Skocz do zawartości

Artykuły

Manage articles
  • admin

    Sumy Rio Ebro 2010

    Przez admin, w Relacje,

    Problem przelania na papier spostrzeżeń z kolejnego pobytu nad rzeką Ebro jest dla mnie spory właśnie z tego powodu, że jest to pobyt kolejny. Na wstępie muszę wtrącić, że nie był to (podobnie jak poprzednie) wyjazd komercyjny. Taki wyjazd kojarzy mi się z pracą a nie z wypoczynkiem, z koniecznością odniesienia sukcesów „za wszelką cenę”, co może prowadzić do poważnych schorzeń a przecież wędkarstwo to sposób na ucieczkę od zabieganego Świata. Pojechało nas jak zwykle czterech (po dwóch na łódkę) a do ekipy: Guzu, Kuba i Gumofilc dołączył Hlehle.

    Tym razem postanowiliśmy, że pojedziemy w pierwszych dniach kwietnia. Liczyliśmy na to, że ryby nie będą zmanierowane przez dużą ilość wrzuconych do wody worów peletu czyli, że będą głodne i złe. Jak te wyliczenia się sprawdziły w praktyce okaże się w dalszym ciągu relacji.

    Tradycyjnie, zanim znaleźliśmy się we wnętrzu naszego środka lokomocji – samolotu, należało przeskoczyć kilka przeciwności losu w rodzaju limit bagażu, odprawa. Udaje się jednak nie zostać zakwalifikowanym jako terrorysta ani przemytnik i odrywamy się od ziemi planowo wraz z całym potrzebnym do odbycia eskapady majdanem ( no, to okaże się dopiero na miejscu).





    Z góry, taka już w oddaleniu, pozostaje Al. Krakowska ze swoimi wiecznymi korkami…mówimy jej zdecydowane ŻEGNAJ. Po to właśnie człowiek steruje w stronę takich wyjazdów, żeby uciec od podobnego zgiełku.



    Bujając w obłokach…. w oddali widać samolot, idący innym kursem.


    Trafiło mi się okienko nie najciekawiej usytuowane, biorąc pod uwagę zdjęcia. Dodatkowo słońce świeciło, na złość, prosto w obiektyw. Mimo wszystko coś jednak widać…bo jak zwykle nad Alpami warstwa chmur rozbiła się. Wcześniej nie było w zasadzie czego fotografować. Jak widać szczyty są jeszcze zdrowo ośnieżone. Alpejski kurort w dolince…



    Surowe alpejskie turnie, to nie miejsce ani na sadybę ani na stok narciarski…ale widoki piękne.




    Trzy godzinki lotu i samolot zaczął schodzić na pułap do lądowania. Okazało się, że z powodu kierunku wiatru podchodziliśmy do lotniska w Barcelonie z innej strony niż zwykle. Pozwoliło to uwiecznić obrazy, które wcześniej umknęły obiektywowi…



    Piękna Marina nad Morzem Śródziemnym oraz spory kawałek nadmorskiej Barcelony…

    Wracający do portu jacht, po udanym połowie?


    No, ale to jeszcze nie koniec podróży, po przeładowaniu gratów następny etap wycieczki - Mequinenza z Zamkiem i z krzyżującymi się wodami Segre i Ebro.




    Po drodze ciekawy kataloński masyw – Montserrat, znajdujące się około 40km od Barcelony. Nazwa mówi – „góry postrzępione”, jest to wynik silnej erozji, której źródłem było oddziaływanie śródlądowego morza ( istniało w tym rejonie 25 mln lat temu). Wyschło wskutek wypiętrzania się skorupy ziemskiej…





    Mijane wioski/siedziby maja w tych stronach zawsze podobny charakter – na wzgórzu ruiny starych siedlisk, u podnóża współczesne zabudowania.






    No i wreszcie u celu.




    Wygląda, że wszystko jest na miejscu, łącznie z zamkiem, który mimo iż ze względów strategicznych już od dawna przeżytek, przypomina o wojnie sprzed 200 lat. Była to wojna Hiszpanii z napoleońską Francją, gdzie brali też udział, niestety i Polacy (Legia Nadwiślańska).





    Nocą oświetlony zamek wyglądał niesamowicie. Ponoć został ostatnio odrestaurowany..może kiedyś znajdzie się parę chwil, żeby go zwiedzić?






    Również i sama rzeka Ebro odegrała swoją role w wojnie hiszpańsko- francuskiej, gdzie armia francuska w bitwie o Saragossę musiała się za tą rzekę wycofać w wyniku ciężkich walk. I ciekawostka – opodal Saragossy (100 km od Mequinenzy) mieści się Muela – miejscowość znana u nas z wyrobu noży i tym podobnych narzędzi ze stali. Don Quijote de la Mancha (Don Kiszot) ze swoją kopią (wędką) bardzo dobrze charakteryzuje wędkarza starającego się łowić tutaj sumy na przynęty sztuczne. Don Kiszot, pochodzący z podupadłej na znaczeniu warstwy hidalgów uosabia w sobie ideał średniowiecznego rycerza. Rzeczy codzienne przybierają dla niego formy fantastyczne (np. karczma staje się zamkiem a wiatrak olbrzymem).Taka mnie analogia naszła utopijnych servanesowskich majaków do czynności tutaj typu troling i spining.




    Ten to ma cierpliwość…

    No, ale dla przyjemności my się tu nie zebrali , czas zacząć młócić wodę. Poniżej Hlehle i Guzu postanowili stanąć w bardzo dobrym miejscu i dobrze rokującym – co drugi rzut zaczep.





    No i całe to Ebro takie jest, podwodnych lasów nie brakuje. A już taki cypelek jak poniżej miłośnika w/w nie powinien rozczarować.





    Pierwszy rzut oka na wodę pokazał, że jest ona strasznie zimna. W Hiszpanii zanotowano podczas tegorocznej zimy obfite opady śniegu, co podobno nie zdarzyło się tam od wielu lat. Taki to rok dziwnych anomalii. Nie należy się wiec dziwić, że woda miejscami miała temperaturę rzędu 8st. C.Również aktualna pogoda nie wpływała na zmianę tego stanu rzeczy, jak na Hiszpanię było bardzo zimno a pogoda więcej niż kapryśna. Raz po raz lało jak z cebra…





    Z pierwszej chwili wyglądało, że ktoś z mostu chłodzi sobie napoje ale niestety były to jakieś inne niezidentyfikowane przyrządy. Deszcz ciągle padał a nasze zapasy zaopatrzenia topniały..

    Czyli jak zwykle, jak podczas każdego wyjazdu, mieliśmy do czynienia z odmienną sytuacją. Ryb nie było widać, jedynie mieliśmy sporadyczne brania niewielkich sandaczy, bliżej brzegu, na płytszej wodzie (bliskość brzegu nie oznacza małej głębokości), głównie na spinning.


    Ten się trafił nieco większy…









    Trafiały się również okresy dobrej i bardzo dobrej pogody i wówczas trzeba było ściągać z siebie jesionki. W takich warunkach można było podziwiać również i miejscową faunę nawodną a kręciło się tego duże ilości, z uwagi na wiosnę a więc okres lęgowy.



    Czapla nadobna w przelocie.










    Czapla nadobna
    dł. ciała ok. 50 - 60 cm

    rozpiętość skrzydeł ok. 95 - 100 cm

    waga ok. 450 - 600 g

    Upierzenie śnieżnobiałe, dziób niebieski, nogi ciemne, stopy jaskrawo żółte. W okresie godowym u nasady szyi, na grzbiecie i na ogonie wyrastają długie pióra, lekko uniesione o rozdzielonych promieniach, tworzące delikatną pelerynę. Te pióra mające 18-21 cm i będące jej ozdobą okazały się dla człowieka atrakcyjną, modną dekoracją w XIX wieku. Upierzenie spoczynkowe jest podobne, ale bez ozdobnych piór. Odlatują na zimowiska we wrześniu i październiku, a nawet w listopadzie, wraca od marca do maja. Mniejsza w porównaniu z innymi czaplami. Można usłyszeć jej dźwięczne okrzyki "kark". Od podobnej czapli białej, która nie ma piór ozdobnych na głowie, ale są one na grzbiecie (dł. 50 cm) oraz ma czarny dziób u nasady żółty, jest 2 razy większa.
    Jaja wysiadywane są przez okres 20 - 25 dni przez obydwoje rodziców. Pisklęta opuszczają gniazdo po około 30 dniach. Rodzice karmią je płazami, wodnymi stawonogami, drobnymi ssakami, mięczakami, a nawet pisklętami innych gatunków ptaków. Pod nieobecność rodziców wychodzą z gniazda na pobliskie gałęzie i wracają dopiero gdy wrócą, są jeszcze wtedy słabo opierzone. Okres ten trwa 6 tygodni. Gdy na dobre opuszczą gniazdo przebywają jeszcze przez pewien czas w pobliżu rodziców w okolicy kolonii.









    Powyżej kawałek „wojny powietrznej” o tereny łowieckie pomiędzy czaplą nadobną a czaplą purpurową (to ta udająca Batmana).



    Czapla purpurowa
    dł. ciała ok. 80-90 cm

    rozpiętość skrzydeł ok. 140-145 cm
    waga ok. 600-1400 g

    Jaja wysiadywane są przez okres ok. 26 dni przez obydwoje rodziców. Sam wylęg może trwać 3-11 dni. Rodzice przynoszą młodym w przełyku ryby, drobne ssaki, płazy, gady i bezkręgowce. Mając 3 tygodnie zaczynają kręcić się wokół gniazda wydeptując labirynty ścieżek i miejsca na odpoczynek. Takie wędrówki w trzcinach ułatwiają długie palce chwytające się połamanych pędów. Pisklęta usamodzielniają się po 45 – 50 dniach rozchodząc po okolicy, po pierzeniu. Młode są jaśniejsze o czewonobrązowych grzbietach, ale ubarwienie głowy mają mniej jaskrawe.





    Trudno ocenić co to za drapieżnik ale raczej nie jest to orzeł iberyjski (rozpiętość skrzydeł średnio 2m) a prędzej jakiś inny przedstawiciel jastrzębiowatych – kania albo co? W każdym razie widać, że buduje gniazdo…







    Widziałem ooorrrłła cień (tutaj za orła musiał robić sęp)




    A tu stary znajomy, kormoran czarny. Nie był tak liczny, jak to można zaobserwować w Polsce.






    A ten tak dobrze wkomponowany to również kormoran lecz, zdaje się, innego gatunku. Nie wiem jakiego? Zerknąłem do źródeł i zdumiała mnie ilość gatunków kormoranowatych. U nas zupełnie nieznanych. Zresztą z czaplami jest zupełnie podobnie…to są bardzo liczne rodziny ptaków. „Prezydenci” – to miejsce kojarzy się ( nie tylko mnie) z Mount Rushmore National Memorial – pomnik wykuty w skale w US w okresie 1927 - 41r, przedstawiający głowy 4ech prezydentów USA – od lewej George Washington, Thomas Jefferson, Theodore Rosevelt, Abraham Lincoln.








    Jako ciekawostka – w pracach nad wykuciem głów uczestniczył również Polak - Korczak – Ziółkowski. Ktoś kiedyś twierdził, że dla artysty kawał kamienia jawi się nie jak zwykły brukowiec…. Trzeba tylko odrzucić niepotrzebne części, przysłaniające zawarty w kamieniu kształt. I chociaż do tak wzniosłego piedestału nie pretenduję, to jednak pewna analogia sama się nasunęła i nazwa została nadana. Ruiny nad Ebro – czyżby to pasterskie kryjówki sprzed lat? Tu i ówdzie widać ruiny zabudowań czy „szałasów”, a z powodu, że tam się z czasem niewiele zmienia, stanęła hipoteza, że niektóre z tych ruin to być może pozostałości z czasów pasterskich Hiszpanii.




    Szczyt świetności datuje się na XII wiek, kiedy to hodowla owiec oraz produkcja i przetwarzanie wełny stanowiło podstawę gospodarki państwa. Z drugiej strony hodowla (m.in.) ta spowodowała pośrednio i bezpośrednio spustoszenie pierwotnej roślinności a w konsekwencji zmianę zielonych lasów na tereny jałowe. Obecnie na terenie Hiszpanii jest roślinność wtórna – Makia. Są to sucholubne, twardolistne zarośla, składające się ze skarlałych drzew, dzikie oliwki, krzewy i krzewinki.


    Wracając jednak do wędkarstwa…stwierdziliśmy, że nie idzie nam to łowienie jak należy… i…. ktoś temu przecież jest winien?...Oczywiście, to peleciarzo – bojkarze.
    -To co robić?

    Co, tym też zabierzemy zrywkę?
    -Jaassne…






    No, i ok., zrywki w kieszeniach. Ciekawe jak jutro odpalą…?





    Ruch ten okazał się strzałem w 10kę. (oczywiście to żart). W każdym razie coś tam zaczęło się dziać w wodzie…




    Nie będę ściemniał, że to na klasyczny spinning złowione było…ale znamionuje ten okaz możliwości łowiska….taki metrowy karpik. Miał być solidny sumek ale wyszło jak zwykle …
    Sumki też się trafiają, ale nie jest to to, co tygrysy lubią najbardziej…





    Żeby oddać sprawiedliwość, to na łódce Hlehle-Guzu też były tego typu incydenty z sumkami… I w końcu ruszyło się z grubej rury – myślę, że to jeden z nielicznych, tak udokumentowanych holów ryby tego kalibru….ale myślę, że warto było poświęcić chwilę czasu…



    Próba sił…





    ”Czarny rycerz” w akcji…a ryba uparcie trzyma się nadal dna.






    Dobry już będzie…?







    “Próba burty”







    Z tego ujęcia wygląda jakby połknął rękę do łokcia…







    W parterze…







    Już nie da rady podnieść…bardzo dobrze odżywiony.







    TAK!, to jak na razie największy sum Guza…Bravo!









    Trzyy czterrry…chlup! Nie wypłynie? Nigdy nie wypływali…











    Świadkami przygód z rybami są również i sępy. Aczkolwiek ich oczekiwania na padlinę są próżne – wszystkie ryby wypuścimy. W tym rejonie dominującym gatunkiem były sępy płowe, szybowały szukając przy stromych ścianach kanionu kominów powietrznych.

    Sępy płowe
    Długość ciała 1-1,05 m
    rozpiętość skrzydeł 2,5-2,7 m
    waga 6,7-7,3 kg
    Rodzina – jastrzębiowate

    Gnieździ się w południowej Europie. Ostatni lęg (prawdopodobnie) w Polsce znaleziono w Pieninach w 1910 roku.Można go spotkać koczującego w różnych środowiskach. Krąży wysoko w locie szybowcowym. Do lotu podywają się niezręcznie, po kilku podskokach. Należy do najlepiej szybujących ptaków. Widziano go na wysokości 5 570 m. Może dostrzec 30-centymetrowy przedmiot z odległości 3 km. Żywi się padliną dużych ssaków. Brak dymorfizmu płciowego. Naga głowa i szyja popielate, nieraz pokryte rzadkim miękkim puchem, poniżej kryza z jasnych piór. Wierzch ciała szarorudy, spód jaśniejszy. Lotki i sterówki czarne. Dziób i nogi sinoniebieskie. U osobników młodocianych brak kryzy, którą zastępują pojedyncze sterczące szare pióra. Szybuje na skrzydłach uniesionych w kształcie litery V. Może żyć ponad 40 lat. Gnieździ się skalnej półce, często w niewielkiej, luźnej kolonii.


    Ma jeden lęg w roku, w zniesieniu jedno jajo składane w lutym lub marcu. Jajo wysiadywane jest przez okres 48 do 50 dni. Pisklęta opuszczają gniazdo po około 3 miesiącach.

    Na fotce poniżej sępy suszące się po ulewie…10pkt dla tego, kto odnajdzie 5 charakterystycznych szczegółów .














    Trąci te przewody czy się mu uda (rozpiętość skrzydeł budzi szacunek). Udało mu się..








    Sęp ze „skrzydłowym”..a pewnie raczej ze skrzydłową.







    Suń się, a w ogóle to moja miejscówka – hamowanie przed lądowaniem na kamiennej półce. Wracając do rzeczy przyziemnych….Opornie ale sumek trochę się ruszał..







    Zawołaj dziadka…


    Sumek Hlehlego na ciemno..







    Bywały długie przerwy pomiędzy braniami (przy tym gatunku niestety to normalne). Warto więc było przyswoić sobie kilka podstawowych prawd, a wszystko po to, żeby zwiększyć częstotliwość.













    Na lewo most…








    Na prawo most…

    A środkiem Ebro płynie.








    Ta samokontrola odnośnie azymutów i pionów była konieczna, bo chwila zapomnienia i o, można choćby zawisnąć na drzewkach takich (woda często kryje w okolicy dodatkowe atrakcje, bywa że ledwo pod powierzchnią)…








    Można znaleźć się w jakimś dziwnym miejscu, gdzie milimetrowa linka utnie nam głowę…







    Można też zostać rozszarpanym przez tygrysa…











    Także i w powietrzu czai się tu niebezpieczeństwo. Ptaszek wygląda w sumie niepozornie ale po co mu ta cegłówka w łapach?




    Ale nie pękamy i prowadzimy dalej „dzieło zniszczenia”…







    Sumek z „łatą” na ogonie.
    Proszę…dziadek okazał się już głuchy ale ojciec usłyszał.







    Buzi i za burte z nim…







    Na tym czas skończyć na dziś, zaraz będzie ciemno. Do tego znowu zbiera się na tęgą ulewę..







    Czerwono zachodzi…na krwi rozlew …







    Nazajutrz niby wszystko wygląda po staremu…







    Świat nad wodą…







    Pod wodą…







    Na wodzie (zużyty pelet).

    Ale gdzie te sumy?
    No proszę, sumy też są…ostatniego dnia biorą jak wściekłe.







    Cho no tu…hombre!







    Jako, że było mi już wszystko jedno bo byłem cały w śluzie sumowym (łącznie z daszkiem), na swój użytek wykombinowałem metodę prezentacji ryby, której normalnie podnieść się nie da. Może nie tyle z powodu dużej masy, co oślizgłości i bezładności „tłumoka”. Dodatkowo trzeba pamiętać, że podłożem jest podłoga wysmarowana śluzem, który działa tak jak skórka od banana.
    Najlepiej się o tym chyba przekonał Hlehle. Każdy z nas miewał jakieś problemy z ustaniem ale on tak grzmotnął, że było słychać aż na naszej łódce. Ale widać sztukę padów każdy lepiej gorzej przyswoił, bo złamań poważnych nie odnotowano.
    Przygotowanie przedpola: jeżeli sum ma już wchodzić na pokład to obok włożenia rękawiczek, trzeba zrobić miejsce na łódce, skopując graty w jakiś kąt, coby rybka rzucając się nie „poukładała” nam tego wedle swego uznania (np. za burtę).
    Ponadto, jak coś nam nie pójdzie podczas prezentacji, np. zaliczymy glebę, to ilość połamanych gratów będzie mniejsza.







    Faza przedwstępna – klasyczny chwyt za dolna szczękę. Temu akurat egzemplarzowi coś tam się zaplątało między zębami.

    Więc jak to szło? Tempo 1 – podciągamy Kijankę jak się da wysoko…







    Tempo 2. „Wózek”.






    Tempo 3. I co tu by dalej? Dobry sumek, dobry, leż spokojnie…







    Tempo 3a. Przejście z fazy siedzącej do fazy wstawania…







    Faza 4. Kolega z łódki szybko puka fotki zanim sum „ożyje”.






    Jeszcze jeden rzut oka na te kaniony Ebro …i niestety trzeba się powoli sposobić do powrotu..








    Usiłując podsumować...
    ...usiłując, bo to w zasadzie w takiej ograniczonej formie jest niemożliwe. Na tyle dużo się działo, że okres, który tam spędziliśmy można by wpisać spokojnie w dwa razy dłuższe ramy czasowe i byłby on całkowicie wypełniony zdarzeniami. W relacji pominąłem całkowicie sprawy sprzętowe, bo po pierwsze uważam, że zbyt dużo się u nas o tym dyskutuje, po drugie można odesłać do wcześniejszych artykułów o Ebro, gdzie jest to opisane. Wreszcie można pewne kwestie poruszyć w ewentualnych komentarzach. Nic nie napisałem w relacji również o tym, że nie wszystkie ryby chciały na tyle współpracować, żeby było możliwe ich wyjęcie... Zwłaszcza Hlehle może mówić o niefarcie, bo ryby jakoś nie trzymały się jego wędki. Kuba natomiast urwał przy samej burcie już nieźle podmęczonego dwumetrowca.

    I takie jest Ebro, można pływać kilka dni bez specjalnych efektów...w tym czasie człowieka ogarnie znużenie i często bywa, że jak przyjdzie czas to czegoś tam zabraknie: zrobi się coś nie tak, nie w tym momencie co trzeba, wstanie się przysłowiową lewą nogą albo po prostu i zwyczajnie zabraknie farta. To wszystko powoduje, że nie jest to miejsce na ryby dla każdego. Jedno jest pewne, że ryby tam są i to w ilościach zadowalających, sądząc po tym ile było kontaktów ostatniego dnia i to na niewielkim przecież areale wody. I chyba to jest najważniejsze, bo wiem po sobie jak dołujące bywa domniemanie lub niemal pewność znad naszych wód, że oto łowimy w studni.
    Dziękuję wszystkim uczestnikom wyjazdu za wspólnie i owocnie spędzony czas i......do następnego razu. Bo wędkarstwo jest jak nałóg.



    Gumofilc, 2010r



    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

  • Kto z nas nie czeka na pierwsze promyki wiosennego słońca? Tylko najbardziej wytrwali przedzierają się przez śnieżne zaspy w pogoni za kropkowanymi salmonidami. Cała reszta spinningowej braci czeka na marzec - na pierwszą poważną odwilż, przebiśniegi, pierwsze krokusy, choćby te na miejskim chodniku, bazie... W tym artykule znajdziecie zestaw moich obserwacji i wspólnych doświadczeń z Andrzejem Lipińskim w połowie wiosennych jazi i kleni. Ryb, które na przedwiośniu doskonale wypełniają lukę po coraz bardziej ubogich w pstrągi wodach Dolnego Śląska.


    Zapraszamy do trzeciego artykułu z cyklu "Łowcy prezentują...", w którym Baloo oraz Andrzej Lipiński opiszą swoje sposoby łowienia kleniojazi na woblery autorstwa Andrzeja. Artykuł ten jest specjalny z kilku powodów: po pierwsze, Andrzej Lipiński, jeśli ktoś jeszcze tego nie wie, to wieloletni członek kadry spinningowej Polski, z licznymi sukcesami w zawodach w Polsce i za granicą. Po drugie, Mateusz i Andrzej od paru lat są regularnie jednymi z najaktywniejszych forumowych łowców kleniojazi, szczególnie właśnie na przedwiośniu. Po trzecie, zawsze ich zgłoszenia okraszone są pięknymi zdjęciami – czego również nie zabraknie w tym artykule. Po lekturze, tradycyjnie, zapraszamy do dyskusji, związanej z tematyką artykułu, na naszym Forum.



    Wstęp, czyli nie tylko salmonidy wiosnę czynią…

    Kto z nas nie czeka na pierwsze promyki wiosennego słońca? Tylko najbardziej wytrwali przedzierają się przez śnieżne zaspy w pogoni za pierwszymi rybami nowego roku. Kropkowane szaleństwo trwa na łasce aury i zimowych temperatur, a niestety coraz częściej również na łasce… gospodarzy wód. Bo tam gdzie ludzie zadbali o ulubione wody tam szlachetnych pstrągów nie brakuje, a tam gdzie zabrakło chętnych do pracy, tam rzeki żyją… coraz bardziej odległą legendą. Mimo że mocno wycieńczone późno jesiennym tarłem i skąpą w pokarm zimą, te piękne szlachetne ryby pozwalają przetrwać pierwsze miesiące osobom nie znajdującym spełnienia w kilkunasto-centymetrowym otworze w lodzie. Kto ma więcej szczęścia, ma szanse na spotkanie z trocią i łososiem.


    Cała reszta spinningowej braci czeka na marzec. Na pierwszą poważną odwilż, przebiśniegi, pierwsze krokusy, choćby te na miejskim chodniku, bazie... Ktoś powie: zaraz, przecież klenie można skutecznie łowić zimą. Oczywiście, że można i nie jest tajemnicą, że właśnie zimą można skusić te największe osobniki. Tym niemniej jest to osobny temat, a ja chciałbym się skupić na wiośnie.



    Przedwiośnie na nizinnych wodach też darzy – tu kleniem dla Andrzeja.



    Nie ukrywam, że wiosenne arkana sztuki wędkarskiej otworzył przede mną Andrzej. Od kilku lat skrupulatnie wykorzystuję ten okres, aby wymieniać z nim doświadczenia, zanim pochłoną go letnie cykle zawodniczej gonitwy. Tak więc znajdziecie tutaj zestaw moich obserwacji i wspólnych doświadczeń w połowie wiosennych jazi i kleni. Ryb, które na przedwiośniu doskonale wypełniają lukę po coraz bardziej ubogich w pstrągi wodach Dolnego Śląska.




    Wiosenny jaź Mateusza i…

    Wiosenny klonek Andrzeja.



    Kogo? - czyli jaziokleń tkwi w szczegółach…

    Obie wspomniane w temacie ryby są w gruncie rzeczy do siebie bardzo podobne. Zamieszkują podobne wody, choć preferują odmienne stanowiska. Na tarło wybierają podobne żwirowo-piaszczyste podłoże, choć jazie zaczynają zaloty zdecydowanie wcześniej i właśnie dzięki temu nazywane są marcowymi rybami. Oba gatunki są niemal wszystkożerne, mimo to w menu jazi drobne ryby stanowią zdecydowanie mniejszy odsetek. Nawet rosną do podobnych rozmiarów - w obu przypadkach literatura zatrzymuje się na ponad 70cm i około 6-8 kilo wagi (też jestem w szoku, ale tyle podają mądre książki).


    Idąc dalej śladem podobieństw, wypada wspomnieć o wyglądzie, który stwarza wiele problemów niedoświadczonym łowcom. Oba gatunki są często mylone, wplątując w całe zamieszanie jeszcze płoć i jelca, a nierzadko młodsze osobniki bolenia. Jak najprościej je odróżnić? Otóż przede wszystkim kleń ma dużo większą łuskę i ogromny pysk. Do wielkości pyska będzie jeszcze okazja powrócić. Warto natomiast przypomnieć wygląd płetwy odbytowej. U klenia jest wyraźnie wypukłą, a u jazia wklęsła. Pamiętając o tym, nie powinno być problemu z odróżnieniem. Jazia od płoci, nawet u małych osobników, najprościej rozpoznać po kolorze oczu. Ileż to rekordów płoci zgłoszono przedstawiając fotografie jazi. Płoć ma oko czerwone, jaź co najwyżej żółtawe.



    Jaź na górze, płotka na dole – żółtawe oko u jazia, czerwone u płoci.

    Duży tępo zakończony pysk, torpedowaty kształt, większa łuska niż u jazia i płoci, wypukła płetwa odbytowa – klenia trudno pomylić w rzece z inną rybą


    Gdzie? - czyli wszystko (choć nie tak samo) płynie…

    Skoro wiemy już o czym mowa, zajmijmy się łowieniem. Przede wszystkim należy ryby znaleźć. W tej kwestii bardzo pomocna będzie informacja o wędrówkach tarłowych, które oba gatunki bardzo chętnie podejmują. Dlatego też wczesną wiosną celowo wybieram wszelkie dopływy większych rzek.


    Komentarz Andrzeja: Najlepsze są przyujściowe odcinki mniejszych rzek. Teraz ryby gromadzą się i przygotowują do migracji. Woda najszybciej nagrzewa się od słońca w takim dopływie i tu też najszybciej budzą się do życia wszelkie stworzenia i rośliny. Ryby to wykorzystują i właśnie w takich miejscach są chętniejsze do współpracy. Wystarczy kilka cieplejszych, słonecznych dni.




    Skąpani w… słońcu – „wystarczy kilka cieplejszych, słonecznych dni…”




    Po pierwsze, po zejściu wód pośniegowych szybciej w mniejszych rzekach stabilizuje się poziom wód; woda klaruje się i nagrzewa, a wygląda na to, że rybom więcej do szczęścia zwyczajnie nie potrzeba. Po drugie, mała rzeka o tej porze roku jest zdecydowanie bardziej czytelna, dzięki czemu możemy szybciej namierzyć przemieszczające się ryby. Na duże rzeki przyjdzie jeszcze czas, choć jeśli w okolicy znajdują się jazy i tamy, to zapewne tu skończy się tarłowa wędrówka naszych ulubieńców i właśnie w ich okolicy warto poszukać wiosennego szczęścia. Pamiętajmy tylko o regulaminowych odległościach od wszelkich konstrukcji piętrzących. Jeśli znaleźliśmy rzeczkę, o której wiemy że wchodzą do niej ryby na tarło lub są jej stałymi mieszkańcami, to osiągnęliśmy właśnie 30% sukcesu.


    Ponieważ mimo cieplejszych dni, temperatura wody pozostaje nadal stosunkowo niska, szukam ryb we wszelkich spowolnieniach nurtu, w brzegowych podmyciach, pod nawisami roślinności wynurzonej i zanurzonej. Przy ostrym wiosennym słońcu i braku liści na nadbrzeżnych drzewach woda jest mocno prześwietlona, więc płochliwe ryby chowają się pod wszelkimi krzakami i przeszkodami. O tej porze roku, często w tych samych miejscach złowimy jazia i klenia, a może trafić się niespodzianka w postaci bolenia czy wszędobylskiego szczupaka.





    Boleniowa niespodzianka na jaziokleniach.

    Piękna świnka jako jaziokleniowy przyłów.



    Im później, tym różnice w zajmowanych stanowiskach będą wyraźniejsze. Klenie wybiorą nieco szybsze partie rzek, nie stroniąc od całkiem szybkich napływów na rozmaite przeszkody, a jazie konsekwentnie pozostaną w nurtowych spowolnieniach za przeszkodami, ukryte w konarach podwodnych korzeni lub zakamarkach umocnień brzegowych i kamieni. Warto też pamiętać, że ryby to zmiennocieplne stwory i z pewnością wykorzystają szansę do rozgrzania ości w spokojnych nasłonecznionych zatokach. Często obserwuję wodę, gdyż przemieszczające się ryby potrafią zdradzić swoją obecność spławami, spłoszeniem lub pogonieniem drobnicy czy ruchami roślin wodnych.




    Hol wygrzewającego się jazia z traw..





    Zauważyłem też, że jeśli mamy pewność, że nikt nie „depcze” naszego łowiska, lepsze są popołudnia. Mam wrażenie, że cały dzień na słoneczku uaktywnia ryby, temperatura wody minimalnie się podnosi i nasi tytułowi bohaterowie są bardziej skorzy do współpracy. Oczywiście jeśli mamy pecha łowić na obleganym odcinku rzeki, to nie ma co czekać, gdyż raz przepłoszone, mogą zaniechać żerowania do końca dnia. Mogą też wrócić na swoje stanowiska i po godzinie dać się ponownie łowić, ale lepiej mieć więcej pewności .




    Na co? – czyli małe jest piękne (i skuteczne)…

    Moją ulubioną wiosenną przynętą jest mały woblerek o równej, drobnej, ale wyraźnie wyczuwalnej akcji. Taki, którego trzymając w samym nurcie wyraźnie czuję na wędce, a szybkie migotanie utrzymuje dreszcz emocji. We Wrocławiu niedoścignionym mistrzostwem są wyroby Andrzeja Lipińskiego. Po wpuszczeniu do wody 3 cm uklejki, włoski na rękach same stają dęba.




    Jeden z rodzajów woblerków na jazie i klenie z oferty Andrzeja Lipińskiego.


    Pełną ofertę woblerów produkcji Andrzeja Lipińskiego można obejrzeć (w tym filmy prezentujące łowienie na nie) i zamówić na stronie www.wobler.com.pl


    Oczywiście ryby są łowione na różne modele, więc żeby wskazać seryjny punkt odniesienia, posłużę się 2,5-centymetrowym hornecikiem Salmo. Kolor ma raczej mniejsze znaczenie, tym niemniej unikam agresywnych kolorów i większość czasu poświęcam naturalnym barwom (jasny bok i ciemny grzbiecik), czasem urozmaicony prążkami lub innymi ciapkami. W słoneczne dni warto sięgnąć po ciemne kolory jak choćby 'Salmowy' Black Tiger.


    Wspominałem o wielkim pysku klenia. Nie bójmy się stosować dużych kotwic. Kotwiczka w rozmiarze 6 wcale nie jest zbyt wielka. Wręcz przeciwnie, w wielu sytuacjach pozwoli zapiąć ostrożnie biorącą rybę.




    Mały woblerek spod ręki Andrzeja Lipińskiego – „naturalne” boki i ciemny grzbiecik to recepta na ostrożnego klenia.


    Komentarz Andrzeja: Warto założyć większą i ostrzejszą tylną kotwiczkę. Szczególnie jazie lubią pukać w przynętę, a często chwilę po zacięciu wypinają się gdyż są zacięte tuż obok pyszczka. Większa kotwiczka czasem da nam szansę na wyholowanie takiego niezdecydowanego jazia.


    Im zimniej, tym większa przynęta - choć raczej nie przekraczam 4-5cm. Wczesną wiosną staram się dobrać woblera tak, aby pracował w dolnych partiach wody. Im cieplej tym łowię płycej, a od połowy maja w zasadzie całkowicie przechodzę na przynęty powierzchniowe. Nie dlatego, że jest to zawsze najskuteczniejszy sposób, ale dlatego, że z całą pewnością jest najbardziej emocjonujący i widowiskowy. Więc jeśli mam do wyboru łowić klenie lub jazie woblerem i powierzchniowcem, zawsze wybiorę imitację chrabąszcza lub typowego smużaka. Fajnym wabikiem jest też pływający Salmo Tiny. Dzięki możliwości podgięcia steru, co nie wpływa znacząco na jego pracę, mogę uzyskać pożądaną głębokość pracy, a nawet delikatnie smużyć wysoko podnosząc wędkę.




    Gdy zrobi się ciepło, przechodzę na powierzchniowce.






    Chciałbym też dodać, że w oferta wyrobów Andrzeja stale się powiększa i już w tym roku będą dostępne znakomite juniorki i kilka rozmiarów znanych już uklejek. Podczas tegorocznych testów wczesnowiosenne ryby nie potrafiły się im oprzeć, a jestem przekonany, że prawdziwe chwile chwały przyjdą latem.



    Jeszcze jeden klonek złowiony na wobler własnej produkcji przez Andrzeja.



    Komentarz Andrzeja: Wczesną wiosną ważnym szczegółem jest by przynęta, nawet ta mała, pracowała jak najbliżej dna. Ryby nie chcą jeszcze podnosić się wyżej. Czasem ten szczegół jest decydujący zwłaszcza przy jaziach. Warto zmieniać wobki, by dobrać akurat odpowiedni do danego miejsca.



    Marcowy jazik Andrzeja – nie ma większej satysfakcji niż złowić rybę na własnoręcznie wykonany wobler…


    Oprócz woblerów z całą pewnością sprawdzą się obrotówki, małe gumeczki i pijawko podobne jigi, ale osobiście wolę woblerki, więc pozostawię miejsce dla doświadczeń innych.




    Jak? – czyli spiesz się powoli (albo wcale)…

    Skoro wybraliśmy odpowiedni wabik, to łącznie z wyborem łowiska posiedliśmy 50% szans na sukces. To co uważam za najważniejsze, za pozostałe 50% sukcesu o tej porze roku, to sposób prowadzenia i prezentacji przynęty. Przede wszystkim wolno. Bardzo wolno lub wcale. Przyroda też budzi się ospale i ryby nie będą ganiać uciekających kąsków.


    Przytoczę tu pewną historyjkę. Swego czasu od przeszło tygodnia łowiliśmy z Andrzejem wiosenne jazie i klenie. Oczywiście wieść się szybko rozeszła i codziennie odbieraliśmy po kilka telefonów na co i gdzie? Jednak mało kto pytał jak? Pewnego dnia jeden z naszych przyjaciół dzwoni, że jest nad rzeczką i nie może nic złapać, choć jest pewien, że w łowisku ma ryby bo je zwyczajnie widzi. Po jednej wskazówce, co kilkanaście minut odbieraliśmy kolejne telefony od kolegi informujące o kolejnych sukcesach.


    Wskazówka była bardzo prosta – nie zwijaj woblera. Otóż mój sposób łowienia polega na zarzuceniu woblerka z nurtem pod przeciwległy brzeg. Ponieważ ryby bardzo często stoją na granicy roślinności lub zwisających nad wodę gałęzi krzaków, ważne jest dość precyzyjne podanie przynęty. Zamykam kabłąk kołowrotka i pozwalam nurtowi napiąć żyłkę. Bez ruchu korbką woblerek powoli schodzi pod nasz brzeg, tu odczekuję jeszcze chwilkę i zaczynam bardzo powolne ściąganie, przerywane dłuższymi postojami w ciekawszych rewirach łowiska. Brania najczęściej następują tuż po pierwszych ruchach przynęty, gdy mija zatopioną roślinność lub w momencie kiedy wychodzi z łuku i ustawia się na „ostatniej prostej”. Gdy nie mam brań pod przeciwległym brzegiem obławiam wszelkie przeszkody po mojej stronie. Wpuszczam przynętę pod krzaki, w rozmyte burty, pod nawisy traw. Trzymam woblera w takich miejscach bez zwijania żyłki nawet przez minutę i nierzadko branie następuje po dłuższej chwili. Branie to typowe pstryknięcia, choć bywają dni, że nawet 40-sto centymetrowe ryby potrafią niemal wyrwać kij z ręki.





    Ładny wiosenny jaź „z traw” – połączenie ostrożnego podejścia, dobranej przynęty i właściwego jej prowadzenia.





    Warto pamiętać o maskowaniu i cichym poruszaniu się po brzegu. W końcu to małe rzeczki i każdy trzask łamanej gałązki, głośne stąpniecie nad burtą brzegową, poruszony kamień, może płoszyć ostrożne ryby. Słońce jest jeszcze nisko i warto zwrócić uwagę na rzucany cień zbliżając się do łowiska. Za to obrywałem najwięcej od Andrzeja, ale skoro jeździ ze mną dalej, to znaczy, że chyba zrobiłem postęp i w tym elemencie.


    Komentarz Andrzeja: Często widziałem, jak od błysku kija czy refleksu z kołowrotka ryby uciekały w panice... Niestety producenci sprzętu nie dbają o te szczegóły. Dlatego podchodząc do łowiska staram się trzymać i wykonywać rzuty jak najniżej lustra wody. Drzewa nie maja jeszcze swojej bogatej szaty i wszelkie nienaturalne zachowania są odbierane przez ryby tylko w jeden sposób - ucieczką i ustaniem żerowania.



    Odziejmy się w stonowane barwy – różowy dres przyda się na inne okazje …




    Bardzo ważne przy takich wiosennych podchodach są też polaroidy. W czystej wodzie często widać przemieszczające się bądź uciekające ryby i nieraz warto po chwili wrócić do miejscówki gdzie ryby już się uspokoiły. Jazie dość szybko zapominają o niebezpieczeństwie i z jednego miejsca możemy ich złowić kilka sztuk.




    Czym? – czyli miękko ale zdecydowanie…

    Wypada też wspomnieć o używanym sprzęcie. Moim wczesno-wiosennym kijkiem jest niemal 3 metrowy „Łowca duchów” zbudowany na bazie blanku St.Croix. Jest to dość miękki kij, który jednak posiada na tyle mocny dolnik, aby w silnym nurcie podwyższonej roztopami rzeki zatrzymać całkiem sporą rybę. Takie kije przestały być popularne, na rzecz szybkich wędek o wyraźnie szczytowej pracy. Moje doświadczenia wskazują jednak, że na przedwiośniu ryby potrafią być zapięte za przysłowiową skórkę.



    Dzięki miękkiemu kijowi możemy bez obaw przełożyć go za głowę w końcowej fazie holu i na miękkiej, amortyzującej zrywy szczytówce, prowadzić jazia do ręki.


    Często mimo mocnego brania, jazie wypinają się po kilku sekundach holu. Innym razem ryba się tylko bujnie na wędce i zanim pomyślimy o holu już jej nie ma. Ta miękkość mojego kija, pozwala mi o ułamek sekundy wydłużyć pierwszy kontakt ryby z zestawem, co podnosi nieco skuteczność zacięcia, a w czasie holu nie pozwala zgubić delikatnie zapiętej zdobyczy.




    Miękki kij jest niezastąpiony, szczególnie w tak ekscytującym momencie jak końcówka holu i doprowadzenie ryby do podebrania.


    Gdy robi się cieplej i w łowisku zaczynają przeważać klenie, sięgam po 2,75m Avida St.Croix do 5/8 oz. Jest znacznie sztywniejszy, ale wciąż na tyle delikatny aby radzić sobie z ostrożnymi jaziami.





    Ostatni zryw klenia na miękkim wiosennym kiju i drobnym kołowrotku o wyregulowanym hamulcu.



    Kołowrotek natomiast powinien charakteryzować się płynnie działającym hamulcem i stosunkowo niewielkim rozmiarem, w przedziale 2000-3000. Na małych rzeczkach pewnie można zejść jeszcze niżej z rozmiarem młynka. 100 metrów nowej, świeżej żyłki, o średnicy 0.16 – 0,22mm powinno w zupełności wystarczyć. Jej grubość uzależniam od trudności łowiska. Jeśli to prosty „kanał” bez zaczepów łowię cienko, gdy szukam ryb pomiędzy krzakami, kamieniami czy innymi przeszkodami, nie boję się używać grubszej linki.


    Komentarz Andrzeja: Dobrze mieć dłuższy kij. Ja używam 3m Talona do 14g wyrzutu zbrojonego przez Pawła Olszewskiego. To kij o dość miękkiej akcji ale ma mocny dolnik co pozwala wyholować szybko nawet dość duże ryby. Wiosną zakładam też grubsze żyłki. Ryby nie zwracają uwagi na ten element, a ja jestem spokojniejszy przy holu czasem większych ryb i podczas prób uwolnienia wobków z gnijących roślin. Jej średnica waha się od 0,18-0,20mm. Kołowrotek powinien dość miękko pracować i musi mieć precyzyjny hamulec.



    Przy nerwowo chlapiących jaziach i walecznych kleniach miękki kij „z rezerwą mocy” i płynny hamulec to konieczność.


    Podsumowanie – czyli jutro też jest dzień …

    Kończąc, uprzedzam przed kaprysami wiosny. To wciąż bardzo zmienna pora roku i trzeba wykazać sporo cierpliwości. Jednego dnia ryby mogą brać znakomicie, by drugiego całkowicie zapaść się pod ziemie (lub, jak ktoś woli, całkowicie się potopić). Namawiam też do rozsądnego korzystania z darów wodnego świata. Wiem, że wszyscy są mocno wyposzczeni i ciężko sobie odmówić wielu holi, ale pamiętajcie, że te jazie i klenie właśnie szykują się do tarła. Obchodźmy się z nimi bardzo ostrożnie i jeśli trafimy na stado pochłonięte miłosnymi harcami, uszanujmy ten piękny festiwal życia i przyrody.



    Jazie i klenie to piękne i waleczne ryby – zwróćmy im wolność, bo w pełni na to zasługują.




    Tekst: Mateusz Baran „Baloo”
    Komentarze: Andrzej Lipiński
    Zdjęcia: Andrzej Lipiński i Mateusz Baran „Baloo”
    Kwiecień 2010



    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

  • W tym temacie morze atramentu wylano i hektary lasu wycięto, a jak wiadomo nadal wiele osób nadal nie rozumie o co w tym chodzi. Czym się różni głowica od runningu? Czy linka distance pełna poleci dalej niż zintegrowana głowica? Czy do dużych much lepszy sznur w klasie wędki, cięższy czy lżejszy. Czy linką DT da się rzucać daleko? Takich pytań zarówno na naszym jak i na wielu innych forach nie brakuje, stąd też idea żeby napisać krótki artykuł poglądowy na ten temat.



    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

    Linki można dzielić i klasyfikować przeróżnie, na podstawie ich pływalności, koniczności, długości etc. Ja po kolei opiszę je z MOJEGO, subiektywnego punktu widzenia. Wielu muszkarzy może się z nim nie zgodzić – każdy ma swoją drogę…ale będzie to baza do dyskusji na forum. Zaczynamy od…






    Linki pływającej - czyi cała linka unosi się na wodzie. Tu uwaga, linki oznaczone jako saltwater ze względu na inną gęstość wody morskiej będą w wodzie słodkiej linkami intermedium – wolnotnącymi. Linka pływająca ma kilka plusów – łatwiej ją poderwać z wody, łatwiej ją nadrzucić. Minusów jest też sporo – jest „najgrubsza” – tzn. posiada najmniejszą gęstość – stąd jej przekrój jest…. Gruby. Utrudnia to rzuty pod wiatr. Taka linka stawia znacząco większy opór. Podobnie w dalekich rzutach. Linka stawiając większy opór w powietrzu nie ułatwia zadania. A jak z dużymi muchami? Wielu wędkarzy skarży się na problemy z takimi linkami. Jest na to rozwiązanie – sznury dedykowane pod takie przynęty, czyli np. szczupakowe, ale o tym dalej. Drugą wadą, a właściwie cechą tej linki jest … jej pływalność. Dla mnie to problem szczególnie jeśli łowię w nurcie na mokrą muchę czy streamera (obojętnie jakiego rozmiaru). W momencie brania ryby linka potrafi się „ślizgnąć” po powierzchni i powstaje luz, który ryba chętnie wykorzysta. Dlatego tak często jak mogę linek tego rodzaju nie używam i w swoim arsenale mam taką tylko jedną, w klasie #5 do suchej muszki.



    Linki intermedium (nazywana czasem hover) – moim zdaniem najbardziej uniwersalne. Do łowienia na mokrą muchę czy streamera są w porządku, jeśli nie jest zbyt głęboko. Linka wcina się w wodę, przez to nie jest podatna na falę, a w momencie brania często sama zacina rybę (tak się nie zacina łososi, oddaje się im linkę i rybę zacina sznur spływający z nurtem). Linka intermedium pozwala łowić w warstwach podpowierzchniowych jednak brak jej większości wad linek pływających. Posiada jedną podstawową wadę, jak wszystkie linki tonące – napierający na nią nurt powoduje wybrzuszenie i w rezultacie potrafi znacznie przyspieszyć koniec sznura i nasze muchy co dla ryb może być nieakceptowane. W tym przypadku ważny jest mending – nadrzucenie linki na nurt.



    Linki tonące – różne stopnie – prędkości tonięcia. W zależności od producenta jest ich 5 a nawet 7. Mogą być w pełni tonące, albo z tonąca głowicą i pływającą częścią runningową jak choćby Bottom Express Visiona. Pozwalają łowić głęboko i nawet bardzo głęboko. Do łowienia na przeróżne streamera etc. Dużą zaletą jest łatwość rzucania – są bardzo cienkie w stosunku do swej masy.





    Kształty linek
    L – level – linka bez koniczności. Takie są running line do głowic. Runningi są na ogół ze sztywnego plastiku, choć zdarzają się sporadycznie plecione oblane tworzywem. Ich wspólne cechy to właśnie duża sztywność (nie plączą się zbyt łatwo), mała średnica i to że na ogół są pływające (ułatwia to wyrwanie ich z wody, z nurtu). Bywają płaskie co ułatwia wyrwanie ich z wody.





    DT - double taper, dwustronnie koniczna. Przydatna … sam nie wiem do czego w dzisiejszych czasach. Ponoć łatwiej nimi nauczyć się rzucać, ale ja w to niezbyt wierzę. Ponoć umożliwiają delikatną prezentację, ale większość linek WF w niskich klasach również daje taką możliwość. Łatwiej się nimi rzuca rollcastem, ale mamy już głowice speyowe i linki speyowe, jak też linki z przedłużoną głowicą. Ja tych linek nie używam, choć mają wielu zwolenników. Nie znam się, nie będę o nich pisał, może któryś z kolegów łowi takimi i dopisze fragment o nich, ja spuszczam zasłonę ignorancji i tyle…



    Linka typu DT


    WF – weight forward – czyli dla naszych purystów językowych jednostronnie koniczna. Linka z głowicą i running linem, ale w jednym kawałku, pełna. Kształt głowicy może być przeróżny. Inny będzie w linkach distance, gdzie trzeba pokonać opór powietrza, inny będzie w linkach szczupakowych gdzie trzeba wynieść ciężką muchę, inne będą midge tipy a inne… jest tego mnóstwo. Specjalizacji jest bardzo dużo i producenci starają się zagospodarować rynek wirtualnych potrzeb wędkarzy oferując jedyne i niepowtarzalne rozwiązania. Poniżej kilka przykładów rysunkowych jak mogą wyglądać profile głowic. Tu zwracam uwagę ze są linki jedno i dwukolorowe – wtedy innym kolorem oznaczona jest głowica a innym running, co ułatwia znacznie rzuty.



    Linka typu WF







    ST – shooting taper – głowica rzutowa. Jest to jakby „obcięta” linka wf, gdzie zostaje z linki jedynie głowica, którą pętlami łączymy z running linem. Jest to narzędzie specjalistyczne do dalekich i bardzo dalekich rzutów. Przy odpowiednio dobranym zestawie umożliwia osiąganie znaczących dystansów nawet mało wprawnym casterom. Występują w różnych długościach – od ok. 14 metrów po 9 metrowe. Czasem producenci określają ich gramatury, ułatwiając dopasowanie do wędek. Jeden typ linki może być (np. u Vision) w wersji long, regular, single hand i short. Na ogół jest też określenie czy jest to głowica do wędki double hand (DH) czy single hand (SH). Często jednak głowicę musimy scustomizować czyli docinać do naszej wędki. Tu polecam rozwagę i oddanie tej czynności w ręce doświadczonej i mającej o tym pojęcie osoby bo łatwo chlasnąć zbyt dużo i wtedy jest ból… Tutaj też mamy różne profile głowic, inne w głowicach speyowych, inne w krótkich. Warto postarać się o rysunek taperu danej głowicy przed kupnem. Sporo nam to pomoże w wyborze. Do dużych much najlepsze będą linki short i Single hand.





    Linki specjalistyczne – pełne – złączone z runningiem

    Distance - jest to na ogół głowica połączona firmowo z runningiem. Running jest pleciony jak rdzeń normalnej linki i oblany płaszczem, ale dość cienki. Linka ma ciężką głowicę u nasady i zwężający się w stronę końca (przyponu) profil, dzięki czemu lepiej „atakuje” powietrze i dalej frunie. Głowica jest na ogół w miarę krótka i zwarta, umożliwia szybkie naładowanie kija i daleki „strzał” linką. Jeszcze jedna uwaga, linek distance bym nie przeciążał, gdyż często będą rozładowywać wędkę, zamiast ją odpowiednio ładowac i uzyskanie naprawdę dużych odległości byłoby trudne.



    Linka typu distance


    Pike/Bass/stripper/tarpon – linka posiadającą jakby odwróconą głowicę w stosunku do linek distance. Głowica jest bardzo krótka i zwarta, posiada krótki front taper. Umożliwia łatwe wynoszenie ciężkich much. Tu zwracam uwagę, że linki szczupakowe i te oznaczone jako „Cold Water” będą ok, unikałbym linek na gatunki tropikalne, gdyż mogą sztywnieć w zimnej wodzie i być trudne do użytku. Tu szukałbym linek w klasie wędki, ew klasie wyżej jeśli mają tonąca końcówkę.



    Linka typu pike

    Tyle na krótko w temacie linek i głowic, mam nadzieję ze tekst i rysunki wyjaśnią Wam to co niejasne. W razie pytań się polecam i liczę na konstruktywną dyskusję!



    Standerus, 2010
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     


  • Z wizytą u Tomasza Sieńko

    Przez admin, w Wywiady,

    Pamiętacie okładkę naszego pierwszego numeru? Tę piękną klasyczną muchę Full Dress? Zapewne wielu z Was zastanawiało się, kto jest jej autorem? Pragniemy przybliżyć Wam sylwetkę jednego z najlepszych flytierów w naszym kraju, specjalisty od much Full Dress – Tomasza Sienko. Zapraszamy do lektury wywiadu.



    Kuba Standera: Nasi czytelnicy są zapewne ciekawi jak zaczęła się Pańska przygoda z wędkarstwem muchowym?


    Tomasz Sieńko: Pierwsze kroki z muchówką stawiałem jeszcze w szkole podstawowej. W sklepie w Rzeszowie były dostępne pierwsze szklane muchówki. Stałem się posiadaczem jednej z nich. Do tego kołowrotek i linka nasmarowana wazeliną, aby choć trochę pływała. Pierwsze ryby łowiłem na muchę na Wisłoku i Strugu. Później poznałem innych muszkarzy, moich kolegów – Adama, Jarka, Leszka, Piotrka z Rzeszowa. Było to mniej więcej na przełomie szkoły podstawowej i średniej. Wiele się od nich nauczyłem. Podglądałem techniki rzutów i łowienia, wzory much. W tamtych czasach największym problemem była niedostępność sprzętu. W Pewexie był dostępny sprzęt wędkarski. Zaporą jednak nie do sforsowania była ich cena. Dla młodego człowieka były to spore ograniczenia, jednak powoli zbierałem sprzęt i jakoś się to rozkręcało. Tamte czasy wspominam z sentymentem, ale muszę przyznać, że nie odnosiłem wtedy jakiś znaczących sukcesów wędkarskich.






    Kuba Standera: Skąd wzięła się inspiracja do wiązania much łososiowych, jednej z najtrudniejszych dróg we flytyingu? Jak długo Pan się tym zajmuje, jakie były początki tej arcytrudnej sztuki?


    Tomasz Sieńko: Chyba głównym czynnikiem była oryginalność tych much. Chciałem spróbować czegoś innego. Pociągała mnie skala trudności i ich „inność” co dodatkowo mnie dopingowało w początkowej fazie nauki ich wykonywania. Zakup pierwszej książki o muchach Full Dress autorstwa Michaela Radencich'a utwierdził mnie w przekonaniu, że jest to fajna alternatywa wypełniania czasu wolnego. Inspirację tworzenia własnych much czerpałem z pomysłów takich osób jak Ron Lucas, Bud Guidry.



    Kuba Standera: Czy jest jakiś element wykonywania much Full Dress szczególnie trudny, zajmujący najwięcej czasu?

    Tomasz Sieńko: Myślę że nie, Full Dress’a nie tworzy się w 30 minut, każdy element powstaje powoli. Bardziej od techniki liczy się staranność i dokładność, a to wymaga czasu. Pośpiech jest dużym błędem. Mało jest rzeczy sprawiających mi szczególne kłopoty. Kluczowe są w moim przekonaniu proporcje muchy oraz prawidłowe ułożenie skrzydeł. Ja staram się ułożyć moje muchy w elipsie. Topping z ogonem łączy się w połowie wysokości skrzydeł. Ale nie ma jakiejś jednej operacji, elementu, które uważałbym za jakoś szczególnie trudne, niewykonalne dla śmiertelników. Choć na przykład wykonanie tułowia z piór jungle cock'a czy promyków piór koguta okalających tułów wymaga szczególnej staranności i czasu.





    Kuba Standera: A kto jest dla Pana wzorem, utalentowanym flytierem budzącym największy szacunek?


    Tomasz Sieńko: Tu znowu pojawiają się te same nazwiska. Świat Full Dress jest dość mały. Za muchy autorskie – Ron Lucas, również za wykorzystanie szkła lampowego w budowie tułowi. Za charakterystyczny design –Waldemar Ptak i Bud Guidry, za staranność wykonania, bez wątpienia Radencich.





    Kuba Standera: Każdy mając przed sobą taką muchę domyśla się, że wykonanie jej zajmuje niemało czasu i jest sporą sztuką. Ile trwa średnio wykonanie muchy Full Dress?


    Tomasz Sieńko: Nie ma tu prostej odpowiedzi – zależy od formy wiążącego, stopnia skomplikowania muchy i wielu innych czynników. Przeciętnie wykonuję muchę Full Dress w około 3 do 6 wieczorów. Każdorazowo pracuję po 4-5 godzin. Jak widać jest to dość czasochłonne zajęcie.





    Kuba Standera: Osobom spoza świata profesjonalnego flytyingu może być trudno oszacować wartość dzieła sztuki, jakim bez wątpienia są muchy Full Dress. O jakich najdroższych Pan słyszał?


    Tomasz Sieńko: Jak zawsze wartość muchy zależy od renomy autora. Najdroższe muchy, oprawione, wykonane przez znanych flytierów o światowej renomie, osiągają ceny przekraczające tysiąc dolarów.




    Kuba Standera: Wróćmy do tematów łowienia. Jaka jest Pańska ulubiona metoda muchowa?


    Tomasz Sieńko: Bez wątpienia najbardziej lubię daleką nimfę i suchą muchę. Dają mi one możliwość złowienia naprawdę dużych ryb, a jednocześnie wielką satysfakcję. Jak najczęściej staram się łowić tymi metodami i muszę powiedzieć, że konsekwencja przynosi profity, swoje największe ryby złowiłem w ten sposób.




    Kuba Standera: A na jakie muchy łowi Pan na co dzień?


    Tomasz Sieńko: Nimfy, głównie kiełże i jętki majowe wiązane na dużych hakach, suche wykonane z CDC. Łowię najczęściej na Sanie i wszyscy znają większość wzorów obowiązujących na tej rzece.




    Kuba Standera: Pańska największa i najciekawsza ryba?


    Tomasz Sieńko: Z ciekawych to barrakuda, ale nie była wielka. Złowiłem też fluke – odmianę halibuta, muske czy basy. Największa? Za rzadko jeżdżę na ryby (śmiech). Złowiłem Lipienie ok. 50 cm, pstrągi między 50 a 60 cm, ale te największe zawsze ze mną wygrywały.




    Kuba Standera: Pańskie marzenia i plany dotyczące nowych much? Skąd inspiracja do nowego wzoru?


    Tomasz Sieńko: To chyba najtrudniejsze pytanie. Na ogół gdy zaczynam muchę, nie mam w głowie konkretnego wzoru, który chcę wykonać, nie mam koncepcji, jak się moja praca zakończy. Jest to dla mnie zawsze proces o nieznanym zakończeniu, duża niewiadoma, często robię długie przerwy. Taki sposób pracy lubię najbardziej. Nigdy nie zakładam, jak ma wyglądać gotowa mucha przed rozpoczęciem wzoru. Bardzo często niszczę to co zrobiłem, aby stworzyć coś nowego. Do tej pory nie dopracowałem się jakiegoś szczególnego wzoru, który byłby moją wizytówką, mojego rozpoznawalnego stylu. Najbardziej jestem dumny z muchy Prague Golem. Niestety obecnie nie posiadam jej w swojej kolekcji. Dałem ją w prezencie jednemu z moich przyjaciół. Wiązanie much Full Dress traktuję jako swego rodzaju filatelistykę – staram się zbierać ciekawe i interesujące wzory. Czasem obdarowuję muchami swoich przyjaciół, choć robię to rzadko. Każda mucha kosztuje mnie sporo wysiłku i czasu, dlatego są to bardzo wyjątkowe prezenty.




    Kuba Standera: Czy woli Pan tworzyć swoje własne wzory czy wiązać te znane, klasyczne?


    Tomasz Sieńko: Wykonałem kilka wzorów klasycznych do swojej kolekcji, ale zdecydowanie wolę tworzyć własne wzory. Nie lubię wiązać według recepty, wolę móc dowolnie dobierać materiały i kolory, taka praca sprawia mi najwięcej przyjemności.







    Kuba Standera: Jakieś plany wypraw na ten rok?


    Tomasz Sieńko: Planuję wreszcie wybrać się na łososie. Bardzo chciałbym zająć się łowieniem łososi częściej, ale niestety z racji pewnych ograniczeń głównie czasowych, jak i braku tych ryb w Polsce, jestem skazany na dalsze wyjazdy.


    Kuba Standera: Dziękuję Panu bardzo za rozmowę, życzę powodzenia na wyjeździe łososiowym i wielu udanych holi króla ryb. No i oczywiście kolejnych pięknych wzorów, abyśmy mogli cieszyć nimi swoje oczy.



    Kuba Standera (standerus), 2010

    Fot. Tomasz Pachlewski


    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

  • Nasze hobby to pasja, w której istnieje wiele indywidualizmu w podejściu do łowienia oraz sporo prywatnych technik łowienia i przynęt. Wszystko to okupione zostało nieprzeliczonymi godzinami spędzonymi nad wodą i często to kiedy, jak oraz na co łowimy, jest pilnie strzeżone i ukrywane przed innymi wędkarzami. Z drugiej jednak strony głęboko wierzę, że jednym z głównych celów i zamierzeń istnienia forum jerkbait.pl jest WZAJEMNA wymiana wiedzy wędkarskiej pomiędzy jego użytkownikami tak abyśmy wszyscy uczyli się nawzajem, jak łowić więcej i skuteczniej - po prostu lepiej. Ponadto nasze forum skupia szeroką rzeszę fantastycznych wędkarzy, z których wielu ma swoje ulubione (bo skuteczne) przynęty o istnieniu, których świat może dowiedzieć się właśnie dzięki nim.


    Z połączenia tych dwóch elementów urodził się pomysł stworzenia cyklu "Łowcy prezentują ...", w którym nasi użytkownicy będą przedstawiać i opisywać swoje "najskuteczniejsze ze skutecznych" przynęt, wraz z charakterystyką warunków i technik łowienia, które czynią je właśnie tak skutecznymi. Wszystko to w oprawie pięknych zdjęć. Mamy nadzieję, że dla nas wszystkich, będzie to niezwykle interesujący cykl artykułów bo cóż bardziej wzbogaca nasze hobby niż wzajemna wymiana bogatej i bardzo wartościowej wiedzy praktycznej. Postaramy się o odpowiednią "sezonowość" artykułów tak aby pojawiały się one w takich miesiącach, gdy dany gatunek ryby jest intensywnie poławiany.


    Pierwszym artykułem cyklu był opis połowu boleni na RH7 autorstwa forumowicza Pirania74. Dziękujemy za dotychczasowy pozytywny odzew od tych z użytkowników, do których zwróciliśmy się z prośbą o artykuły. Będziemy wdzięczni o informację od Was, jeśli chceilibyście podzielić się swoją wiedzą na temat ulubionej przynęty.

    Zapraszamy serdecznie do drugiego artykułu z cyklu "Łowcy prezentują...", w którym jeden z naszych najaktywniejszych forumowych łowców okazów, Patu, opisuje jak łowi pstrągi na wirówki i jigi. Po lekturze zapraszamy do dyskusji oraz publikacji swoich doświadczeń dotyczących tych przynęt.



    Marcinesz, 2010







    Obrotówki i jigi to moje ulubione przynęty na pstrągi – zarówno te zimowe, te letnie jak i te wczesnojesienne. Wybór ten częściowo wynika z charakteru cieków, na których uganiam się za kropkowanymi ślicznościami. Z reguły są to rzeki nie za głębokie, z dużą ilością zwałek, nielicznymi dołkami i burtowymi podmyciami. Ale zacznijmy od początku…




    Wirówki
    Błystka obrotowa to przynęta stara jak świat zwana potocznie obrotówką lub wirówką. Składa się z drutu, na którym osadzony jest korpus i koraliki łożyskujące strzemiączko, na którym też drucie znajduje się, obracające podczas ściągania, wyprofilowane skrzydełko. To, jak szeroko obracać się będzie skrzydełko, zależy od jego ciężaru, kształtu i wyprofilowania. Drut z obu stron zakończony jest oczkami - dolne służy do założenia kotwiczki, górne zaś do umocowania linki.






    Dobra pstrągowa obrotówka natomiast powinna charakteryzować się bezwzględnie nienaganną i stabilną pracą. Postawiona w nurcie, powinna natychmiast zastartować. W przypadku wirówek wielkie znaczenie ma odpowiedni dobór materiałów, jakość wykonania, wielkość, grubości oraz kształt skrzydełka. Na moje pstrągi najczęściej używam tych z „rodziny” longowatych i agliopodobnych w rozmiarze 1 lub 2 często z przeciążonym korpusem. Waga takich błystek waha się od 5 do 9 gr przez co pozwalają mi one obłowić zarówno płytkie miejsca (takie jak napływy zwałek i większych kamieni, rafki, itp.) jak i głębsze miejsca (rynny, dołki).





    Kolorystyka zależna jest od stanu wody i jej klarowności. Z reguły trzymam się naturalnych barw – odcienie srebra, złota, miedzi często z czarnymi i czerwonymi akcentami. Dodatkowym atutem jest odpowiedni chwościk maskujący kotwicę w czystej wodzie i wabiący pstrągi swoim „muchopodobnym” wyglądem. Przy podniesionej, pośniegowej i mętnej wodzie sięgam również po blaszki w typowo „oczojebnych” barwach. Przynosi to często zamierzony skutek. Dostępność wyżej wymienionych przynęt jest obecnie olbrzymia. Wykonywane są na wysokim poziomie zarówno przez firmy z wieloletnią tradycją jak i rodzimych rzemieślników. Z obecnych na rynku polecam błyski Meppsa, Dragona, ABU, Panther Martin, Aszychminki.





    Technika prowadzenia pstrągowej wirówki nie jest skomplikowana. Dobieramy ją w zależności od kierunku prowadzenia przynęty czyli z prądem, w poprzek nurtu albo pod prąd. Łowiąc z prądem należy tak dobrać jej ciężar, aby przynęta nie szorowała po dnie. Z reguły prędkość jej prowadzenia powinna być minimalnie większa od szybkości nurtu. Nurt powinien działać na przynętę jako swego rodzaju czynnik napędzający. Wędkarz powinien „tylko” kontrolować napięcie linki, a manewrując szczytówką regulować głębokość jej prowadzenia. Do tego zastosowania sprawdzają się lżejsze blaszki – max. 5gr.





    Do łowienia w poprzek nurtu jak i pod prąd używam błystek nieco cięższych, lecz nie za ciężkich - ich waga powinna pozwolić bowiem na chwilowe postawienie blaszki przy potencjalnym stanowisku pstrąga. Nie powinna więc ona nagle „zgasnąć” i opaść na dno. Takie nienaturalne zachowanie może spłoszyć czającą się przy przeszkodzie rybę. Tempo prowadzenia przynęty nie powinno być za szybkie. Warto co jakiś czas je zmieniać poprzez zwolnienie lub nagłe przyspieszenie (jeden, dwa obroty korbką). To moim zdaniem dobry trik na ospałe pstrągi. Generalnie - w kręgach pstrągarzy często słyszy się opinie, że obrotówka to przynęta typowo wiosenna. Moim zdaniem to kolejny mit. Dobrze zaprezentowana, skutecznie łowi nawet zimą … ja w każdym razie nie mogę narzekać na jej skuteczność.






    Jigi


    Jigi, koguciki, puchowce… i jak by tego jeszcze nie nazwał to przynęta, która również znakomicie sprawdza się o tej porze roku. Choć z drugiej strony według mnie jest typową przynętą całoroczną modyfikacji ulega tylko sposób jej prowadzenia. W zależności od ubarwienia i konstrukcji ma bowiem za zadanie imitować małą rybkę, pijawkę, żabkę czyli naturalny pokarm pstrągów. Szkielet koguta, czyli główka i kotwica, są zgrzewane specjalnym materiałem, niekiedy zbudowane też są na pojedynczym haku jigowym. Tułów wykonywany najczęściej z piór, sierści sarny i królika, nici i chenille, w dowolnej konfiguracji zależnej od wizji konstruktora. Z dostępnych na rynku kogutów szczególnie cenię sobie „spigotki” Rafała Malinowskiego. Jakość wykonania i użytych materiałów jest pierwszorzędna.





    Jig, szczególnie ten cięższy, to typowa przynęta na głębsze partie wody – głębsze rynny burtowe, doły. Są miejsca, których nie „sięgniemy” woblerem czy obrotówką miejsca często trudne technicznie z dość silnym uciągiem, gdzie inne przynęty zostają wynoszone przez zawirowania wody i nurt. Takie miejscówki często obławiam niemal wertykalnie, stojąc nad nią. Podaję jiga w potencjalne stanowisko ryby, sprowadzenie na napiętej lince w okolice dna, kilka podskoków z czasowym przytrzymaniem przynęty i… albo siada pstrąg albo powtarzam schemat od nowa. To bardzo ciekawe i widowiskowe łowienie, brania na oczach spinningisty nie należą do rzadkości. Warto jednak pamiętać o dobrym maskowaniu. Pstrąg to znakomity wzrokowiec. Ułatwi nam to choćby przybrzeżne drzewo, krzak lub w przypadku polnych odcinków cofnięcie się od linii brzegowej i przykucnięcie. Wiosną, gdy zaczynają pojawiać się żaby, warto spróbować techniki „spławiania” koguta z nurtem. Jego waga powinna być dobrana odpowiednio do głębokości oraz uciągu i z reguły nie powinna przekraczać 1-4gr. Kolorystyka typowo „żabia” tj. różne odcienie zieleni, brązu.





    Przy spławianiu należy kontrolować napięcie linki poprzez wybieranie luzu pamiętając aby tempo spływającej przynęty było minimalnie szybsze od prędkości nurtu. Delikatne ruchy szczytówką, ożywiające pracę przynęty są dodatkowym elementem wabiącym. Łowiąc z prądem warto postawić jiga w nurcie pozwalając mu na swobodny opad na napiętej lince w okolice dna, a następnie delikatnie poderwać przynętę w kierunku lustra wody. Technikę prowadzenia należy dobrać odpowiednio do pory roku i aktywności ryb. Zdarzały się bowiem dni, gdy „moje” pstrągi siadały na agresywnie prowadzonego kogucika, startując do niego z większej odległości innym razem musiałem niemal wsadzać im go do pyska.





    Reasumując. Obie przedstawione przynęty mają swoje ścisłe zastosowanie i sprawdzają się najlepiej w określonych warunkach lokalizacyjnych. Są wody, gdzie używam niemal wyłącznie obrotówek (szersze rzeczki z równym uciągiem i niewielką głębokością) lecz są też takie wody, gdzie moim podstawowym arsenałem są właśnie jigi (odcinki głębsze, węższe, trudniejsze technicznie). Spróbujcie zastosować te przynęty w tego typu miejscówkach. Mam nadzieję, że moje rady okażą się pomocne i Wy również po jakimś czasie stwierdzicie lub jeśli już to wiecie, to utwierdzicie się w przekonaniu, że wirówki i jigi to świetne i skuteczne całoroczne przynęty na kropasy.




    Z wędkarskimi pozdrowieniami,
    Patryk Skorupa - @patu
    Luty 2010


    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     


  • Ultra Lekki casting. Dla niektórych ciekawa odskocznia od spinningowych wklejanek, a dla niektórych zbędna słowa i znienawidzona metoda. Casting w wydaniu „paproszkowym” to wcale nie taka katorga jak się wydaje, nie taki diabeł straszny...

    Osobiście od dłuższego czasu miałem ciągoty do łowienia okoni na małe przynęty ale nie spinningiem lecz właśnie zestawem z multiplikatorem. Pierwsze próby okazały się niewypałem, tu kij za sztywny, tu plecionka za gruba, tu to i to. Nie poddawałem się i w końcu skompletowałem combo, które według mnie zasługuje na miano ultra lekkiego castingu. Jestem zadowolony i nie myślę o powrocie do korby. Zestaw ten składa się z multiplikatora Shimano Conquest 51 Shallow Special i kijaszka na blanku ATC SJ 660 4-8lb 2-9gram, całość wieńczy żyłka średnicy 0,20mm. Jakby szczęścia było mało firma Avail wypuściła na rynek tuningowane szpulki do Conquesta 51SS właśnie. Wcześniej już były do „zwykłego” CC51 ale ja miałem wersje z płytką szpulką więc cóż robić jak nie czekać ... i się doczekałem.

    Łatwo nie było ale otrzymałem w końcu upragnioną szpulkę i hamulec magnetyczny. Jeszcze nim przejdę do samych testów opiszę kilka spraw „organizacyjnych”. Początkowo łowiłem Conquestem z oryginalną szpulką i systemem SVS czyli rozetką z bloczkami, nadarzyła mi się okazja i zakupiłem z USA hamulec magnetyczny Avail z magnesikami, które służą do hamowania szpulki. Hamulec ten ( z ang. brake ) kupiłem od razu z oryginalną szpulką do 51SS ale bez rozetki. Szpulkę z rozetką pognałem w świat, dwie szpulki nie były potrzebne. Tak więc łowiłem z hamulcem Avail, który według mnie sprawuje się lepiej niż SVS chociaż ustawienie go jest trudniejsze niż pomysł Shimano. Poniżej przedstawiam sposób ściągania rozetki gdy ktoś chciał przekładać ze szpulki na szpulke, na oryginalną lub na Avail-owską. Operacja w sumie łatwa.

    Delikatnie obluzowujemy rozetke, podkładamy dwa ostrze noża bądź dwie karty kredytowe ( nie muszą być złote ) i podważamy rozetkę. Druga możliwość zdjęcia rozetki to zrobienie pajęczyny. Obwiązujemy bolce bloczków i te dwa małe skrzydełka jakąś linką, żyłką, plecionką i ciągniemy delikatnie do góry, efekt ten sam.
    Gdy zdjemiemy rozetkę a chcemy używać hamulca magnetycznego to musimy ściągnąć jeszcze taką zaślepkę w kształcie półksiężyca, uwaga bo może wystrzelić! Mam już gotową szpulke do współdziałania z hamulcem Availa. Szpulka Avail nie jest wyposażona w te zaślepkę ale może działać z rozetką SVS.







    Zauważyłem, że oryginalna szpulka jest węższa w środku, przestrzeń od ośki do krawędzi szpulki jest mniejsza niż w Avail-owskiej , co za tym idzie trzeba zastosować niższe magnesiki o wysokości 2mm i sile 0,35kg. Stosowane magnesy do hamulców Conquestów mają średnice 4mm. Zdejmując rozetkę czyli pozbawiając szpulke systemu SVS szpulka traci nieco na wadze. Oprócz tego, moim zdaniem 'Avail brake' spisuje się lepiej niż SVS, działanie jego jest płynniejsze a rzuty bardziej wyśrubowane. Założenie hamulca jest dziecinnie łatwe, po prostu nakładamy go na bieżnie szpulki, trzeba włożyć troszkę siły i wepchnąć go i to starczy aby trzymał się jak należy. Ja akurat miałem możliwośc przedstawienia dwóch 'brake', białego i czarnego. Myśl techniczna jest taka sam w obydwóch ale biały pierścień ma 6 'oczek' na magnesy a czarny 5. Druga różnica jest widoczna na zdjęciu, „białasa” można głębiej osadzić a „czarnuch” ma wewnątrz szyjkę, po co to ? Nie wiem, idea działania jest taka sama.






    CUANO KOSOKUESUTO 50 AKUNESZITOFURE- KI NOWOSUFU- RU


    Wybieramy jeden z kolorków, wkładamy najpierw wszystkie magnesy i stopniowo regulujemy hamowanie naszej szpulki poprzez dodawanie lub odejmowanie magnesów i oczywiście z pomocą docisku szpulki. Tak więc zaadaptowaliśmy hamulec magnetyczny do oryginalnej szpulki 51 Shallow Special
    .














    Przejdźmy teraz do meritum artykułu czyli do tuningowanej szpulki Avail.
    Firma Avail specjalizuje się w wyrobach szpulek oraz części do tunningowania multiplikatorów. W swojej ofercie mają szpulki do multiplikatorów Shimano oraz Abu Garcia, korbki, łożyska, elementy drobne jak bloczki, magnesiki, nalepki czy podkładki. W tej dziedzinie zaistniały też firmy Yumeya, ZPI oraz IZE Factory lecz Avail ma o wiele większy wybór. Na stronie www.avail.jp znajdziemy różne publikacje na te tematy, niestety znajomość języka japońskiego wymagana lub bardzo dobry tłumacz sieciowy. Japończycy lubują się szczególnie w tuningowaniu starych modeli Abu Garcia tchnąc nowe życie w zapomniane egzemplarze, często już unikatowe. Od korbki i rączek po szpulkę, łożyska, wodzik. Też postanowiłem delikatnie ztuningować mojego 51SS kupując do niego lżejszą szpulkę. Według źródeł waży ona 9,6 grama. Avail ma jeszcze lżejsze szpulki ale do innych już modeli multiplikatorów. Szpulka Availa do 51SS występuje w wersji płytkiej oraz głębszej. Głębsza jest nieznacznie lżejsza o 0,2grama. Do wyboru mamy zawsze kilka wariantów kolorystycznych w zależności od modelu szpulki, srebrny, złoty, czerwony, granatowy, czarny, fiolet... Ja postawiłem na granatowy ( navy ). Pod kolor nie kupiłem korbki,a samą szpulkę. Kolorystycznie lekko się gryzie ze złotem ale zalety użytkowe są ważniejsze. Hamulec magnetyczny stosujemy ten sam czyli biały lub czarny, mamy jednak większe pole popisu z magnesami, możemy bowiem zastosować te o wysokości maksymalnie 4mm.







    Na zdjęciu znajdują się: oryginalna szpulka do 51SS, dwie szpulki Avail do 51SS oraz Avail do 51.



    Wspominałem wcześniej, że pierwszą szpulką Avail do Conquestów była szpulka do modeli 51. Obecnie jest do 51, 51SS oraz 51XT. Różnice pomiędzy szpulką do 51SS a 51 jest nieznaczna, aczkolwiek widoczna. Model CNQ5021S ma dwa bardzo delikatne rowki ciągnące się przez środek oraz rozmiarowo jest węższa. Specjalny zabieg konstruktorów aby uniemożliwić nam swobodne przekładanie szpulek między sobą pomiędzy tymi dwoma modelami. Jeśli w modelu 51SS chcemy zastosować szpulkę od 51 musimy posiadać bieżnie właśnie od tego modelu i na odwrót. Poniżej widoczna różnica







    Szpulki Availa są wyposażone w otwarte łożysko kulkowe. Montaż hamulca jest identyczny jak powyżej.























    Idziemy dalej, nawijamy żyłkę 0,20 sufix i lecimy nad wodę.
    Wypróbowałem kilka przynęt rzucając nimi i mierząc odległość. Wyciągnąłem średnią z kilkunastu rzutów każdej przynęt. Od pierwszego rzutu poczułem moc Availa, zauważyłem, że początkowo ciężko zapanować nad obrotami szpulki, naprawdę kręci się zdrowo.

    Ze szpulką spędziłem na razie kilka godzin nad wodą dopiero ale mogę stwierdzić, że podnosi walory Conquesta. Rzuty jakie wykonuje to najczęściej z boku i znad głowy nie wysilając się bardzo. Nie robię jakiegoś mega wymachu, wolę ładować kij od stóp czyli dół góra rzut. Wygląda to finezyjnie i delikatnie ale przynęty wędrują w wodę w miarę daleko.


    Wybrałem kilka znanych przynęt na okonie, znajdą one też zastosowanie w połowie kleni czy jazi. Stosuję je najczęściej z małym kruczkiem, na który pozwala właśnie nowa szpulka. Wcześniej nie rzucałem dwu gramową główką z gumką 3cm ani oklejanką Leszka Dylewskiego. Po prostu 51 SS nie zaspakajał mnie. Ważna uwaga, wszystkimi przynętami oprócz gumki rzucałem z malutką agrafką, waga jest znikoma ale jednak trochę metalu jest. Pogoda prawie ciągle bezwietrzna.

    Poniżej lista i odległości:


    Relax 3,5cm główka 2g - 23m ( wcześniej stosowałem 3g. główkę )
    Meppsa Aglia „1” 3,5g - 24m





    Salmo Minnow 5cm 5gram - 21m
    Salmo Hornet 3,5cm 2,4g - 23m ( szał )
    Rapala Mini Fat Rap 3cm 4g - 24m
    Rapala Countdown 3cm 4gram - 20m
    Rapala Countdown 5cm 5cm - 25m
    Salmo Bullhead 4,5cm 5gram - 23m
    Leszek Dylewskiego 3cm - 19m ( wcześniej nie używałem go )







    Jeśli wyniki Wam się wydają słabe to dodam dwie rzeczy. Otóż mało się jeszcze obeznałem ze szpulką więc śmiało do wyników możemy dodać 10% z każdej odległości, zdarzało mi się rzucać Hornetem 2,4g i 25 metrów. Drugi plus, w pudełku mam jeszcze jednego paproszka, obdarował mnie nim kolega mówiąc, że ze spinna nie lata bo jest zrobiony z samej balsy...yhym...dopełniał przegródkę w pudełku aż do dziś. Założyłem go i kurcze... rzucałem nim na jakieś 10-12metrów, rzut wyglądał bardzej jak kładzenie przynęty na wodzie ale jednak sukces. Na małej rzeczułce może być bardzo przydatny. Cykadami ani wahadełkami nie rzucałem bo są lotne z reguły więc nie widzę sensu. Podsumowując jestem zadowolony z zakupu Availa, spisuje się póki co świetnie i czuje, że spinning nie wróci do mnie już chyba nigdy. Tak myślę, że moje wyniki rzutowe nie są jakimś medalowym osiągnięciem ale to tylko kwestia umiejętności, myślę, że mam je nawet wysokie ale za mało poświeciłem czasu szpulce a druga spawa to prawidłowe wyregulowanie magnesów. Ktoś może, rzucać bliżej, ktoś dalej, ja dałem obiektywną i prawdziwą ocenę moich testów. Chciałem protestować jeszcze Salmo Tiny tonącego ale nie miałem go niestety aczkolwiek woblerek LD jest tego samego pokroju względem lotności, nie wykonania. Kolejna sprawa to kijek, ja stosuje delikatny ale krótki, odległości mogłyby być dalsze z dłuższym kijkiem czy cieńszą żyłką, to wszystko gdybanie...proponuje samemu sprawdzić, nie pożałujecie.

     

    Dziękuję i pozdrawiam Bezel.

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     



  • Na początku była... potrzeba. Szukałem kija, którego zapewne nigdzie bym nie dostał. Niby zwykłego travela, o bardzo krótkim składzie, ale... z pazurem. I najlepiej za małe pieniądze, żeby w razie dość prawdopodobnego uszkodzenia nie było mi go żal. Za szafą miałem trochę ‘resztek’ wędek, więc postanowiłem samemu coś zmajstrować. Jedyne, co musiałem kupić to kilka odpowiednich przelotek.


    Kij, choć wykonany strasznie tandetnie, na szybko i z trzech różnych wędzisk, do tej pory służy dzielnie na wielu rowerowych wypadach, także na rejsie po mazurach, gdzie ryby nie są najważniejsze, ale czasami chęć na nie jednak przychodzi, gdy zobaczy się ‘bankową’ miejscówkę, albo wyraźne żerowanie drapieżnika. Ma jedynie 45cm długości transportowej, składa się z czterech części (trzy teleskopowe), a po rozłożeniu ma 153cm. Do małych jerków i niedużych gum – w sam raz. Przez chwilę nie pijcie nic i nie jedzcie, a następnie zerknijcie na jego fotkę i... możecie się już śmiać.








    Nigdy nie myślałem o tym, by zbroić sobie jakiegoś kijka w pracowni, bo sprzęt dostępny na rynku w zupełności mi wystarczał (czy też raczej wystarczał, bo i tak nie byłoby mnie stać na żadnego ‘hendmejda’). Nawet nie interesowałem się nigdy zbrojeniem wędek, a mimo to powoli coś we mnie kiełkowało i wkrótce przezbroiłem kolejno dwa kijki, już w miarę zgodnie ze sztuką, chociaż i tak nie ustrzegłem się pewnych drobnych błędów. W końcu frycowe trzeba było zapłacić. Tutaj bardzo istotna była pomoc doświadczonych w tej materii kolegów (dziękuję!) Sawala, Buriego, Yacarego, a także wiedza pisana, na forach i w artykułach. Sporo czytałem - co tylko udało mi się znaleźć o zbrojeniu, o niuansach budowy blanku, sposobach doboru przelotek i ich rozmieszczenia, itd. W końcu zdecydowałem się kupić goły blank i... dalej już samo poleciało. Nawet teraz, pisząc ten tekst, kątem oka zerkam na kręcącego się obok mnie kijka i z niecierpliwością czekam, kiedy lakier wyschnie i będę mógł nim porządnie machnąć. No i przekonać się, czy wyszedł zgodnie z przewidywaniami.











    Cały czas się uczę zbrojenia i z każdym złożonym kijem wychodzi mi to lepiej, sprawniej, dokładniej, bez obaw, że coś sknocę. Nie ukrywam, mimo wszystko na razie jestem raczej "rodburdelem" niż... ale doświadczenie zdobywa się stopniowo.











    Zbrojenie wędek to dla mnie przede wszystkim świetna zabawa. Od samego początku, czyli rodzenia się pomysłu, przez dobór elementów, toczenie rękojeści, także zdarzające się zmiany pomysłu w trakcie jego realizacji, dalej kładzenie omotek i lakierowanie - tu jest zdecydowanie najwięcej zabawy. No i zwieńczenie budowy, czyli testy nad wodą. Sprawdzenie możliwości, wytrzymałości, zachowania pod przynętami i pracy pod rybą.








    Postanowiłem zaprezentować Wam dwa kijki, które wyszły spod mojej ręki. Oba castingowe, jako, że metoda ta jest przeze mnie preferowana. Są to wersje ekonomiczne, bez udziwnień, upiększeń i ulepszeń (zresztą ja naprawdę lubię prostotę). Dzięki temu koszt budowy każdego z nich zamknął się w 300zł.








    Pierwszy z nich, zrobiony na komponentach Pacyfic Bay i Batsona, ma długość 2,6m i ciężar wyrzutu, zaokrąglając, 10-30g. Oznaczeń blanku niestety nie pamiętam, ale zrobiony jest zapewne z jakiegoś podstawowego włókna węglowego. Zaraz po jego uzbrojeniu stwierdziłem, że to nie to, czego oczekiwałem i od razu chciałem się go pozbyć. Na szczęście nikt nie zainteresował się nim na poważnie i po jakimś miesiącu zabrałem go na ryby. Po pierwszym braniu i holu zachwyciłem się. Szybki, czuły, doskonale rzucający niedużymi gumami. Pod obciążeniem dość głęboko pracuje, ale w dolniku ma na tyle mocy, że poradzi sobie z każdym sandaczem, czy szczupakiem. Zostaje u mnie. Przynajmniej dopóki nie uzbroję jeszcze doskonalszego...














    Drugi to z kolei przerobiony pod multik stary Cormoran Black Star Pro o długości 2,7m i wyrzucie 10-40g. Wędkę kupiłem na aukcji jako uszkodzoną – bez rękojeści. Poszła, więc za niedużą kwotę – z wysyłką zapłaciłem chyba niecałą stówkę. A blank jest w bardzo dobrej formie. Zerwałem przelotki i stary uchwyt, oszlifowałem część szczytówki, żeby ją odchudzić (przyspieszyć) i jednocześnie, aby nie było widać śladów na lakierze po starych omotkach. Rękojeść z miłej w dotyku, miękkiej pianki wytoczyłem na własnoręcznie zmajstrowanej ‘tokarce’. Oryginalnie omotki były brudnoszare (i takie pozostawiłem przy złączu), więc przelotki zamocowałem nicią w zbliżonym kolorze (charcoal). Po nałożeniu lakieru wielkiej różnicy nie ma.











    W tej chwili czekają na swoją kolej dwa blanki Batsona z serii RX6, które kupiłem tanio na forum. Uzbroję je klasycznie, pod spinning i ten, który będzie mi bardziej pasował pod klenio-jazie, zostanie u mnie. Też pewnie będą w wersji ekonomicznej, a jakości ich wykonania będę pewny, w przeciwieństwie do kijków seryjnych w podobnej cenie.


    Jest to hobby dla każdego, kto jest choć trochę ‘manualny’. Własnoręczne składanie wędek to nie tylko doskonała zabawa, ale też zupełnie inne spojrzenie na wędkę, zobaczenie jej od podszewki. Można wręcz metaforycznie powiedzieć, że to sposób na zrozumienie wędki. Polecam każdemu, przestrzegając jednocześnie, że początki są trudne (ale w czym nie są?). No i jeszcze jedno ostrzeżenie - TO strasznie wciąga...



    Mekamil, 2010



    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
     

  • Kurcze…….!!! Która to już dziś!? Czwarta!? Cztery blachy urwane i tylko jedno marne trącenie… Niby branie, a może i to był jakiś badyl. Pora wracać. Do samochodu jest jeszcze dobre parę kilometrów a robi się już szarówka. W drodze do domu zastanawiam się, na co będę łowił w następny weekend. Pudełko przypomina raczej lodówkę studenta a nie wytrawnego łowcy szczupaków - bo za takiego uważają mnie znajomi - wędkarscy laicy. Nie wiem czemu, tzn. wiem … ale rzadko wyprowadzam ich z błędu.





    Po przyjeździe przez godzinę próbuję sobie przypomnieć, gdzie ostatnio widziałem ten karton, w którym było pudełko po czymś tam, a w nim skrzyneczka taka mała - no właśnie ta taka mała. Wiem! Wiem! Mam! Całe szczęście, skrzyneczka jest na swoim miejscu. Otwieram, uff…mały kawałek blachy, który nie raz już chciałem wyrzucić, sprawia, że cieszę się jak dziecko na widok lizaka. Ten kawałek blachy to własnoręcznie wykonana przez mojego Tatę wahadłówka. Ma chyba ze 100 lat, a przynajmniej tak wygląda. Na zębatego za mała, może na okonia…? Jednak, nie po to jej szukałem, żeby skończyła tak, jak te dzisiejsze.


    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>


    Droga do domu była długa, ale bardzo owocna w przemyślenia. Postanawiam, że po pracy zaczynam klepać blachy. Oczami wyobraźni widzę już siebie w sobotę nad wodą, z plecakiem pełnym pudeł z pięknymi blachami, które przyprawią o zawrót głowy swoimi kształtami i kolorami. Drżyjcie ryby i zaczepy…















    Jak to się wtedy skończyło, nie trudno się domyślić. Pokaleczone, poobijane palce rozczarowanie i mała frustracja…Dzisiaj sam się śmieję z moich początków, bo zanim te piękne wahadła ujrzały światło dzienne, to w Inie upłynęło sporo wody.



    Początki

    Pierwszy przełom nastąpił, gdy zacząłem wędkować z Czarkiem. Pewnego dnia na łódce rozmowa zeszła na temat robienia przynęt. W końcu Czarek napomknął od niechcenia coś w stylu „Wiesz mój tata klepie fajne wahadłówki na trotkę”. Wtedy od razu z plecaka wygrzebałem swoje blachy, licząc przynajmniej na słowa uznania. Kumpel popatrzył i wydusił z siebie „wiesz ja tam się nie znam, ale ojciec później podjedzie to może Ci cos podpowie”. No i podpowiedział „Igor z tego to raczej nic nie będzie, ale wpadnij kiedyś pokaże Ci jak to się robi naprawdę.

    Wizyta w domu Czachy (Czarka) i lekcja klepania blach udzielona przez jego tatę dały pierwsze wymierne efekty. Na do widzenia w prezencie dostałem kilka pięknych „trzebiatówek” na wzór, wysłużony kulowy młotek, papierowe wzorniki, drewniane kopyto i masę cennych wskazówek. Byłem bezgranicznie wdzięczny i szczęśliwy, a jednocześnie zdumiony, że są jeszcze ludzie, którzy tak chętnie służą pomocą i jednocześnie dzielą się doświadczeniem i wiedzą, do której sami dochodzili latami. W dzisiejszych czasach to już raczej rzadkość - powtarzałem sam do siebie. Dlatego właśnie, kiedy dostałem możliwość napisania paru słów i podzielenia się informacjami odnośnie robienia wahadłówek, bezzwłocznie ruszyłem w stronę kompa.

    Straszna zimnica, ściągam rękawiczki i pocieram ręce, patrzę na wodę, oj grubo…Widzę wyraźny warkocz, woda aż gra. Pewnie na dnie jest sporo kamlotów. Kelta tu raczej nie będzie, ale przejść takie miejsce to grzech. Rzucam trochę niecelnie, cały zestaw przypomina helikopter. Dopalacz robi z blaszką, co chce. Nigdy tak nie łowiłem, ale jakoś mi to nie przeszkadza. Przynajmniej jest wesoło i coś się dzieje, a raczej plącze. Za radą taty Czarka łowię w dryfie, zresztą dopalacz to też jego pomysł.Drugi rzut wykonuję w górę rzeki, pod prąd, szybko wybieram luz i prowadzę zestaw. Gdy mija łozy przy moim brzegu, czuję potężne uderzenie. Parę minut później mam na brzegu swoją pierwszą w życiu troć, w dodatku srebrną i to na swoją wahadłówkę!!! Chyba nie muszę pisać, kto pierwszy odbiera mój telefon.


    Tak to właśnie się z grubsza wszystko zaczęło - moja pasja łowienia troci na własnoręcznie wykonane wahadłówki…Od trzech lat jest to ryba, na której połów poświęcam najwięcej wolnego czasu. Łowienie troci jest dla mnie magiczne. Sam gatunek jest fascynujący a otaczająca przyroda, na łonie, której to się najczęściej odbywa, działa jak magnes. Piękne lasy, łąki, sama rzeka, powalone drzewa…po prostu czuje się tą potęgę natury. Dodatkowo, łowienie latem, zimą, na niżówkach, na wylewach - łowienie tej ryby jest tak urozmaicone, że nie może się chyba nigdy znudzić. Natomiast sam moment złowienia troci jest jakby dopełnieniem tej magii, nagrodą za wytrwałość. Nikogo nie powinno, więc dziwić, że zanim się obejrzałem, stało się to nie tylko moim hobby, stylem życia, ale w jakiś stopniu sposobem na życie.

    Własnoręczne wykonywanie przynęt, w tym przypadku wahadłówek, to piękne uzupełnienie pasji, jaką jest wędkarstwo. Nie wiem, dlaczego akurat wahadłówka tak mnie urzekła. Umiem robić woblery, obrotówki, ale moim zdaniem, w wahadle jest coś więcej niż kawałek metalu. Może tak działa jego prostota, a może fakt, że była to jedna z pierwszych przynęt sztucznych? Sam nie wiem. Poniżej zamieszczam krótki opis i informacje, jak krok po kroku zacząć tą całą zabawę. Mam nadzieję, że nie będzie on zbyt skomplikowany dla laika, ani zbyt oczywisty dla znawcy tematu.




    Przygotowanie

    Sposobów wykonywania blach jest kilka. Ja jednak opiszę ten moim zdaniem najlepszy. Zanim weźmiemy się do jakichkolwiek prac, musimy skompletować sobie niezbędne narzędzia, przyrządy, bez których nie uzyskamy oczekiwanego efektu.




    1. Najważniejszy jest młotek, tzw. kulowy.
    Składa się on z metalowego trzonka, metalowej poprzeczki i dopasowanych do niej metalowych kulek z bardzo dużego łożyska. To wszystko znajdziemy na skupie złomu, włącznie z blachą, ale o tym na końcu.
    W masowej sprzedaży są podobne młotki blacharskie. Mają one jednak podstawową wadę, mianowicie drewniany trzonek, co niestety ogranicza znacznie ich masę. W tym przypadku będzie to wadą, dlatego wyżej tak bardzo podkreślałem wyraz „metalowy”. Młotek musi warzyć, bo będziemy przecież giąć blachę nawet 3mm. Drugą sprawą jest nasze bezpieczeństwo. Na początku duża liczba niecelnych uderzeń oraz ostre ranty blachy mogą postrzępić drewniany trzonek, co w konsekwencji może doprowadzić do jego osłabienia i pęknięcia. Lepiej zminimalizować to ryzyko i zaoszczędzić sobie spotkania trzeciego stopnia metal-głowa.









    2. Drugi podstawowy element naszego wyposażenia to drewniane kopyto. Drewniane, bo ten materiał jest łatwo dostępny a zarazem wdzięczny w obróbce. Wizyta w pobliskiej stolarni na pewno zakończy się sukcesem, jeśli wcześniej zahaczymy o osiedlowy sklepik a w nim o lodóweczkę i piwko. Dobre wrażenie jest ważne, bo do stolarza będziemy zaglądać teraz coraz częściej.
    Słów „wdzięczny w obróbce” użyłem trochę na wyrost, ponieważ potrzebne nam będzie drewno twarde. Poprośmy wiec o dąb, buk. Najlepszy będzie niewielki klocek lub posklejane listwy. Nasza powierzchnia użytkowa to Ø 100mm (fot) a twardość tych gatunków zapewni nam długotrwałe eksploatowanie naszego kopyta.












    Aby jednak kopyto stało się kopytem, musimy w naszym materiale zrobić gniazdo. Najlepiej o kształcie zbliżonym do jakiejś wahadłówki.












    Nie jest to łatwe zadanie, ale próbować trzeba. Najlepszym do tego narzędziem będzie dłuto o profilu „(” i zwykły młotek. Na koniec powierzchnie wyprowadzamy papierem ściernym o granulacji 60. Drewno ma jeszcze tą zaletę, że podczas profilowania wahadłówki nie kaleczy jej zewnętrznej strony. Unikniemy w ten sposób rys i wgnieceń.



    3. Kolejne bardzo istotne narzędzie, to tzw. przeze mnie „doginak”. Jest to kawałek stalowego wałka z naciągniętym gumowym wężem, który posłuży nam do doginania ogonków w blaszkach.












    Dodatkowe narzędzia:
    - piłka do metalu,
    - pilniki do metalu,
    - imadło,
    - wiertarka ręczna, wiertła (3 i 10),
    - wzorniki,
    - stalowy rysik,
    - papier ścierny (granulacja 60 80, 100, 120).











    Gdy już się uporamy z tym wszystkim i zaopatrzyliśmy się w narzędzia, pora rozejrzeć się za blachą. Wcześniej wspomniany skup złomu to w tym wypadku dobry kierunek. Nie ma niestety gwarancji, że ją tam dostaniemy, zwłaszcza w postaci, jaka najbardziej by nam odpowiadała, czyli piękny, czysty arkusz. Najczęściej będą to jakieś odpady upaprane w smarze, ale jeśli nam to nie przeszkadza, to nie ma co się zbyt długo zastanawiać. Rozcieńczalnik nitro i parę uderzeń młotkiem sprawią cuda, a cena też będzie atrakcyjna. Bardziej wrażliwym na walory estetyczne pozostaje hurtownia takich materiałów. W obu przypadkach interesuje nas blacha miedziana, mosiężna 1,5; 2; 2,5mm.




    Wykonanie


    Jeśli nie chcemy kopiować wahadłówek innych producentów, proponuje wcześniej naszkicować sobie parę wzorów, które posłużą nam za wzorniki. Następnie, przykładamy wycięty, np. z kartonu, wzornik do blachy (na początku próbujmy z blachą 1,5mm) i stalowym rysikiem odrysowujemy kształt. (Dlaczego jakimś stalowym rysikiem, a nie zwykłym ołówkiem? Dlatego, że ślad po ołówku szybko znika z blachy, wystarczy przez nieuwagę go przytrzeć ręką).










    Następnie piłką do metalu wycinamy kształt (wskazane użycie imadła), jeśli się przyłożymy; mniej zostanie do piłowania pilnikiem. Te dwie czynności są niestety najmniej przyjemne z całego etapu. Po prostu wymagają wprawy i cierpliwości.









    Jeśli mamy już kilka wyciętych sztuk, możemy zabrać się do nadawania im kształtu. Mocujemy kopyto w imadle, układamy na nim blaszkę, przytrzymując ją jedną ręką. Drugą ręką uderzamy młotkiem kulowym, próbując nadać blaszce wewnętrzny kształt. Natomiast zewnętrzny profil odzwierciedla nam wcześniej wykonane gniazdo, dlatego tak ważna jest jakość jego wykonania. Jeśli uzyskaliśmy pożądany kształt i blaszka jest ładnie wykrępowana, to zazwyczaj przypomina ona skorupę orzecha.
















    W takiej sytuacji pozostaje nam tylko dogiąć jej tył a do tego służy właśnie doginak. Wtedy kładziemy blaszkę na drugiej stronie kopyta i mocnym uderzeniem doginamy jej tył.











    Po wykonaniu tej czynności następuje zawsze okrzyk zachwytu, lub zapada monumentalna cisza (zależy od temperamentu sprawcy czynu). Gdy w szoku i w pełni dumy chcemy gonić już, natychmiast nad wodę, nie zapomnijmy wcześniej przetrzeć ostrych krawędzi wahadłówki drobnym papierem ściernym i wywiercić w niej otworów na kółka łącznikowe wiertłem 3ką. Powinniśmy również zafazować je 10tką.




















    Happy End


    Wiem, wiem…myślicie, że po przeczytaniu tego artykułu złapaliście Pana Boga za nogi. Nic bardziej mylnego, nie miejcie złudzeń. Pierwsze sztuki nie będą niestety wyglądały tak, jak byśmy sobie tego życzyli. Krótko mówiąc będą bardzo średnie, ale na pocieszenie poniżej przedstawiam małą ewolucje swoich wahadłówek - czyli co można uzyskać dzięki wytrwałej pracy i odrobinie determinacji…












    Na koniec, chcę Wam wszystkim życzyć złowienia pięknych ryb na wykonane przez siebie blaszki. Mam nadzieje, że spotkamy się kiedyś nad rzeką i wymienimy nimi na szczęście.


    Do zobaczenia.

    dzerwys (Igor Olejnik), 2010


    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum



    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>

     

  • Muchowa Słowenia

    Przez admin, w Relacje,

    Bardzo miło nam, jako redakcji jerkbait.pl zaprezentować na łamach naszego portalu nowe czasopismo wędkarskie, które już niebawem pojawi się na rynku polskim. Niniejszy artykuł traktujemy jako swego rodzaju premierę medialną. Mamy ogromną nadzieję, że "Sztuka łowienia" znajdzie wśród Was wielu odbiorców."
    Redakcja jerkbait.pl



    Zapraszamy do lektury jednego z artykułów z nowego dwumiesięcznika o tematyce muchowej - "Sztuka Łowienia". W naszym piśmie pragniemy przybliżyć Wam wędkarstwo muchowe, techniki, muchy i skuteczne sposoby łowienia, ale przedwszystkim chcemy pokazywać jak wielką przygoda może być łowienie ryb na muchę. Stawiamy na dobrej jakości teksty i fotografię, ciekawe relacje z łowisk polskich i zagranicznych, ukazanie aspektu przygody związanego z wędkarstwem. Nasz magazyn znajdziecie już w połowie lutego w wielu dobrych sklepach wędkarskich, sklepach on-line ale również będzie do nabycia i zaprenumerowania na naszej stronie www.sztukalowienia.pl

    Serdecznie zapraszamy!!
    Redkacja "Sztuka Łowienia"








    Znam taki kraj gdzie rzeki mają kolor turkusowy i wiją się w śród górskich szczytów. Znam taki kraj gdzie nad rzekami można zajadać się orzechami włoskimi. Znam taki kraj gdzie nad rzekami towarzyszą wędkarzowi kozy. Znam taki kraj gdzie w rzekach są takie ilości pstrągów, że nam Polakom ciężko to sobie wyobrazić. Wracam myślami tam często - Słowenia…










    Pierwszy raz dane mi było odwiedzić Słowenię dwa lata temu we wrześniu. Celem wyprawy była rzeka Sava Bohinjka, której gospodarzem jest Ribiska Druzina Bled. Nie zapomnę chyba nigdy tego momentu, kiedy po przyjeździe pogoniliśmy nad wodę, aby przyjrzeć się rzece, na której nazajutrz mieliśmy rozpocząć naszą przygodę. Rzeka z moich marzeń. Krystalicznie czysta woda meandrująca wśród górskich szczytów. A ryby? Ryby były wszędzie. Potężne pstrągi w zasięgu wzroku, stada brzan przesuwające się powoli. Gdzie my jesteśmy?









    Szybko wsiadamy podekscytowani w samochód i objeżdżamy następne odcinki rzeki. Rzeka wszędzie jest pełna ryb. W takich momentach człowiek dostaje kociego rozumu. Gdzie jutro rozpocząć łowienie? Jest to przepiękna rzeka, w której głównymi rybami są ogromne pstrągi potokowe i tęczowe. Występują liczne stada brzan, no i oczywiście w głębokich baniach pływające metrowe głowacice. (sezon na połów głowacicy rozpoczyna się 15 listopada, a kończy 14 lutego). Występują również piękne lipienie.










    Spotkani wędkarze twierdzili, że dużo więcej ryb łowi się wiosną. Ciężko to sobie wyobrazić. Dozwolony jest tylko połów na sztuczną muchę na hakach bezzadziorowych. Najskuteczniejsza metoda to oczywiście streamer, a hitem wyprawy okazał się czarny woolly bugger. Miejscowi łowią na ciężkie streamery na główkach jigowych, podciągając i popuszczając je w nurcie. Popularne są również imitacje dużych i ciężkich widelnic.









    Mam w planach odwiedzić jeszcze Savę Bohinjkę. Teraz już będę wiedział jak się do Niej zabrać. Wszelkie niezbędne informacje na temat cen licencji, regulaminu itp. można uzyskać na stronie towarzystwa: www.ribiska-druzina-bled.si. Tak rozpoczęła się moja mam nadzieję, nierozerwalna przygoda ze Słowenią. Na wiosnę następnego roku jako cel naszego wypadu wybraliśmy rzeki, których opiekunem jest Ribiska Druzina Tolmin www.ribiska-druzina-tolmin.si. Tutaj każdy znajdzie coś dla siebie.







    Idrijca – szmaragdowa rzeka z przewagą pstrąga tęczowego, która gwarantuje spotkanie z ogromnymi rybami tego gatunku. Miłą niespodziankę może sprawić również spotkanie z pstrągiem marmurkowym, który jest dumą Słowenii. W rzece tej pływają także lipienie i wszędobylskie brzany. Wiele pięknych chwil przeżytych na tej rzece ale zostały również nie wyrównane porachunki. Było parę ryb na kiju, które siadły w głębokich baniach i nie dały się nawet ruszyć. Żyłka na przyponie 0,28 pękała jak nitka. Tę rzekę trzeba na pewno odwiedzić podczas wizyty w Słowenii.

    Tolminka – kolejna przepiękna rzeka, w której bytują ogromne lipienie, pstrągi tęczowe oraz pstrągi marmurkowe. Rzeka dość trudna technicznie, ale warta tego, aby do niej porządnie przysiąść. Z tą rzeką wiąże się niesamowita historia. Gdy opadająca woda odkryła na progach wodnych wstrząsające ilości pstrągów tęczowych ryby w przedziale 50-70 cm podnosiły się tylko do suchej muchy wiązanej na haczykach od nr.18 w górę. W dwa dni paru chłopa przerzuciło na tych progach niewyobrażalne ilości pstrągów.







    Kameralne rzeczki dla ludzi kochających ciszę i spokój: Trebuscica, Baca, Koritnica, Kneza, Nadiza, Bela, Ucja. Miałem okazję poznać tylko Trebuscicę oraz Belę. Nie sposób być wszędzie. W końcu rzeka Soca, która przyciąga mnie jak magnes. Duża rzeka, jeszcze większych możliwości. Wody rzeki kryją rekordowe pstrągi marmurkowe, lipienie, pstrągi tęczowe , pstrągi potokowe. Jednak warunkiem, aby z sukcesem połowić na Soczy jest niski stan wody oraz jej przejrzystość. Trzeba wybrać porę roku, w której występują najmniejsze ilości opadów. W lipcu 2009 roku, pewien Włoch ustanowił na Soczy oficjalny rekord świata. Łowiąc pstrąga marmurkowego o długości 120 cm i wadze 22,5kg. Jest to rzeka, którą odwiedzę jeszcze nie raz.







    Słowenia to kraj, który daje wędkarzom muchowym gwarancję spełnienia marzeń. Dlatego odwiedza ją tak wielu Włochów, Niemców, Francuzów, Austriaków i coraz więcej Polaków. Gdzie leży sukces, że Słowenię odwiedza tak wielu wędkarzy? Odpowiedź jest prosta. Odpowiednia gospodarka swoimi zasobami. W Słowenii znajdują się 33 towarzystwa, które zajmują się podporządkowanymi im wodami.
    Opłaty za wędkowanie wnosi się do konkretnego towarzystwa, które jest gospodarzem wody na której mamy zamiar wędkować. Towarzystwa posiadają własne ośrodki zarybieniowe i za pieniądze z licencji potrafią zadbać o to, aby rzeki dostarczały wszystkim chętnym niesamowitych emocji.



    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>


    Więcej informacji o towarzystwach i wodach znajdziemy w Internecie: www.ribiska-zveza.si Słowenia - wracam myślami tam często… Uczmy się od innych…


    Źródło: Magazyn muchowy - "Sztuka łowienia"
    Tekst: Daniel Kuszel
    Foto: Daniel Kuszel i Daniel Tanona


    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum



  • W poprzednim odcinku wywiadu (Bolesław Uryn (Boleebaatar) – podróżnik, wędkarz, fotograf – wywiad – część I), do którego lektury serdecznie zapraszam tematem przewodnim naszej rozmowy były podróże i związane z nimi doświadczenia Bolesława Uryna. Przyszedł czasy by przejść do kolejnych fascynacji naszego miłego gościa. Zapraszam zatem do drugiej części wywiadu, w którym poruszymy tematykę wędkarską oraz fotograficzną.

     
     

    R: Jaką podróż Poleciłby Pan wędkarzowi, który pracuje cały tydzień w biurze i może poświęcić na urlop dosłownie dwa tygodnie w roku?

    Dwa to za mało – minimum trzy, OK? Oczywiście Mongolię, a czemu – by zobaczył „zaginiony świat” dinozaurów i chana Czyngisa, złowił mongolskiego „szamana” – tajmienia, zrzucił 5 kg nadwagi, poprawił sobie kondycję i przedłużył życie, bo Mongolia jest również jak najlepsze sanatorium...






    R: Przejdźmy do Mongolii i najnowszych Pańskich książek. Mongolskie tajmienie łowione w niezwykłych okolicznościach przyrody to dla wielu wędkarzy życiowe marzenie. Jak spełnić te marzenia?

    Wyprawy wędkarskie do Mongolii z roku na rok robią się w Polsce coraz bardziej popularne. Wiele osób wraca tam po raz drugi i kolejny. Najlepiej, najmądrzej (i najtaniej) jest skrzyknąć się w kilka osób (wokoło kogoś, kto tam już był) i pojechać samemu. Wynająć w UB samochód z kierowcą – przewodnikiem i pojechać daleko w stepy i tajgę... Wbrew pozorom Mongolia nie jest droga (np. wynajęcie 7-o osobowego samochodu to koszt 30-50$/dzień, hotel to 5$), pod warunkiem, że się nie spieszymy i opieramy na doświadczeniach i radach poprzedników...









    R: A jak zdobyć dobrych przewodników w Mongolii?

    Już bardzo wielu Polaków było w Mongolii na wyprawach wędkarskich i najlepiej wziąć od nich „namiary” na sprawdzonych kierowców samochodów i jednocześnie przewodników wędkarskich. Ci Mongołowie – sprawdzeni i od lat zaprzyjaźnieni z Polakami – przewijają się np. w relacjach zamieszczanych w Internecie (w tym i na mojej stronie www.uryn.cso.pl) . Wielu zna Suchego... Muruna... czy Erdene. Wystarczy tylko wcześniej napisać, zadzwonić czy zaemajlować a samochód z zaprzyjaźnionym Mongołem czeka na lotnisku...









    R: Wiele się słyszy, że okres świetności wędkarskiej Mongolii mija, zwłaszcza jeśli chodzi o tajmienie. Czy to prawda? Co stało się przyczyną tego stanu rzeczy?

    Cóż, w 1995 roku w Kotlinie Darchackiej byłem dla miejscowych jak „ufoludek”... Wędkowałem tam jako jeden z pierwszych ludzi a tajmienie tak hałasowały w nocy, że nie mogłem spać w namiocie. Dzisiaj stoją tam budynki baz wędkarskich i lądują helikoptery... Również wówczas Mongołowie nie wędkowali. Dzisiaj jest to masowy sport w Mongolii (a właściwie nie sport a mięsiarstwo). Niestety, obserwuję nieracjonalną gospodarkę rybacką i dzikie wędkarstwo. Aby złowić piękną i dużą rybę trzeba jej długo szukać i odjeżdżać jak najdalej od cywilizacji, odkrywać nowe łowiska. Świat się zmienił na lepszy – demokratyczny, ale jest zadeptywany i brutalnie zaczął rządzić dolar...






    R: Jak wygląda rozwój wędkarstwa mongolskiego na przestrzeni ostatniego dziesięciolecia?

    Z jednej strony świat odkrył Mongolię jako wspaniałe, unikatowe łowisko wędkarstwa śródlądowego. Docenia ją i odwiedza. Z drugiej, jeśli tak dalej będzie wyglądała jego rabunkowa eksploatacja, to... „odpukać”! „Wczoraj” w jeziorze Ogij-nuur nie mogliśmy opędzić się od brań, dzisiaj – pustynia, bo Chińczycy łowią tam zimą setki ton ryb...







    W Mongolii ochrona przyrody stała się priorytetowym celem działania rządu. Ustanowiono 26 terenów prawnie chronionych o łącznej powierzchni aż 126 tys. km² (8% powierzchni całego, ogromnego kraju, co stanowi np. 40% powierzchni Polski... ). Mongolia zmierza, by cały kraj - bazując na tradycyjnej, historycznej wiedzy i stylu życia pasterzy - otrzymał status Światowego Rezerwatu Biosfery UNESCO! Demokracja, gospodarka rynkowa i wolność wyznania – przyciągają pomoc światową i pozwalają Mongołom optymistycznie patrzeć w przyszłość.


    Dynamicznie rozwija się niekontrolowana turystyka (aktualnie ponad 1 mln odwiedzających rocznie…). Jeszcze niedawno Mongolia hermetycznie zamknięta na świat - dzisiaj chwali się dochodem w wysokości 150 milionów USD, które przynosi blisko 500 firm turystycznych, 140 kempingów i 200 hoteli.


















    R: W Polsce powszechnym mitem jest przekonanie, że jeśli Mongolia to tylko tajmienie, lenoki oraz lipienie. W swojej ostatniej książce Pisze Pan o tajemniczym jeziorze pełnym OGROMNYCH szczupaków, o karpiach, o sumach. Dlaczego polski wędkarz, który w poszukiwaniu szczupaków jedzie do Szwecji, a w poszukiwaniu sumów do Hiszpanii powinien skierować swoje zainteresowanie na Mongolię?


    Aktualnie wędkowanie w Mongolii sprowadza się praktycznie do spinningu i muchy. Tajmieni, lenoków i lipieni. Dotyczy to również – niestety – i moich doświadczeń. A rzeczywiście jest to ogromne łowisko „denne” - suma, miętusa i dzikich karpi. Wielokrotnie i w różnych miejscach je łowiłem ale okazjonalnie i na spinning. Ciągle tajemnicą okryte są ilości i maksymalne wielkości ryb tych gatunków. Jeszcze nie odkryto gdzie są najlepsze łowiska. Warto więc nie poddawać się modzie tajmieniowej i pojechać ze sprzętem gruntowym.


    Ciągle w Mongolii są nie odkryte OGROMNE łowiska jeziorowe...







    R: Pamięta Pan rybę swego życia? Historię jej złowienia, emocje?



    Tak, od tamtej przygody ciągle wracam do nich (dwie ryby) pamięcią i opisałem ją w książce.
    .... Pod koniec męczącej, konnej wyprawy dojechałem z przyjaciółmi z Belgii nad rzekę Sziszchid. Ani wieczorem, ani rano dnia następnego, ryby nie brały. Poskarżyłem się mojemu mongolskiemu przewodnikowi i przyjacielowi. Ten – syn miejscowej szamanki, najpierw odprawił odpowiednie modły na intencję, potem wziął karabin i upolował malutkiego susełka.



    Przyniósł mi go do obozu i polecił mi zdjąć woblera i użyć trupka jako przynętę. Obśmiewany przez kolegów wyszukałem ogromną kotwicę i... w samo południe zahaczyłem dwa tajmienie 139 i 140 cm. W dwóch kolejnych (sic!) rzutach – dwie ogromne ryby. I jak tu nie wierzyć w moc mongolskich szamanów...






    R: Oprócz sukcesów wędkarskich jest i druga strona medalu - porażka z rybą, która staje się obiektem naszych westchnień, wspomnień. Pamięta Pan takie porażki? Która była najbardziej bolesna? Jakie popełnił Pan wtedy błędy?




    Utraty żadnej ryby nie nazywałbym porażką. Fakt, że udało mi się namówić ją do zaatakowania przynęty to już wielka satysfakcja. A jeśli walka odbywała się np. w ciemnościach nocy, w wodzie po piersi, wielkiej, mongolskiej, górskiej rzece to na taką „porażkę” czekam cały rok i bardzo mnie ona cieszy. Bolesne tylko bywają uszkodzenia sprzętu, kiedy do najbliższego sklepu wędkarskiego są tysiące kilometrów...







    R: W jaki sposób dobiera Pan sprzęt wędkarski do konkretnej wyprawy? Uniwersalizm? Specjalizacja pod konkretną rybę? Czy może inne kryterium wyboru? Jak pozbyć się nawyku zabierania wszystkiego "bo może się przydać, bo może będzie to najskuteczniejsza przynęta"?



    Wyprawy, szczególnie konne czy na canoe, narzucają mi limit ilości i wielkości sprzętu możliwego do zabrania. Spinningowanie w Mongolii zaczynałem od najlepszych, dwuczęściowych kiji, często robionych specjalnie pod wielkie tajmienie i rzekę. Teraz technika poszła daleko do przodu i bazując na perfekcyjnych kołowrotkach i plecionkach, zdaję się na tzw. „travelery”. Krótkie, składane kije, które swobodnie mieszczą się w plecaku i jukach konia.








    Lubię miejscowe przynęty i staromongolskie metody łapania ryb. Zatem zawsze odwiedzam targowisko w UB. Szukam miejscowych „wędkarzy” i odkupuję od nich jurtowy sprzęt. Tak jest ciekawiej. Natomiast z kraju zawsze zabieram niezawodne woblery Salmo i... wahadłowe Algi.







    R: Panie Bolesławie a jak konkretnie wygląda zestaw mongolskiego „wędkarza”?



    Częstym sprzętem mongolskiego mucharza jest tzw. „katamaran”. Opis jest długi – dlatego zapraszam do moich książek. Natomiast do niedawna „spinningista” jurtowy obszywał kawałek drewna skórką jakiegoś susła, przyczepiał z jednej strony ogromną kotwicę a drugiej linkę lub baardzo grubą żyłkę. Kręcił takim ciężkim szczurem nad głową, rzucał go do rzeki i wolno wybierając linkę, ściągał do siebie. Pływającą po powierzchni przynętę atakowały tajmienie...
    Ale to na odludziu, dzisiejsi bogaci wędkarze z UB łowią na sprzęt lepszy od naszego...









    R: W tytule jednej z wydanych ostatnio Pańskich książek pojawia się "i ... szczury". Czy to najskuteczniejsza przynęta na mongolskie tajmienie? Skąd pochodzi pomysł na nią? Czy Mongołowie również tak łowią? Kupuje Pan takie przynęty czy wykonuje samodzielnie?




    Tajmienie nie są rybami wybrednymi i każda przynęta spinningowa spisuje się dobrze, ale największą przyjemność sprawia mi łowienie na mongolskie tzw. „szczury’. Prvzynęty miejscowe, znane w jurtach od dawna. No i szczury najbardziej lubią największe tajmyszki, żerujące nocą w prawdziwie survivalowych warunkach. Przynęty te kupuję na rynku w Ułan Bator, lub sam robię w domu, obciągając pływające woblery Salmo skórką np. piżmaka.









    Szczur/mysz jest to przynęta na wielkie ryby żerujące zazwyczaj dopiero po zmroku, ale w szczególnych latach (kiedy wszelakich gryzoni jest w Mongolii wiele), na „myszki” doskonale łowi się również w środku dnia.







    R: Jakie jest Pańskie największe odkrycie wędkarskie?



    Chyba to, że uprawianie tego hobby może być wspaniałym pretekstem do zwiedzania i poznawania świata, do nauki i... dbałości o zdrowie i długie życie. Zdobywania innych umiejętności np. żeglowania, czy podpatrywania ryb pod wodą (płetwonurkowania)...


    R: Jaki ma Pan stosunek do Catch and Release? Interesuje mnie też kontekst "Survivalu", czyli jak by nie było przeżycia wędkarza w trudnych warunkach i konieczności odżywiania się na łonie natury jej zasobami? Czy można te dwie kwestie pogodzić?



    Uważam się za ekologa rygorystycznie podchodzącego do troski o przyrodę, ale bez przesady. Uważam, że samo „gonienie króliczka” to największa przyjemność, że wystarczy ‘wytropić” niedźwiedzia i... strzelić, mając satysfakcję z trafienia w wybrany sęk koło jego głowy i mieć z tego celnego strzału wystarczającą (a nawet podwójną) satysfakcję. Ale - jak mówię - bez przesady, każdemu złapanemu tajmieniowi trzeba dać buzi i zdrowiutkiego wypuścić, natomiast kilka okonków (w Mongolii lipieni czy lenoków) zawsze można usmażyć na kolację. Czy nawet wziąć jednego tajmienia, takiego który w trakcie holu poranił się, czy poobijał o kamienie i ma małe szanse przeżycia. W ten sposób na pewno nie zaszkodzimy populacji ryb.


    Ważne jest stosować zasadę, że po mojej bytności nad wodą może pozostać wyłącznie popiół ogniska...






    R: Niektórzy wędkarze dodają do hasła Catch and Release jeszcze jeden człon Photo. Ryby oraz związane z nimi przygody pozostają w nas, naszej pamięci. Opowiadamy o nich naszym bliskim, kolegom wędkarzom. Jednak oprócz wspomnień warto niekiedy przywołać rzeczywisty obraz złowionej ryby, czy krajobrazu, w którym dokonaliśmy połowu. Fotografia jest jedną z Pana pasji. Pamięta Pan początki? Kto wręczył pierwszy aparat fotograficzny? Kto Pana inspirował i inspiruje po dzień dzisiejszy?



    Fotografuję – podobnie jak wędkuję – „od zawsze”, od dziecka. Zaczynałem od Zorki i czarno białych fotek robionych w domowym laboratorium mieszczącym się w spiżarce. Czemu - bo zdjęcia utrwalają nasze najwspanialsze wspomnienia i umożliwiają podzielenie się nimi z innymi. Uwiarygodniają wypowiadane słowo i napisany wyraz. Uczą. Niewielkim wysiłkiem można z każdej z wypraw zrobić sobie i kolegom wspaniały, profesjonalny album fotograficzny (polecam w Internecie - CEWE FOTOKSIĄŻKA). Dzisiaj bez problemu można wykorzystać zdjęcia prezentując je w postaci wystawy fotograficznej, kalendarza, podkładki pod myszkę komputerową itp. i w ten sposób coś dobrego, mądrego promować i reklamować. Większość cyfrowych aparatów fotograficznych umożliwia również nagrywanie zupełnie niezłych filmów. Nie wyobrażam sobie Internetu i strony jak Wasza, bez zdjęć...


    R: Fotografia jako dziedzina przechodzi burzliwe zmiany. Analogowa fotografia odchodzi w zapomnienie, z wielką siłą wypiera ją technologia cyfrowa. Jak Pan podchodzi do zagadnień technicznych? Nadal analog i slajdy, czy fotografia cyfrowa? Dlaczego właśnie ta metoda? Jakie wybrana przez Pana technologia ma korzyści w stosunku do drugiej.



    Już nie ma odwrotu od fotografii cyfrowej i szkoda czasu na dyskusję o jej wyższości (chociaż prosty, bezbateryjny analog jeszcze sprawdza się w przypadku np. zimowych wypraw wysokogórskich podczas silnych mrozów...). Nie potrzeba argumentów - jesteśmy w XXI wieku...







    R: Co doradziłby Pan wędkarzom fotografom? Na co powinni zwrócić uwagę podczas fotografowania swoich zdobyczy, ilustrowaniu opowiadań wędkarskich? Co fotografować, jak budować relację?


    Połączenie fotografii dokumentacyjnej i artystycznej to tematy wielu książek i odsyłam do nich Czytelników, bo w kilku zdaniach nie dam rady nawet „liznąć” tematu. Chciałbym tylko doradzić fotografom – wędkarzom, by zwracali uwagę aby fotografowany obiekt (ryba) nie był ubabrany krwią i najlepiej został ujęty w sytuacji wskazującej na wypuszczanie żywej i zdrowej ryby do wody. Tylko takie zdjęcia mają szansę „pójść na okładkę”...







    R: Nadeszła pora na skompletowanie sprzętu fotograficznego. Co konkretnie zabiera Pan na wyprawy? Czyli co znajdziemy w torbie fotograficznej Bolesława Uryna.



    Do niedawna jeździłem z 20 kg sprzętu załadowanego do dużego Pelikan boxa. Dwa „wypasione” korpusy lustrzanek, komplet obiektywów itd... Płaciłem za nadbagaż samolotowy, a potem mordowałem siebie i konia. Od roku ubiegłego (długa, kanadyjkowo – wędkarska wyprawa a potem kolejna w głąb pustynie Gobi...) przestawiłem się na sprzęt kompaktowy. Trochę „oko i ręka” fotografika narzekały, ale przywiozłem wiele pięknych fotek i dałem radę nawet zrobić wystawę zdjęć wielkoformatowych. Polecam więc kompromis – aparat kompaktowy np. Canon G9 (lub nowsze modele G10 lub G11). A do trzymania malutką, odporną skrzynkę Peli lub podobną, aby się nie uszkodził lub nie zamókł. Bardzo przydatna jest w pełni profesjonalna (i niedroga) obudowa do zdjęć podwodnych. Poza absolutnym zabezpieczeniem od wody umożliwia robienie zdjęć np. jednocześnie ryby pod wodą i wędkarza nad. Pół na pół... Zawsze zabieram ze sobą drugi, malutki (zapasowy) aparat. Jest to Olympus mju, wodo i udaro odporny.








    R: Czy nie przedkłada Pan niekiedy fotografii nad wędkarstwem? Czy są takie momenty, kiedy odkłada Pan wędkę, mimo świadomości, że w rzece pływają ogromne ryby i robi Pan po prostu zdjęcia? Czy nie odczuwa Pan w tych momentach konfliktu wewnętrznego - a może jednak odłożyć aparat, złowić kolejnego tajmienia?



    Mój świat „kręci się” wokół wędkarstwa, ale ilość złowionych ryb nie ma znaczenia. Wędkowanie jest pretekstem do podróży, poznawania świata, dokumentowania go na zdjęciach. Do pobytów z przyjaciółmi i radości z wyprawowego życia. Wiosłowania czy jazdy konnej. Łowię mało ryb ale dużych, za to zwracam uwagę na całe otoczenie wędkowania, na przeżycia i dokonania innych osób. Lubię złowić piękną, wielką rybę ale także popisać się super kolacją zrobioną na ognisku w tundrze i ją obfotografować. Odkładam spinning by robić unikatową fotę kolegi czy otaczającego mnie egzotycznego świata. By poznawać ludzi miejscowych, dokumentować ich życie. Bardziej niż złowienie kolejnej ryby i kolejnej, cenię sobie pogaduszki przy ognisku z przyjaciółmi czy aborygenami. Itp...





    R: A przypomina sobie Pan najlepszą wieczerzę, gdzieś z dala od naszego kraju, na wyprawie, której Pan nie zapomni do końca życia?



    W brazylijskiej Amazonii widziałem jak kobieta przygotowuje nam posiłek z zastrzelonej przez indian małpy. Coś strasznego, bo wyglądało jakby kroiła... niemowlę! Ostatnio przytrafiła mi się jurtowa kuchnia mongolska jakiej dotąd nie znałem. Zostaliśmy ugoszczeni mleczną zupą z... jąder wykastrowanych baranów i suszonym twarogiem ozdobionym staromongolskimi wzorami - swastykami.







    R: Na pewno są takie momenty, kiedy wędkuje Pan samotnie. Jak radzi sobie Pan z wykonaniem autoportretu - Bolesława z wielkim tajmieniem?



    Niestety, w wielotysięcznym archiwum nie mam własnych zdjęć to „szewc chodzi bez butów”. Jak już muszę takie mieć, to sięgam do fotografii robionych mi przez kolegów. Czasem jeśli mój aparat jest jedynym, to wciskam go innej osobie do ręki (np. Mongołowi), pokazuję gdzie ma patrzeć i co nacisnąć. Niestety, często wówczas „tracę” nogi lub głowę i zdjęcie idzie do kosza...








    R: Czy posiada Pan w swojej kolekcji zdjęć jakieś ulubione, szczególne? Jak powstało, w jakich okolicznościach i co Pan czuje oglądając je?



    Kiedyś, w mongolskiej tundrze, z prozaicznego powodu obudziłem się o świcie i musiałem wyjść z namiotu. I oniemiałem. Cały otaczający mnie świat był jak z polerowanego srebra – tak oszroniony i przez to błyszczący. Również konie pasące się lub leżące. Fenomen pogodowy. Zamiast oddać się czynnościom fizjologicznym to wróciłem do namiotu po aparat i fociłem... fociłem... Wspominam te zdjęcia dlatego, że są piękne i rzadkie oraz ponieważ do dzisiaj pamiętam jak wtedy zmarzłem!



    Inne zdjęcie, które jest jakąś kwintesencją mojej Mongolii, to zdjęcie mongolskiej szamanki, gdy szamaniła w jurcie na intencję mojej wyprawy, po cichu i w tajemnicy, bo 15 lat temu takie poczynania były w Mongolii karane...





    R: Co sądzi Pan o stronie www.jerkbait.pl? Czy chciałby Pan przekazać coś naszym czytelnikom?



    „Szczęka mi opadła” gdy po raz pierwszy trafiłem na Waszą stronę i natychmiast przeleciałem ją od A do Z. Straciłem kupę czasu, ale nie żałuję. I szczerze powiem dlaczego. Po pierwsze podobała mi się wysoki poziom tekstów, profesjonalizm informacji w nich zawartych i nowość tematów. Nie da się ukryć, że strona jest „z wyższej półki”. Ale powodem mojego zainteresowania i czytania z zapartym tchem były także niezmiernie interesujące, obszerne, szczere, mądre, barwne wywiady udzielone Wam przez ludzi będących moimi „guru’ wędkarstwa. Pytania były takie, jakie sam z chęcią bym im zadawał a odpowiedzi interesujące. No i jest dużo, dobrych zdjęć. Czytałem z przyjemnością i od razu dodałem stronę do „Ulubione”. Systematycznie wracam szukając nowości ...


    R: Bardzo dziękuję za możliwość przeprowadzenia z Panem wywiadu. Było mi bardzo miło! Dziękuję!



    Ja również i zapraszam do Mongolii, warto... i proponuję jak najszybciej, bo ten świat jurtowy - jak z czasów Czyngis-chana, szybko robi się podobny do naszego.

    Pytania zebrał, zredagował i wywiad przeprowadził: Remek
    Zdjęcia: Bolesław Uryn
    Więcej o Bolesławie Urynie: http://www.uryn.cso.pl/



    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>



    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum
     

    Jeśli jesteś zainteresowany kupnem wspomnianych w wywiadzie książek, w wersji elektronicznej tzw. ebook lub tradycyjnej papierowej , polecam http://www.rewasz.com.pl

     


        


Artykuły

×
×
  • Dodaj nową pozycję...