadzieję, że prędzej czy później będę mógł sobie na to pozwolić, bez narażenia się na zarzut teoretyzowania. Tymczasem jednak chciałbym się skoncentrować na zaprezentowaniu niektórych moich trollingowych doświadczeń i przemyśleń, do czego skłoniły mnie ostatnie dwie wyprawy wędkarskie.

     




    2. Prawo do głoszenia prawd objawionych - jak pozjadałem wszystkie rozumy

    Moja przygoda z trollingiem rozpoczęła się kilka lat temu, kiedy kupiłem silnik zaburtowy Suzuki DT5. Nawiasem mówiąc do dziś służy mi wiernie, choć to dwusuw i, według prognoz sceptyków-teoretyków, powinien już dawno wyzionąć ducha. Wybaczam mu jego humory i złośliwości, bo mimo wszystko dzielnie pchał moje pływadła po rzekach, jeziorach i zbiornikach zaporowych. Mijały lata, uczyłem się i wody, i metody, złowiłem nawet kilka ryb, w tym niektóre przyzwoitych rozmiarów. Kierując się względami praktycznymi, upodobałem sobie szczupaki, gdyż ryby te dawały się w miarę regularnie łowić. Czasem nastawiałem się na sandacze i sumy, a także na okonie – bywało, że z sukcesami. Jednak to zębate stały się głównym celem moich polowań, a pozostałe gatunki nie wyszły poza status przerywnika i urozmaicenia. Z czasem mój trolling stawał się co raz bardziej skuteczny, szczególnie jeżeli chodzi o większe ryby. Wpływała na to znajomość wody i regularne nad nią przebywanie. To uśpiło moją czujność i ani się obejrzałem, a już tkwiłem po uszy w g…, o przepraszam, w schemacie.




    Uroki schematycznego łowienia: jedynie słuszna przynęta, jezioro „pod domem”



    Na szczęście po latach umysłowego gnuśnienia zostałem wytrącony z równowagi. Można powiedzieć, że po stoczeniu się po równi pochyłej (bo wiadomo, że kto nie idzie naprzód, ten się cofa), wpadłem w ocean trollingowej różnorodności, smaczków, niuansów, a – przede wszystkim – nowych możliwości. Dwie wyprawy trollingowe do Skandynawii sprawiły, że zrozumiałem, że na Perchu Salmo i Karasiu Jaxona świat się nie kończy. Choć z tym drugim byłbym jednak ostrożny – mam dziwne wrażenie, graniczące z pewnością, że – po zastosowaniu lekkiego downriggera – Karaś obsłuży mi 90% szczupakowych łowów. Ale nie uprzedzajmy biegu tej gawędy. Wróćmy do rzeczy: w tym roku w ciągu łącznie kilkunastu dni złowiłem na trolling więcej ryb, w tym prawdziwie ładnych szczupaków, niż wciągu ostatnich kilku lat. Skandynawskie jeziora stanowiły kapitalny poligon doświadczalny. Mogłem szaleć z rodzajami stosowanych przynęt i potwierdzać lub negować ich skuteczność. Mogłem do woli kombinować ze sposobem i głębokością prowadzenia, z szybkością i wielkością, eksperymentować z kolorami i rodzajem pracy. Te niespełna dwa tygodnie, upakowane doświadczeniami do bólu głowy, w połączeniu z latami rzetelnej praktyki sprawiły, że nagle mnie oświeciło. Dowiedziałem się, że (prawie) nic nie wiem. Wytrącenie z wygodnego błogostanu może i było bolesne, ale bez wątpienia wyciągnąłem wnioski. Uświadomienie sobie stopnia własnej niewiedzy jest pierwszym krokiem do pełniejszego poznania. Co jednak zrobić, jak już się zdało sobie sprawę z własnych niedostatków? Można się poddać i niczego nie zmieniać albo zacząć uczyć się świadomie.




    Skok na głęboką wodę – pontonem w nieznane



    3. To jak łowić, do cholery?

    Złośliwiec odpowie – tak, żeby złowić. I wcale nie potwierdzi w ten sposób reguły, że „nie ma głupich pytań, tylko głupie odpowiedzi”. Będzie miał sporo racji.


    Jeżeli świadome uczenie się ma być efektywne, to – po pierwsze – w wodzie, w której łowimy, muszą być ryby, tzn. musi ich być na tyle dużo, żeby dawały się łowić regularnie i nie w sposób przypadkowy. Niby proste, ale nie dla wszystkich. Pozwólcie, że rozwinę tą myśl. Wiele razy pływając po wodach naszego kryształowego Zalewu Zegrzyńskiego bez jednego nawet skubnięcia, z czystym sumieniem zwijałem sprzęt i spływałem do przystani – „bo ryba nie brała”. Doświadczenia z zimnych jezior północy wskazują, jak bardzo na wyrost się rozgrzeszałem. Otóż, moim zdaniem, w normalnych warunkach ryby nie mogą nie brać całkowicie. Mogą oczywiście brać lepiej lub gorzej, ale – prawie na pewno – nie wcale. Połowy na zasobnych w ryby łowiskach w skrajnie różnych warunkach pogodowych i o różnych porach dnia wskazują na to, że czynniki atmosferyczne wpływają na żerowanie, ale go nie wykluczają. Być może będziemy mieli problem z dopasowaniem rodzaju i akcji przynęty, czy z dotarciem nią do ryb, które się pochowały gdzie… raki zimują. Ale to nie oznacza, że wszystkie ryby danego dnia są nie do złowienia. Pod warunkiem, że są w wodzie.



    W rybnej wodzie łowi się w każdą pogodę



    Po drugie, kiedy już złowimy rybę, następuje kluczowy moment – moment refleksji. Poważnie, nie wygłupiam się. Najważniejsze jest udzielenie sobie wiarygodnej odpowiedzi na pytanie; „dlaczego ryba wzięła?”. Wbrew pozorom nie jest to takie proste. Czy był to efekt konsekwentnego pływania, bez zmiany taktyki i napłynięcia na rybę? Czy może coś zmieniliśmy (przynętę, tempo, głębokość, etc.). A może trafiliśmy na genialną miejscówkę, w której jest taka koncentracja drapieżników, że biorą na wszystko i wszędzie (zdarza się). Tu dochodzimy bardzo ważnego pojęcia, bez którego świadome uczenie się jest niemożliwe: informacja zwrotna. Uzyskać ją możemy dopiero po złowieniu ryby i to tylko wtedy, kiedy zmusimy się do wnikliwej analizy warunków połowu. Dlatego na jałowych zbiornikach uczenie się jest takie długie i trudne. Dodatkowo zwróćcie uwagę na to, że informacje uzyskiwane „z drugiej ręki” nigdy nie będą miarodajne. Nawet kolega po kiju, który poinformuje nas, na co brały, prawie na pewno pominie (świadomie, bądź nie) kilka istotnych czynników, które decydowały o sukcesie lub porażce.


    Róbmy wszystko, aby ułatwić sobie pozyskiwanie wartościowej informacji zwrotnej. W dobie upowszechnienia się zdobyczy techniki używanie przez wędkarzy echosondy i GPS-u nie jest niczym nadzwyczajnym; można powiedzieć, że stało się to dobrym standardem. Mimo to podkreślę znaczenie danych, odczytywanych za pomocą tych urządzeń. Trollingując warto regularnie zwracać uwagę na temperaturę i głębokość wody, ukształtowanie i rodzaj (materiał) dna, tak aby mieć plastyczne wyobrażenie o jego wyglądzie. Umożliwi to umiejscowienie brania w konkretnej lokalizacji (blat, górka, uskok, etc.). Natomiast GPS służy mi do określania prędkości trollingu (do czego wrócę w dalszej części artykułu) oraz śledzenia zmian ciśnienia atmosferycznego. Należy jednak uważać z pochopnym wyciąganiem wniosków na temat wpływu ciśnienia na żerowanie ryb. Tylko kilkudniowa analiza jego spadków i wzrostów pozwoli trafnie określić stopień aktywności ryb oraz ich migrację w jeziorze. Bo według mnie są one mocno powiązane ze wskazaniami barometru.



    Nowoczesność w służbie skuteczności. Luksus, czy standard?



    Żadna wiedza teoretyczna nie zastąpi obserwacji i myślenia nad wodą. Dlatego nie zamierzam tworzyć uniwersalnych recept na złowienie ryby. Mimo to pokuszę się o zwrócenie uwagi na szereg elementów, bardzo istotnych dla trollingowców, ale nie tylko dla nich. Do lektury zachęcam szczególnie tych kolegów po kiju, którzy uważają, że wystarczy „wrzucić i płynąć”. Zdaję sobie sprawę z tego, że (przynajmniej) za niektóre tezy zostanę być może odsądzony od czci i wiary, obdarty ze skóry żywcem, połamany kołem, poćwiartowany i spalony na stosie, ale niech tam – zaryzykuję. Moim celem jest przede wszystkim pokazanie ile elementów (a i tak pewnie niektóre pominę) składa się na trollingowe układankę. Celowo daruję Wam kwestie sprzętowe, aby uniknąć wywodów o wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkiej Nocy: hot-shoty vs kluski, długie vs krótkie, korby vs multiplikatory, plecionka vs żyłka. Jak dla mnie, to kwestia wtórna – de gustibus. O klasie sprzętu trollingowego napisano już wiele; od siebie dodam tylko, że po prostu powinien być wystarczająco mocny i poręczny. Choć dla każdego będzie to oznaczać co innego.

     

    4. Twarde vs miękkie

    Rodzaj przynęty, a co za tym idzie, charakter jej pracy, to oczywiście kwestia bardzo istotna, choć może nie najważniejsza. W trollingu możemy używać różnych typów przynęt, m.in.: woblerów, gum, wahadłówek, a nawet obrotówek. Osobiście bardzo rzadko używam w trollingu gum i wahadłówek, ale będę starał się to zmienić. Lwia część mojego łowienia to woblery i od niedawna wielkie obrotówki. Mam wrażenie, że skuteczność stosowanej przynęty w dużej mierze zależy od aktywności żerowej szczupaków. Czy jednak jest z nią powiązana wprost, czy tylko pośrednio? Już wyjaśniam, o co chodzi. W czerwcu bieżącego roku trafiliśmy na dzień bardzo intensywnego żerowania szczupaków. Ryby brały prawie wyłącznie na obrotówki, które z racji swojej konstrukcji pracowały agresywnie i płytko pod powierzchnią wody. Nie jestem do końca przekonany, czy była to kwestia tego, że szczupaki żerowały po powierzchnią, czy też podnosiły się do przynęty z typowej dla siebie głębokości. Przy pierwszej ewentualności związek przynęty z wynikami był jedynie pośredni, ponieważ wszystkie woblery, których tego dnia używaliśmy, pracowałyby głębiej, pod rybami, co, jak wiadomo, nie sprzyja skuteczności w łowieniu szczupaków. Sprawa być może wyjaśniłaby się, gdybyśmy zastosowali wtedy woblery bardzo płytko schodzące. Jeżeli natomiast ryby podnosiły się do obrotówek z większej głębokości, a na inne przynęty nie reagowały, skuteczność była bezpośrednio związana z agresywną pracą. Ktoś może spytać, jakie to ma znaczenie? Otóż ma. Jeżeli względna skuteczność obrotówki ma charakter uniwersalny, to kluczową kwestią będzie dotarcie z nią w rejon żerowania. Zastosowanie jej na downriggerze, gdy ryby stoją nisko, w głębokich miejscach, może być strzałem w dziesiątkę, kiedy inne przynęty nie zdają egzaminu.



    „Obrotówkowy”, żerujący szczupak



    Generalnie jednak uważam, że agresywnie pracujące „helikoptery” są przynętami na aktywne ryby, co nie znaczy, że tak jest zawsze i wszędzie. Zdecydowanie większy problem mam z klasyfikacja woblerów. Wnioski, płynące z moich doświadczeń nie są jednoznaczne. Łowiłem skutecznie na agresywnie pracujące woblery w okresie szału żerowego i w okresie prawie zupełnego zaniku aktywności ryb. Łowiłem także kolejno na woblery pracujące „sumowo”, na lusterkujące wabiki i na „szczupakowo” kolebiące się deski – z podobnymi wynikami. Nie jest dla mnie do końca jasne, czy słabo żerującego szczupaka należy pobudzić do ataku delikatnym bodźcem, czy też dać mu solidnego „kopa na rozruch”. Myślę, że nie ma innego wyjścia, jak tylko próbować na zasadzie kontrastu trollować zróżnicowanymi przynętami, o różnej wielkości, kształcie i charakterze pracy, najlepiej – o ile to możliwe – jednocześnie. Woblery to moje ulubione przynęty – ze względu na formę, akcję i wszechstronną skuteczność. Myślę, że są to wabiki, którym trzeba dać szansę o każdej porze roku i w każdych warunkach. Trudno mi jest określić konkretny kanon typowego woblera szczupakowego. Jeżeli jednak musiałbym to zrobić, byłaby to przynęta co najmniej średniej wielkości, o pracy niekoniecznie agresywnej, ale dobrze wyczuwalnej na wędce i zdecydowanie pobudzającej linię boczną drapieżnika. Dzisiejszy rynek przynęt oferuje dużą różnorodność marek i modeli (choć niektóre egzemplarze nadal trzeba kupować za granicą), więc każdy wędkarz trollingowy z łatwością znajdzie w tej ofercie wabiki o potwierdzonej skuteczności. Przyznam szczerze, że nie sięgałem do tej pory po produkcję niskonakładową, czy typu hand made. Z jednej strony, ponieważ cenię sobie trwałość i powtarzalność wytworów masowej produkcji. Z drugiej – mam wrażenie, że rodzimi wytwórcy (i nie tylko oni) zapomnieli o polskim rynku trollingowym, koncentrując się na ofercie „rzecznej” (pstrągowej, trociowej, boleniowej, kleniowo-jaziowej,etc.).




    Przy odrobinie wiary w sukces chińska masówka potrafi przynieść piękne ryby



    Jeżeli chodzi o gumy, bazuję na zbyt małej próbie, żeby wyciągnąć wnioski. Podejrzewam jednak, że zastosowanie przynęt o „anemicznej” pracy może być receptą na słabe żerowanie szczupaka. Wskazują na to wyniki łowienia na gumę podawaną z rzutu, kiedy trolling okazywał się mało skuteczny. Jednak także nie mam pewności, czy jest to związane z jej pracą i prezentacją przynęty, czy też z możliwością podania gumy w strefę przebywania ryby. Przykład: w trakcie wrześniowej wyprawy mieliśmy spore problemy ze złowieniem ryby inaczej niż na trolling i to na wodzie nie płytszej niż 5-6 metrów. Po powrocie do domu doszła do mnie elektryzująca wiadomość, że ekipa, przebywająca na jeziorze w tym samym czasie, łowiła z rzutu bardzo duże szczupaki na gumę na wodzie, której całkowita głębokość nie przekraczała 2-3 metrów. Nie była to raczej kwestia odkrycia fenomenalnej miejscówki, ponieważ my również obławialiśmy ją nieco wcześniej z rzutu – ale twardymi przynętami. Bez specjalnych rezultatów. Podobnie wyglądały nasze doświadczenia z czerwca i września. Przy krańcowo słabym żerowaniu największe ryby trafiały się na gumę z rzutu. Chociaż ciężko mi sformułować jednoznaczną odpowiedź, mam jednak wrażenie, że zastosowanie w trollingu gum, przy równoczesnym zmniejszeniu prędkości może skutkować zwiększeniem liczby brań, kiedy twarde przynęty okazują się mało skuteczne.




    Listopad 2009: łowienie z rzutu vs. trolling – 5:0



    5. Cztery kolory na szczupaki

    Trudno przecenić rolę linii bocznej ryb drapieżnych w lokalizowaniu potencjalnych ofiar. Ale szczupaki mają także bez wątpienia dobry wzrok. Nie zamierzam tego udowadniać, a zainteresowanych odsyłam do literatury fachowej, która problem omawia bardzo obszernie. Znaczna część wędkarzy przypisuje kolorom przynęt na szczupaki wręcz magiczne właściwości, twierdząc, że w danych warunkach na danej wodzie sprawdza się tylko jeden kolor i żaden inny, a jakiekolwiek wariacje na temat ubarwienia przynęty skutkują zanikiem brań. To właśnie błąd wnioskowania: na podstawie zbyt małej próby lub źle interpretowanej informacji zwrotnej. Producenci przynęt wczuwają się w ten klimat, produkując przynęty w dziesiątkach barw i odcieni. Wizyta w dobrze zaopatrzonym sklepie wędkarskim może przyprawić o zawrót głowy. Wędkarz wchodzi do sklepu, zachłystuje się ze szczęścia od tej obfitości, a potem… ręce mu opadają i nie wie co kupić, albo kupuje tą samą przynętę w dziesięciu wersjach kolorystycznych. Ewentualnie niesiony siłą wędkarskiej legendy lub własnych (często niemiarodajnych) doświadczeń kupuje wabik w jedynym właściwym malowaniu, po cichu mając nadzieję, że będzie skuteczny zawsze i wszędzie.


    Dwa wyżej wymienione podejścia skutkują albo puchnięciem pudełek z przynętami do monstrualnych rozmiarów, albo bardzo monotonną ich zawartością. Osobiście na własny użytek wykorzystuję obecnie dwa, maksymalnie cztery kolory, które szczupak z pewnością rozróżnia: jasne i ciemne, ewentualnie naturalne (stonowane) i nienaturalne (kontrastowe i jaskrawe). Jest to oczywiście spore uproszczenie, bo biały wobler będzie bez wątpienia typem „jasnym” ale trudno powiedzieć, żeby był „naturalny”, choć z pewnością będzie bardziej naturalny niż np. jaskrawa żółta „żarówa”. Ekstremalnie ciemny wobler (np. czarny Dorado) również nie będzie „naturalny”. Zatem podtypów w ramach ww. kolorów można by wyróżnić więcej. Trzymam się jednak takiej zasady, aby w ramach jednej przynęty, w pudełku posiadać dwie-trzy wersje kolorystyczne: naturalną jasną, naturalną ciemną i – rzadziej – kontrastową lub jaskrawą. Na wody, które dobrze znam, zabieram czasem tylko jedną wersję kolorystyczną – naturalną. Bo według moich doświadczeń przeważnie nie ma żadnego znaczenia, czy zaserwuję zębatym moją ulubioną przynętę w kolorze „okoń”, „karaś”, „płotka”, czy „pstrąg”. Ważne, że są to jasne kolory naturalne, na które szczupak świetnie reaguje.



    Żywy dowód skuteczności naturalnych barw



    Mamy już orientacyjną typologię ubarwienia przynęt, ale nie wiemy, jakie kiedy stosować. Nie zaryzykuje tworzenia zamkniętego kodeksu przypadków typu: jasne – przy chmurach, jaskrawe – przy „lampie”, naturalne – przy słabym żerowaniu, kontrastowe – kiedy „gryzą”, etc... Z pewnością czytelnicy znaleźliby 1000 przykładów przeczących „prawdom objawionym” i mieliby rację. Sam łowiłem w danym dniu szczupaki na przynęty o skrajnie różnej kolorystyce (np. jasne vs. ciemne, naturalne vs. kontrastowe). Na przykład w czasie, kiedy ryby wykazywały umiarkowaną aktywność, równie chętnie atakowały Rapalę DT 16 w kolorze Perch, co Blue Shad. Nie gardziły również 9 calową „klepką” w kolorze białym holo. Innego dnia łowiliśmy równo na Karasie w kolorze „okoń” i na tzw. „lepperki” lub, jak kto woli, „teraz Polska”. Jak widać była to spora rozpiętość barw, nie mówiąc już o charakterze pracy (w przypadku „klepki” i DT). Jednak pewne prawidłowości jestem w stanie wyodrębnić. Na własny użytek przyjąłem, że w wodach o normalnym (czytaj: obfitym) rybostanie relatywnie skuteczniejsze są przynęty w kolorach naturalnych. W naszych jałowych warunkach relatywnie częściej sięgam po przynęty kontrastowe lub w mocno nienaturalnych barwach. Być może nasze zębate niedobitki, którym opatrzyła się większość przynęt potrzebują specjalnego bodźca, żeby się ruszyć. Za to niezależnie od zasobności wód nie stronię od woblerów z holograficzną „łuską”, wręcz przeciwnie, uważam je za bardzo skuteczne. Takie malowanie jest stosowane przez uznanych producentów, np.: Yo-Zuri, czy Musky Mania. Niektórzy wytwórcy rodzimi (Salmo) i zagraniczni (Rapala) podchodzą do tematu z dużą rezerwą, nieśmiało wypuszczając na rynek nieliczne rodzynki. Wygląda to trochę tak, jakby bali się, że narobią sobie „obciachu”. Fakt, może to i wygląda tandetnie, ale ważne jest jak łowi. Próby łamania schematu są – moim zdaniem – bardzo udane, jak np. X-Rap Magnum Series. Ostatnią zasadą, do której stosuję się zawsze i wszędzie (co nie znaczy, że od niej nie odstępuję) jest stosowanie przynęt o jasnych barwach na przełomie dnia i nocy. Zarówno o świcie, jak i o zmierzchu stopień prześwietlenia wody jest niewielki, a promienie Słońca wchodzą w wodę pod bardzo małym kątem. Warto sobie trochę pomóc i zastosować przynętę, która w takich warunkach „objawi” się drapieżnikowi jako nagły, wyraźny rozbłysk i wywoła u niego odruch ataku.



    „Lepperka”, „teraz Polska”, „czerwony kapturek”… zabójczo skuteczny „hologram”



    6. Rozmiar ma znaczenie?

    Oto jest pytanie! A udzielenie odpowiedzi wymaga trochę odwagi. Swego czasu toczyła się na jerkbait.pl bardzo ciekawa dyskusja na temat wielkości przynęt. Z tego, co pamiętam, generalna konkluzja była taka, że trudno rozpatrywać aspekt wielkości przynęty w oderwaniu od warunków połowu, tj. takich czynników jak wielkość wody, na której łowimy, sposób żerowania drapieżników (tj. na czym konkretnie żerują w danym okresie), etc. Mimo to byłem zwolennikiem zasady, że na duże ryby powinno się stosować duże przynęty. Są selektywne, lepiej dostrzegalne, a jeśli ryby instynktownie dokonują kalkulacji pod kątem bilansu energetycznego (spotkałem się i z takimi spekulacjami) to są także bardziej pożądane. Teraz już nie jestem tego taki pewien. Selektywność jest rzeczą względną; wiadomo, że na woblerach wielkości klepki wieszają się ryby niespełna półmetrowe. O dostrzegalności nie można mówić abstrahując od charakteru pracy i koloru przynęty. A w stosunku do spekulacji na temat racjonalności zachowań ryb jestem bardzo sceptyczny.



    Niewielkie „baryłki”, skuteczne także na szczupaki; wyróżniają się dobrze wyczuwalną pracą



    Jeżeli odrzucę przynęty raczej niedopasowane do szczupaczych preferencji: mikro-gumki, woblery 2-7 cm, etc., (choć z woblerami 6-7 bym uważał, potrafią mieć „potężna” pracę, jak Rapala DT, Dorado Lake, Salmo Hornet, która rekompensuje niedostateczną wielkość) to – i tu zrobię mały wędkarski comming out – nie mam preferencji w zakresie wielkości, tzn. rozmiar nie ogranicza mnie w żaden sposób. Przyznaję się bez bicia. Używam zamiennie przynęt o zróżnicowanej wielkości: od 7 cm woblerów, poprzez 20cm obrotówki do 10 calowych ripperów i woblerów, i jeszcze dłuższych gumo-woblerów. Staram się stosować do kilku generalnych zasad, ale nie traktuję ich jako nienaruszalnych reguł. Po pierwsze ostatnio nie ruszam się na większą wodę bez 8-10 calowych przynęt. Szczególnie myślę tu o jeziorach z duża populacją drapieżnika. Po drugie zauważyłem, że w polskich, jałowych wodach najczęściej sprawdzają się przynęty co najwyżej średnie (+/- 10-15cm). Po trzecie na danej wodzie staram się łowić przynętami adekwatnymi do jej wielkości. To znaczy, że im większe jest jezioro, tym większych przynęt będę skłonny na nim używać. Wreszcie po czwarte, darzę sentymentem wabiki niepozorne i niewielkie, które (o czym wspomniałem wyżej) praca „kasują” niejedną „luśnię”, przyprawiając szczupaki o zgrzytanie zębami i nerwowe łypanie dookoła, w co by tu trzepnąć. Zawsze pilnie obserwuję skuteczność przynęty, a kiedy dojdę do wniosku, że brak brań może wynikać z błędnego jej doboru, łamię schemat i zmieniam wielkość na drugi biegun. W ten sposób na obu tegorocznych skandynawskich wyjazdach największe ryby padły na 11 centymetrowe woblery, zarówno na kameralnej wodzie jak i w słodkowodnym „morzu”. Podsumowując: rozmiar ma znaczenie, ale „tu i teraz”. I to nie w sensie: łowisz duże ryby – załóż dużą przynętę (choć nadal uważam, że nie jest to zły pomysł). Stanąwszy nad daną wodą nie mógłbym również powiedzieć: dziś będą brały na duże (albo na małe). Do celu prowadzą próby i jeszcze raz próby; nie ma drogi na skróty.



    Efekt łowienia na wobler w normalnym szczupakowym rozmiarze



    7. Prędkość prowadzenia

    To kolejny element, którego znaczenia nie można nie docenić. Zdarza się, że zmiana tempa prowadzenia przynęty zamienia pozornie bezrybną studnię w zacne łowisko. Dobrze jednak mieć świadomość, z jaką konkretnie prędkością pływamy. Bywa, że sama obserwacja ugięcia szczytówki jest utrudniona lub wręcz niemożliwa, lub nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Czasem obiektywna ocena prędkości ruchu łodzi jest bardzo trudna, np. w przypadku występowania na wodzie dużej fali lub silnego wiatru. Dotyczy to szczególnie jednostek podatnych na dryf. I tak na przykład, kiedy mój ponton porusza się z wiatrem i z falą z prędkością ponad 4km/h, to w odwrotnym kierunku może płynąć z prędkością np. 1,5 – 2,5km/h (w zależności od natężenia tych zjawisk) oczywiście na tych samych obrotach. Niezastąpioną pomocą w takiej sytuacji jest GPS. A kiedy już możemy mierzyć szybkość łodzi, to w jakim zakresie prędkości się poruszać? Generalnie uważam, że optimum znajduje się pomiędzy 3,5 a 4,5km/h. Można również przyjąć, że w zimnych porach roku skuteczniejsze jest pływanie z prędkościami z dolnego zakresu lub mniejszymi, a w ciepłych – z prędkościami z górnego zakresu lub większymi. W zasadzie dobrze żerujący szczupak nie potrzebuje długiego czasu prezentacji przynęty, żeby zaatakować. Czyli jak „gryzą”, to można pływać szybciej. Za to leniwe, nieaktywne lub najedzone drapieżniki trudniej sprowokować, więc dobrze jest nieco dłużej „drażnić” je naszym wabikiem.




    Jednostka desantowa, której prędkość można regulować z chirurgiczną precyzją



    Czy to faktycznie takie proste? Okazuje się, że nie. Mimo wszystko prędkość prowadzenia musi być na bieżąco dostosowywana do warunków na łowisku. Podam trzy przykłady. Pierwszy przypadek, z rodzimej, jałowej wody: kompletny brak brań przy normalnym prowadzeniu przynęty: wolnym, czy szybkim. Nieliczne pobicia zdarzają się wyłącznie na ciasnych nawrotach. W tym czasie prędkość łodzi nie ulegała zmianie, co oznacza, że wobler niemal przestawał pracować i przemieszczał się kierunku powierzchni. Drugi: ryby biorą, a po braniu prawie natychmiast spadają. Może to być kwestia np. zbyt sztywnego wędziska, od którego ryba się „odbija”, nie mogąc pewnie zassać wabika. Jednak często po zmniejszeniu szybkości okazuje się, że ryby zaczynają zagryzać na tyle pewnie, że dają się bez problemu wyholować. Trzeci przypadek: ryby biorą, ale tylko trącają lub podskubują przynętę, co wyczuwamy na wędce jako „pstryknięcia”. Może się okazać, że zwiększenie prędkości staje się katalizatorem brania. Podobna sytuacja ma miejsce wtedy, kiedy ryby są mało aktywne, i dopiero zwiększenie tempa, a co za tym idzie – wzrost agresywności pracy przynęty prowokuje je do ataku. Wygląda to trochę tak, jakby przy wysokim natężeniu bodźców szczupak „nie mógł wytrzymać” i „musiał” zareagować instynktownie. Przyspieszenie pracy przynęty nie musi odbywać się oczywiście poprzez zwiększenie szybkości łodzi.

     

    8. Aktywny trolling z ręki

    W jakim stopniu, w jakich sytuacjach i na jakim łowisku „aktywny” trolling przewyższa skutecznością wożenie wędek w uchwycie, pozostanie dla mnie chyba na zawsze zagadką. Na niektórych wodach nie ma problemu, ponieważ trolling jest dozwolony wyłącznie z ręki. Jednak na akwenach, gdzie można łowić na jedną, dwie, trzy lub nawet więcej wędek z uchwytu stajemy przed dylematem, czy warto jedną przynętę prowadzić aktywnie, czyli z ręki. Moim zdaniem tak. W pewnych sytuacjach wręcz nie unikniemy operowania wędką, szczególnie przy dużej zmienności głębokości wody, kiedy co i rusz, napływając na płyciznę, musimy podnieść kij lub nawet skrócić linkę. Jednak kiedy aktywność nie jest wymuszona przez ukształtowanie dna, również należy od czasu do czasu „pomóc” przynęcie ręką. W czerwcu bieżącego roku z powodzeniem łowiliśmy ryby w bardzo dobrym miejscu, w przesmyku pomiędzy wyspami, stanowiącym prawdopodobnie ciąg komunikacyjny białej ryby. Pływaliśmy raczej szybko, ale nieurozmaicone prowadzenie przynęty przynosiło umiarkowane efekty. Kiedy zaczęliśmy stosować długie, równomierne podciągnięcia, w trakcie których wobler prawdopodobnie przyspieszał, zmieniał nieco głębokość, a być może nawet „gubił” pracę, liczba brań zdecydowanie się zwiększyła. Innym razem, w czasie łowienia na górkach w szybkim trollingu, zauważyliśmy, że szczupaki gonią i podskubują woblery, nie decydując się na ich skuteczne „zassanie”. W czasie kilku sekund zdarzały się nawet dwa-trzy skubnięcia, na dystansie ładnych paru metrów. Niestety, tak biorące ryby były nie do zacięcia. Dopiero spowolnienie woblera, tj. oddanie linki za pomocą szczytówki, a następnie dynamiczne podciągnięcie – „ucieczka” woblera – wyzwalała w rybach właściwy odruch. Większość skutecznych brań miała miejsce właśnie przy przyspieszeniu, a nie spowolnieniu woblera, co wskazuje na to, że poprzednie niepowodzenia nie były spowodowane zbyt dużą prędkością trollowania.



    Ryba sprowokowana długim podciągnięciem przynęty



    Żeby jednak nie było za różowo, muszę wrzucić do tej beczki miodu łyżkę dziegciu, a właściwie dwie. Po pierwsze nie zawsze aktywne prowadzenie woblera ma sens. Czasem mam wrażenie, że rybom bardziej odpowiada przewidywalne zachowanie przynęty, a w każdym razie „praca” przynętą nie zwiększa liczby brań. A jak nie ma różnicy, to po co się męczyć? Ba, powiem więcej: w czasie kilku lat łowienia na Zalewie Zegrzyńskim (choć trudno jego rybostan uznać za „normalny”) nie miałem chyba ani jednego brania w czasie aktywnego prowadzenia przynęty. Druga kwestia jest równie subiektywna jak pierwsza. Otóż nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w przypadku łowienia z ręki ryby gorzej się zacinają i częściej spadają, niż w przypadku brania na wędkę umieszczoną w uchwycie. W tym roku nie miałem chyba ani jednego spadu w trakcie holu „z uchwytu”; z ręki co najmniej kilka, może kilkanaście. Czyżbym zbyt szybko i gwałtownie reagował na branie i ryba nie miała czasu porządnie zassać przynęty? A może z ręki udaje mi się zaciąć te ryby, które ledwo przynętę musnęły? Miałem jednak wiele naprawdę potężnych uderzeń z ręki, zdecydowanie nie były to skubnięcia, a mimo to bywało, że hol kończył się fiaskiem. Czy wynika z tego, że uchwyt lepiej zacina? Niekoniecznie. Cześć brań z uchwytu może pozostawać niezauważona i słabo biorące, a niezacięte szczupaki, spadają od razu. Zatem spady z ręki: przypadek, czy reguła? Na to pytanie każdy musi samodzielnie poszukać odpowiedzi.

     

    9. Głębokość prowadzenia

    To ostatni element, który chciałbym omówić, ale na pewno nie najmniej ważny. Czasem mam wrażenie, że (oczywiście pod warunkiem używania sprawdzonych i łownych przynęt) inne czynniki schodzą na dalszy plan, a cała sztuka trollingowania sprowadza się do ustalenia, na jakiej głębokości są ryby. Naturalnie to spora przesada i nadmierne uproszczenie, tym niemniej bez tej wiedzy raczej nie połowimy… To oczywiste, że prowadzenie przynęt na głębokości innej niż strefa przebywania, a właściwie strefa żerowania ryb, jest kluczowym błędem. Pamiętajmy przy tym, że strefa żerowania może być znacznie szersza niż strefa przebywania ryb. Dzieje się tak na przykład wtedy, kiedy szczupaki są bardzo aktywne i podnoszą się z głębokiej wody nawet do płytko prowadzonych przynęt. Dodatkowo sprawę komplikuje fakt, że głębokość żerowania ryb nie musi być ściśle powiązana z głębokością łowiska i prowadzenie przynęty zawsze w podręcznikowych trzech czwartych głębokości, w danych warunkach połowu może nie być najlepszym pomysłem. Świadczy o tym chociażby regularne łowienie szczupaków na głębokich plosach na przynęty schodzące na 2 do 4 metrów, szczególnie o poranku i pod wieczór, choć nie tylko. Innym razem ryby stoją „przyklejone” do na blatach w strefie przydennej lub na podwodnych górkach i dobrze jest czasem „dziobnąć” przynętą o dno, żeby je sprowokować.



    Szczupak złowiony na najmniejszego Skinnera na blisko dwudziestometrowym plosie



    Znalezienie optymalnej głębokości prowadzenia przynęty to ważna i cenna umiejętność, która jest ściśle powiązana z identyfikacją miejsca przebywania ryb w ogóle. Jest ona uzależniona od pory roku, temperatury wody, ciśnienia, wiatrów, nasłonecznienia, występowania roślinności wynurzonej i zanurzonej, miejsc gromadzenia się drobnicy, etc… Istnieją oczywiście pewne reguły poszukiwania szczupaków w zależności od pory roku oraz znane są typowe miejsca ich występowania, takie jak: płycizny, blaty, górki, uskoki dna, plosa, granica lub strefa nad roślinnością zanurzoną. Jednak często zdarzają się wyjątki od reguły, więc należy zachować czujność i stale poszukując, wyciągać wnioski. Nie zamierzam jednak omawiać tego obszaru, bo po pierwsze chyba nie czuję się na siłach, a po drugie to materiał na osobny artykuł, ba, na całą monografię.


    Identyfikacja strefy przebywania i żerowania ryb jest możliwa tylko wtedy, kiedy jesteśmy w stanie dotrzeć do niej przynętą. Cała reszta to tylko domysły lub pobożne życzenia, no chyba, że szczupaki żerują na płyciznach i widać, jak tłuką. Należy pamiętać, aby nie ufać bezgranicznie wskazaniom sonaru, bo nie każdy obiekt na ekranie to drapieżnik lub jego pokarm, a wiele brań następuje wtedy, kiedy echosonda nie pokazuje w wodzie nic a nic. I tutaj zaczynają się schody. Ze znalezieniem przynęt schodzących w trollingu na głębokości od 1 do 6 metrów nie ma najmniejszego problemu. Jest ich ogromna różnorodność i mają bardzo zróżnicowany charakter pracy. Każdy znajdzie w tej gamie przynętę odpowiednią dla swoich (i szczupaczych) preferencji. Wabików, pracujących w zakresie 6-8 metrów jest zdecydowanie mniej. Nie są one również zbyt przyjazne w „obsłudze”. Z reguły są to średnie lub duże woblery, które posiadają wielkie stery i stawiają relatywnie duży opór, wymuszając stosowanie pancernego sprzętu. Niektóre z nich wyróżniają się pod tym względem na niekorzyść, np. Perch 12 i 14 SDR oraz Whitefish 18 SDR. Takie przynęty wymagają nie tylko cięższych wędzisk, ale i grubszych plecionek, które z kolei utrudniają głębokie prowadzenie, stawiając zwiększony opór i „wypychając” przynętę do powierzchni. Wśród przynęt schodzących poniżej 8 metrów naprawdę wieje pustką. Tu już pojawiają się także modele tonące, których – mówiąc oględnie – nie darzę miłością. Trudno też mówić w przypadku ekstremalnych deep runnerów o różnorodności pracy. Przerzuciłem już sporo woblerów pracujących w zakresie od 7 do 9-10 metrów i powiem szczerze, że wyniki są rozczarowujące. Jak na razie mam wrażenie, że szczupakowego killera można wśród nich choćby ze świecą szukać… A doświadczenie pokazuje, że czasem, aby złowić rybę, trzeba dotrzeć bardzo głęboko.



    Kilkunastometrowa toń pod skalną ścianą: aż się prosi o obłowienie z rzutu (z braku innych możliwości)



    10. Kiedy ryby robią nas w konia

    Ostatnia wizyta w Skandynawii dała nam się ostro we znaki. Pogoda psuła się z dnia na dzień, ciśnienie leciało na łeb na szyję, a przelotne mżawki zamieniały się w długotrwałe ulewy. Uciążliwa pogoda, a szczególnie silne wiatry wygnały nas z rozległego jeziora na leśny akwen. Znacznie mniejszy, ale o bardzo urozmaiconej linii brzegowej i znacznym zróżnicowaniu głębokości. Początkowo szczupaki brały tam nawet na wodzie o głębokości 4-5 metrów. Z czasem brania zanikły (czyżby ryba przestała żerować?), więc tknięty przeczuciem zacząłem pływać po częściach akwenu, których głębokość oscylowała w okolicach 6 metrów. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki szczupaki znowu zaczęły meldować się na wędkach. Przypadek? Zdecydowanie nie. Drugiego dnia szukaliśmy już ryb na głębokości 7-8 metrów, a trzeciego nie brały płycej niż na 8-10 metrowej wodzie. Warto przy tym zauważyć, że nie złapaliśmy tam żadnej ryby powyżej 85 centymetrów. Jezioro było jednak na tyle rybne, że przypuszczam, że występowały tam także metrowe, a nawet większe szczupaki. Jednak takie sztuki ujawniają swoją obecność najczęściej w okresach dobrego żerowania. Czyżby wcale nie brały? Nie wierzę w to. Prawdopodobnie, ze względu na panującą aurę przebywały przy dnie, na plosach 10-18 metrów. Ale jak można było się do nich dobrać, kiedy stały prawdopodobnie na obszarze głębszej wody, który miał co najmniej sto hektarów? Niewątpliwie nie z rzutu, ponieważ w takim „oceanie” nie ma miejsc charakterystycznych i w 100% bylibyśmy zdani na przypadek. Jedynie kilometry pływania mogły dać realną szansę znalezienia okazu.



    „Aktywny” szczupak z wielohektarowego plosa



    Czy istnieją, bądź kiedykolwiek powstaną przynęty, zdolne penetrować w trollingu kilkunasto-, czy kilkudziesięciometrową toń? Nawet jeżeli, to wszystko wskazuje na to, że będą miały podobne cechy jak obecne duże SDR-y. Czyli nie będę ich lubił. Jak zatem sprowadzić zwykłe woblery na pożądane przeze mnie głębokości? Niektórzy trollingowcy uważają, że odpowiedzią jest tzw. „dopalacz”, czyli ciężarek zamontowany (na troku bocznym lub nie) przed przynętą. Próbowałem i, powiem szczerze, ten pomysł nie wzbudził mojego entuzjazmu. W takim razie pozostaje dipsy diver i downrigger. Nie wiem dlaczego, ale instynktownie skłaniam się ku temu drugiemu rozwiązaniu. Przemawia do mnie jego prostota (dokładnie tak: zastosowanie downriggera jest dziecinnie proste, tylko trzeba go mieć) i możliwość super precyzyjnego podania przynęty, w zasadzie co do metra. Mało tego: na downriggerze można podać na założonej głębokości w zasadzie dowolną przynętę, nie wyłączając mocno pracujących płytko chodzących woblerów i dużych obrotówek, które tak lubię, a także przynęt małych i lekkich. Zastanawiam się tylko skąd się bierze ogólna niechęć wędkarzy do tego typu rozwiązań. Brak finezji? A gdzie jest finezja w prowadzeniu 18 centymetrowego SDR-a na lince 30lb? Kapitałochłonność? A ile kosztuje wyjazd do Skandynawii organizowany przez biuro podróży? Pozorna złożoność metody? Kiedy po wbiciu w przeglądarkę internetową hasła „downrigger” pojawia się kilka milionów wyników? Przyznam szczerze, że tego nie rozumiem. W związku z tym obiecuję przy świadkach, że następna relacja z wyprawy wędkarskiej będzie zawierała obszerny opis połowu szczupaków w trollingu z wykorzystaniem „windy”, o ile jej wykorzystanie będzie uzasadnione i celowe. Póki co pokusiłem się o własną konstrukcję; jakoś nie przekonują mnie plastikowe windy za 600PLN. A zanim wydam od kilku do kilkunastu setek wolę sprawdzić, czy dana metoda mi „leży”, czy nie.



    „Plosiak”: gdyby stał bliżej dna, byłby poza zasięgiem woblerów



    11. Wnioski?

    Trudno jest formułować wnioski, kiedy odstępstw jest równie dużo, jak reguł. Niestety wędkarstwo nie jest nauką ścisłą. Nie można się go nauczyć tylko z gazet, książek, ani z opowiadań pomocnych kolegów, czy nawet z forum jerkbait.pl. Niby to oczywiste, a jednak nie do końca. Co jakiś czas na forum pojawiają się posty typu: „czy jak zaopatrzę się w wędzisko typu X, kołowrotek Y z plecioką Z i garść jedynie słusznych przynęt, to połowię na zbiorniku XYZ?”. Poszukiwanie gotowych recept na złowienie ryby jest drogą donikąd. Podnieść skuteczność wędkowania można przede wszystkim przez godziny, dni, tygodnie, przebywania na wodzie, analizowania wyników pod kątem wymienionych w tekście elementów i wyciąganie wniosków, a następnie ciągłego weryfikowania teorii w praktyce. Oczekujący na ogłoszenie przeze mnie cud-metody lub cud-przynęty będą zawiedzeni. Przeciwników trollingu, jako zajęcia dla niedorozwojów tudzież rzeźników i tak nie przekonam, że jest to równorzędna metoda sportowego połowu drapieżników. Doświadczeni wędkarze w trakcie lektury dostali pewnie nagłego ataku ziewania, jeżeli w ogóle dobrnęli do końca. Mam jednak nadzieję, że jest pewna grupa osób o neutralnym nastawieniu lub początkujących trollingowców, których ten tekst pozytywnie zainspiruje; do większej otwartości na różnorodność, do indywidualnych poszukiwań i uczenia się. Do składania licznych elementów trollingowej mozaiki w jedną, praktyczną i celową całość. Bo trolling to nie jest bułka z masłem, tylko kilogramy sprzętu i tony doświadczeń. Czy jest prosty jak drut? Tak, jak drut z woblera.


    Tekst: krzysiek
    Zdjęcia: Harry King, krzysiek


    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

  • Szwecja na dziko czyli jak zorganizować i przetrwać wędkarski biwak i nie zrobić sobie krzywdy


    O czego zacząć? „Prawdziwa przygoda rodzi się z wielkiego marzenia” mówi Krzysiek, który był „sercem” tej wyprawy. Ale ja tak ładnie pisać nie umiem. A ponieważ to mi przypadła w udziale rola kronikarza – zacznę w typowy dla siebie sposób, to jest od początku. Muszę wszystko poukładać i usystematyzować, pisać krótko i konkretnie, bo pogubię się z kretesem.


    Pierwszy zagraniczny wyjazd wędkarski zorganizowaliśmy na własną rękę w 2007 roku na Lofoty. Było to zupełnie nowe doświadczenie. Poznaliśmy inny wymiar wędkarstwa. Czasem dość ryzykownego, stanowiącego wyzwanie pod względem fizycznym i psychicznym. Wróciliśmy bardzo zmęczeni i szczęśliwi. Potem nastąpiła długa (za długa!) przerwa. Praca, dom, kolejne dzieci… W końcu zrozumieliśmy, że aby wyjechać brakowało nam głównie motywacji. Nadszedł czas, żeby to zmienić. Pod koniec zeszłego roku postanowiliśmy, że musimy znowu ruszyć na Północ. Czy aby na pewno w to samo miejsce? Na co dzień mamy zbyt mało czasu, żeby popadać w rutynę. Dlatego postanowiliśmy wyprawić się na szwedzkie szczupaki.





    Na ryby! rzecz o tym, skąd się biorą dobre pomysły


    Myślę, że lenistwo jest jednym z podstawowych mechanizmów obronnych człowieka. Inaczej zabiegałby się na śmierć. Dlatego przy organizacji wyjazdu postanowiliśmy skorzystać z usług biura podróży. Szybko zapoznaliśmy się z szeroką ofertą „szkierową”. Jednak naszą uwagę zwróciła propozycja wyjazdu na jeziora przepływowe rzeki Środkowej Szwecji – opisywanej jako wędkarskie eldorado. Ku naszemu zaskoczeniu popularny tour operator odradził nam polecaną lokalizację jako przełowioną, (sic!) proponując nową, lepszą i mniej znaną. Zdziwił nas taki obrót sprawy. Zatem może sami mogliśmy znaleźć wodę jeszcze mniej znaną, a więc zapewne jeszcze lepszą? Krzysiek pomyślał ciepło o wszelkich organizatorach, właścicielach domków, kempingach, przystaniach, etc. i postawił twarde warunki: jak mamy jechać, to tylko pod namiot - z pontonem. Teraz wiem, że powinniśmy być wdzięczni biuru podróży: podobnie jak przed trzema laty tchnęło w nas ducha przedsiębiorczości.




    Bilet na prom, paliwo, licencję,… można kupić za pieniądze; poczuć ten klimat – bezcenne.




    Kwestia tego – jak – została rozstrzygnięta. Wiedzieliśmy także kiedy. Pogoda musiała nam gwarantować minimum szans na przeżycie. Druga połowa czerwca wydawała się dobrym wyborem. Pozostało ustalić gdzie. Czasem tak bywa, że po prostu trzeba „na złość mamie odmrozić sobie uszy”. Dlatego postanowiliśmy pojechać nad wodę, o które nie ma żadnych informacji w Internecie. Znalezienie odpowiedniego jeziora wcale nie jest takie proste. Chyba, że celujemy w obszary Środkowej lub Północnej Skandynawii. Wtedy jest to czynność mało skomplikowana. Wygląda tak: celujemy… palcem w maps.google.com, a nasz wybór ogranicza tylko wyobraźnia i rozdzielczość zdjęć terenu. Kierowaliśmy się prostymi kryteriami. Jezioro musiało być akwenem średniej wielkości, o urozmaiconej formie, jak najbardziej odległe od miast oraz głównych dróg, bez istotnych śladów obecności ludzi. Założyliśmy, że celu podróży nie powinno dzielić od Sztokholmu więcej niż 3-4h jazdy samochodem.




    Takich kameralnych jezior jest w Szwecji wiele: dziesiątki, setki,…



    W końcu podjęliśmy decyzję. Nasze jezioro nie było duże. Miało około 8 kilometrów długości, do 1,5 km szerokości i bardzo urozmaiconą linię brzegową. Wyglądało odludnie, ale zachęcająco i przyjaźnie. W rzeczywistości okazało się… Nie, o tym napisze w następnym rozdziale. Zdradzę tylko, że zdolności interpretacji topografii okolic łowiska na podstawie zdjęć lotniczych czy satelitarnych nieco nas zawiodły. Po przeanalizowaniu wyglądu otoczenia zbiornika wytypowaliśmy miejsca na biwak. W lokalnej gminie sprawdziliśmy (korespondencyjnie) warunki połowu na jeziorze. Były zaskakująco przystępne. Ustaliliśmy ostatecznie skład ekipy (Krzysiek, Piotrek i ja), a następnie wykupiliśmy bilet na prom. Najtrudniejsze (?) mieliśmy już za sobą, więc mogliśmy spokojnie przystąpić do kompletowania sprzętu: biwakowego, wędkarskiego i wodnego. Koniczne też było precyzyjne określenie niezbędnego minimum wyposażenia, jedzenia i wody. Wierzcie mi, że zmieszczenie w samochodzie osobowym m.in. 3 osób, 2 pontonów, 2 silników spalinowych, 2 namiotów, śpiworów, materacy, wędek, przynęt i wielu innych niezbędnych rzeczy było sporym wyzwaniem.





    ... a może tysiące…





    Więcej szczęścia niż rozumu albo jak odróżnić koleiny od wąwozów, a polanę od bagna


    Zarówno rejs promem, jak i podróż przez piękną Szwecję minęły spokojnie i bez niespodzianek. Pogoda nam sprzyjała. Zaczęła się psuć dopiero, gdy zbliżyliśmy się do celu podróży – zgodnie z prognozą. W okolicach miasta, gdzie mieliśmy wykupić zezwolenia, teren stawał się pagórkowaty i mocno zalesiony. Po wizycie w gminnym biurze turystyki, zwieńczonej sukcesem, to jest zakupem licencji, ruszyliśmy w kierunku jeziora. Droga biegła przez odludne i dzikie okolice, z rzadka tylko naznaczone śladami cywilizacji (jeśli nie liczyć asfaltowej drogi). Przed dotarciem na miejsce zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę nad „awaryjnym” jeziorem. Mieliśmy się na nie przenieść, gdyby docelowe nie spełniło naszych oczekiwań. Było piękne i ciche, ale mieliśmy określony plan, więc wyruszyliśmy w dalszą drogę.




    Surowy krajobraz leśnego jeziora



    Im bliżej byliśmy celu, tym otaczające nas lasy wyglądały bardziej dziko i nieprzystępnie. W niczym nie przypominały polskich równinnych drzewostanów. Zbocza starych, płaskich wzgórz, były w zasadzie jednym wielkim polodowcowym rumowiskiem skalnym. Porastała je gęsta plątanina świerków, sosen i brzóz. Mimo to mieliśmy nadzieję, że któreś z wybranych przez nas miejsc na biwak, okaże się strzałem w dziesiątkę. Cześć lokalizacji odpadała już założenia, ponieważ były zbyt odległe od szosy. Przeniesienie kilkuset kilogramów sprzętu przez głazowiska byłoby uciążliwe i ryzykowne. W obiecującym, najdalej wysuniętym na północ miejscu, przeżyliśmy pierwsze rozczarowanie. Teren delty niewielkiego potoku, który wzięliśmy za łąkę, w rzeczywistości okazał się trzęsawiskiem. Cofnięcie się głębiej w las nie było możliwe. Między drzewami nie było nawet metra kwadratowego powierzchni na tyle równej, żeby można było na niej rozbić namiot. Pobliska ścieżka doprowadziła nas do cypla wchodzącego w jezioro. Okazał się tak samo nieprzyjazny jak bagno. Zauważyliśmy z niego wyspę, na której stało na kilka czerwonych domków. Analizując mapy internetowe nie zwróciliśmy na nie uwagi… Zatem jezioro nie było aż tak odludne, jak tego oczekiwaliśmy. Niemiłe uczucie. Na szczęście, jak się później okazało, były to jedne z dosłownie kilku lokalnych domostw.




    Tu także dotarła cywilizacja




    Niezrażeni pierwszym niepowodzeniem zaczęliśmy podróż w kierunku południowego krańca jeziora. Niestety – droga, która kilkaset metrów dalej miała nas doprowadzić nad brzeg była zamknięta szlabanem. Ta lokalizacja również odpadała – teren prywatny. Kolejna droga miała przechodzić w ścieżkę, prowadzącą do obiecująco wyglądającej zatoczki. W rzeczywistości nie była to ścieżka, a jedynie przecinka – oczywiście głazowisko. Pozostała nam ostatnia nadzieja – rozległa polana, która dochodziła do samej wody. Na mapach internetowym wyraźnie było widać koleiny, którymi mogliśmy dojechać. Kiedy okazało się, że polana była zboczem, na którym prowadzono wycinkę, nawet nie byłem zdziwiony. Głazowisko (a jakże) poprzecinane było głębokimi rowami, które pozostawiły po sobie ciężkie maszyny leśne. Zdecydowanie nie było to zwykłe koleiny…




    Gdzie by tu rozbić namiot?


    Przyznam szczerze, że nie spodziewaliśmy się tak trudnego terenu. Po ponownej analizie wydruków map postanowiliśmy, że spróbujemy ostatniej drogi. Docierała do południowego krańca jeziora, z którego wypływał potok. Stwierdziliśmy, że była całkowicie przejezdna i dobrze utwardzona. Zaprowadziła nas na wyrównany, oczyszczony z głazów, ubity plac. Czyli po prostu na Fiskeort! Rozciągał się z niego piękny widok na nasze jezioro. Ciszę mącił tylko szum wody, spadającej z… pobliskiej mini-zapory. Ustaliliśmy, że spiętrzała wodę o około 4 metry. Tak nasze ciche i odludne jezioro okazało się nieco mniej odludną, ale wredną i nieprzyjazną górską zaporówką. Nie tak nieodkrytą, jak się tego spodziewaliśmy, ale za to nieprzystępną jak cholera.




    Minimum cywilizacji nie zaszkodzi



    Rozbicie obozu było formalnością, choć nie obyło się bez drobnej różnicy zdań. Padający deszcz sprawił, że zdecydowaliśmy się na postawienie namiotów pod plandeką. Okazało się, że takie rozwiązanie nie tylko chroni przed wilgocią, ale także przed nagrzewaniem się namiotów w godzinach popołudniowej drzemki. Korzystając z trwającego dnia rozłożyliśmy pontony i skompletowaliśmy sprzęt. Zależało nam na wypłynięciu wcześnie rano, bez dodatkowej zwłoki. Po zakończeniu przygotowań zgodnie chwyciliśmy za wędki – Krzysiek i Piotrek za okoniówki, a ja ze jerkówkę. Należało sprawdzić, czy w ogóle są tu jakieś ryby. Pierwszy zweryfikował to Piotrek, zaliczając okonka. Ja zdecydowałem, że nie odpuszczę, musiałem złapać szczupaka! Przez pół godziny lazłem przez nadbrzeżne głazy, rzucając z trudnych pozycji. W końcu półmetrowy chudziaczek zlitował się nade mną i zawisł na końcu wędki. Wierzcie mi, że bardzo mnie ucieszył!




    Mokro, zimno i błotniście – nie mogliśmy trafić lepiej





    Nareszcie łowimy! magiczne Mikołajki i woły robocze


    Noc była niespokojna i deszczowa. Dzień wstał zimny i chmurny. Miałem wrażenie, które potem towarzyszyło mi przez cały pobyt, że chmury wiszą mi tuż nad głową. Być może było to spowodowane przejrzystością powierza, a może faktycznie ciągle były tak nisko. Po porannej kawie, wypłynęliśmy na brunatne wody naszego jeziora. Piotrek wyruszył w poszukiwaniu okoni, a my z Krzyśkiem postanowiliśmy przepłynąć w trolu do najbliższych zatok, ze szczątkową roślinnością wynurzoną, za to z licznymi głazami. Liczyliśmy na to, że szczupak będzie na płytkiej, szybciej nagrzewającej się wodzie. Długa tegoroczna zima zapewne spowodowała opóźnienie się tarła, co było kolejnym argumentem za szukaniem ryb na płyciznach. Jak się okazało – nie pierwszy i nie ostatni raz –założenia sobie, a życie sobie. Łowienie na jerki w dryfie nie przynosiło skutku. Dopiero zmiana wędki i przynęty dała Krzyśkowi pierwsze ryby – okonie. Miały bardziej owalny przekrój poprzeczny i były brązowe, z bardzo niewyraźnymi paskami – po osiem na boku. Czyżby były genetycznie odmienne od polskich pasiaków?





    Pasiasty odmieniec



    Jednak szczupaki nie chciały współpracować. Pierwszy sześćdziesiątak, który wziął na Slidera 12 nie poprawił nam humoru. A jednak okazało się, że ryby były i gryzły. Piotrek, w czasie łowienia okoni na gumki, przyłowił z głębszej wody 3 szczupaki, w tym ponad 80 i 93 centymetry. Postanowiliśmy więc trollingować. Krzysiek niemal od razu zaliczył na Tail Dancera 9 ładnego okonia – ale cały czas nie było to to, o co nam chodziło. Zdesperowani wpłynęliśmy w płytką zatokę, nie oznaczoną nawet na mapie. Łowienie z ręki przyniosło pierwsze brania, a krótki przelot w trolu – pierwszą przyzwoitą rybę, na oko siedemdziesiątaka. Cieszyliśmy się jak dzieci. Był wyjątkowo ładnie, ciemno ubarwiony, ale wychudzony i pokaleczony.




    Chudy i pogryziony – a cieszy




    Zmotywowani wypuściliśmy się na szersze wody, aby stwierdzić, że jezioro ożyło. Na wędkach meldowały się kolejne ryby w przedziale od 60 do ponad 80 centymetrów. Spośród woblerów wyróżniał się pływający Magnum 18 Silver, natomiast zdecydowanie nieskuteczne były przynęty w nienaturalnych barwach. Po kilku godzinach trollingu wróciliśmy do obławiania płytkich zatoczek z ręki. Tym razem z lepszym skutkiem. Ryby żerowały, niekiedy bardzo agresywnie. Rekordzista uderzał w Slidera 4 razy pod rząd – 3 razy w jednym i raz w drugim (skutecznym) rzucie. Były to jednak sześćdziesiątaki, a nie po takie sztuki przyjechaliśmy. Dotychczasowe wyniki wskazywały że ryby prawdopodobnie rozeszły się już po jeziorze i stoją w typowych miejscach: na górkach, spadach, kantach, etc. Nie namyślając się dłużej wróciliśmy do trollingu i aktywnie szukaliśmy ryb. Jeden z ładniejszych szczupaków wziął na Mikołajka, czyli dużą obrotówkę. Nawet się nie spodziewałem, że ta blacha tak namiesza (dosłownie i w przenośni) następnego dnia…




    Cóżeś uczyniła z Mikołajkiem moim?...




    Po 15 godzinach łowienia, ok. godziny 21.00 spłynęliśmy do obozu. Jak się później okazało, był to błąd. Trzeba było zrobić przerwę obiadową, a wrócić znacznie później. Ominęły nas wieczorne godziny brań największych szczupaków. Ostatnią rybę złowiliśmy w drodze powrotnej przed obozem, co powinno być dla nas sygnałem, że brania się nie skończyły… Uczenie się na błędach było (niestety, a może na szczęście?) typowe dla tego wyjazdu. To była cena, która płaciliśmy, jako pionierzy… Mimo to dzień należało zaliczyć do udanych – łącznie złowiliśmy w ponad 20 ryb, w tym kilka ładnych. Spodziewaliśmy się, że „frycowe dnia pierwszego” drożej nas wyniesie.




    Pierwszy z serii; w miejscu, gdzie szczupaki występowały stadnie



    Po chwilowej, popołudniowej poprawie pogody, noc znów przyniosła załamanie. Drugiego dnia wypłynęliśmy późno, kiedy siąpiący deszcz i zimny wiatr nieco się uspokoiły. Pierwsze branie miało miejsce na Jaxona Karasia 11 tuż po od płynięciu od obozu. Ładny siedemdziesiątak był zapowiedzią niezwykłego dnia. Podobnie jak wczoraj sięgnąłem po Mikołajka. Szybko okazało się, że był to klucz do najłatwiej odniesionego sukcesu wędkarskiego w moim życiu. Ryby żerowały bardzo intensywnie. Zamieszanie robione prze obrotówkę świetnie je prowokowało. Stały w pół wody i podnosiły się do płytko prowadzonej blachy – nawet tuż po jej wprowadzeniu do wody. Brały na kantach 4-6 metrów, na blatach o podobnej głębokości, nad kilkunastometrowymi plosami… Bardzo odpowiadała im zmiana tempa prowadzenia przynęty, jej regularne podciąganie i opuszczanie. Na kilkanaście siedemdziesiątek i osiemdziesiątek złowionych do południa tylko dwie ryby wzięły na woblery.





    Trolling obrotówką? Dlaczego nie!




    Wisienką na mikołajkowym torcie był olbrzymi okoń. Zaatakował blachę prowadzoną płytko pod powierzchnią nad 5-6 metrowym blatem, sąsiadującym z głęboką płanią. Branie było tak gwałtowne, że wędka wykręciła mi boleśnie kciuk. Ryba szybko zeszła do dna; walczyła zdecydowanie i dynamicznie. Byłem przekonany, że na końcu zestawu (kij 25lb, plecionka 30lb) mam sporego szczupaka. Kiedy w końcu podciągnąłem rybę pod burtę łodzi serce we mnie zamarło. Tak duże okonie widziałem do tej pory wyłącznie na zdjęciach. Oceniłem rybę na ponad 50 centymetrów. Nie mieliśmy podbieraka, a chwyt za żuchwę był problematyczny ze względu na znajdującą się w pysku dużą kotwicę. Przy próbie podebrania ręką pod brzuch okoń, który miał jeszcze sporo energii, targnął łbem i spadł ze sztywnego i krótkiego (2,2 metra) wędziska. Niestety, nie udało się potwora uwiecznić na zdjęciu. Byłem pewien, że do końca wyprawy nawet nie zbliżę się do takiego wyniku… Na otarcie łez kilkanaście minut później zaciąłem i wyholowałem pięknego szczupaka. Przynętą był oczywiście Mikołajek, a branie nastąpiło w trolu, tuż po „wystartowaniu” obrotówki po rzucie.





    Nagroda pocieszenia



    W czasie, kiedy urządzałem Mikołajkiem rzeź niewiniątek, Krzysiek spokojnie wypróbowywał wszystkie możliwe woblery – małe i duże. Najwyraźniej jednak szczupaki żerowały zbyt intensywnie, żeby zwracać uwagę na „plastik” i blacha zdecydowanie wygrywała. Piotrek tego przedpołudnia również miał gorsze wyniki – i z rzutu i z trola. Ale wszystko co dobre ma swój kres. Przez własne niedbalstwo… odstrzeliłem Mikołajka. Była to jedyna srebrna obrotówka, jaką miałem. Przez moment poczułem się, jakby ten wyjazd już się dla mnie skończył… Jednak szybko wziąłem się w garść i oskrobałem zapasowego, czerwonego Mikołajka do gołej blachy – prawie natychmiast potwierdził swoją skuteczność.




    Na oskrobanego też brały



    Popołudniowe wypłynięcie również zaliczyliśmy do udanych. Choć pogoda stale się poprawiała, ryby brały regularnie i były satysfakcjonującej wielkości. A jednak nastąpiło zdecydowane odwrócenie proporcji. Mikołajek był nieskuteczny, a zaczęły łowić woblery. Najlepszy był sprawdzony Jaxon Karaś 11. Krzysiek praktycznie nie zdejmował tej przynęty. Dzięki temu ja mogłem wypróbować cały swój pozostały arsenał – z reguły z miernym skutkiem… W zasadzie byłoby to popołudnie jak każde inne, gdyby nie przypadkowe przepłynięcie po najgłębszym ponad 20 – metrowym plosie. Wtedy nastąpiło branie na krzyśkowego Karasia. Było to nieco zaskakujące, ponieważ schodził nie głębiej niż na 4 metry. Stabilny i zdecydowany opór wskazywał na dużą rybę. Faktycznie, po podholowaniu jej do łodzi od razu wiedzieliśmy, że nareszcie mamy metrówkę.




    Po takie szczupaki przyjechaliśmy!


    Postanowiliśmy pokręcić się trochę po okolicy. Kurs „powrotny” nie przyniósł sukcesu, za to kolejny dał następną rybę. Była nieco mniejsza od poprzedniej, ale cieszyła tak samo. Ponownie szczęśliwym łowcą został Krzysiek, ponownie za sprawą Karasia prowadzonego w toni. Zmotywowani sukcesem obławialiśmy ploso do późna w nocy. Jednak bez skutku: wieczorny okres żerowania dużych szczupaków zaczynał się późnym popołudniem i kończył gwałtownie w granicach 21.30 – 22.00. Doświadczenia kolejnych dni potwierdziły tą regułę.




    Po niecałych 20 minutach…



    Kolejny, trzeci dzień przywitał nas „lampą”. Rozpoczęliśmy trzema szczupakami w typowych miejscach. Potem w wodzie zapadła „cisza”. Ryby nie współpracowały, tam gdzie powinny, więc zaczęliśmy kombinować. Szukaliśmy nie tylko na głębszej wodzie, ale i głębiej. Ponieważ jednak użycie SDR-ów nie przyniosło rezultatu, koło południa zaczęliśmy przemieszczać się w stronę obozu. Piotrek poszedł w nasze ślady i tuż przed spłynięciem, zdjął na Skinnera 10RR ładnego szczupaka… z 17-metrowego plosa. Tego ranka, łowiąc kilka przyzwoitych ryb, osiągnął indywidualnie lepszy wynik niż my łącznie.




    „Powierzchniowy” szczupak na Skinnera 10




    Po szybkim obiedzie i krótkim odpoczynku wróciliśmy do wypróbowanych metod. „Oranie” wody przyniosło skutek dopiero po znalezieniu nowej, rybnej miejscówki. W ciągu kilku wieczornych godzin złowiliśmy wiele średnich szczupaków. Podobnie jak w poprzednich dniach najskuteczniejszą przynętą był Karaś 11. Nie było to dla nas żadnym zaskoczeniem, ponieważ zawsze uważaliśmy go za świetny wabik. Jednak jego relatywna skuteczność była zdumiewająca. W zasadzie dorównywał mu tylko Tail Dancer – przynęta która (naszym zdaniem) w polskich warunkach była kompletnie niełowna. Natomiast Mikołajki, w związku ze znacznym spadkiem aktywności ryb, łowiły znacznie gorzej. Jak się później okazało Karaś do końca pozostał przynętą nr 1 tego wyjazdu – prawdziwym wołem roboczym, skutecznym zawsze i wszędzie.




    Niezastąpiony..




    21/24 catch or die!


    Czwarty dzień łowienia przywitał nas bezchmurnym niebem. Zapowiadał się kolejny słoneczny dzień. Półmetek wyjazdu zbliżał się nieuchronnie, a wakacyjna pogoda nie napawała optymizmem. Wyniki, osiągnięte do południa, potwierdziły nasze najgorsze obawy. Ryby brały chimerycznie, były co najwyżej przeciętnych rozmiarów, a godziny żerowania uległy skróceniu. Dotychczas łowne miejscówki okazywały się prawie puste lub nawet puste. Pomału zaczynało mnie to niepokoić. Postanowiliśmy z Krzyśkiem, że po pierwsze zaczniemy obławiać drugą, bardziej rozległą (za to mniej urozmaiconą) część jeziora, a po drugie – maksymalnie wykorzystamy pozostały czas. Pogoda wskazywała, że na wodzie należy być jak najwcześniej i spływać możliwie późno. W związku z tym w środku dnia konieczna była krótka przerwa na drzemkę. To oznaczało mniej więcej trzy godziny snu na dobę, czyli 21/24 godziny „na nogach”.




    Ryby zaczynają żerować, gdy pierwsze promienie słońca prześwietlą toń


    Pierwszy element nowego planu, tj. rozszerzenie obszaru połowów, był szczęśliwym pomysłem. Ponieważ wieczorem, „na starych śmieciach”, ryby brały słabo, szybko przenieśliśmy się na większy akwen. Na brania nie trzeba było długo czekać: pierwsza, całkiem ładna ryba wzięła bezpośrednio za przesmykiem łączącym dwa zbiorniki. Mimo to nie skoncentrowaliśmy się na obławianiu „miejscówki” – zależało nam na spenetrowaniu znacznego obszaru wody. Szybko znaleźliśmy bardzo ciekawe miejsca; kamieniste okolice wysp i specyficzną podwodną groblę, łączącą dwie z nich. Wkrótce na naszych wędkach „zameldowały” się kolejne średniaki. Zbliżał się wieczór, nad nami wisiał front, a jezioro aż pachniało rybami. Potężne branie na Karasia dowiodło, że przeczucie nas nie myliło. Krzysiek po raz kolejny pokazał, na co go stać. Sprawnie wyholował pięknego, zielonego szczupaka.





    Złowiony przy wyspie, na której gniazdowały rybołowy



    Kilka kolejnych przepłynięć nie przyniosło ryby, a jedynie krótkie, nerwowe brania przy dnie. W końcu jedno z nich udało mi się zaciąć. Liczyłem na ładnego szczupaka, ale ryba „wyjeżdżała na ogonie”. Jednak nie był to „pistolet”, a piękny okoń. Tym razem podebranie poszło sprawnie. Daleko mu było do ryby, która spadła mi dwa dni wcześniej – i pod względem wielkości, i waleczności. Mimo to byłem bardzo szczęśliwy. Pobieżny pomiar wykazał, że był to bez wątpienia mój rekord życiowy.




    Przyłowiona „perełka”



    Zbliżająca się noc nie pozwoliła nam na dalszą wycieczkę. W drodze powrotnej postanowiliśmy dokładnie obłowić jezioro w okolicy przesmyku. Opłaciło się. Brania następowały po sobie w kilkuminutowych odstępach. Wiele ryb się nie zapinało lub spadało, ale i tak złowiliśmy zaskakująco dużo szczupaków. Szał żerowania trwał nawet wtedy, kiedy w wodzie zapadła już całkowita ciemność. Brały małe i średnie ryby. Wyglądało to tak, jakby uaktywniły się po zakończeniu żerowania przez większe sztuki, które stanowiły dla nich konkurencję, a być może i zagrożenie. Spłynęliśmy do obozu około północy – zmęczeni, ale zadowoleni z siebie.




    Nocny połów – godzina 22.35


    Po krótkiej przerwie na sen wypłynęliśmy z Krzyśkiem wczesnym rankiem. Od razu skierowaliśmy się w stronę wczorajszego eldorado. Pierwszych kilka godzin upłynęło bez rewelacji. Złowione szczupaki były przeciętnej wielkości i niezbyt liczne. Postanowiłem poszukać nowych, ciekawych miejsc w najbardziej odległej części zbiornika. Po długim, monotonnym kursie dotarliśmy na ploso, sąsiadujące z przejściem pomiędzy dwiema wyspami. Łączyło ono główny zbiornik z rozległą, zamkniętą zatoką. Dno przejścia wynosiło się z 10-12 na 5 metrów. Zapachniało rybą. Faktycznie – w pierwszym przepłynięciu Krzysiek zaciął zdecydowanie ładną sztukę, która jednak spadła w czasie holu.





    Ciapek, chodź do kapitana


    Karasie poszły w ruch. Szczupaki brały po co drugim nawrocie, a nawet częściej. Przejście było prawdopodobnie ciągiem komunikacyjnym białej ryby. Drapieżniki musiały tam stać jeden obok drugiego. Atakowały tą samą przynętę ze zróżnicowanej głębokości – od 8 do nawet 4 metrów. Odpowiadało im raczej szybkie i urozmaicone prowadzenie; bardzo często gryzły po podciągnięciu woblera. Co ciekawe ignorowały w zasadzie wszystkie przynęty za wyjątkiem pewniaków, mimo że intensywnie żerowały.




    Na Karasia? A jakże!



    Podbudowani sukcesem, popłynęliśmy dalej z zamiarem eksploracji północnego krańca jeziora. A jednak – czy to skończyły się godziny żerowania, czy też szczupaków tam nie było – nie udało nam się połowić. Znaleźliśmy za to dobrze przygotowane miejsce na biwak. W drodze powrotnej do obozu wypróbowaliśmy rozległą podwodną górkę na środku jeziora oraz kamienistą rafkę w przejściu podobnym do obłowionego rano. Niestety – w jej najbliższym sąsiedztwie nie było głębokiej wody, więc okazała się przeciętna. W każdym z tych miejsc złowiliśmy szczupaki co najwyżej średnie. Popołudniowe wypłynięcie przyniosło gorsze wyniki. Choć ryby brały umiarkowanie dobrze we wszystkich wytypowanych wcześniej „nowych” miejscach, nie złowiliśmy żadnej sztuki godnej uwagi.




    Szałas, klepisko, miejsce na ognisko – Fiskeort klasy lux



    Kolejny, przedostatni dzień był podobny do poprzedniego, a jednak odczuwalnie słabszy. „Lampa” dała nam się we znaki. Rano zaliczyliśmy kilka ryb we wczorajszym rewelacyjnym przejściu. Niestety – nie udało nam się znaleźć następnej mega-miejscówki. Poprzedniego dnia, podobnie jak Piotrek, wyczerpaliśmy ostatni akumulator do echosondy. Pływaliśmy na pamięć i na GPS, a także sondując dno X-Rapem Magnum 20. Ten SDR od czasu do czasu wyłuskiwał z toni pojedynczą rybę. Co ważniejsze za jego pomocą namierzaliśmy podwodne górki, które natychmiast zapisywaliśmy w GPS-ie.




    Sąsiedztwo głębokiej wody było kluczem do sukcesu



    Około południa spływałem do obozu w umiarkowanym nastroju. Krzysiek drzemał na dziobie, wyczerpany brakiem snu i upałem. Wtedy właśnie, na granicy blatu i plosa, miałem zdecydowane branie na Karasia. Tuż po zacięciu poczułem, że ryba była duża. Dawała się spokojnie pompować. Zbudziłem Krzyśka, żeby przygotował ponton do holu i podebrania. Tymczasem ryba w okolicach łodzi odjechała w prawo z subtelnością parowozu. Zrobiła zwrot, przeszła głęboko, przed łodzią. Popłynęła daleko w prawo, gnąc kij 25lb jak witkę. Zrobiła kolejny zwrot i… wypięła się. To było moje Waterloo. Ryba była zdecydowanie najsilniejsza ze wszystkich, które w trakcie tego wyjazdu mieliśmy na kiju. Miałem przeczucie, że taka okazja w czasie tegorocznej wyprawy już się nie powtórzy.





    Wysokie morale to podstawa



    Wieczorem znowu zaliczyliśmy kilka „dyżurnych” ryb w przejściu miedzy wyspami. Obławianie podwodnych górek także przynosiło efekt, ale jedynie w szybkim trolu. Najbardziej efektywna była metoda, polegająca na prowadzeniu w toni Karasia i dodatkowo X-Rapa Magnum, który „szukał” dna. Na otwartej wodzie oba wabiki były podobnie skuteczne, łowiąc szczupaki na zmianę z Tail Dancerem. Jednak nie udało się skusić żadnej ryby, która zatarłaby przykre wrażenie po południowej porażce. Szybki trol skutkował dużą liczbą brań, które jednak nie zawsze kończyły się skutecznym zacięciem. Zauważyliśmy, że szczupaki często kilkukrotnie podskubują przynętę. Do zdecydowanego brania prowokowało je dopiero „zagranie” woblerem – popuszczenie lub podciągnięcie.




    Dzień ostatniej szansy; czy zmiana pogody wpłynie na brania?



    Ostatni dzień łowienia przywitał nas lekką szarówką i frontem, wiszącym nad jeziorem. W porównaniu ze znienawidzoną „lampą” wyglądało to obiecująco. Pierwszą rybę złowiliśmy tuż po zarzuceniu woblerów. Podbudowani takim efektem popłynęliśmy na „stare”, najgłębsze plosa mniejszego akwenu. Systematyczne obławianie toni nie przyniosło jednak pozytywnego skutku w postaci „metrówki”. Zrezygnowani popłynęliśmy na większy zbiornik. Pojedyncze brania średnich ryb, to nie było to, czego oczekiwaliśmy. Po bezskutecznych poszukiwaniach spłynęliśmy do obozu. Na miejscu stwierdziliśmy, że opuszczenie głębokiej wody było moim największym błędem podczas tego wyjazdu. Piotrek, który dotarł na plosa w momencie, kiedy my je opuszczaliśmy, złowił wiele ładnych ryb. W tym aż trzy metrówki, z czego dwie na Karasia, a jedną na gumę z ręki. Był tak „wyłowiony”, że tego dnia zrezygnował już z kolejnego wypłynięcia…






    W głębokiej wodzie czają się potwory



    Zatem ryby jednak brały, ale krótko i w konkretnym miejscu. Po przerwie na drzemkę wypłynęliśmy znowu, żeby obłowić na koniec wszystkie „bankówki”. W pierwszej kolejności spędziliśmy kilka godzin na plosie, jednak bez rezultatu. W międzyczasie utrzymujący się nad nami front „obdarzył” nas rzęsistym deszczem. Szczupakom chyba się to nie spodobało. Przenieśliśmy się na większy akwen. Ryby co prawda brały, ale średnie i sporadycznie. Wróciliśmy więc na ploso. Jednak nad dwudziestometrową głębią nie było aktywnych ryb. Gryzły za to w bezpośredniej bliskości głębokiej wody. Niestety, nie były duże… Spływając wieczorem do obozu czuliśmy niedosyt. Rozumieliśmy jednak, że nie sposób być we wszystkich dobrych miejscach w optymalnym czasie. Zachodzące słońce pożegnało nas pożarem na zachmurzonym niebie. To naprawdę był koniec…




    Smutny zachód, bo ostatni


    W sobotni poranek nie mogliśmy się dobudzić. Zwijanie obozowiska ciągnęło się niemiłosiernie i szło wyjątkowo opornie. W końcu udało nam się zapakować do auta i wyruszyć w drogę powrotną. Dopiero wtedy poczułem, jaki byłem zmęczony. W trakcie łowienia, jako sternik, nie mogłem sobie pozwolić na komfort spania. Krzysiek nie miał z tym problemów: potrafił spać skulony na dziobie, nie wyjmując wędki z wody. Co najlepsze łowił z ręki, nie przegapił w ten sposób ani jednego konkretnego brania i skutecznie zacinał.





    Męki pakowania




    W czasie podróży pokusiliśmy się o podsumowanie wyników wyprawy. W trzy osoby, w ciągu siedmiu dni złowiliśmy około 190 szczupaków, w tym około 170 powyżej 60 centymetrów. Cieszyła nas bardzo duża liczba siedemdziesiątek i osiemdziesiątek, a szczególnie kilkanaście największych sztuk od 90 do ponad 100 centymetrów. Nie odnotowaliśmy ani jednego dnia, a nawet wypłynięcia bez ryby. Udało nam się wytypować i odkryć kilka bardzo dobrych miejscówek, na niemałym i całkowicie nieznanym zbiorniku. Oczywiście, że bilans wyjazdu mógł być lepszy, ponieważ popełniliśmy wiele błędów. Jednak mógł być też znacznie gorszy. Mieliśmy sporo szczęścia; choćby z wytypowaniem miejsca wyjazdu i ze znośną pogodą.





    Refleksje powyjazdowe poradnik wędkarskiego skauta


    Przyznam szczerze, że żaden z naszej trójki nie jest specjalistą od połowu (między innymi) skandynawskich ryb. Dlatego jestem daleki od tworzenia zamkniętej listy, stanowiącej receptę na wędkarski sukces. Po powrocie do Polski sporo myślałem o naszym wyjeździe. Próbowałem przeanalizować, co się udało, a co mogliśmy zrobić lepiej. W efekcie doszedłem do kilku konkretnych przemyśleń. Chciałbym się nimi z Wami podzielić. Być może moje wnioski zachęcą Was do indywidualnego organizowania wypraw. W takim przypadku sami ocenicie, czy mogą się na coś przydać.


    1. Jedź w ciemno. Warto. Brak dostępu do informacji na temat łowiska to dobra informacja. Nie zwalnia Cię to jednak ze sumiennych przygotowań. Wybieraj jeziora o potencjalnie niskiej presji. Najlepiej przepływowe, co ogranicza możliwość wystąpienia przyduchy. Jeżeli nie dysponujesz mapą batymetryczną, analizuj mapę fizyczną. Może Ci to wiele powiedzieć na temat ukształtowania dna i głębokości. Szukaj w sieci zdjęć okolic zbiorników. Wytypuj 2-3 lokalne alternatywne zbiorniki. Jeżeli docelowe jezioro okaże się puste, będziesz miał „plan B”.


    2. Przy interpretacji map satelitarnych/lotniczych stosuj zasadę „ograniczonego zaufania”, tzn. bież pod uwagę różne możliwości, również te pesymistyczne. [Dotyczy to także innych aspektów przygotowania wyprawy.] Na miejscu niewiele będzie Cię w stanie zaskoczyć. Przy wykupieniu licencji w lokalnym gminnym biurze turystyki zaopatrz się w mapki i foldery. Może coś Ci „podpowiedzą”.


    3. Dostosuj wybór jeziora do posiadanego sprzętu pływającego (albo odwrotnie). Liczy się zarówno klasa łodzi lub pontonu, jak i moc silnika, a także niezawodność zestawu. Zadbaj o swoje bezpieczeństwo. Kamizelka asekuracyjna nie jest plamą na honorze. Pamiętaj, że na miejscu najprawdopodobniej nie będzie nikogo, kto mógłby Ci pomóc w razie wypadku.


    4. Echosonda na nieznanej wodzie to Twoje oczy i uszy. Pamiętaj, że na biwaku masz ograniczony (a czasem wręcz żaden) dostęp do mediów. Kolorowa echosonda o wysokiej rozdzielczości to pomyłka. Sprawdź, jak długo Twoja echosonda jest w stanie pracować na akumulatorze. Ja błędnie założyłem, że Lowrance X96 ma podobny pobór prądu jak Humminbird Matrix 12. Szybkość, z jaką rozładowywała akumulatory wskazała, że ma co najmniej o połowę wyższy…


    5. GPS to nie jest zbędny gadżet. Na większej wodzie nie odnajdziesz łatwo namierzonej miejscówki bez GPS-u, chyba że jest bardzo charakterystyczna. Czasem GPS może zastąpić echosondę, a zawsze stanowi jej dopełnienie. W ekstremalnych przypadkach (mgła, noc) GPS może zadecydować, czy wrócisz do obozu, czy nie. Dla trolingowców: dodatkowo pokazuje prędkość, którą czasem jest bardzo trudno obiektywnie ocenić (wiatr, fala).


    6. Surwiwalowa zasad brzmi: jakość morale jest wprost proporcjonalna do jakości Twojego ogniska. Na biwaku nie zawsze jest czas i sens je rozpalać. Zaopatrz się w prostą kuchenkę turystyczną na kartusze wielkości puszki pianki do golenia. Wydatek kilkudziesięciu złotych pozwoli Ci zaoszczędzić czas i energię.


    7. Wędkowanie nie będzie komfortowe jeżeli nie zaspokoisz podstawowych potrzeb. Wysypiaj się w cieple (spanie w czapce to norma), jedz lekkostrawnie i kalorycznie, pij, ubieraj się ciepło i nie dopuszczaj do przemoczenia ubrania. Nam świetnie sprawdzały się tanie gumowce z pianki i jeszcze tańsze podgumowane komplety przeciwdeszczowe.


    8. Zadbaj o zapas czystej wody. Jeżeli zamierzasz używać wody z jeziora zaopatrz się w grawitacyjny filtr węglowy. Sam możesz zrobić taki filtr z 5-litrowej butelki PET i wkładu Brita – za pomocą noża i pistoletu do klejenia na gorąco. Jest tani i po biwaku możesz go wyrzucić. Na wszelki wypadek nie pij nieprzegotowanej wody.


    9. Zaopatrz się w minimum żywności. Idealne są suche produkty o wysokiej kaloryczności: ryż, makaron i kasza. Konserwy i zupki w proszku to półśrodki (żeby nie powiedzieć: trucizna). Lepiej uzupełnij dietę rybami. Przy minimalnej presji nie uszczuplisz w istotny sposób zasobów zbiornika. Z resztą filet, choćby ze szczupaka, pieczony w folii na ognisku jest po prostu pyszny.


    10. To nieprawda, że ryby w Szwecji biorą nawet na surowego kartofla z kotwiczką. Tak jak wszędzie, reagują na zmiany pogody, mają swoje godziny żerowania, ulubione miejsca. Na różne przynęty reagują lepiej lub gorzej.


    11. Co się wiąże z powyższym: weź dużo przynęt – w granicach rozsądku. Przecież nie musisz używać wszystkich. Jeżeli masz ze sobą kilka, kilkanaście przynęt, na które ryby reagują, to bardzo dobrze. Już kilka skutecznych przynęt wystarczy, aby odnieść sukces. Problem w tym, że metoda prób i błędów jest jedynym sposobem, żeby je wytypować.


    12. Mnogość brań nie zwalnia Cię z dbałości o szczegóły. Kotwice muszą być zawsze ostre, plecionka świeżo przewiązana, a przypon nieuszkodzony. W każdej chwili możesz stracić rybę życia. Bądź gotowy na branie, duże ryby zdarzają się rzadko. Trzymaj klar na łodzi.


    13. Podbieranie ryby ręką sprawdza się przy sporadycznych holach. Przy kilkunastu, kilkudziesięciu podebraniach dziennie przez kilka dni pod rząd to jest pomyłka – szkoda dłoni. Grip może być dobrym wyborem. Przy słabo zahaczonych rybach i przy okoniach sprawdzi się podbierak; może też znacznie skrócić hol. Oczywiście takie rozwiązanie ma swoje wady i zalety. W przyszłym roku wypróbuję model: grip + mały, poręczny, awaryjny, podbierak z krótką rączką.


    14. Pamiętaj o apteczce a w szczególności środkach odkażających/przeciwzapalnych, takich jak maść z antybiotykiem (np. tribiotic). Jest bardzo prawdopodobne, że będziesz jej potrzebował. Uzupełnij apteczkę kremem do rąk, kremem z filtrem i sprawdzonym środkiem na komary.


    15. Wypuszczaj ryby, nawet pokiereszowane. Ponad metrowy szczupak złowiony przez Krzyśka drugiego dnia, został ponownie złowiony przez Piotrka siódmego dnia. Nie ma mowy o pomyłce – miał charakterystyczną płetwę ogonową. Za pierwszym razem intensywnie krwawił. Mieliśmy wątpliwości, czy dojdzie do siebie.


    Uff… Na sam koniec; myśl na rybach. Szukaj miejsc, przynęt i metod. Wyciągaj wnioski z sukcesów i porażek. Wiele jednak zależy od szczęścia. Bo skąd właściwie mamy wiedzieć, kiedy i czy przełamać schemat, czy trwać w nim aż do skutku?…


    * * *


    Nie lubię list podziękowań. Ale jak już mam swoje 5 minut i sam dorwałem się do klawiatury, to co mi tam, korzystam. Przede wszystkim chciałbym podziękować moim przyjaciołom – Krzyśkowi i Piotrkowi, za wspólnie spędzony czas, zaangażowanie, pomoc i wytrwałość. Powtórzymy taki wyjazd jeszcze nie raz i nie dwa! Mariuszowi, za Mikołajki, za uświadomienie potrzeby posiadania przenośnego GPS, pomoc przy wyborze i obsłudze oraz za słowa otuchy („Mario, a może tam nie ma ryb?”). Termosowi, za przybliżenie zasad biwakowania w Szwecji. Szczególne podziękowania należą się naszym Żonom. Nie tylko musiały sobie radzić bez nas, ale też zmagać się z działaniem prawa Murphy’ego, które kilkukrotnie dało o sobie znać w czasie naszej nieobecności. Na koniec dziękuję wszystkim, niewymienionym osobom, które okazały nam pomoc, udzieliły nam wskazówek lub stanowiły inspirację.


    * * *





    Dbajmy o to, aby takie widoki cieszyły nas jak najdłużej


    Pamiętajcie, że Szwecja to piękny, jeszcze dziki kraj, którego mieszkańcy obdarzają nas niespotykanym zaufaniem. Doceńmy to i pozostawiajmy lokalną przyrodę w takim stanie, w jakim ją zastaliśmy.


    Tekst: krzysiek
    Zdjęcia: Harry King, krzysiek



    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

  • Powszechne jest w Polsce przeświadczenie, że czas troci kończy się, gdy u brzegów pojawiają się belony. Większość wędkarzy, którzy próbowali złowić troć z brzegu latem, powraca o kiju, rozczarowana. Zwykle próbują łowić te ryby tak, jak wiosną czy jesienią. Czy jest to słuszne...? Moim zdaniem nie. Trocie biorą w Morzu Bałtyckim także w lecie, łowienie ich o tej porze roku jest popularne wśród niemieckich i duńskich muszkarzy. Szansę na powodzenie i kontakt z tymi pięknymi rybami mają jedynie nocne marki.







    Trocie uważane są za ryby aktywne o zmierzchu i w nocy. Ta ich cecha nasila się w miarę wzrostu temperatury wody. Przemiana materii u troci zmienia się tak, że nastawiają się na zdobycz coraz mniejszych rozmiarów. W lecie smakują im najbardziej przede wszystkim owady, kiełże, kraby piaskowe i krewetki, a także małe ryby z rodziny babkowatych i dobijakowatych np. tobiasze.

     

    Wierność do miejscówki


    Niestety na wielu plażach, które w innych okresach mamy tylko dla siebie, w lecie panuje duży ruch. Łodzie, surfingowcy, miotacze kamieni – sprawiają, że wędkowanie staje się niemożliwe. Jednak wieczorem, kiedy nadchodzi spokój, słońce znika za horyzontem, a powietrze się ochładza, nasze szanse wzrastają w mgnieniu oka. Troć odważa się znowu zbliżyć do brzegu, staje się aktywna i czasem nawet nieostrożna! Jeżeli jeszcze na wiosnę ryby są ruchliwe i wygłodniałe, to w miesiącach letnich stają się coraz bardziej stacjonarne. Rafy i pojedyncze duże kamienie będą ich ulubionymi miejscówkami. Trzeba mieć oczy i uszy szeroko otwarte, gdyż trocie mogą się zdradzić, podpływając do powierzchni wody. Lepiej przeczesywać większe obszary plaży w różnych miejscach, pamiętając by koniecznie zachowywać się cicho.

     

    Żadnych odblasków!!!

    Brodząc, powinno się trzymać blisko brzegu. Kiedy się ściemni, trocie wychodzą na żer na przybrzeżne płycizny. I właśnie tam nie powinniśmy stać, lepiej jest łowić z plaży. Najlepiej ubrać antypoślizgowe buty z podeszwą filcową. Bardzo ważne: uważajcie z lampkami na czole! Nie ma nic gorszego od strumienia światła skierowanego na wodę, potrafi to zepsuć nam miejsce na długi czas. Najlepsze połowy zdarzają się ciemnymi nocami, gdy księżyc jest w nowiu. Powinno się być nad wodą około godziny przed zachodem słońca. Przy przejrzystej wodzie i małym wietrze mamy najlepsze warunki. Po pierwszej połowie nocy, do godziny pierwszej, nadchodzi najczęściej pauza w braniach, by po godzinie lub dwóch napięcie znowu wzrosło. Kiedy słońce wschodzi, nasze szanse na złowienie troci drastycznie spadają.






    Małe przynęty

    Jak łowię, żeby złowić letnią troć? Ogólnie stosuję mniejsze przynęty od tych używanych wiosną i jesienią. Dobra przynęta porusza się po powierzchni smużąc i tworząc fale na wodzie. Ponieważ trocie najpierw rozpoznają zdobycz wzrokiem, zauważą naszą przynętę dzięki kontrastowi między nią a nocnym niebem. Dlatego spokojne noce z przejrzystą wodą to najlepszy czas. Wyjątkowo dobrze sprawdziły się czarne i brązowe przynęty, może z malutkim akcentem ze srebrnych folii.






    Łowne muchy

    Do nocnych połowów używam najchętniej czarnych i dość „kudłatych” wzorów, takich jak np. Black Magnus, czarno-srebrny streamer albo Tang Laufer. Kiedy słońce zachodzi, mucha typu Juletrae może sprawić nam niespodziankę. Muchówka w klasie 6-8 powinna mieć długość od 9 do 10 stóp. Na kołowrotek nawijamy sznur pływający. Przypon powinien mierzyć ok. 1,5 długości wędki i kończyć się żyłką nie cieńszą niż 0,24 mm. Tak naprawdę, nocne muchowanie jest podobne do dziennego, powinno się jednak posiąść umiejętność rzucania „na ślepo”.




    Królestwo wariacji

    Najpierw przeszukujemy kilkoma rzutami pobliże brzegu, potem rzucamy dalej i dalej. Jeśli w naszym zasięgu znajdują się duże kamienie, powinniśmy zostawić sobie więcej czasu na obłowienie ich od strony cienia nurtu. Właśnie tam często kryją się tłuste letnie trocie. Raz rzucam blisko, raz daleko, zmieniam szybkość ściągania muchy i prowadzę jak najbliżej powierzchni. Taka zmienność sposobu łowienia zwiększa nasze szanse na branie. Jeśli prowadzimy muchę zbyt głęboko, szybko zapoznamy się z letnim dorszem. W ciepłej wodzie często zdarzają się niestety puste brania i pobicia. Jednak szanse na złowienie troci w lecie są wysokie. Żeby doszło do szczęśliwego finału, należy zaopatrzyć się w duży podbierak. W innym wypadku, spędzimy część lata na plaży, mając otwarte ze zdziwienia usta….

     

    Krzysztof Grzybowski, 2010



    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

  • Hermes przezimował u mnie w pudełku jakiś czas, zanim zdecydowałem się na użycie tej niby-super-przynęty. Łowiłem Hermesem bolenie, lecz rozmiarowo były to ryby, które nie robiły na mnie większego wrażenia… Wiedziałem, ze duże bolenie żerują głębiej. Nie pomyślałem jednak, ze woblera boleniowego można poprowadzić w pół wody, bądź w okolicach dna. Nie pomyślałem - to być może za mocne słowo – „nie miałem takiego woblera”, będzie właściwszym określeniem. Aż do momentu, gdy zacząłem na poważnie łowić Hermesem…


    Zapraszamy na kolejne spotkanie z cyklu „Łowcy prezentują…” – tym razem, na początek sezonu boleniowego 2010, zapraszamy do lektury artykułu o łowieniu nie-powierzchniowych odrzańskich boleni na Gloog Hermesa przez Tomka Suleja. Artykuł zawiera naszym zdaniem ogromną ilość praktycznej wiedzy oraz wiele technicznych obserwacji z łowienia tych pięknych ryb w poszczególnych rzecznych miejscówkach – a o skuteczności tych rad niech świadczą okazy boleni przedstawione na zdjęciach Tomka.





    Jak to się wszystko zaczęło…

    Moja przygoda z Hermesami zaczęła się kilka lat temu. Pierwszego woblera dostałem od mojego serdecznego kolegi, Darka Mleczki z Sulechowa, który zapewniał mnie o skuteczności tej przynęty. Wobler ten przezimował u mnie w pudełku jakiś czas, zanim zdecydowałem się na użycie tej niby-super-przynęty. Łowiłem Hermesem bolenie, lecz były to ryby, które swoimi rozmiarami nie robiły na mnie większego wrażenia…

    Wiedziałem, ze duże bolenie żerują głębiej. Nie pomyślałem jednak o tym, ze woblera boleniowego można poprowadzić w pół wody, bądź w okolicach dna. Nie pomyślałem - to być może za mocne słowo – „nie miałem takiego woblera”, będzie bliższym prawdy stwierdzeniem. Łowiąc denne rapy, jedyną przynętą, której bowiem używałem, była guma.



    Gruby boleń z dna – marzenie wszystkich zarażonych „boleniozą”


    Do każdej miejscówki na rzece trzeba dostosować się indywidualnie. Są miejsca głębsze i płytsze. Piszę o tym, ponieważ nie zawsze woblerem da się dobrze obłowić potencjalne miejsca przebywania grubych boleni. Wtedy do dyspozycji mamy gumowe przynęty.


    Wróćmy jednak do woblerów. Według mojej opinii, Hermes jest najlepszym woblerem boleniowym obecnie produkowanym seryjnie. Jego drobna, lusterkująca akcja jest wzorem pracy woblera boleniowego. Ponadto także dużą zaletą jest to, że podczas prowadzenia nie stawia dużego oporu w wodzie. Przynęta sama jednak nie łowi i to od nas zależy, jak go podamy rybie i poprowadzimy.




    Portret bolenia z dna



    Moje początki z Hermesem były podobne jak z innymi woblerami. Łowiłem bolenie, lecz ich wielkość była standardowa. Kształt i waga Hermesa daje jednak możliwości poprowadzenia przynęty również głębiej i wolniej. Jeżeli okaże się, ze naszej przynęcie brakuje mimo to kilku gramów, to bez problemu możemy dołożyć do środkowej kotwiczki śrucinę ołowianą, bądź pasek lamety ołowiu. Postaram się teraz opisać w miarę dokładnie, jak i gdzie na niego łowię.





    Główki

    Nie każda ostroga jest dobra. Ja wybieram zawsze te główki, które mają długie przelewy. Najwięcej grubych boleni złowiłem na końcach przelewów, od strony zapływowej, a także na końcach warkoczy od strony nurtowej. To tam właśnie, na granicy rantu, ustawiają się najgrubsze rapy. Łowię z pontonu, więc mam możliwość dokładnego obłowienia miejscówki. Ustawiam się zawsze od strony napływowej przelewu - w takiej odległości, aby przynęta lądowała kilkanaście metrów za przelewem.



    Boleń z długiej kamiennej ostrogi



    Pierwsze rzuty oddaje zawsze w stronę środka rzeki, tak aby wachlarzem spenetrować jak największy fragment wody. Najwięcej brań mam w momencie, gdy wobler jest na wysokości przelewu lub w bliskiej jego odległości. Zdarzały się także brania prawie przy samym pontonie. Kolejne fragmenty wody obławiam wachlarzem w kierunku warkocza. Na łowisku staram się eksperymentować. Zawsze po oddaniu rzutu opuszczam woblera na napiętej lince w okolice dna. Następnie zaczynam ściągać przynętę w średnim jednostajnym tempie. Hmmm, ciężko jest opisać, co to znaczy „średnie tempo”. Sami musimy wyczuć pracę przynęty i szybkość jej prowadzenia. Podkreślam jednak, że na pewno nie uzyskamy oczekiwanych efektów prowadząc przynętę w ekspresowym tempie. Mam tutaj na myśli łowienie grubych boleni, a nie tzw „chlapaków”.




    Piękny złoty odrzański boleń



    Jeżeli łowiąc w ww. sposób, nie mam brań, zmieniam samo prowadzenie przynęty. Po oddaniu rzutu i opuszczeniu woblera w okolice dna, ściągam przynętę średnim tempem, z kilkoma dłuższymi przerwami - po to, aby wobler dotarł w okolice dna. Takie prowadzenie przynęty przypomina łowienie sandaczy z opadu. Różni się jednak tym, że opad jest zdecydowanie dłuższy, zaś sama przynęta przebywa dłużej nad dnem. Dużo brań jest także podczas opadu - dużą zaletą Hermesa jest to, że pięknie lusterkuje podczas opadu. Jest to bardzo ważne i sprawdza się rewelacyjne podczas łowienia nie tylko boleni.


    Po dokładnym obłowieniu przelewu, przestawiam się pontonem na stronę zapływową – tak aby mieć w zasięgu rzutu koniec warkocza. Prawidłowo podana przynęta, powinna lądować w wodzie kilkanaście metrów za warkoczem. Sposób prowadzenia jest identyczny - tak jakbyśmy obławiali przelew. Najwięcej brań mam w momencie, gdy przynęta przecina okolice warkocza.





    Opaski

    Opaski to także kapitalne miejsca połowu grubych boleni. Nie wszystkie jednak są dobrymi „metami”. Łowiąc w Odrze kilka lat temu, znalazłem opaskę, która do tej pory obdarowuje mnie kapitalnymi rybami. Charakteryzuje się ona tym, iż położona jest po stronie nurtowej rzeki. Głębokość przy opasce nie przekracza 3-ch metrów. Im bliżej środka rzeki, tym dno staje się coraz płytsze - ale głębokość nie jest mniejsza niż 1,5 metra. Łowiąc w takim właśnie miejscu, ustawiam się w odległości ok. 4-5m od opaski. W zasięgu rzutu mam rant oddzielający wodę płytkę od głębokiej.



    Szerokość płetwy ogonowej w stosunku do reszty ciała nie pozostawia wątpliwości co do możliwości szybkościowych tej pięknej ryby




    Samo podanie i prowadzenie przynęty niczym nie różni się od tego co napisałem wcześniej. Najwięcej brań spodziewać się możemy na pograniczu wody płytkiej i głębokiej, a także przy samej opasce. Największą jednak zaletą tej opaski jest to, że tak długo jak tam łowię, nie spotkałem tam jeszcze wędkarza łowiącego z brzegu - głównym powodem braku wędkarzy na tej opasce jest brak dostępu do niej od strony brzegowej. Uważam, ze jest to jeden z głównych powodów, dla których miejsce to jest atrakcyjne dla boleni.





    Rafy

    Rafy to kolejne obiecujące miejscówki na grube bolenie. Pamiętam, jak kilka lat temu, łowiąc z kolegą z brzegu, na środku Odry zauważyłem wyskakujące w popłochu jazie. Sprawcą tych ataków bez wątpienia były bolenie. Rafa zaś znajdowała się poza zasięgiem rzutu - pozostało nam tylko podziwiać ataki grubych boleni. Odkąd zacząłem pływać tylko za boleniami, odwiedzałem to miejsce systematycznie.



    Boleń złowiony o słonecznym świcie



    Łowiąc tam zauważyłem, że jest ono atrakcyjne tylko o świcie i o zmierzchu. Jestem pewien, że ryby traktują to miejsce niczym stołówkę. Pory żerowania zaś są na tyle krótkie, że przebywanie i całodzienne łowienie w tym jednym miejscu nie ma sensu. Jedno jest pewne - że ryby, gdy nie żerują, przebywają w pobliżu żerowiska. Łowiąc z pontonu, ustawiam się zawsze tak, aby móc wachlarzem spenetrować cały fragment łowiska. Samo podanie i prowadzenie przynęty jest identyczne jak wcześniej opisałem.




    Kolejny słoneczny boleń





    Podsumowanie

    O łowieniu boleni napisano już wiele. Każdy z nas ma swoje sposoby i ulubione przynęty. Kilkanaście lat temu, gdy łowiłem swoje pierwsze bolenie na własnoręcznie wykonane woblery, nie sądziłem, że te kapitalne ryby można łowić z powodzeniem w pół wody bądź z dna. Pamiętam, gdy czytałem wszystkie artykuły dotyczące połowu boleni. Fachowcy od łowienia boleni zawsze robili tajemnicę z tego, na co łowią. Dni, lata spędzone nad wodą uczyły mnie ciągle czegoś nowego. Przyszedł moment, kiedy myślałem, że o łowieniu boleni wiem już wszystko.

    Dwa lata temu, podczas dłuższego wypadu nad Odrę, wszystkie moje teorie i wiedza na temat boleni poległy. O tym jednak napiszę już innym razem (trzymamy za słowo - przyp. redakcji). Wracając do wątku - każde miejsce na rzece jest inne i łowiąc, powinniśmy eksperymentować z przynętami. Okazać się może bowiem, że łowiąc woblerem nie będziemy mieli szans dotrzeć w okolice dna. Wtedy pozostaje nam szereg innych przynęt. Ja osobiście sięgam wtedy po gumę.




    Biorą na Hermesy nie tylko podczas słonecznej pogody ...




    Każda pora roku jest też inna. Łowiąc bolenie z premedytacją, nie możemy łowić schematycznie. Opaski czy główki, które obdarowują nas rybami w miesiącach letnich, niekoniecznie będą dobrymi łowiskami jesienią - wtedy kiedy mamy szanse na największe bolenie. Sam się o tym przekonałem w ciągu lat spędzonych na pływaniu za boleniami.


    Jest jeszcze jeden ważny element przy polowaniu na grube rapy. Nie nastawiajmy się na ilość, ale na jakość. Pamiętam takie dni, kiedy to spływałem z wszystkich swoich „met” na przysłowiowe zero. A bywały i takie dni, gdy w ciągu jednego dnia łowiłem do kilkunastu grubych boleni. Znam kolegów, którzy łowili na Hermesy i mieli bardzo kiepskie wyniki. Dlaczego? Powodów jest kilka, ale najważniejszym powodem jest to, że prowadzili tego woblera, jak ich zdaniem przystało na boleniową przynętę – czyli „im szybciej tym lepiej”. Ja natomiast twierdzę: „im wolniej i głębiej, tym lepiej”.


    Jestem przekonany, że jeśli zastosujecie się do moich rad, łowiąc Hermesem, mit o tym, iż jest to tylko zwykły wobler, przejdzie do lamusa. Dodam jeszcze, że przy tym sposobie łowienia, częstymi przyłowami będą także inne ryby tj. sandacze, szczupaki, klenie czy sumy. Sam tego doświadczyłem.




    Ładny kleń przyłowiony na boleniowej miejscówce


    Nie muszę chyba dodawać, abyśmy wszystkim złowionym boleniom darowali życie. Rzeka na pewno to doceni i obdaruje Was w nagrodę kolejnymi rybami.



    Tradycyjnie – koniecznie wypuszczajmy wszystkie złowione ryby



    Pozdrawiam,
    Tomasz Sulej
    A.D. 2010


    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

Artykuły

×
×
  • Dodaj nową pozycję...