Skocz do zawartości

Artykuły

Manage articles
  • admin
    W ostatnich latach zauważyć można zachodzące zmiany w polskim wędkarstwie. Z dotychczasowego modelu, wędkarza domowego, wędkującego jedynie w naszym rodzimym kraju, polski wędkarz przeistacza się w globtrotera, odkrywcę. Coraz częściej podróżuje po całym świecie w poszukiwaniu przygód, rekordowych ryb. Marzy by w końcu zrealizować wyprawy w trudno dostępne, odludne, niekiedy dziewicze zakątki naszego globu. Źródłem takich transformacji jest chęć łowienia niespotykanych w naszym kraju gatunków ryb, bicia życiowych rekordów oraz obcowania z dziką, odmienną przyrodą i kulturą. Inspiracją natomiast dla wielu wędkarzy jest niewątpliwie Bolesław Uryn, doktor nauk przyrodniczych, ichtiolog oraz niezależny reporter. Autor wielu publikacji oraz książek opisujących wyprawy wędkarskie w nieznane. Propagator survivalu "z ludzką twarzą", który razem z niemiecką Survival Akademie Velpke organizuje wyprawy. Fotograf, zdobywca nagród i wyróżnień na konkursach fotograficznych. Znawca kultury mongolskiej.


    Zapraszam serdecznie do lektury pierwszej, związanej z wyprawami, części wywiadu z tą niezwykle ciekawą i barwną osobą – Bolesław Uryn.





    [b]R: Panie Bolesławie, na początku chciałbym Panu pogratulować napisania i wydania dwóch nowych, fantastycznych książek ("Mongolia - spinning, tajmienie i... szczury" i "Mongolia-wędkarski survival" są do kupienia w księgarniach zarówno w wersji "papierowej" jak również w wersji elektronicznej na stronie [url="http://www.rewasz.com.pl/php/strony/dane_szczegolowe.php?do_kosza=mong1"]http://ebook.rewasz.pl/[/url]) dla wędkarzy o Pańskich przygodach w Mongolii. Czyta się je z zapartym tchem. Jak długo zbierał Pan materiał do napisania tych książek? Ile wypraw było potrzebnych?[/b]


    Po raz pierwszy na ryby do Mongolii poleciałem w 1995 roku i tak mi się spodobał ten unikatowy świat, że wracam tam co roku, do dzisiaj. Efektem jest półka z notesami zapisanymi drobnym „maczkiem” i tysiące zdjęć. Notatki pisałem ‘na żywo’, w namiocie czy przy ognisku, jeszcze trzęsącymi się rękoma, spiesząc się by wspomnienia „nie wybladły”. Teraz, po latach pozostało mi tylko wybrać najlepsze fragmenty, przepisać je do kompa i poprawić. Można zatem powiedzieć, że wszystkie teksty powstały tam – nad wodą a zajęło mi to tylko 14 lat... Ponieważ wyprawy odbywam w niewielkich grupach z ciekawymi ludźmi i wspaniałymi wędkarzami, dlatego w książkach również cytuję ich relacje, opinie i rady, opisuję ich dokonania i sukcesy. Wzbogacam w ten sposób i uwiarygodniam często nieprawdopodobne akapity...


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu37.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu36.jpg[/img]


    [b]R: Podczas tworzenia tytułu naszego wywiadu miałem problem z ustawieniem kolejności Pańskich pasji. Która z nich jest dla Pana najważniejsza, w jakiej kolejności powinienem je ustawić i dlaczego?
    [/b]

    Wszystkie moje pasje i zawód (ichtiologa u.w.) wiążą się z wodami śródlądowymi. Wędkuję od dziecka, potem ukończyłem studia - Ochronę Wód i Rybactwo Śródlądowe, zdobyłem patenty: żeglarski, motorowodny, bojerowca, uprawnienia płetwonurka i... 20 lat pracowałem naukowo w Instytucie Rybactwa Śródlądowego, traktując te pracę jak „hobby”. Generalnie chyba muszę powiedzieć, że moją pasją są wody śródlądowe i wszystko co z nimi jest związane - hydrobiologia. W różnych stronach świata i szerokościach geograficznych. Również „od zawsze” fotografuję, głównie dokumentując pisane słowa...




    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu40.jpg[/img]


    [b]R: W świecie jurt został Pan nazwany Boleebaatarem. Co dokładnie oznacza Boleebaatar? W jakich okolicznościach miał miejsce ten niezwykły "chrzest"?
    [/b]


    Jest to wynik żartu mojego wieloletniego, mongolskiego przewodnika i nauczyciela – myśliwego z Ułan Tajgi, nawiązujący do nazwy Stolicy Mongolii (Ulaanbaatar” znaczącej „Czerwony Bohater”. A moje przezwisko „Bolek Bohater” pojawiło się po jednej z ciężkich (ale udanych) wypraw opisywanej przeze mnie jako „Masakra”. Gorzej, bo ostatnio w wyniku mojej pracy dziennikarskiej, polegającej na przepytywaniu miejscowych i w powiązaniu ze znanym im faktem bycia naukowcem, Mongołowie zaczęli przezywać mnie Micz Urynem (od Miczurina, rosyjskiego naukowca...).

    W tradycji Mongolii nie ma nazwisk a imiona są odpowiednikami czegoś, np. Erdene znaczy „Szczęście’, jego córka Pućma to Króliczek, Nyambat - Niedziela itp., więc przezwiska są tam popularne. Natomiast tradycją wypraw survivalowych jest nadawanie przezwisk osobom, które na to zasłużą. Np. ostatnio Marcina - wspaniałego kajakarza i fotografika, przezwaliśmy w Mongolii „Perfecto” (od perfekcjonista).


    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu32.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu34.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu05.jpg[/img]

    [b]R: Kto zaraził Pana pasją podróżowania oraz wędkarstwa?
    [/b]


    Byłem kilkuletnim chłopcem i mieszkałem w Olsztynie. Co roku, latem przyjeżdżał do nas – na Warmię, na motocyklu, aż z Wrocławia, mój wujek. Na ryby. Zabierał ze sobą mnie – gówniarza. Miesiąc spędzałem z nim pod namiotem i na łódce. Miałem leszczynową wędkę z jałowcową końcówką, i tak to się zaczęło...

    Natomiast na początku swojej pracy zawodowej pojechałem na roczny kontrakt naukowy – rybacki, do Iraku. Rok na tamtejszych wodach i pustyniach, wędkowanie i polowanie z kuszą pod wodą, fotografowanie i pisanie o „Patelni Świata”, po powrocie nie pozwolił mi już siedzieć spokojnie za mikroskopem... A do Mongolii pojechałem zainspirowany książką z dzieciństwa p.t. „Z wędką przez cztery kontynenty” napisaną przez Putramenta.

    A tak przy okazji – marzy mi się by powstał cykl książek jak ta, z rozdziałami napisanymi przez naszych wędkarzy podróżujących dzisiaj po całym świecie. Podzielony na tomy – kontynenty. Jest nas tak wielu, że pewnie byłby problem z wyborem z nadmiaru tekstów i zdjęć. Wydaje mi się, że takie wędkarskie „opisanie świata” byłoby interesujące. Czekam na zainteresowane Wydawnictwo...



    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu12.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu14.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu15.jpg[/img]


    [b]R: Pamięta Pan początki przygody z podróżnictwem? Co zmieniło się od tego czasu?
    [/b]


    Moje podróżowanie zacząłem od Syberii i Bajkału, w czasach gdy wystarczyło chcieć, bo koszty przemieszczania się były niskie. Spędziłem po roku czasu w Iraku i Missisipi. Kolejna wyprawa była na Filipiny, następna do Gambii. Mój wyjazd do Australii kosztował mnie już sprzedaż samochodu mimo, że podróżowałem taniutko.


    Dzisiaj bardzo pozytywnie zmieniły się możliwości zdobywania informacji o docelowym miejscu i jest dobra organizacja. Dla ambitnego podróżnika i reportera kłopotem jest sięganie do miejsc tych najciekawszych i – niestety, coraz bardziej odległych. Nawet w Amazonii, by wydostać się poza tereny „turystyczne” musiałem płynąć tydzień w górę Rio Negro. W Mongolii świat jaki znam sprzed lat kilkunastu, zaczyna się dopiero 1000 km od stolicy...



    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu07.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu08.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu09.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu10.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu11.jpg[/img]



    [b]R: W Gambii również łowił Pan ryby?
    [/b]


    Zapamiętałem wielkie barrakudy, łowione w trollingu z małej, oceanicznej motorówki i mniejsze podczas rejsu po rzece Gambia (słona, morska woda sięga tam daleko w górę rzeki...). Koledzy którzy tam byli potem na zawodach z powodzeniem łowili ryby z plaży. Gambia jest pięknym miejscem godnym polecenia wędkarzom - podróżnikom




    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu38.jpg[/img]


    [b]R: Czy podróże, wędkarstwo i fotografia to dla Pana sposób na życie?
    [/b]
    Te trzy rzeczy nieodwracalnie mnie uzależniły, ale dzisiaj będąc już w podeszłym wieku, chyba najważniejszą stała się potrzeba dzielenia się z innymi zdobytymi wiadomościami, doświadczeniami – zachęta dla Czytelników do podjęcia podobnego, mądrego, fajnego i zdrowego hobby. Dlatego intensywnie pracuję, dużo piszę i publikuję zdjęcia, i aktualnie jest to dla mnie najważniejsze...



    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu04.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu06.jpg[/img]


    [b]R: Dlaczego właśnie Mongolia stała się dla Pana głównym celem wielu podróży oraz tematem najnowszych książek - "Mongolia wędkarski survival", "Mongolia - spinning, tajmienie i ... szczury"?[/b]

    Wspomniane tytuły to ostatnie z moich czterech książek o Mongolii. Chciałbym zainteresowanym tym światem polecić jeszcze poprzednią moją książkę „MONGOLIA – wyprawy w tajgę i step”. Dlaczego...? pozwolę sobie – po prostu - zacytować ostatnie akapity z właśnie kończonej, kolejnej książki o Mongolii p.t. „MORIN KHUUR - mongolski świat jurt, koni i szamanów.
    One mówią wszystko:


    [i][...] Są dwie różne Mongolie. Pierwsza - to biedne, brudne i smutne miasta tkwiące jak wrzody na zdrowym ciele tej drugiej - świata jurt, koni i bydła. Murowane domy zarzucone najgorszymi odpadami cywilizacji są jak rzadkie wysepki na czyściutkim, pachnącym oceanie stepów i błękitnego nieba.
    Tę drugą Mongolię - tę jurtową, uważam za wspaniałe współczesne mongolskie imperium. Nazywam ją „zaginionym światem”, ale nie ze względu na znajdowane tam kości dinozaurów, tylko dlatego, że od stuleci do dziś pozostała niezmienna. Zachwycam się życiem współczesnego pasterza - nomady. Jest ono wprawdzie proste i pozbawione wielu dobrodziejstw (a raczej wygód), i bardziej przypomina mi czasy chanów niż XXI wiek, ale za to jest lepsze, zdrowsze i pełne takich wartości, jakie u nas – niestety – dawno zaginęły!
    Moja młoda czytelniczka - Julita Szponder – napisała mi kiedyś jak widzi współczesną jurtową Mongolię:
    [...] to miejsce tych, co umiłowali sobie wolność pracując według zegara, który podarowała im natura. Żyją zgodnie z nią, mając świadomość bycia jej nieodłączną częścią...
    .... żyją skromnie, ale jakże pięknie we wspólnotach rodzinnych. Gościnni, posiadają piękną, starą kulturę, którą pielęgnują po dzień dzisiejszy...
    .... bezkres piękna przyrody zdaje się nigdy nie kończyć. Człowiek odnajduje tam spokój, szczęście i wewnętrzne ukojenie. Ludzie nie mają dusz skamieniałych, bo ich świat nie zalewa beton. Ich człowieczeństwo trwa, nie zanika...
    Nic dodać, nic ująć!
    Tak, tak – Drogi Czytelniku - jest jeszcze takie miejsce na ziemi, które nawet przez chwilę nie przestaje Cię zadziwiać i zachwycać. Ogromny kraj - bogaty w stepy i dziewicze góry, pustynie, tajgę i tundrę, słodkowodne i słone jeziora, gorące źródła i rzeki - który przybysza zachwyca, szokuje, zastanawia, zdumiewa, uczy! Przede wszystkim jednak spełnia marzenia tych, którzy śnią o niezmierzonych, odludnych przestrzeniach. Końskim rżeniu, wyciu wilka, szamańskich obrzędach, zapachu zdrowego ajraku. Prawdziwy raj dla podróżnika, fotografa - survivalowego reportera zainteresowanego piękną przyrodą i imponującą historią. Myśliwego. Pasjonata wędkowania lecącego na koniec świata by spotkać się tam z królem ryb, mongolskim szamanem - tajmieniem. Włóczęgi podróżującego konno z namiotem, kociołkiem, aparatem i notesem. Eksplorera ciekawego, unikatowego świata Czyngizydów.
    Jeszcze dzisiaj podróżując po Mongolii odczujesz tam bliską obecność cuchnącego kumysem, groźnego, dzikiego wojownika chanowego i podświadomie będziesz czekał na tupot kopyt jego konia, pętlę arkanu zaciskającą się na Twojej szyi czy świst strzały nad głową. Bo tam wszystko – o dziwo - wciąż jeszcze przypomina Czyngisa i jego czasy. Jest to wyjątkowa kraina pełna „inności” i jedyny w swym rodzaju naród żyjący pod wojłokowymi dachami jurt w sposób prawie niezmieniony od stuleci.
    Chentej... - nie wiem czy to bajkowy „Zaginiony Świat”, czy świat który tylko nam już dawno zaginął...?
    A na dodatek, w przepięknych, wielkich rzekach, na naszego szczura oczekują mongolscy „szamani” – wielkie tajmienie...[/i]



    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu19.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu25.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu26.jpg[/img]



    [b]R: Z tego co się orientuję wydał Pan już cztery książki o Mongolii - "Czyngis Land – wyprawy w step i tajgę Mongolii” " , „Survival z ludzką twarzą (Wyprawy do północnej Mongolii)” oraz najnowsze "MONGOLIA - wędkarski survival"i "MONGOLIA - spinning, tajmienie i... szczury". Przed chwilą wspomniał Pan o kolejnej. Czym będzie różniła się od poprzedniej, jaką mongolską tematykę będzie poruszała?[/b]


    Książka jest porównawczą kompilacją Mongolii czasów Czyngis-chana i współczesnych. Żartując mówię o niej – „groch z kapustą i kumysem”. Naukowych faktów przemieszanych z mitami i legendami Mongołów. Konkretnych relacji z subiektywnymi odczuciami mieszkańców Chenteju (ojczyzna Czyngisa) i informacjami uzyskanymi od prostych pasterzy. Jest tam wiele o Polakach którzy bywali w Mongolii i wiele rzeczy dotąd nie znanych lub nie publikowanych (ukrywanych tajemnic). Stanowi efekt pracy rzetelnego reportera ale i... pełnego fantazji mieszkańca świata jurt. Oczywiście, nie mogło zabraknąć czegoś o rybach przy okazji relacji z wodnej eksploracji rzek Chenteju. Przy okazji – podobnie mam na ukończeniu książkę „IRAK – z wędką i kuszą na Patelni Świata”. Tytuł mówi wszystko...
    A może ktoś jeszcze pamięta moją pierwszą książkę p.t. „Z wędką na aligatora”...?




    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu18.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu20.jpg[/img]


    [b]R: Jest Pan twórcą i zarazem promotorem pojęcia "Survivalu z ludzką twarzą". Co dokładnie chce Pan tym zaadresować i dla kogo jest ta odmiana survivalu?
    [/b]


    Coraz więcej osób decyduje się na inny, bardziej wartościowy - i jednocześnie tańszy - sposób odpoczynku oraz zwiedzania świata. Zgodny z ich odmienną filozofią życiową, większą wrażliwością, inteligencją i ambicjami. Uprawiają oni survival, określany przeze mnie jako – „wszelakie wyprawy i wyczyny sportowe o ponadprzeciętnej skali trudności, wymagające samodzielnego radzenia sobie w oddalonych krainach, ekstremalnych warunkach, trudnym terenie, w powietrzu, na wodzie lub lądach...” , a „z ludzką twarzą...”, - ponieważ nie jest to odmiana masochistycznego wyczynu [w rodzaju jedzenia korzonków itp.], ani zabawy w „niby wojnę”, tylko profesjonalnie przygotowana, bezpieczna i zdrowa szkoła życia i kuźnia charakteru, odbywającą się wprawdzie w egzotycznej scenerii, ale mająca na celu zdobycie wiedzy o świecie i o sobie samym. Poznanie zarówno przyrody, jak i historii, kultury, religii czy kuchni odwiedzanego narodu i zakątka świata, a nie tylko jego hoteli, barów, dyskotek, sklepów i plaż. Głębokie, bliskie i wszechstronne poznanie skąpej resztki jeszcze niezniszczonej homo sfery. Bez pośpiechu, szczegółowego planu i terminów... Z bliska, z „pierwszej ręki”, ze „wspólnej miski” i, co najważniejsze – bez najmniejszej i jakiejkolwiek ingerencji i szkody dla środowiska! Nie wymuszając powstawania [budowy] jakiejkolwiek trwałej infrastruktury i nie pozostawiając po sobie śladów czy zmian w pierwotnej naturze przyrody i tubylców.

    Wielu łączy przygodę ze zbieraniem materiałów dziennikarskich i dokumentacją fotograficzną lub filmową, po to, by móc potem przeżyciami i zdobytymi wiadomościami dzielić się z innymi. Z osobami bliskimi, młodzieżą, społeczeństwem... To przecieranie szlaków dla następców, pozostawianie na końcach świata oddanych przyjaciół i dobrej opinii o Polakach. Tak działa np. słynny polski globtroter i survivalowiec – Jacek Pałkiewicz.

    Survival z ludzką twarzą to wreszcie doskonała droga dla młodzieży, mądrość na co dzień i zrozumienie własnego miejsca w życiu. Poszukiwanie wartości, odkrywanie świata i siebie. Podróże survivalowe (czasami nawet „survivalowy styl bycia i życia”) uważane są za doskonałą kuźnię charakteru i szkołę życia ludzi młodych, ponieważ kształtują ich osobowość, wyrabiają samodzielność, odpowiedzialność, uczą języków, poszerzają horyzonty i umożliwiają zdobycie unikatowej wiedzy przydatnej w życiu, rodzinie i każdym zawodzie (Krzysztof Kwiatkowski „Survival po polsku”, gorąco polecam tę książkę).

    To również skuteczny relaks fizyczny i psychiczny, usuwający zabójcze stresy, dodający tężyzny fizycznej i zdrowia. Szczególnie przydatny dla pracoholików - artystów, czy decydentów - poprawiający ich zdrowie i przedłużający życie „słabej płci”, jaką w rzeczywistości stał się współcześnie mężczyzna, z trudnością żyjący do wieku emerytalnego! A – poza tym - jakież wspaniałe możliwości wędkowania stwarzają takie wyprawy...!



    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu01.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu16.jpg[/img]

    [b]R: A pamięta Pan może taką wyprawę, która nie była „z ludzką twarzą”, a wspomnianą przez Pana twardszą odmianą – szkołą przeżycia?
    [/b]


    Nie, nie ma tu żadnego konfliktu, każda moja wyprawa im jest bardziej odległa do cywilizacji i ekstremalna tym jest lepszą szkołą i przynosi więcej najrozmaitszych - często unikatowych - korzyści uczestnikom i nie tylko. Np. ta wspomniana wędkarska wyprawa w głąb Amazonii połączona była z działalnością misyjną ks. Jana Sopickiego, polskiego misjonarza tam pracującego, którego zabraliśmy ze sobą w dżunglę do indian.




    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu23.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu24.jpg[/img]

    [b]R: Bez jakich pięciu rzeczy nie wybrałby się Pan na "Survival z ludzką twarzą", wyprawę wędkarską w nieznane odludne miejsce? Dlaczego są one tak niezbędne i ważne?[/b]


    1. Pierwsza to koledzy, przyjaciele. Podróżowanie i wędkowanie w grupie jest ciekawsze i daje więcej wrażeń. Bezpieczniejsze. Zawiązują się trwałe przyjaźnie i więzi. Poza tym ja – reporter, zobojętniały na Mongolię nieco już mi spowszedniałą, jak pasożyt żyję również ich świeżymi i gorącymi doznaniami, wrażeniami...
    Jestem zdecydowanym przeciwnikiem globtroterów - „samotników”, również z tego powodu, że większość z nich (nawet tych znanych nazwisk) to „picerzy” opowiadający potem ludziom bajki z sufitu.
    2. Druga najważniejsza rzecz to oczywiście sprzęt wędkarski. Zarówno w celu uprawiania hobby jak również jako obowiązkowe wyposażenie survivalowe...
    3. Bez aparatu fotograficznego byłbym „chory” i wyprawa byłaby zmarnowana...
    4. Będąc profesjonalistą i czując się odpowiedzialny za zdrowie kolegów, dlatego zawsze zabieram obszerną apteczkę i nieustająco szkolę się w kwalifikacjach lekarza.
    5. Reszta to wiele drobnych rzeczy które są najczęściej marginalne ale czasami bywają „zbawienne”. Np. „biczik” (pismo polecające moja prace z ambasady Mongolii), czy dobry nóż...



    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu17.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu35.jpg[/img]


    [b]R: Ostatnio na jerkbait.pl sporą dyskusję wywołał dobór odpowiedniego noża wędkarskosurvivalowego. W jednej z Pańskich książek opisuje Pan przypadek, kiedy nóż uratował Panu życie. Skorzystam z okazji - na co konkretnie zwrócić uwagę podczas wyboru tego narzędzia i co poleciłby Pan godnego uwagi?
    [/b]
    W przeciągu lat mojego podróżowania przeszedłem drogę od super profesjonalnego sprzętu wielkowymiarowego do malutkich, szwajcarskich „kombajnów”. Ostatecznie zabieram zawsze trzy noże: mocny, myśliwski zamocowany „całodobowo’ do paska spodni lub rękawa kurtki (by zawsze był pod ręką), potem Opinelka obozowego i tzw. Tool – nóż z masą narzędzi, obcążkami itd...





    [b]R: W jaki sposób przygotowuje się Pan do wypraw? Na co należy zwrócić szczególną uwagę by wyprawa zakończyła się sukcesem?
    [/b]


    Muszę się przyznać, że przygotowania do wyprawy sprawiają mi szczególną przyjemność. Wyszkolony w niemieckiej szkole survivalu staram się podchodzić bardzo profesjonalnie i dokładnie do każdego jej etapu. Wszystko przemyśleć, przetestować i na każą okoliczność się zabezpieczyć.
    W przygotowaniach konieczna jest skromność dlatego mądry podróżnik „wysysa” pomocne informacje od osób które tam już były a potem od miejscowych. Szczególnie ważni są ci ostatni, bo przecież od setek lat drogą ewolucji doszli do najlepszych, najskuteczniejszych rozwiązań optymalnych do tego miejsca, klimatu itp.
    Przykład – najlepsze, najdroższe buty podróżnicze, przeznaczone do tajgi mogą być wręcz zagrożeniem dla życia podróżnika na konnej wyprawie wędkarskiej w Mongolii ponieważ... perforowana ich zelówka nie pozwoli „wędkarzowi” szybko wyjąć nogi ze strzemienia mongolskiego konia i wypadek gotowy. Aktualnie pomagam w organizacji wyprawy w mongolską tundrę (temperatury ok. minus 40 st. C) i widzę jak wiele błędów popełniliby uczestnicy (świetni podróżnicy) gdyby nie moje mongolskie doświadczenia i wiadomości...




    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu03.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu21.jpg[/img]


    [b]R: Proszę podzielić się choć dwoma takimi przykładami popełnianych błędów – może być na tym wspomnianym przez Panu przypadku.
    [/b]


    W tym przypadku np. odradziłem im zabierać namioty których rozstawianie wymaga konieczności przyszpilania ich do ziemi (tunelowe...). Na kopnym śniegu i metrowej warstwie mchu konieczne są namioty rozporowo – pałąkowe, możliwe do rozstawienia w dowolnym miejscu i momencie, bez wbijania śledzi.
    Nie wszyscy wiedzą, że „rozgrzewające” działanie picia alkoholu, czy nacierania skóry śniegiem, są bzdurą! A w przypadkach awaryjnych z powodzeniem do ogrzewania ciała można używać różnego rodzaju miniaturowych grzałek – katalitycznych (benzynowych) , węglowych czy kompresów chemicznych. Taka grzałkę [-i] można umieścić pod ubraniem na ciele, najlepiej na splocie słonecznym, lub wrzucić do śpiwora. Noszona w kieszeni, rękawicy lub mufce, ogrzewa ręce umożliwiając wykonywanie palcami precyzyjnej pracy. Że przy minus 40 stopniach w tajdze, warto zabrać dodatkowo goreteksowy pokrowiec na śpiwór. Nic nie ważący a bardzo pomocny. Że są specjalne fotograficzne baterie o znacznie większej pojemności od typowych (nie wspominając o akumulatorkach). Itp...



    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu27.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu28.jpg[/img]


    [b]R: Wyprawa - niespełnione marzenie, czyli gdzie jeszcze Bolesław Uryn nie postawił swojej nogi, a chciałby tam dotrzeć? Dlaczego właśnie w to miejsce a nie gdzie indziej?
    [/b]
    Poznałem i pokochałem w Mongolii rzekę Sziszchid-gol. Rozpoczyna ona bieg na północy kraju (w Kotlinie Darchackiej) i przepływa przez granicę do Republiki Tuwa, gdzie już nazywa się JENISIEJ. Część tej rzeki w Mongolii przepłynąłem z niemieckimi survivalowcami na canoe. Marzy mi się aby przepłynąć cały mongolski Sziszchid i dalej spłynąć przez „zieloną granicę” do Tuwy (ok. 1000 km) i przez ten równie piękny „mongolski” kraj. Oczywiście cały czas spinningując w miejscach gdzie można dotrzeć tylko na canoe, szczególnie w rzece przy granicy, niedostępnej dla ludzi a absolutnie „dziewiczej”...
    Muszę powiedzieć, że nie ma nic piękniejszego i ciekawszego niż wędkarski spływ górską, mongolską rzeką a planowany spływ jest tak trudny (również ze względów prawnych), że strasznie mnie „rajcuje’...



    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu29.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu30.jpg[/img]

    [b]R: Wyprawa, którą najczęściej Pan wspomina - dlaczego właśnie ona utkwiła w pamięci najbardziej?
    [/b]
    Najpiękniejszą moją wędkarską wyprawą była Brazylia, ale to dlatego, że „zakochałem się” nie tylko w tamtym świecie Indian amazońskich i takich pięknościach rybich jak tucunare, ale także w ... „piraniach” z Copacabany w Rio. Optymistycznych i pełnych radości oraz życzliwości ludziach. Baardzo mądrym świecie różnym od tego jaki znamy. Jakże innym i o wiele lepszym niż nasz...
    Gdy ktoś mnie pyta gdzie powinien pojechać – mówię ‘do Brazylii”! Brazylię szczególnie polecam ludziom młodym, po studiach, bo – niezależnie od wędkowania, każdy z Brazylii przywozi coś, co daje mu „kopa” w życiu zawodowym. Nigdy, w najtrudniejszych czasach nie przyszło mi do głowy pozostać gdzieś poza granicami Polski bo... wcześniej nie znałem Brazylii.
    Brazylia jest suuper pod każdym względem, jest wędkarskim El Dorado, przed nią wspaniała przyszłość a mu znamy tylko nieprawdziwe o niej stereotypy...



    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu02.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu31.jpg[/img]

    [b]R: Czy podczas wypraw przeżył Pan jakąś groźną dla życia przygodę? Jak wspomina ją Pan po latach?
    [/b]
    No właśnie, tropikalna Brazylia to nie tylko „zabójcze” dziewczyny na sambodromie ale i zabójcze choroby. W Amazonii pogryzły nas bardzo niebezpieczne nietoperze wampiry i zachorowałem na malarię. A po powrocie do domu chirurg musiał mi wyłyżeczkować spod skóry na głowie, rozwijającego się tam robala. Ale to nie powinno nikogo odstraszać - kolega z wyprawy wrócił cało za to skomplikowanie złamał nogę w domu, w Polsce..




    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu22.jpg[/img]

    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu33.jpg[/img]

    [b]R: Z tego co się orientuję nie tylko Mongolia stała się celem Pańskich podróży. Australia, Irak, Palawan, Missisipi, Gambia, tajga syberyjska i wiele innych miejsc na Ziemi. Obiekt westchnień wielu Polaków, wielu wędkarzy. Co w Polsce jest takiego, że nadal mieszka Pan tutaj, czego brakowało w miejscach, do których Pan podróżował?
    [/b]

    Podróże są cudowną zdobyczą współczesnych czasów, a jeszcze podróże z wędką w ręku..., po egzotycznych wodach..., w pogoni za wspaniałymi, wielkimi rybami...!
    Podróżując uczymy się, poznajemy świat, ludzi różnych ras, kultur, ich historię, kuchnię.... przyrodę – zwierzęta i rośliny, odmienne od naszych, europejskich. Przebywamy, wprawdzie krótko, ale w szerokościach geograficznych i strefach klimatycznych jakże dziwnych, odmiennych od naszej...




    [b] DAJ WIĘC BOŻE , KAŻDEMU Z NAS JAK NAJWIĘCEJ PODRÓŻOWAĆ! [/b]


    Ale potem - jakże dobrze jest wracać do domu...! Na „własne śmieci”. Ciągać karaski z ulubionej kładki na stawie, lub organizować prawdziwie survivalowe ekspedycje w pogoni za szczupolem, boleniem, głowatką, sumem, karpiem czy dorszem... Bo czyż i wszyscy najbardziej nie kochamy swojskiej przyrody? No bo jakże może być inaczej, skoro tak wspaniały jest ten nasz ojczysty „mikro kosmos”, który jak ten chleb codzienny - pachnący, rumiany, nigdy nam się nie przeje, i za którym zawsze tęsknimy...
    Na pewno warto jeździć po świecie i łowić ryby, choćby po to by ... potem docenić np. cudowną scenerię wschodu słońca nad wigierskim klasztorem Kamedułów i urokliwość bytujących w tym jeziorze, najpiękniejszych na świecie okoni...!
    ... czy połów najwspanialszej, egzotycznej ryby można porównywać do małego ogniska, płonącego nad Narwią . przez całą, jakże krótką, ciepłą, letnią noc, kiedy ciągnące się bez końca opowieści wędkarskie grona przyjaciół przerywa tylko dzwonek wędki, sygnalizujący branie wielkiej ryby...?
    I czyż nie trzeba kochać, szanować, cenić i przede wszystkim znać przyrodę ojczystą !? Zgodnie z napisanymi przed 100 laty, prostymi słowami poety Wincentego Pola:



    Gdyby człek znał po świadomu,
    Ile skarbów leży w domu,
    I co tworów Bożych w borze, -
    To by więcej było, może,
    Na tym świecie gniazd szczęśliwych,
    Ludzi dobrych i prawd żywych!
    ... przecież my TU żyjemy, żyć TU będą nasi synowie, a i każda wielka wyprawa „z wędką dookoła świata...”, TU się zaczyna i TU skończy!
    Piękna jest przyroda Polska, czy, gdy wesoła i uśmiechnięta mai się na wiosnę, lub błyszczy barwą kwiecia i drga pełnią życia w lecie; czy gdy poważna i spokojna , ustroi się we wzorzystą szatę jesieni i ugnie się pod nadmiarem owoców, lub już cicha i martwa na pozór, śpi w zimie pod białym pokryciem ze śniegu i lodu.
    Piękne są nasze żyzne pola, kwieciste łąki, szumiące lasy, szemrzące strumyki górskie, rzeki i jeziora nizinne, wreszcie wybrzeże Bałtyku, a tym piękniejsze i droższe, że nasze: z nimi wiążą się nasze najmilsze wspomnienia, najpierwsze chwile życia; tutaj - jak pisał prawie 100 lat temu poeta Lenartowicz, - znajdują się wszyscy których kochamy...



    Prawda, że piękne cudze kraje,
    Lecz sercu czegoś nie dostaje;
    Kościoły wielkie, zamki, wieże,
    Ale za serce nic nie bierze...
    We własnym kraju, tu w ojczyźnie
    Wszystko ci bratnie, wszystko bliźnie,
    Głos ma dla ciebie zrozumiały
    Ta ziemia szara, ten kraj cały.
    Te lasy twoją szumią mową,
    I dąb odwieczny nad dąbrową,
    Te czaple, czajki i łabędzie –
    Coś swego widzisz, słyszysz wszędzie (...)




    [img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/bu41.jpg[/img]

    [b]R: Przebywał Pan wśród różnych cywilizacji. Czy przyswoił Pan od którejś, coś co wykorzystał Pan w swoim dalszym życiu, co pomogło Panu w osiągnięciu dalszych celów życiowych? [/b]

    Odpowiem nietypowo – każdy długi wyjazd, wyprawa powoduje, że z ogromną radością wracam do „swojego” świata – domu, rodziny, przyjaciół, środowiska i Polski. Dopiero tam doceniam co mam, gdzie i jak żyję... Tego uczy mnie każdy wyjazd.
    Nauczyłem się również skromności i konieczności włożenia wiele czasu i wysiłku by poznać temat. Mongolię „rozgryzam’ lat piętnaście i jeszcze wiele muszę się tam nauczyć.



    [b]R: Panie Bolesławie na tych chwilowo zatrzymajmy się. Drugą część wywiadu poświęćmy przygodzie z wędką i oczywiście aparatem fotograficznym.
    [/b]


    Za tydzień zapraszam na drugą część wywiadu. Tym razem o wędkarstwie i fotografii. A tymczasem jeśli jesteś zainteresowany kupnem wspomnianych w wywiadzie książek, w wersji elektronicznej tzw. ebook lub tradycyjnej papierowej , polecam [url="http://www.rewasz.com.pl/php/strony/dane_szczegolowe.php?do_kosza=mong1"]http://www.rewasz.com.pl[/url]




    [url="http://ebook.rewasz.pl/mongolia_wedkarski_survival"][img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/2.jpg[/img][/url][url="http://ebook.rewasz.pl/mongolia___spinning__tajmienie_i____szczury"][img]http://jerkbait.pl/art/photos/137/1.jpg[/img][/url]

    [b]Pytania zebrał, zredagował i wywiad przeprowadził: Remek
    Zdjęcia: Bolesław Uryn
    Więcej o Bolesławie Urynie: [url="http://www.uryn.cso.pl/"]http://www.uryn.cso.pl/[/url][/b]



    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na [url="http://www.jerkbait.pl/forum/index.php?t=msg&th=12348&start=0&"]forum[/url]

  • Drodzy Forumowicze! W roku 2010 warszawska pracownia wędzisk "Fishing Center" obchodzi XX-lecie swojej działalności. Bez przesady można powiedzieć, że fakt tak długiego nieprzerwanego istnienia pracowni rodbuilderskiej stanowi precedens na skalę światową. Z tej okazji właściciel pracowni - Pan Ireneusz Matuszewski oraz portal jerkbait.pl organizują konkurs dla forumowiczów jerkbait.pl na najlepszą relację z wyprawy wędkarskiej w roku 2010. Zwycięzca konkursu, wybrany w głosowaniu forumowiczów, otrzyma nagrodę ufundowaną przez pracownię FISHING CENTER którą jest:

     
     

    DOWOLNE ZAMÓWIENIE O WARTOŚCI NIE PRZEKRACZAJĄCEJ 1200 zł DO ZREALIZOWANIA W PRACOWNI FISHING CENTER
     
     

    Mamy nadzieję, że tematyka konkursu oraz forma nagrody umożliwi zwycięzcy realizację marzenia o wędce z pracowni a dla portalu jerkbait.pl oraz pracowni "Fishing Center" będzie kolejnym krokiem w kierunku popularyzacji idei rodbuildingu.


    Szczegóły poniżej.

     
     

    Regulamin Konkursu:

    Regulamin Konkursu "Relacja z wyprawy wędkarskiej 2010 - konkurs na XX-lecie pracowni FISHING CENTER"
     
     

    I Postanowienia ogólne
     

    § 1
     

    Niniejszy regulamin określa warunki, na jakich odbywa się Konkurs, którego celem jest wyłonienie najlepszego artykułu - relacji z wyprawy wędkarskiej w roku 2010, zgłoszonej do Konkursu i opublikowanej na portalu jerkbait.pl.

     

    § 2
     

    1. Organizatorem Konkursu jest portal jerkbait.pl
    2. Sponsorem Konkursu jest pracownia Fishing Center

     

    II Uczestnicy Konkursu i jego przebieg
     

    § 3
     

    1. Uczestnikami Konkursu mogą być wszyscy pełnoletni Forumowicze jerkbait.pl.
    2. W celu wzięcia udziału w Konkursie Uczestnik przesyła na adres: konkursy@jerkbait.pl artykuł - relację opisującą wyprawę wędkarską w jakiej brał udział w roku 2010, tytułując wiadomość "Konkurs na XX-lecie Fishing Center".
    3. W celu wzięcia udziału w Konkursie artykuł-relacja musi spełniać wymogi określone w niniejszym Regulaminie oraz musi być dostarczona w czasie trwania Konkursu.
    4. Do udziału w Konkursie artykuł-relację kwalifikuje Redakcja portalu jerkbait.pl. Redakcja może nie zakwalifikować do udziału w Konkursie artykułów-relacji przesłanych po upływie czasu trwania Konkursu, niespełniających wymagań technicznych określonych w niniejszym regulaminie lub takich, które z innych przyczyn nie mogą być opublikowane na portalu jerkbait.pl
    5. W Konkursie biorą udział artykuły-relacje opublikowane na portalu jerkbait.pl

     

    § 4
     

    1. Konkurs rozpoczyna się dnia 18 stycznia 2010 roku a kończy 16 stycznia 2011 roku (czas trwania Konkursu) - w tym czasie Uczestnicy mogą przesyłać artykuły-relacje zgodnie z niniejszym regulaminem.
    2. Publikacja ostatniego artykułu-relacji na portalu jerkbait.pl nastąpi do 13 lutego 2011 roku.
    3. Artykuły-relacje publikowane są według kolejności wpływu. Portal jerkbait.pl może skrócić czas trwania Konkursu, jeśli ilość nadesłanych artykułów-relacji będzie uniemożliwiała opublikowanie ich w terminie, o którym mowa w ust. 2 powyżej
    4. Rozstrzygnięcie konkursu nastąpi w terminie do 27 lutego 2011 roku, w formie anonimowego głosowania zorganizowanego w postaci ankiety umieszczonej na jerkbait.pl - wygrywa Uczestnik - autor artykułu-relacji, która otrzyma największą ilość głosów w głosowaniu.

     

    § 5
     

    1. Artykuły-relacje w celu zakwalifikowania do Konkursu muszą spełniać łącznie następujące wymagania:
    a) tekst zapisany w formacie MS-Word 2003-2007, czcionka Times New Roman 12, standardowe ustawienie strony programu MS-Word. Minimalna ilość tekstu: 2 strona formatu A4 (bez maksymalnych graniczeń)
    b) zdjęcia w postaci elektronicznej (pliki .jpg) w ilości minimalnej 10 sztuk i maksymalnej 40 sztuk; zdjęcia przesłane oddzielnie (nie wklejone w tekst artykułu-relacji). Minimalna długość najdłuższego boku zdjęcia to 800 pixeli.
    c) w tekście artykułu-relacji oznaczenie nazwy pliku ze zdjęciem w miejscu, w którym ma być wstawione w artykuł dane zdjęcie; oznaczenie pliku ze zdjęciem w tekście artykułu-relacji ma umożliwić sprawną identyfikację właściwego zdjęcia
    d) autor artykułu-relacji musi dysponować pełnymi prawami autorskimi w stosunku do tekstu relacji oraz zdjęć; Uczestnik konkursu zwalnia jerkbait.pl z odpowiedzialności z tytułu opublikowania przez jerkbait.pl artykułu-relacji przesłanego przez Uczestnika na Konkurs
     


    § 6
     

    1. Przystępując do Konkursu Uczestnicy-autorzy artykułów-relacji opublikowanych na jerkbait.pl wyrażają zgodę na ich rozpowszechnianie oraz udzielą jerkbait.pl nieodpłatnie upoważnienie do korzystania z przesłanych tekstów oraz zdjęć w celach prezentacyjnych, promocyjnych i reklamowych.
    2. Opublikowane artykuły-relacji zostaną opatrzone loginem (nickiem z forum) Uczestnika-autora.
     


    § 7 Nagroda 


    1. Nagrodę w Konkursie funduje Sponsor Konkursu.
    2. Nagrodą w Konkursie jest zamówienie o wartości nie przekraczającej 1200zł (tysiąc dwieście złotych), które może być zrealizowane przez zwycięzcę Konkursu w pracowni Fishing Center
    3. Realizacja zamówienia może nastąpić wyłącznie w formie zamówienia dowolnego typu wędki z komponentów oferowanych przez pracownię Fishing Center lub w formie zamówienie komponentów oferowanych przez pracownię Fishing Center. Wartość zamówienia ustalana jest w oparciu o koszt robocizny i/lub ceny detaliczne komponentów obowiązujące w pracowni Fishing Center.
    4. Nie jest możliwa wypłata równowartości Nagrody w postaci pieniężnej; zwycięzca Konkursu nie jest również uprawniony do przeniesienia prawa do realizacji Nagrody na inną osobę, bez zgody Sponsora Konkursu

     

    III Postanowienia końcowe
     

    § 8

    Organizator Konkursu zastrzega sobie możliwość wprowadzenia zmian do niniejszego regulaminu Konkursu z mocą obowiązującą od daty ogłoszenia tych zmian.

     
     

    Remek, 2010


  • Rodbuilding to piękne hobby, które potrafi łączyć ludzi na całym świecie – pokonując bariery językowe i różnice kulturowe. Przykładem może być opowieść naszego Kolegi z Ukrainy – Wiktora, który na jerkbait.pl odnalazł swoją rodbuildingową pasję – zapewne nie on jeden. Zapraszamy do lektury artykułu i zachęcamy innych monterów wędzisk do dzielenia się ze społecznością jerkbait.pl swoimi doświadczeniami!


    Friko, 2010



    Cześć. Mam na imię Wiktor i jestem z Ukrainy. Chciałbym opowiedzieć o swoich przygodach z castingiem i rodbuildingiem. Wszytko w tej historii jest zawiązane z portalem jerkbait.pl (za co jestem bardzo mu wdzięczny).




    Tak się stało, że zaciekawiłem sie połowem ryb na casting i wyszukiwarka przeniosła mnie właśnie na tą stronę. Miałem skromne doświadczenie w jerkingu i szukałem informacji na temat castingu w lekkiej odmianie. Już wkrótce przyszła do domu paczka z Curado 101D. Świetny multik (dzięki Jerzy!). Ale niestety początkowo byłem zmuszony korzystać z niego w parze z lekkim kijem spinningowym. Bardzo wiele czasu straciłem na poszukiwanie odpowiedniego kija castingowego, wszystko na marne, niestety. Sprowadzenie kija z sklepu z zagranicy kosztowało i było poza tym “kupnem kota w worku”…



    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>

    Wyglądało na to, że będę zmuszony jednak wydać trochę pieniędzy, nie ma rady. Skoro tak, to niech juz przynajmniej będzie to “kij marzeń”!!! Kolejny raz dzięki jerkbait.pl znalazłem wyjście. Kijek zamówiłem w pracowni „Rodmas”. A potem jeszcze jeden. Ponieważ interesowałem się szczegółami realizacji moich zamówień w pracowni, po złożeniu drugiego kijka miałem już pewien zasób wiedzy i pewne “zielone pojęcie” co i jak sie robi. Kreśląc sobie wizje moich kijków, brałem pod uwagę tylko ich walory wędkarskie i okazało się, że przeoczyłem w tym wszystkim jeden aspekt – czasem jadę na ryby autobusem i wtedy właśnie jednoskładowy kijek (a takie zamówiłem) nie jest najwygodniejszy.








    Dziełem przypadku w moim domu znalazł się nikomu nie potrzebny dwuskładowy kijek spinningowy, który i tak był do sprzedania a kosztował bardzo tanio, bo został przypadkiem „skrócony” przez właściciela 3cm na szczytówce. Był to przyjemny kij średniej klasy o akcji medium-fast i ciężarze wyrzutowym 2-12g. Pomyślałem “a czemu nie? Nawet jeśli go totalnie zepsuję to nie będzie szkoda”. Jeżeli dla większości z moich kolegów zrobienie wędki może się wydawać zajęciem żmudnym, to zaręczam, że jej rozebranie dla celów przeróbki jest dwa-trzy razy bardziej żmudne…








    Wszystkie operacje muszą być wykonywane bardzo powoli. Po dwóch godzinach roboty często patrzyłem na kij - i nie od razu wpadało mi w oczy, że coś się zmieniło. Szereg nudnych operacji, każda z których mogła nagle zaowocować fatalnym uszkodzeniem blanku… Wreszcie mam w ręku sam blank. Normalnie [ w przypadku kija budowanego z nowych komponentów ] to początek roboty, a dla mnie to już było chyba więcej niż połowa. Strata czasu olbrzymia, a na domiar złego na blanku widać jednak miejsca gdzie siedziały oryginalne przelotki – czasem trochę odczepił się lakier, czasem po prostu inna faktura wyczuwalna pod ręką… rozpuszczalniki, suszarka do włosów, a nawet własne paznokcie – nie było innej rady bo blank był pokryty bardzo delikatnym I kruchym lakierem akrylowym. Patrzyłem na oskórowany blank bez satysfakcji – przecież nie po to straciłem tyle sił żeby wędka miała tak wyglądać. Na szczęście na jerkbait.pl znajduję informację o tym, że mój kolega – Łukasz Masiak swoje wędki pozbawia oryginalnego lakieru mechanicznie. Próbuję tego i ja i chyba się udaje…








    Teraz z czarnego obszarpańca mam niemal GLX-a. Lakieruję i cieszę się z rezultatu. Nie wiem, czy uda sie wędka ale pierwszej satysfakcji już doznałem. Naprawdę świetne uczucie. Zostawiam firmowy “decal” bo teraz mało który z moich kolegów uwierzy, że to przeróbka z bardzo znanej u nas wędki BANAX “Mega”. Uzyskując blank, zabieram się teraz do tworzenia nowej całości.








    Biorę kawałek zdjętego wcześniej reargripa i łączę z pianką EVA poprzez bezpretensjonalny dekoracyjny element w stylu “antique”(moim zdaniem tak jest).








    Żeby dopasować najmniejszy uchwyt ECS do blanku o średnicy 8mm, muszę w miejscu łączenia uchwytu z blankiem zrobić dekoracyjną omotkę.








    Tak to wygląda od przodu:








    Omotki przelotek czarne, proste, w klasycznym stylu. Zainspirowany moimi dwoma kijami wykonanymi w „Rodmas” zbroję swoje „dziecko” spiralnie. Wykorzystuję przy tym część przelotek Alconite pochodzących z oryginalnej wędki.
    Fajnie, teraz czas na próby. Chmurny lutowy poranek, wyjazd na rzekę Dniestr, typowe miejsce dla sandaczowego jiga… Czuję lekkie dotknięcie i zacinam, ryba idzie pod prąd. Bardzo silna, nie mogę jej zahamować - no i płynie w zatopione drzewo. Czas na prawdziwy “crash test” dla mojej wędki – holuję niegrzecznego jegomościa z krzaków, wędka wygina się do uchwytu ale udaje się w końcu i po paru minutach widzę rywala – niezły sumik przypadkiem zacięty za ogon. Niestety to nie był sandacz moich marzeń ale otrzymałem pewność na 100% że z wędką wszystko jest OK. - a nie było to dla niej przecież lekkie zadanie!




    A wiadomo, że na ulubioną wędkę, ryby łapie się najczęściej…








    Mam kolegę, który miał takie same problemy z lekką wędką castingową jak ja. Budżet limitowany a Metanium już w ręku, i również od dawna chciał przerobić swój patyk z tej samej serii co mój oryginalny spinning, tylko z ciężarem wyrzutowym 3-15g. Teraz mojej wędce przybyła starsza siostra. Tak wyglądają razem:








    Tym razem miałem już trochę więcej wprawy, zaufanie do swoich umiejętności i kilka nowych pomysłów:








    “Wit” – pod takim Nickiem kolega występuje na forach.











    Tak właśnie to wszystko się zaczęło. Teraz mam już za sobą parę przeróbek i napraw i przed sobą parę projektów na przyszłość. Już widzę, że z upływem czasu ilość wędek jakie zrobiłem będzie rosnąć. O ile? Wędki dla moich kolegów? Nie wiem, dla mnie robienie wędek to po prostu wielka frajda i postaram sie rozwijać dalej tą umiejętność. Dzięki jerkbai.pl i kolegom z forum. Pozdrowienia z Ukrainy!








    PS. Z mojego doświadczenia – nigdy nie zaczynajcie przygody z robuldingiem od przeróbek! To jest strasznie niewdzięczna sprawa ;)



    BITR, 2009/2010



    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum

  • Old school

    Przez admin, w Rodbuilding,

    Trafiłem na jerkbait.pl przypadkiem. Z wielką radością zauważyłem, że mocno promujecie wszelkiego rodzaju wędkarskie rękodzieło. I bardzo dobrze. Hand made, czy to przynęty, osprzęt, czy wędziska robione dosłownie w pojedynczych egzemplarzach zawsze uważałem za najwartościowsze. Czytając rodbuilderskie artykuły na Waszym portalu, zauważyłem, że nie znam chyba żadnego z piszących tam twórców wędzisk. Cóż, pomyślałem, młoda gwardia ... i zacząłem przypominać sobie dawne czasy... początki mojego rodbuildingu.... w ogóle początki rodbuildingu w Polsce. Zacząłem zastanawiać się, czy ktoś jeszcze pamięta, czy kojarzy jeszcze ktoś takie nazwiska, jak choćby Andrzej Ossowski czy Leonard Świdlicki? Pierwszy - perfekcjonista w wykończeniach i detalach, drugi - świetny rzemieślnik o ogromnej, gruntownej, rodbuilderskiej wiedzy.






    A ja? ….








    Swoją pierwszą wędkę przezbroiłem w wieku dziewięciu lat. W jakimś antykwariacie znalazłem ,,Przewodnik Wędkarski” Wyganowskiego. Tam z wielkim zdziwieniem przeczytałem że wędkę można zbudować samemu! Dla dziewięciolatka to było jak objawienie. Moja ukochana i jedyna zresztą bambusówka od częstego używania przelotki poprzecierane miała już do granic możliwości i wymagała natychmiastowej pomocy. Kupiłem nowe druciaki, omotki nawinąłem ze zwykłej nici, którą Mama cerowała mi portki. Na to lakier bezbarwny wycyganiony od Ojca i wędeczka była jak nowa! Omotki nawijałem trzymając bambus na własnych kolanach, bo przecież o czymś takim jak nawijarka nie miałem zielonego pojęcia. Lakier suszyłem obracając wędkę co parę minut na stojaku zrobionym z dużego kartonowego pudła. Oczywiście nie było mowy o równomiernym wyschnięciu lakieru, ale zacieki na omotkach wcale mi nie przeszkadzały. Najważniejsze, że działało.



    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
    Ktoś powie: co ten gość za pierdoły wymyśla? Nie mógł jak normalny człowiek siąść przed kompem, poczytać, wiedzę przyswoić, kupić normalne komponenty, i sklecić porządny kijek??? Tak... dziś pewnie tak bym zrobił... ale wtedy był rok 1975-ty... ponad trzydzieści lat temu.








    Potem zacząłem przezbrajać inne wędziska. Kiedy brałem sklepową wędkę do ręki, instynktownie czułem, że trzeba w niej coś zmienić, że nie jest doskonała, że gdyby na przykład uchwyt do kołowrotka miała zamocowany niżej lub wyżej, wygodniej by się nią łowiło, byłaby poręczniejsza. Najpierw zmieniałem więc miejsca zamocowania uchwytów, potem po tych zmianach zauważyłem, że trzeba też zmienić rozmieszczenie przelotek, bo rzuty nie wychodziły jak należy... Eksperymentowałem, bo tylko tak mogłem sprawdzić, jak w praktyce będą działać moje pomysły. Jedną wędkę przezbrajałem po kilka razy, aż osiągałem zadowalający mnie efekt. Nie znałem żadnych rodmakerskich teorii ni prawideł i nie miałem gdzie ich poznać. Rodbuildingu uczyłem się w praktyce. Za to kiedy dwa – trzy lata później moją wędkę wziął do ręki ojciec mojego kumpla, stary wędkarski wyga, i powiedział że jest rewelacyjna, wiedziałem że jestem na dobrej drodze. Ten okres nazywam moim nieświadomym rodbuildingiem. A potem trafiłem na Ostrobramską, do świeżo otwartego „Aquariusa”....


    Od pierwszego razu zaskoczyła mnie, wręcz oszołomiła, atmosfera tego miejsca. To nie był zwykły wędkarski sklep, jakich pełna była Warszawa. Tu można było usiąść, pogadać, napić się kawy, pooglądać przynęty czy sprzęt, jakiego próżno by szukać w normalnych sklepach. Leon Świdlicki, właściciel Aquariusa, mnie, młodszego i zupełnie obcego człowieka, potraktował jak starego kumpla, który właśnie wpadł pogadać o wspólnej pasji, o rodbuildingu... Cierpliwie odpowiadał na wszystkie pytania, wyjaśniał niejasności, pokazywał co i jak... Mogę z dumą powiedzieć, że od Niego właśnie zaczął się mój świadomy rodbuilding. Stokrotne dzięki, Leon.







    Poinstruowany przez Leona, zacząłem szukać źródeł, przyswajać wiedzę. Eksperymentując do tej pory nauczyłem się, jak działa wędka, teraz dowiadywałem się, dlaczego działa właśnie tak, a nie inaczej. Zdobywałem wiedzę o materiałach, komponentach, wytwórniach i firmach. Po około dziesięciu latach od mojej pierwszej bambusówki, potrafiłem zbudować wędkę dokładnie taką, jaką chciałem. Potrafiłem dobrać blank, uchwyty, przelotki i prawidłowo je rozmieścić i zamocować, zgodnie ze wszystkimi rodbuilderskimi zasadami. Potrafiłem zbudować wędkę, która spełniała wszelkie założenia postawione na początku, przed rozpoczęciem budowy. Ale to mnie nie zadowalało. Co z tego, że moja wędka była o niebo lepsza niż sklepowa? Co z tego że pracowała wyśmienicie, że miała ładniejszy korek na rękojeści, bardziej błyszczący lakier i lepiej rozmieszczone przelotki? Co z tego, skoro na pierwszy rzut oka nie różniła się wiele od dobrej, firmowej wędki, produkowanej taśmowo w milionach sztuk, jaką można było dostać w każdym wędkarskim sklepie?!! Ja chciałem, żeby moje wędki wyróżniała nie tylko perfekcja wykonania i świetne materiały, chciałem żeby ten „hand made” widoczny był gołym okiem, z kilometra i po ciemku!!!












    I chyba mi się udało.... Nie składam wędek z gotowych elementów. Po latach dopracowałem się własnego stylu. Moje gryfy zbudowane z korka łączonego z egzotycznym drewnem rozpoznawalne są nawet wtedy, gdy ktoś widział je tylko raz. Nikt inny takich nie robi. Wyglądają pięknie, pachną najlepszymi olejami, którymi są impregnowane, lśnią blaskiem ręcznie polerowanego iroko, mahoniu, massaranduba, jarrah, czy hebanu. Uchwyty kołowrotków wytaczane są z litego brązu. Polerowane do błysku, z czasem pokrywają się szlachetną patyną. Jeśli ktoś kocha błysk uchwytu na swojej ulubionej wędce, ma pretekst, by w długie, zimowe wieczory wziąć ją znów do ręki i kawałkiem filcu delikatnie, pieszczotliwie wręcz, przepolerować brązowy uchwyt, przywracając szlachetnemu metalowi pierwotny blask i lśnienie. Ale znaczenie ma tu nie tylko wygląd. Łączenie korka z egzotycznym drewnem nie jest przypadkowe. Twarde drewno ze względu na swoją dużą gęstość o niebo lepiej niż korek przenosi wszelkie drgania z blanku do ręki wędkarza. Niektórzy rodbuilderzy przy mocowaniu uchwytów, stosują różnego rodzaju pierścienie dopasowujące średnicę uchwytu do średnicy blanku czy wręcz owijają blank papierową taśmą. Ja własnoręcznie dorabiam gryfy indywidualnie dla każdej wędki, mogę więc precyzyjnie dopasować otwory w gryfie do wymiaru blanku. Potem kleję rękojeści bezpośrednio na blanku. Taka konstrukcja według mnie znacznie podnosi czułość wędziska.











    Od przeszło dwudziestu lat buduję wędki nie tylko dla siebie. Najpierw kumple, którym dałem moją wędkę do wypróbowania, zaczęli prosić o przezbrojenie ich sprzętu albo o zbudowanie wędki specjalnie dla nich, potem zaczęli się do mnie zgłaszać inni klienci. Od około dziesięciu lat buduję je praktycznie tylko na indywidualne zamówienia. Dziś moje wędki pomagają spełniać wędkarskie marzenia łowcom praktycznie na całym świecie i rzucają wyzwanie najróżniejszym gatunkom ryb - od syberyjskich lenoków i mongolskich tajmieni począwszy poprzez nasze pstrągi i lipienie aż po amazońskie takunare i gambijskie red snappery. Moich wędek używano w wędkarskim programie „Na haczyku” i filmach z „WMH”.













    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
    Rodbuilding nigdy nie był podstawowym źródłem mojego utrzymania, dlatego mogę sobie pozwolić, aby konstruowanie jednej wędki zajęło mi tydzień, dwa czy miesiąc. To nie ma znaczenia, ile godzin na to poświęcę. Najważniejsze dla mnie jest aby ten, dla kogo ją buduje, był w pełni usatysfakcjonowany. Żeby odkrył i docenił jej wszystkie zalety, żeby zachwycił się nią od pierwszego wejrzenia… bo wędka jest jak dziewczyna... Powinna być piękna, czuła, jedyna i nigdy nie zdradzić, aby łowca mógł ją kochać i zawsze na niej polegać.



    Tomek Reguła Lipion

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum



  • Szwedzkie klimaty 2009

    Przez admin, w Relacje,

    Aby oddać klimaty terenów, o jakich chciałbym Wam opowiedzieć trzeba się cofnąć do czasów, kiedy zamiast McDonalda funkcjonowały karczmy, a zamiast tramwajów wodnych pływali Flisacy. Ludzie kupili się wówczas w osadach i miastach bo okoliczne tereny były dzikie i objęte władaniem Natury. Nieliczni tylko śmiałkowie usiłowali wydrzeć puszczy jej skarby, bo chleb to, bez dzisiejszych maszyn i elektryczności, musiał być nielekki. Człowiek bez wsparcia „cywilizacji” nie był w stanie wówczas, tak mocno, jak w dniu dzisiejszym, oddziaływać na środowisko. Lasy były „bezkresne” i pełne zwierza, gleba i powietrze nieskażone.


    Powie ktoś, że temu Gumofilcowi jakiś istotny fragment instalacji się u...rwał, bo te czasy już od paruset lat należą do przeszłości i nawet jak w jakimś zakątku jest niewielkie zaludnienie i zdawać by się mogło, namiastka średniowiecznej głuszy, to sprawę załatwiają z powodzeniem np. kwaśne deszcze. Otóż wbrew pozorom istnieją jeszcze takie miejsca, gdzie wodę można pić bez przegotowania, bezpośrednio z jeziora, a powietrze niesie tak mało zanieczyszczeń, że widzialność przy sprzyjającej aurze sięga kilkudziesięciu kilometrów. W promieniu wielu kilometrów nie ma też większej aglomeracji miejskiej czy zorganizowanej turystyki.

    <script type="text/javascript">
    </script>
    <script type="text/javascript"
    src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
    </script>
    Droga wiedzie tam kręta i daleka, ale nie dłuży się tak bardzo, zwłaszcza gdy przebiega w przyjacielskiej atmosferze. Na skalistej szwedzkiej ziemi powitał nas nasz forumowy kolega Termos. Pogadaliśmy chwile nad herbatką i ciasteczkami, za które serdecznie dziękuję fundatorowi w imieniu wycieczki.












    Droga wiodła nas miejscami poprzez dziki, naturalny krajobraz skalnoleśny, gdzie tu i ówdzie połyskiwały jeziora i rzeki. Miejscami teren był bardziej zurbanizowany. W Sztokholmie np. wypatrzyliśmy coś dla siebie – budynki usytuowane w ten sposób, że można by bezpośrednio z balkonu, za pomocą liny, zapodać graty do łodzi i od razu odpalić w Szkiery. Ale, jako że nie można mieć wszystkiego, z ciężkim sercem pominęliśmy ten pomysł i pojechaliśmy w kierunku miejsca docelowego.










    Miejscami można się było pomylić, co do tego, na jakim kontynencie się aktualnie znajdujemy.








    Koniec końców udało się dotrzeć w umówione miejsce, a raczej uwierzyliśmy naszym gospodarzom, że trafiliśmy, bo była już noc zupełna. Świtaniem jednak rzeczywiście, okazało się, że jesteśmy nad jeziorem. I to niebrzydkim, zresztą sami zobaczcie...








    Pierwszy rekonesans pokazał, że okonie są wszędzie. Miały również miejsce sporadyczne brania pstrągów, lecz ryby tylko wąchały przynęty, słabo się zapinały i w konsekwencji spadały.







    Jezioro okazało się zupełnie odmienne, niż te które do tej pory odwiedzałem w Szwecji. Niezbyt duże, na oko około 250ha, z tym że sporą część stanowiły piaszczyste i piaszczystokamieniste wypłycenia, którymi przy niskim stanie wody nie sposób było przepłynąć. Były też połacie porośnięte rodzajem długich traw, a także rdestnicy przeszytej. Roślinność ta, z uwagi na prąd wody, była „ułożona” zgodnie z kierunkiem przepływu (jezioro jest z gatunku przepływowych, schodzi się tam kilka rzek i rzeczek). Poniżej widok dna przy odczycie sondy jakieś 2,5m, widać jak czysta i przezroczysta jest woda…







    Ciekawy jest zespół gatunków zwierzęcych, zasiedlających jeziorko, czyli jak można nieco górnolotnie stwierdzić – zoocenoza. Jest on charakterystyczny dla zbiorników górskich, nie występują gatunki karpiowate, jak płoć, leszcz i inne – ilość osadów dennych, jak zaobserwowaliśmy podczas wyciągania kotwicy była minimalna. Gatunki tam występujące to: szczupak, okoń, pstrąg, lipień, sieja oraz zapewne pomniejsi, typowi mieszkańcy wód górskich. Nam udało się jedynie zidentyfikować głowacza, którego wypluł lipień podczas podbierania. W tej sytuacji („głodne” jezioro, zapewne zbliżone do typu oligotroficznego) istotne stało się wniknięcie w życie pomniejszych organizmów, występujących w tego typu wodach, jak widelnice, chruściki, jętki, ślimaki, meszkowate, muchówki oraz larwy będące stadium rozwojowym różnych zwierząt, np. ważek.















    Na to bowiem będzie polował pstrąg, lipień, okoń, a na w/w szczupak. Łowiąc w akwenie mieliśmy szczęście „stać” na szczycie łańcucha pokarmowego, jednak stosując C&R nie wpływaliśmy znacząco na zaburzenie ekosystemu. Przyszedł w końcu czas (po rekonesansie pieszym) na odpalenie środka pływającego. Na 1szym wypadzie towarzyszył nam w roli przewodnika nasz forumowy kolega Roman Pietrzak.










    Co prawda wypływaliśmy na jezioro po raz pierwszy, lecz nie spodziewaliśmy się że Roman będzie chciał nas „oprowadzić” po akwenie. Dzięki Romanie, dało nam to pogląd na całokształt. Po raz wtóry okazało się, że okoń jest wszędzie.













    Trzeba nadmienić, że chociaż niektóre egzemplarze dochodziły do 40cm (była to taka trudnoprzekraczalna granica), w niczym nie przypominały okoni z wód, gdzie pod dostatkiem karpiowatego drobiazgu. Smukłe, niezbyt wygrzbiecone i...., jak na przecież niezbyt wielkie ryby, niesamowicie waleczne, co było (waleczność ryb) normą na tym jeziorze – zapewne efekt dobrego natlenienia wody.


    Skoro już mieliśmy okazję, „ w wolnych chwilach” postanowiliśmy popróbować szczęścia w łowieniu lipieni. Najbardziej efektywne ilościowo było łowienie w rzece, co wiązało się ze sterczeniem po pas w wodzie, na skraju lub w samej rybodajnej rynnie. Muszę tutaj nadmienić, że do takiego łowienia zdecydowanie nie nadają się spodniobuty ze Stomilu. Parę razy o mało się nie skąpałem, co uważam za spore osiągnięcie. Powód – bardzo niewygodne i śliskie, w konfrontacji z łażeniem po kamieniskach, w sporym nurcie. Łowiłem na spining, stosując jako przynęty meppsopodobne blaszki obrotowe, typu Aglia, Comet i Long w numeracjach 1-2. Lipienie na taki zestaw siadały sporadycznie, za to najczęściej te większe, powyżej 30cm.


    Pstrągi zupełnie nie chciały współpracować. W sumie nic dziwnego, że sporadycznie, przecież lipień to typowo muchowa ryba i takim zestawem powinno się po niego sięgać, aby w pełni wykorzystać łowisko. My jednak z Friko, w przeciwieństwie do reszty wycieczki, postawiliśmy głównie na jezioro, zwłaszcza że można było się zająć odcinkiem wyraźnie płynącej wody, gdzie te ryby musiały być obecne. Okazało się, że na skraju traw i rdestnic czają się lipienie, które są nawet w stanie zassać sporą, jak na możliwści gatunku, przynętę.




    Friko z żarłocznym lipieniem


    Również rzeka nie była pozbawiona odcinków bardzo zróżnicowanych siedliskowo, gdzie jak „spod ziemi” potrafił wypaść szczupak nawet okołometrowy.







    W oddali rynna, a na 1 planie ... zastoisko



    Duże odcinki rzeki były atrakcyjne nie tylko wędkarsko ale i pod względem krajobrazowym, np. widok poniżej, nie żywcem wzięty z filmu „The last of Mohicans”?







    Tutaj naszym wskazówkodawcą był Roman, pokazując nam zarówno techniki – jak się nie potopić, jak i przybliżał nam, profanom, warsztat muszkarza.









    Więc jak to szło?







    Wędka muchowa składa się z ...wędki muchowej, kołowrotka muchowego, linki muchowej, przyponu muchowego, muchy muchowej i dzieli się na: przedwędcze wędki muchowej, śródwędcze wędki muchowej, zawędcze wędki muchowej. Zostawiając bardziej dociekliwym dalsze poziomy szczegółowości charakterystyki wędki muchowej, warto przyswoić sobie romkowe porady odnośnie techniki wykonania podstawowego rzutu, jakim jest rzut znad głowy:


    Wysnuwamy kilka metrów sznura, a kij trzymamy w pozycji – godz. 9:00


    Ruchem przyśpieszonym podrywamy kij do pozycji – godz. 13:00



    2a. Zatrzymujemy wędkę na w/w pozycji a sznur w tym czasie przeleci nad głowa, prostując się w powietrzu (z tyłu za rzucającym)


    2b. Powinien wyprostować się całkowicie, a moment ten będzie wyczuwalny na wędzisku, o ile zamówiliśmy je u Romana (żart – przyp. Gumofilc)







    Podobnie, ruchem przyśpieszonym, przenosimy wędzisko z poz. – godz. 13:00 na poz. Godz. 11:00


    3a. Linka przelatuje nad rzucającym i prostuje się w powietrzu.


    3b. Kładziemy muchę na wodzie (w tym izolowanym przypadku na trawie) przed opadnięciem linki.










    W razie braku brań na spining/metody „pokrewne” taka wiedza, na podobnej wodzie może być jedynym sposobem, aby nie zejść o kiju. Nie jest to lekki kawałek chleba, obserwowałem Romana w trakcie holu lipienia ok. 40cm na sprzęt klasy w okolicach AFTM nr 5 – trwał on jak dla mnie przeraźliwie długo.









    Coś za coś, sprzęt delikatniejszy, ale za to więcej brań. W przypadku lipienia tym bardziej warto nauczyć się posługiwać muchówką, ponieważ nie jest to ryba drapieżna, a jego główny pokarm stanowią drobne organizmy. Wobec tego diabli wiedza dlaczego w ogóle bierze np. na obrotówki? No, ale jak się rzekło, nie jest lekko....








    Trzeba nocami pracować niczym Hefajstos, „wykuwając” muchowy oręż. Wracając mimo wszystko na jezioro...



    Gumo z lipieniem



    Jak wspominałem istniała możliwość, przy odpowiednim ustawieniu łodzi, dobrania się do lipieni. Nam, z Friko chodziło jednak również o złowienie tyjących na lipieniowopstrągowej diecie opasłych szczupaków. Tutaj również nie było lekko z powodu bardzo zmiennej pogody, gdzie często nawet słoneczne chwile przeplatane były atakami deszczu lub, co gorsza, porywami wiatru, który bujał tęgo naszą łupiną.










    Deszcze powodowały schodzenie wody z gór i przybór okolicznych rzek, co z kolei wpływało na wahania wody jeziora.






    Przerwa na analizę warunków pogodowych w sapekcie szans na wypłynięcie.



    W momentach wolnych od dużego deszczu i huraganu starliśmy się, metodami spiningowymi i trolingowymi, namierzyć ryby. Jak należało się spodziewać, huśtawka pogodowa wpływała na cykl brań, zwłaszcza, że doszedł jeszcze jeden czynnik. W miarę upływu dni sukcesywnie spadała temperatura…


    Podczas trolingowania mieliśmy ciekawe zdarzenia – kilkukrotnie „nadziewaliśmy”się przynętami na ogromne, drewniane bale, powbijane w dno, które prawdopodobnie były pozostałością po jakichś urządzeniach z dawnych czasów, kiedy to odbywał się tamtędy spław drewna.







    Każdy taki pień powodował nagłe ruchy u łowiącego, zwłaszcza że co któryś koł okazywał się...szczupakiem.









    Podczas wizyty (przy okazji zakupów) w mieście, zawadziliśmy o sklep wędkarski. Był koszmarnie zaopatrzony...ekspozycja ogromna, lecz większa część artykułów raczej „ nie handlowa” . Aż prosiło się dorzucić więcej woblerów, jerków, gum. Były dostępne 2 (słownie dwie) przegródki na gumy. Jednak nie było do nich główek – sprzedawca poinformował, że „dopiero dojadą”.



    Poszukiwania odpowiedniej wędki.




    Wyjazd okazał się bogaty również pod względem szkoleniowym, bo odbyły się też „warsztaty castingowe” w krótkiej acz treściwej formie.
    Bardzo pomogły doświadczenia muchowe...

    ...poz. – godz. 13:00











    Poz. – godz. 11:00











    Eee, dobrze jest, TYM RAZEM nóż będzie niepotrzebny...











    No, ale trzeba zdobyte umiejętności wykorzystać w praktyce. A tu zwykle następuje zderzenie z tzw. rzeczywistością. Ruchy wody powodowały problemy z wodowaniem się ( jako takiego portu ani „portu” nie było). Bywało, że jedynym sposobem wypłynięcia było wejście z łódką po pas w wodę, a następnie skok przez burtę z jednoczesnym zapłonem silnika.









    Warunki łowienia były dość zaskakujące, należało znaleźć blat, położony niedaleko kantu z kamieni, gdzie głębokość spadała nawet do kilkunastu metrów. Bądź wypłycenia z roślinnością – łowienie na granicy. Bądź kamiennego wału na większej głębokości. Bądź wszystkich tego typu struktur, skumulowanych na małej przestrzeni. Ryby w tych miejscach raz brały na przynętę typu cienki woblerek rzędu 8cm albo twisterek 7cm, innym razem musiał to być WOBLER 20cm.


    Na nie większego, niż wspomniane 8cm woblerka wziął największy szczupak, inny podobnej zapewne wielkości niestety spadł.











    Kilka razy solidne ryby siadały na zupełnie okoniowy sprzęt. Były tak zajadłe, że przy zastosowaniu żyłki 0,2mm lub plecionki 8LB, nie dawały się doholować do łódki, przy wielkości już rzędu 75-80cm. (może tam gdzieś rośnie jakaś roślina o narkotycznych właściwościach?).



    Ten trochę dłuższy i na mniej okoniowy zestaw

    I ten trochę dłuższy

    Na wolność...

    Jedyny chyba „złowiony” pstrąg. Złowiony „razem” ze szczupakiem, któremu się, niestety nie udało – zeżarł całego woblera 20cm...



    W związku z tym pojawił się dylemat: czy w danym miejscu z uporem maniaka nastawiać się na szczupaka i działać na sprzęt toporniejszy, z rozmysłem niwelując brania rozrywkowych okoni, czy pobawić się, ryzykując ciężki hol, z niewielkimi szansami na powodzenie? Na takich dylematach schodził nam czas, aż...niestety dobiegł końca. Czas było się zwijać... Spojrzeliśmy jeszcze raz na te niepospolite widoki, które, przy bliższej z nimi znajomości, nie traciły, a raczej wręcz przeciwnie.













    Koniec łowienia? A skąd! Zatrzymaliśmy się w drodze powrotnej, aby sprawdzić jeszcze jedną rzecz, jako że pogoda ( w przeciwieństwie jak do tej pory) dopisywała. Oto ta rzecz a w zasadzie ładna rzeczka...






    No i sprawdziło się, są Jazie.












    Zostawiliśmy to wszystko tak, jak było. Jaziki (kilka 45 – 55cm się trafiło) również zostały, chociaż skłute niektóre. Trzeba przyznać, że miejsca urokliwe, a miejscowi oraz przyjezdni jeszcze się za te ryby nie wzięli porzadnie.









    W oczekiwaniu na prom przechodziliśmy opodal innego miejsca, które niezmiennie cieszy się nieustającą wysoką frekwencja, zarówno „naszych” jak i miejscowych.









    Wszystko co dobre szybko się kończy, zdążyliśmy jeszcze sobie puknąć fotkę, na którą, zdaje się, że nie wszyscy uczestnicy wycieczki się załapali. Pogoda jak drut – o ileż przyjemniej łowiłoby się, gdyby utrzymywała się przez cały pobyt?









    Chciałbym serdecznie podziękować wszystkim uczestnikom wspólnego wyjazdu. Fajnie było się spotkać i „wypocząć”w takiej głuszy, jakich jest coraz mniej, nie tylko w Europie, ale chyba i na Świecie. Pozostaje oczekiwanie na kolejne spotkanie w tym stylu...do zobaczenia.


    No, a tutaj w Gdańsku się historia kończy....”reszta jest milczeniem”..do następnego razu...









    W relacji wykorzystano zdjęcia (nr 9 - 14) ze strony HYPERLINK "http://pl.wikipedia.org" http://pl.wikipedia.org




    Gumofilc, 2009r

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum



  • Salmo Salutus XI 2009

    Przez admin, w Relacje,

    Łowienie salmonidów w środowisku wędkarskim często określane jest jako najwyższy stopień wtajemniczenia. Jeśli dodać do tego możliwość złowienia naprawdę dużej ryby, która sprawdzi nie tylko umiejętności wędkarza, ale i wytrzymałość sprzętu oraz samego wędkarza to mamy do czynienia z iście wybuchową mieszanką, która raz wszczepiona do podatnego organizmu rozprzestrzenia się niczym wirus (nie, nie AH1N1) i sprawia, że zainfekowany będzie wciąż kombinował co by tutaj… zresztą sami chyba wiecie jak to już jest…

    Tak było też z nami. Pomysł zorganizowania zlotu, którego rybą przewodnią i w zasadzie jedyną, będzie troć łowiona w słonych wodach z brzegu morza, zrodził się dość niedawno. Jednak, liczba zarażonych osób oraz stopień infekcji były na tyle duże, że jedyne co mogliśmy zrobić to zaprosić nieco większe grono naszych Szanownych Forumowiczów i podzielić się z nimi naszą nową pasją (czyt. zarazić jeszcze niezarażonych) możliwie szybko.








    I tak oto w niewątpliwie pięknych okolicznościach przyrody… i niepowtarzalnych… doszło do spotkania fanów dużych salmonidów. Samo łowienie troci z plaży morza jest nowopoznawaną metodą i wiele kart w tej księdze jest jeszcze niezapisanych. Dlatego większość z nas nie dość, że raczkuje to na dodatek może bazować na niewiele większych doświadczenia kolegów. Pierwsze nieformalne spotkanie na morskiej plaży miało miejsce już w marcu tego roku, kiedy to wyposzczeni i chętni nowych wrażeń uczestnicy Zimowego kropka Drawy postanowili zrobić niewielką dogrywkę z nieco większymi rybami. I już wtedy było słychać głosy i zapytania kiedy będzie zlot na morskiej plaży…







    Warto tu chyba przybliżyć nieco specyfikę samego łowienia. Mamy tu do czynienia z rybami, które są aktywne, żerują lub patrolują wody przybrzeżne. W przeciwieństwie do troci w rzekach tu głównym czynnikiem sprzyjającym naszym połowom jest głód (troci, choć można też mówić o głodzie wrażeń czy adrenaliny wędkarzy) a nie agresja, choć z tą drugą też można się czasami spotkać. Grubo ponad 90% łowionych ryb to waleczne, zdrowe i odpasione srebrniaki, nazywane też krawężnikami czy srebrnymi torpedami – kto miał to choć raz na kiju, lub był chociaż świadkiem holu takiej ryby na pewno wie o czym mówię. Ilość powszechnie występujących w rzekach keltów a zatem ryb słabych wycieńczonych tarłem jest tutaj na prawdę niewielka.


    Skoro już jesteśmy przy pokarmie rzućmy okiem co interesuje nasz obiekt marzeń. Zasadniczo mamy tu do czynienia głownie z:


    Tobiaszami lub dobijakami – to te małe długie rybki, na ogół występujące w ławicach oraz z morskimi skorupiakami, głównie w postaci krewetek czy garneli.









    Dzięki uprzejmości naszych Forumiwiczów, a zarazem twórców dobrych i sprawdzonych przynęt na morskie trocie każdy uczestnik zlotu otrzymał tzw. Startowy pakiet przynęt, od których można rozpocząć wędkowanie.




    Startowy pakiet przynęt – na dobry początek.

    No to w wodę.


    Ostatnimi czasy, między innymi dzięki obecności innego wirusa, ukrywającego się na forum pod nickiem standerus, na naszych zlotach widać coraz więcej przyjaciół szpulki ruchomej inaczej. Innymi słowy, metoda muchowa jest coraz bardziej obecna i wyraźna na kolejnych zlotach.




    Przykładowa muszka.

    Zestawy gotowe do akcji.

    Typowa miejscówka, trochę piasku, kilka kamieni.


    Jak już wcześniej wspominałem połów troci w morzu to stosunkowo młoda metoda, więc wszyscy chętnie słuchali tych, którzy mieli większe doświadczenie. Na zdjęciu danielXR, który za morskimi trociami chodzi kilka latek…







    A po krótkim wstępie, pora sprawdzić zaczerpnięte informacje w praktyce…











    Z morzem nie ma żartów, dlatego bardzo ważnym jest odpowiednie ubranie (spodniobuty, nieprzemakalna kurtka, czapka oraz zachowanie niezbędnych środków ostrożności).








    Ci co posłuchali rad kolegów i więcej czasu spędzali w wodzie niż na brzegu na Polaków rozmowach integracyjnych, mieli jakieś tam wyniki. Niewątpliwym Królem Zlotu (a może tylko potwierdzeniem prawa frajera ) był Popper, który już pierwszego dnia zaliczył ładna rybę.









    Oczywiście chętnych do pozowania było wielu







    Po owocnym dniu łowienia wszyscy spotkaliśmy się na naszej kwaterze. Jedni zasiedli przy stole by się integrować, jeszcze inni po doświadczeniach z dnia łowienia, postanowili się odpowiednio przygotować do dnia nastepnego… Zdecydowanie w najlepszej sytuacji byli muszkarze, którzy przy niewielkim nakładzie pracy oraz środków mogli szybciutko przygotować kilka przynęt na następny dzień.




    standerus, naczelny krętacz zlotowy

    raz, dwa, trzy, teraz muszkę kręcisz Ty…






    Nocne polaków rozmowy owocowały tym razem w oględziny nie tylko sprzętu, ale i materiałów, z których można szybko ukręcić skuteczną muchę…










    Mylar




    Nowy dzień, nowe możliwości. Wieczorem zaciągnięte informację oraz wymiana doświadczeń następnego dnia owocuje…





    Tylko Ci, którzy walczą, maja szanse na wygraną.

    Przykładowy zestawik na morską troćkę.



    Ogrom łowiska chwilami przytłaczał. Ciężko było się zdecydować, na czym się skupić.




    Tyle wody, gdzie tu teraz połowić....

    70+ cm szczęścia, adrenaliny i morskiego srebra w wybuchowej mieszance złączone

    Portret pamięciowy – temu panu już podziękujemy




    Chciałbym serdecznie podziękować wszystkim uczestniczce (Monini) oraz uczestnikom za liczne stawienie się na zlocie i zapraszam na kolejną edycję Salmo Saltus.


    Rafał „mifek” Borysewicz, XII.2009
    Fot. Uczestnicy zlotu

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum



  • Zapraszamy do pierwszego artykułu z cyklu "Forumowicze jerkbait.pl przedstawiają swoje ulubione przynęty". Zachęcamy do publikacji kolejnych relacji opisujących sukcesy ze stosowania określonych przynęt.

    Redkacja jerkbait.pl

    Od jakiegoś czasu moją pasją są bolenie, zwane również srebrnymi torpedami. Sięgając pamięcią kilka lat wstecz, nie mogę sobie przypomnieć co mnie zauroczyło boleniem ale obecnie każdy wyjazd wędkarski podporządkowuję tej pięknej rybie. Może zauroczyła mnie ich trudność w złowieniu? Może ich widowiskowe ataki? A może ich spryt, czy sama w sobie tajemniczość? Nawet dziś nie umiem sobie odpowiedzieć na te pytania, ale jedno wiem na pewno - sprzedałem duszę boleniowi. Każdą wolną chwilę poświęcałem pogoni za tą piękną, tajemniczą i sprytną rybą. Obecny sezon jest kolejnym, podczas którego uganiam się za srebrnymi torpedami, a który okazał się najlepszym od lat. Nie wiem jak potoczyłby się mój wędkarski los, gdyby nie pewne zdarzenia z kilku lat wstecz. Miałem to szczęście, że trafiłem na portal jerkbait.pl, miałem to szczęście że na portalu tym poznałem wielu obecnych kolegów, wielu znakomitych łowców mojej ulubionej ryby a wśród nich znakomitego łowcę boleni – Roberta Hamera z Połańca. Swoje obecne sukcesy zawdzięczam wyjątkowej dla mnie przynęcie, którą stworzył właśnie Robert.






    Przynętą tą są imitacje uklei, wiernie odwzorowujące żywe rybki. Ich kształt, ubarwienie i praca są tak idealnie spasowane i wykonane, że trudno odróżnić od żywych uklejek. Przynęty różnią się długością jak i wagą. Mają swoją nazwę, od imienia i nazwiska twórcy – RH8 i 8 g, RH10 i 18 g i RH12 i 32 g. Uzbrojone są w wersji z dwoma kotwicami jak i z jedną, bliżej główki.


    Mając w ręce nową przynętę, jaką były dla mnie uklejki RH wiedziałem tylko jedno – znakomicie imitują naturalny pokarm boleni. Od razu zadałem sobie mnóstwo pytań – Jak taką nowość przyjmą bolenie? Jak je skusić do ataku? Jak należy prowadzić aby łowienie było skuteczne? Czy sprawdzą się w każdych warunkach i w każdych miejscach? Takich pytań rodziło się w mojej głowie wiele. Odpowiedzi na nie postanowiłem poszukać u źródła, czyli u p. Roberta Hamera. Początkowo z pewnymi obawami, dość nieśmiało napisałem z prośbą o rady. Otrzymana pomoc przeszła moja najśmielsze oczekiwania. Robert okazał się bardzo życzliwy i chętnie podzielił się swoimi doświadczeniami. Moja dotychczasowa wiedza w temcie połowu boleni była znikoma i ograniczała się do łowienia ryb aktywnych, czyli takich które pokazywały się przy powierzchni. Robert pokazał mi nowy wymiar łowienia, jakim było łowienie boleni z dna – uświadomił mi, że jeśli chcę łowić duże bolenie, muszę zmienić dotychczasowe nawyki i zejść zdecydowanie głębiej, zmienić miejscówki, zacząć szukać, myśleć, analizować każde sukcesy i porażki.






    Byłem tak chłonny wiedzy, że przegadałem z Robertem całą ubiegłoroczną zimę. Miałem świadomość tego, że teoria to jedno a praktyka to drugie, co również uświadomił mi Robert. Nie mieliśmy okazji poznać się osobiście i wszystkie rady oraz sugestie musiałem sam wdrażać w praktyce. Całą wiedzę na temat połowu boleni trawiłem kawałek po kawałku i wreszcie nadszedł upragniony moment – 1 maja i otwarcie sezonu boleniowego. Początki, jak to zwykle bywa, były trudne. Dość szybko przyszły chwile zwątpienia w to wszystko, co na temat łowienia boleni z dna przetrawiłem w zimie, a szczególnie na temat połowu boleni uklejkami RH, które wymagało specyficznego podejścia do tematu.


    Wprawdzie ryby zacząłem łowić, jednak wielkością mnie nie oczarowały. Mimo wszystko próbowałem dalej. Nie tracąc nadziei w skuteczność uklejek RH, postanowiłem kolejny raz przypomnieć sobie wszystkie wskazówki i sugestie Roberta. Zrobiłem szybką analizę przyczyn niepowodzeń i decyzja była tylko jedna – zmiana miejscówek, a dokładniej miejsc, w które podawałem przynęty. Do tej pory łowiłem w sprawdzonych miejscówkach, gdzie bolenie z wierzchu zawsze się pokazywały – były to jednak sztuki małe i średnie. Wiedziałem już że większe bolenie polują samotnie, stoją głębiej i prawie zawsze z boku ganiających młodszych pobratymców a czasami w takich miejscach, w których normalnie bym się ich nie spodziewał. Zacząłem więc przemierzać brzegi Wiślanego sajgonu w poszukiwaniu potencjalnych miejscówek, gdzie mogłem liczyć na duże bolenie. Musiały to być miejsca gdzie rzadko stała ludzka stopa, ponieważ te duże bolenie, były sprytne i płochliwe. Podejście takie wymagało poświęcenia, wielu bezowocnych godzin łowienia, ciągłego poszukiwania, sprawdzania wielu potencjalnych miejscówek, gdzie mogłem się spodziewać sukcesów. Z biegiem czasu okazało się że zmiana miejscówek była słuszną decyzją, której argumenty dość trudno było mi podważyć – zacząłem łowić bolenie, przez duże B. Osiągane wyniki wprawiły mnie w lekki szok i początkowo przypisywałem to fartowi, jednak z biegiem czasu, aż po dziś, śmiało stwierdzę że nie było w tym odrobiny przypadku. Wszystko zostało bardzo dobrze wykorzystane w praktyce – technika się sprawdziła, zmiana miejscówek pomogła a trzymając się założeń i rad które przyswoiłem, łowię w miarę regularnie ładne okazy boleni.






    Choć mija dopiero pierwszy sezon, kiedy to łowię okazałe bolenie na ukleje RH, wiele się nauczyłem – częściowo poznałem zwyczaje boleni, miejsca ich przebywania w różnych porach roku, próbuję rozgryzać schematy ich ataków na drobnicę, miejsca ich potencjalnych sypialni, gdzie odpoczywały a gdzie szykowały się do kolejnych ataków. Dowiedziałem się, że wpływ na żerowanie boleni ma wiele innych czynników, takich jak temperatura powietrza, wody, pogoda, przybór itp. Dotychczas była to dla mnie czarna magia. Nie zwracałem uwagi na takie szczegóły, po prostu chciałem złowić upragnionego bolenia – udawało się, ale nie było łatwo a łowione sztuki były zdecydowanie mniejsze. Wiedziałem że aby łowić naprawdę duże ryby, należało ich szukać zdecydowanie głębiej, w innych miejscach i nie w tych, co dotychczas łowiłem. Takie łowienie wymagało wiary w końcowy sukces i dużej cierpliwości. Mając idealną przynętę, wręcz stworzoną do łowienia grubszych boleni, które rzadko co pokazują się na powierzchni a trzymają się raczej bliżej dna uświadomiłem sobie ile to trzeba mieć cierpliwości aby taką rybę znaleźć i skusić do brania. Te duże bolenie polują raczej samotnie, trzymają się innych partii wody czy rewirów. Sztuką jest znalezienie takiej dużej ryby i skuszenie jej do brania.






    Swoimi tegorocznymi sukcesami pragnę podzielić się z innymi. Już na początku pragnę uświadomić wszystkich czytelników, że wszystko co tu przekazuję nie jest i nie będzie złotym środkiem na każdego bolenia, czy na każdą rybę drapieżną. Są to moje osobiste doświadczenia, spostrzeżenia oraz nabyte umiejętności. Miałem ułatwione zadanie, bo dostałem wiele cennych wskazówek – co, gdzie, jak i kiedy. Jednak sam musiałem to wszystko sprawdzić w praktyce. Należy do tego podejść indywidualnie, z pewnym dystansem chociaż mam nadzieję że wiele wskazówek czy rad, które otrzymałem i które wypracowałem będą dla wielu z Was pomocne i pomogą w przełamaniu pewnych granic, których dotychczas przełamać wielu z nas nie było w stanie.


    SPRZĘT/ ŻYŁKA CZY PLECIONKA

    Polecam sprzęt solidny ponieważ mamy tu do czynienia raczej z cięższą odmianą metody spinningowej. Na pytanie linka czy żyłka, odpowiadam zawsze, linka. Dlatego należy zaopatrzyć się w kołowrotek który nie produkuje brody przy ich używaniu. Linki od 10 do 20 lb i duża ryba w perspektywie sugerują większe modele. Mocny sprężysty kij potrafiący wyekspediować przynęty od kilkunastu do ponad 30 g będzie najbardziej odpowiedni. Najlepiej szukać takie wędki które pogodzą chociażby częściowo kontrolę nad przynętą z amortyzacją w czasie brania i holu.






    Łowiąc uklejami RH zdecydowanie wolę plecionkę. Moc 10-20 lb w zupełności wystarczy. Dlaczego plecionka? Otóż jedną z zalet jest jej moc w stosunku do grubości. Bardzo cienkie plecionki mają dużą moc. Plecionka 10 lb ma wytrzymałość węzłową ok. 4,5 kg co przy żyłce daje średnicę 0,22-0,25 mm a nawet 0,30 mm. Dzięki plecionce jesteśmy w stanie zaoszczędzić na przynętach, które dość często grzęzną w zaczepach. Plecionka pozwala na lepsze czucie pracy przynęty, daje mi poczucie bezpieczeństwa podczas holu siłowego, jeśli okoliczności w jakich łowię do tego mnie zmuszają. Kolejną zaletą są skuteczne zacięcia ryb z dużej odległości czy głębokości. Za zastosowaniem plecionki przy głębszym łowieniu boleni przemawia również fakt, że w uklejach RH smakują również sandacze i sumy. Bolenie nie są mocarzami. Dlatego nie ma potrzeby by stosować najgrubsze plecionki czy najmocniejsze kije. Mija się to z celem. Jednak mając świadomość że przynętę może zaatakować sum czy sandacz, w przypadku tego pierwszego możemy liczyć najwyżej na cud zwłaszcza jeśli łowimy z brzegu. Łowienie ze środka pływającego czy świadome nastawianie się na suma – tu oczywiste jest, że sprzęt musi być odpowiednio mocny. Próbowałem łowić uklejami RH na żyłki 0,20-0,22 mm ale oprócz dalekich rzutów, co jest niewątpliwą zaletą, łowienie żyłką nie przypadło mi do gustu – słaba podatność na zaczepy, gorsze czucie pracy uklejki, jej rozciągliwość co przekłada się na kłopoty ze skutecznym zacięciem z dużej odległości czy głębokości.


    Jakość zastosowanej linki ma tu duże znaczenie – podczas energicznych wymachów obciążenia są tak duże, że łatwo o tzw. odstrzały przynęt boleniowych, które mogą ważyć nawet 40 g. Należy więc stosować sprawdzone, markowe linki. Należy pamiętać również o tym, że zacięta ryba inaczej walczy na żyłce a inaczej na plecionce – hol dużej ryby na plecionce powoduje że ryba walczy bardziej agresywnie, co może spowodować częste spięcia podczas holu. Istotnym problemem jest podatność plecionki czy żyłki na urazy mechaniczne – miejscówki na których łowię, kryją pod wodą całą masę różnych przeszkód – kamienie, patyki, konary czy inne ostre przeszkody itp. Takiego zjawiska (urazowości linki) nie sposób wyeliminować, ale można temu zaradzić – co kilkadziesiąt rzutów, zaczepów bądź po holu dużej ryby odcinamy końcowy odcinek linki – średnio 2-3 m i wiążemy agrafkę od nowa. Taki zabieg pozwala na oszczędność w przynętach jak i wyjęcie każdej następnej dużej ryby.






    Innym sposobem jest zastosowanie przyponu z fluorocarbonu o średnicy 0,35 – 0,50 mm – jest to materiał odporny na ścieranie i znakomicie chroni odcinek linki począwszy od przynęty. Przypon zabezpiecza również główną linkę przed zębami szczupaka, sandacza czy suma, zwiększając szanse na udany hol. Przypony moje mają minimum 50 cm długości, średnio 70 cm. Stosuję je tylko i wyłącznie w miejscach gdzie na dnie jest cała masa różnych przeszkód z ostrymi krawędziami. Łowię tak już jakiś czas i nie zauważyłem aby grubość przyponu miała wpływ na ilość brań. Fluorocarbon jest przeźroczysty i w wodzie prawie niewidoczny. Aby połączyć np. plecionkę z fluorocarbonem należy zastosować specjalne metalowe łączniki – do jednego końca wiążemy fluorocarbon (węzłem potrójnym) a do drugiego plecionkę.







    MIEJSCÓWKI

    Ważnym czynnikiem przy wyborze potencjalnej miejscówki, gdzie możemy spodziewać się bolenia, bo o nim tu mowa, jest tzw. umiejętność „czytania wody”. Doświadczony wędkarz wprawnym okiem szybko wychwyci pewne różnice w ukształtowaniu dna. Jest to łatwiejsze, jeśli są niżówki, czyli niskie stany wody na danej rzece. Poziom rzeki wtedy się obnaża, ukazując swoje tajemnice. Jest to bardzo ważne aby w momencie niżówek zapamiętać jak najwięcej fragmentów brzegu by móc to wykorzystać przy wyższych stanach wody, kiedy to powierzchnia jest gładka i trudno cokolwiek odczytać, przez co odpuszcza się wiele świetnych potencjalnych miejscówek.


    Największą popularnością wśród wędkarzy łowiących bolenie cieszą się ostrogi, zwane inaczej główkami. Nie wszystkie ostrogi są jednakowe – jedne są długie, inne krótkie, mają różne kształty. Są w większym i mniejszym stopniu zniszczone. W strefie zapływowej różnią się również głębokością – jedne mają dołki głębokie na 2,5 m, inne nawet na 8 m. Średnio u mnie jest to 3,5 – 5 metrów. Są to z reguły miejsca bankowo – boleniowe. Nie wszystkie jednak potrafią obdarzyć boleniami. Dlaczego tak się dzieje? Otóż, z własnych obserwacji, jak i sugestii Roberta wyciągnąłem pewną prawidłowość – bolenie są tam, gdzie ich naturalny pokarm, czyli ukleje. Zanim zacznie się łowić na ostrogach, warto kilka chwil poświęcić na obserwację tafli wody w okolicach ostrogi. Jeśli zaobserwujemy ukleje, możemy się spodziewać również boleni, choć nie zawsze. Przyczyną może być pogoda czy temperatura powietrza, przez co bolenie zaprzestają żerowania. Miejsca takie charakteryzują się średnim i silnym uciągiem wody natomiast klatki między ostrogami mają spokojniejszy uciąg.






    Kolejnymi potencjalnymi miejscami gdzie możemy się spodziewać boleni są opaski, czyli kamieniste umocnienia brzegów chroniące przed niszczycielską siłą nurtu rzeki. Opaski są z reguły (w moich stronach) usypane kamieniami równolegle do brzegu, co kilkadziesiąt metrów usypane są jakby mini groble (widoczne podczas niżówek) a ich zadaniem, tak myślę, jest hamowanie siły nurtu. Te właśnie mini groble są doskonałymi schroniskami wszelakiej drobnicy, na którą polują m.inn bolenie. Łowiąc na opaskach należy poruszać się szczególnie ostrożnie ze względu na luźne kamienie, jak i ich śliskość podczas deszczu. Luźne kamienie potrafią również spłoszyć na bardzo długo wszelkie ryby. Dno w pobliżu opasek jest szczególnie mocno zaczepowe – głazy, czy inne materiały (w zależności od tego, w jaki sposób dana opaska była sypana). Rejon opasek jest szczególne bardzo głęboki – tu nurt odbija od brzegu. Miałem okazję ostatnio płynąć z kolegą łodzią wzdłuż opaski. Zaopatrzeni byliśmy w echosondę i płynęliśmy w odległości 2-3 m od brzegu – echosonda pokazywała średnią głębokość w tym miejscu na poziomie 5-5,50 m, a zdarzały się uskoki dna do 8,20 metrów. Miejsca takie charakteryzują się bardzo silnym uciągiem wody –w większości przypadków w brzeg uderza całą siłą główny nurt rzeki, żłobiąc różnej głębokości doły.


    Następną miejscówką, którą systematycznie obławiam, szczególnie jesienią są przykosy, czyli piaszczyste wypłycenie w nurcie rzeki. Nie wszystkie przykosy są rybne. Najlepsze są dostępne z łodzi, ale zdarzają się takie, które są w zasięgu rzutu z brzegu, czy podczas brodzenia. Dotychczas takie miejsca omijałem szerokim łukiem i jak się okazało, było to błędem. Przykosami zainteresowałem się dzięki radom Roberta. Napływ przykosy jest przeważnie dość głęboki. Napływająca woda rzeźbi w dnie faliste wgłębienia, w których chroni się ukleja. Bolenie nie są więc obojętne na takie nagromadzenie ich naturalnego pokarmu. Najgłębsze miejsce ma koniec przykosy – woda ryje tu głębokie doły, w których kryją się uklejki. Jest to doskonałe łowisko boleni, jak również sumów.
    Wchodząc na przykosy dostępne z brzegu należy zachować szczególną ostrożność – dno nie jest tu stabilne i pod wpływem dość silnego nurtu, wymywa nam piasek spod stóp. Wiele razy zapadałem się po kolana i z trudnością się wydobywałem z tego piaszczystego bagna. Pomocny tu będzie kij. Innym niebezpieczeństwem czyhającym na przykosach może być podwójne dno, czyli ruchoma warstwa luźnego piasku a pod nim głęboka otchłań…






    Znakomitym łowiskiem boleni mogą być również burty brzegowe, czyli strome urwiska powstałe w wyniku silnego napierania nurtu w brzeg który nie jest wzmocniony. Takie łowiska sprawdziły mi się podczas letnich średnich stanów – bolenie patrolują tu strefę przybrzeżną w poszukiwaniu chroniących się przed napierającym nurtem uklejek. Podczas ekstremalnych niżówek odpuszczam te miejsca, ponieważ są płytkie i polują tu przeważnie małe bolenie. Burty są ciekawymi łowiskami, o ile ich dno jest usłane różnymi przeszkodami w postaci konaru czy kamieni. Nie każda burta nadaje się do obłowienia – należy obserwować powierzchnię wody w poszukiwaniu potencjalnych stanowisk, w których chroni się drobnica. Łowiąc na burtach należy zwracać uwagę na stabilność podłoża – są to miejsca zdradliwe – zbyt luźne podłoże, niezbyt stabilna ściana burty w każdej chwili może na nas runąć i wepchnąć do wody. Chodząc po burtach często oglądam się za siebie czy pod stopy i jeśli zauważę jakieś zmiany w podłożu, powoli się wycofuję.


    Moim ulubionym miejscem połowu boleni podczas dość wysokich i średnich stanów wody są rafowiska. Są to miejsca przeważnie z twardym kamienisto – żwirowym dnem, usłanym małymi jak i bardzo dużymi głazami, z licznymi uskokami dna. Na rafach przeważnie brodzę w spodniobutach. Potencjalne stanowiska ryb, a szczególnie boleni podczas średnich stanów wody, kiedy to ledwo widać wystające z wody wierzchołki głazów dość łatwo namierzyć – jest tu mnóstwo przeszkód, gdzie drobnica się chroni i dość łatwo namierzyć potencjalne stanowiska boleni oczekujących na atak. Miejsca takie potrafią darzyć naprawdę dużymi boleniami, ale tylko podczas wysokich i średnich stanów wody. Rok temu byłem świadkiem dość regularnych ataków sporego bolenia na dość płytkiej wodzie – około 0,50 m (była wtedy ekstremalna niżówka). Boleń uderzał z regularnością zegarka, zawsze o szarówce, w tym samym miejscu, o tej samej godzinie i przez określony czas. Oczywiście nie dał się złowić, ponieważ miejscówka była poza zasięgiem rzutu i musiałem dość blisko podejść aby bolenia spróbować skusić do ataku. Nie udało się, bo za każdym razem go płoszyłem. Miejsce regularnych ataków dużego bolenia postanowiłem odwiedzić przy podwyższonym stanie wody – było wtedy około 1 m więcej wody. Dokładnie obławiałem to miejsce co jakiś czas zmieniając przynętę i w pewnym momencie nastąpiło niespodziewane uderzenie w szybko prowadzonego woblera, już prawie się wynurzającego – krótką chwilę miałem potężną rybę na kiju, która parła pod prąd i po chwili luz… Plecionka została przetarta o krawędzie kamieni (wtedy jeszcze nie stosowałem przyponów z fluorocarbonu). Nie wiem co to była za ryba, ale myślę że boleń pokaźnych rozmiarów ponieważ w miejscu brania woda mocno kręciła i uciąg był spory a tu poradzić mógł sobie właśnie boleń. Bardzo żałowałem że straciłem rybę – nie dlatego że była bardzo duża, tylko dlatego że odpłynęła z przynętą w pysku co znacznie zmniejszało jej szanse na przeżycie.






    Powyższe miejscówki, choć wiadomo że są bankowe jeśli chodzi o złowienie bolenia, warto jednak mieć czujne oko podczas pieszych wędrówek brzegiem rzeki. Ja z nawyku zwracam uwagę na każde nawet najmniejsze załamanie powierzchni lustra wody i zatrzymuję się, oddaję kilkanaście kontrolnych rzutów sprawdzonymi przynętami lub po prostu jakiś czas obserwuję wodę – takie obserwacje wiele dają i pozwalają na znalezienie nowych miejscówek. Dzięki temu odkryłem niepozornie wyglądającą miejscówkę, która nie miała wcale znamion boleniowej – kawałek brzegu bez żadnych burt czy ostróg, jednak w pobliżu przykosy – jakieś 300 m – 400 m dalej była przykosa. Miejscówka obdarzyła mnie wieloma ładnymi boleniami powyżej 70 cm. Zbadałem jej dno dość dokładnie ciężką gumą jak i podczas brodzenia z echosondą bezprzewodową - normalnie byłem zaskoczony – zero zaczepów czy jakichkolwiek przeszkód – dno piaszczysto - żwirowe z uskokami dna (dołki). Głębokość wahała się pomiędzy 2,9 m aż systematycznie przechodziła w płyciznę 0,5-0,7 m (im bliżej przykosy) Uciąg wody średni. Taka niepozorna miejscówka a obdarzyła wieloma ładnymi boleniami – mało kto dałby za nią złamany grosz – zabrałem nawet raz kolegę i pytam – co powiesz o tej miejscówce? Spodziewałbyś się tu bolenia? Odpowiedź brzmiała – NIE. Daje to do myślenia, że jest wiele miejscówek gdzie możemy się spodziewać bolenia – wystarczy tylko uważnie obserwować wodę, w co ciekawszych miejscach się zatrzymać i sprawdzić. Odkrycie czegoś nowego, wypracowanie rybnej miejscówki jest czymś pięknym i dodaje otuchy i sił do dalszego poszukiwania.


    Powyżej przedstawiłem swoje miejscówki, w których łowię bolenie. Pewnie ktoś powie, że nic nowego – tu się zgodzę, ponieważ większość wędkarzy tu właśnie łowi ryby, również bolenie, z tą różnicą, co wielokrotnie miało miejsce, że jedni łowili a inni nie lub łowili sztuki max do 60 - 65 cm a inni powyżej 70 cm. Wielkość łowionych ryb przez różnych wędkarzy daje do myślenia i zadawania sobie pytania – dlaczego tak jest? Dlaczego jeden łowi duże a drugi małe bolenie, mimo że łowią w tym samym rejonie czy miejscu? W czym tkwi tajemnica? Przynęta? Nie sądzę aby odegrała znaczącą rolę – ważne jest również to, aby wiedzieć gdzie ją podać, jak poprowadzić itp. Miejscówka pokazuje swój kapitał, wiadomo że są sztuki małe, średnie i naprawdę duże. Sam wiele razy obserwowałem takie sytuacje. Próbowałem odpowiedzieć na takie pytania. Nie bardzo mi to wychodziło, dopóki na właściwy tor, z właściwymi odpowiedziami nie skierował mnie Robert. Wtedy otworzyłem oczy szerzej, zacząłem naprawdę myśleć. Tu należy się ukłon w stronę poznania zwyczajów boleni – teraz wiem że nigdy nie poznam ich zwyczajów na tyle dobrze, aby móc się dostosować i skutecznie łowić. Bolenie są rybami sprytnymi, szybko się uczącymi, dość szybko reagującymi na czynniki zewnętrzne. Są po prostu rybami nieobliczalnymi, każdorazowo nas zaskakują i tu należy się im ogromny szacunek. Nieobliczalność boleni zmusza nas do ciągłego zmieniania taktyki, do ciągłego myślenia – ja to powoli dostrzegam i w miarę pozytywnie reaguję, stąd wyniki ciągle się poprawiają.






    TECHNIKA PROWADZENIA

    Powyższe miejsca obławiam inaczej jak dotychczas. Wcześniej łowiłem tylko i wyłącznie woblerami. Oczywiście, że schodzę głębiej, ale i inaczej prowadzę przynętę, rzucam w inne miejsca jak dotychczas i staram się sprowadzić przynętę w potencjalne miejsce stacjonowania grubego, przyklejonego do dna bolenia, wykonując wiele różnych „akrobacji” wędziskiem i kołowrotkiem, które mają na celu pobudzenie do ataku dennego bolenia - w tym przypadku ukleję RH. Jej wielkość i ciężar dostosowuję do głębokości i uciągu wody. Przeważnie są to RH10 i RH12 z racji wielkości i ciężaru łatwiej je sprowadzić w pobliże dna. Miejscówki może te same co kiedyś, jednak obławiam je z różnych stron, wiele z nich opuszczam, mimo że mają znamiona boleniowych miejsc. Mając znakomitą przynętę jaką są ukleje RH nie można się jednak łudzić że przynęta będzie za nas łowiła sama. Ryby są naszymi przeciwnikami i trzeba je najpierw znaleźć a dopiero potem skusić do brania. Ukleje RH mają w sobie coś, co prowokuje bolenie czy inne ryby do ataku – wręcz idealne podobieństwo do naturalnego pokarmu większości drapieżników. Pozostaje jeszcze kwestia doboru miejsc, w które taką przynętę jak uklejka RH należy wrzucić i odpowiednio ją poprowadzić.


    W łowieniu boleni z dna, szczególnie na ukleje RH z biegiem czasu, na własnej skórze przekonałem się jak ważną rolę odgrywa ustawienie hamulca kołowrotka. Dość często traciłem dużą rybę z przynętą w pysku przez złe ustawienie hamulca, czyli dokręcenie zbyt mocno. Podczas łowienia na ukleje RH wiele razy zdarzało mi się że brania następowały na tzw. „krótkim dyszlu”, tuż pod nogami, w ostatniej fazie – podczas podciągania uklei z dna ku powierzchni. Uderzenia były tak mocne, że prawie wyrywały wędkę z ręki, rwały mocną plecionkę lub pękały groty kotwiczek, nawet tych najlepszych. Aby temu zaradzić, ustawiałem hamulec kołowrotka na tyle luźno, aby napierający nurt nie wysuwał zbyt łatwo linki ze szpuli kołowrotka podczas ściągania uklejki. Po braniu pozwala to na luźne wysunięcie linki przez uciekającą rybę i należy jej na to pozwolić Jeśli ten etap mam za sobą, dalej postępuję już w miarę spokojnie, kontrolując zrywy ryby samym wędziskiem a w razie potrzeby zatrzymania uciekającej ryby, szpulę dociskam palcem, po czym stopniowo dokręcam hamulec i spokojnie holuję rybę.


    Jak wspomniałem na początku, chcąc łowić naprawdę duże bolenie, musiałem zmienić dotychczasowe miejscówki a raczej szukać tu ryb w miejscach innych jak dotychczas. Częściowo poznałem zwyczaje boleni, wiem że te największe trzymają się z boku, czyli w miejscach szybkiego nurtu przechodzącego w wolniaki. W takich miejscach prawie w ogóle nie widziałem żerujących boleni, choć z upływem czasu przekonałem się że bolenie tam są. Dużych boleni szukałem przede wszystkim w głębokich dołach łagodnie się wypłycających – są to okolice warkoczy na ostrogach, okolice zatopionych grobli na opaskach, najgłębsze miejsca w okolicy przykosy, wszelakie przeszkody zatopione na burtach czy rafach, gdzie drobnica miała możliwość się chronić przed nurtem. Takie miejsca przyciągały bolenie.
    Wskazana była ostrożność i ciche zachowanie się na łowisku – przede wszystkim na ostrogach – nigdy nie wchodziłem od razu na szczyt. Łowienie na ostrogach zaczynam zawsze od obłowienia szczytów. Dotyczy to wszystkich potencjalnych miejsc, w których mogłem się spodziewać dużego bolenia – zawsze trzymałem dystans i tu wskazane były dalekie rzuty. Jakiś czas temu przynętę zarzucałem w miejsce ataku bolenia. Teraz już wiem że to błąd. Rzucam daleko powyżej miejsca ataku bądź takiego, w którym spodziewam się bolenia i staram się sprowadzić ukleję w ten rejon Nie było i nie jest to łatwe, ale możliwe do opanowania. Podczas sprowadzania przynęty w rejon ataku bądź stacjonowania bolenia robiłem to powoli, starając się przynętą wiernie naśladować naturalne rybki. Wiele razy przekonałem się że ma to znaczenie – zbyt szybkie wynurzenie się uklei, czy przejechanie po miejscu w którym spodziewałem się bolenia, skutkowało sianiem popłochu wśród drobnicy która w panice uciekała we wszystkie strony a to przełożyło się na zanik żerowania boleni czy w ogóle ich spłoszenie bo były to nienaturalne zachowania wynurzającej się uklejki. A że chodzi tu o łowienie boleni z dna, bo do takiego łowienia są stworzone ukleje RH, tu również musiałem zachować pewien dystans, mimo że nie wiedziałem czy bolenie w danym miejscu są czy ich nie ma. Należało to sprawdzić. A aby móc naprawdę sprawdzić czy bolenie są, cisza i spokój jak najbardziej były wskazane.


    Łowiąc na ukleje RH postępowałem prawie zawsze wg tego samego schematu – rzucałem dużo powyżej potencjalnego stanowiska bolenia i zawsze starałem się sprowadzić uklejkę w dane miejsce Aby to się udawało, dobierałem odpowiednie miejsce do oddania rzutu, na tyle wygodne aby móc samym wędziskiem na napiętej lince sprowadzić ukleję w konkretny punkt, oraz co ważne, aby z obranego miejsca móc dorzucić dużo powyżej stanowiska ryby – tu sprzymierzeńca miałem w nurcie, który pomagał w naprowadzeniu. Takie łowienie wymagało pełnego skupienia i korygujących ruchów wędziskiem bądź kołowrotkiem. Nie zawsze były to idealne naprowadzenia – za szybkie lub za wolne co powodowało, tak mi się zdaje, płoszenie bolenia bo nie było żadnej reakcji. Niekoniecznie tak mogło być – mogło tam nie być bolenia wcale, lub nie był skłonny do ataku. Jeśli zachowałem wszelkie środki ostrożności, mogłem być niemal pewien że bolenie są, tylko nie mają apetytu bądź coś innego wpływa na ich brak zainteresowania przynętą - co wiele razy się sprawdzało, ponieważ z jednej miejscówki prawie na każdym wypadzie miałem rybę i mogłem to wszystko analizować – dni rybne i dni zerowe co było ich przyczyną, analizowałem momenty podczas których następowało branie, czyli podczas jakiego tempa i głębokości prowadzenia uklejki itp.


    Ukleje prowadzę w ten sposób – zawsze tam gdzie jest najsilniejszy uciąg, po oddaniu rzutu zamykam kabłąk kołowrotka i pozwalam aby nurt rzeki znosił ukleję na napiętej lince – rzuty muszą być zawsze powyżej potencjalnego stanowiska ryby! Dlaczego na napiętej lince? Otóż zdarzały mi się brania boleni przed wpłynięciem uklejki w odmęt warkocza, na opadzie – duże bolenie startują do zdobyczy z dna. Pozwalam uklejce przepłynąć cały warkocz, czyli pas sporego uciągu wody – podczas takiego spływu szczytówką wędziska co jakiś czas lekko podszarpuję, robię to po to, aby sprowokować przyklejone do dna ryby – tu nie operuję kołowrotkiem w ogóle, chyba że muszę wybrać powstały luz. Po wyjściu uklejki z warkocza na spokojniejszą wodę, zaczynam powoli kręcić kołowrotkiem co jakiś czas zatrzymując ściąganie uklejki (na bardzo krótko) po czym lekko, ale dość energicznie podrywam czyli staram się wprawić uklejkę w takie zachowanie, jakby przestraszyła się na widok bolenia czy innego drapieżnika i zaczęła uciekać Im bliżej brzegu znajduje się uklejka, tym wyżej unoszę wędzisko i lekko przyśpieszam ściąganie przynęty – musi być na tyle naturalne, aby nie płoszyło przybrzeżnej drobnicy – takie nagłe oderwanie się uklei od dna i ucieczka ku powierzchni działa prowokująco na bolenie, które decydują się na ostateczny atak – dzieje się to prawie pod nogami, czyli tzw. „krótki dyszel”.


    Taki sposób prowadzenia sprawdza się na wszystkich miejscówkach – ważne aby były głębokie no i siedziały w nich ryby. Już teraz śmiało powiem że jest to najskuteczniejszy sposób łowienia tych największych boleni, które resztę swojego życia spędzają przy dnie. Takie łowienie wymaga skupienia i uwagi – brania miałem w każdym etapie prowadzenia – chwilę po wpadnięciu do wody, przed warkoczem, w warkoczu, podczas wypływania czy podczas wyjmowania uklejki z wody. Tak samo działo się w każdej z opisanych miejscówek. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, aby taką ukleję wprowadzić w rejon przebywania bolenia – dodatkowo urozmaicając jej prowadzenie można sprowokować do brania nawet największego, najsprytniejszego bolenia. Były to brania mocne, po których cała ukleja była w pysku bolenia, czasami głęboko połknięta. Zdarzały się również brania lekko odczuwalne, jakby puknięcia dlatego też dość energicznie zacinam wszystkie nienaturalne zaburzenia w pracy uklejek. Jej praca jest znakomicie wyczuwalna na kiju więc łatwo odróżnić naturalną pracę uklejki od brania, nawet bardzo lekkiego. Wielokrotnie zdarzały się odprowadzenia uklejki przez bolenie aż pod sam brzeg – nie było już miejsca aby przyśpieszyć i sprowokować bolenia do brania.
    Na niektórych miejscówkach, takich jak ostatnio odkryta również z powodzeniem łowię bolenie na ukleje RH, mimo braku charakterystycznych cech miejscówki boleniowej – tu rzucam w poprzek lekkiego nurtu i pozwalam uklejce na spływanie z nurtem, co jakiś czas wykonując prowokacyjne ruchy szczytówką. Na rafie również staram się prowadzić ukleję kombinacyjnie – czyli sprowadzam ją w rejon zatopionych głazów i innych przeszkód i w ich okolicy wprowadzam ukleję w taki stan, jakby przestraszona na widok drapieżnika uciekała.


    Opisane wyżej sposoby prowadzenia uklejki doskonale sprawdziły się na takich rzekach jak Wisła czy Odra. Nie miałem okazji przetestować uklejek nad Wartą, Bugiem czy Narwią. Myślę że również okażą się skuteczną przynętą na tamtejsze bolenie. Nad Wartą miałem okazję łowić kilkanaście razy i prawie w każdym miejscu występują potencjalne miejscówki boleniowe – są burty, opaski, ostrogi czy rafki. Gorzej natomiast ma się sprawa z rzekami takimi jak Narew czy Bug – na pewno są na nich wszystkie wymienione wyżej typy miejscówek, jednak ja, choć miałem okazję połowić na tych rzekach to spotykałem się z innym typem brzegu – przede wszystkim bez ostróg czy innych charakterystycznych dla bolenia miejscówek. Tu przyda się umiejętność czytania wody i w ten sposób można znaleźć wiele potencjalnych miejscówek gdzie można się spodziewać boleni – jedno jest pewne – muszą to być miejsca głębokie, graniczące z płyciznami o sporym uciągu wody Burty czy przykosy na pewno łatwiej się znajdzie a to już klucz do sukcesu.




    PODSUMOWANIE

    Podsumowując, przypomnę najważniejszy fakt – choć obecnie bolenie łowię z dużą łatwością w porównaniu do kilku lat wstecz, to jednak moje doświadczenie w tym zakresie jest jeszcze zbyt małe abym mógł w pełni wykorzystać swoją wiedzę i poprzeć je dość słusznymi argumentami. Na pewno jest wiele niedopracowanych szczegółów jeśli chodzi o łowienie boleni z dna, nawet tu, w tym artykule. Mam tego świadomość. Aby nie wpaść w rutynę i poprzestać na tym co wiem, na tym czego się nauczyłem uświadamiam sobie że jeszcze daleka droga do pełniejszej wiedzy na temat systematycznego łowienia boleni w prawie każdych warunkach, na każdych rzekach. Tu końca nie ma i nigdy nie będzie bo jak wspomniałem na początku, bolenie są rybami nieprzewidywalnymi i aby poznać ich zwyczaje, trzeba się wpatrzyć głęboko w ich dusze. Oczywiste jest dla mnie to, że nie poprzestanę na dotychczasowych doświadczeniach i sukcesach. Zamierzam w kolejnych sezonach swoją fascynację boleniem pogłębiać, szukać coraz to nowszych miejscówek, sposobów prowokowania bo wiara w ukleję RH u mnie jest tak mocna i ugrutowana, że nie wyobrażam sobie poszukiwania tych wielkich boleni bez tej przynęty w pudełku. Jest to naprawdę znakomita przynęta na bolenia oraz inne ryby drapieżne.


    Dla mnie osobiście ukleje RH są przynętą fenomenalną, dającą szanse na największe bolenie. Zdania nie zmienię. Nie złowiłem większego jak 80 cm, jednak takie na kiju miałem, właśnie na ukleje. Drzemią w nich duże możliwości. Są inni co łowią duże bolenie, fakt i z tym się z zgodzę. Pozostaje szczera kwestia przynęt, na które te największe sztuki padają. Mało kto podaje taką informację szczerze, bez ściemniania.. A jest to bardzo istotny czynnik. Wystarczy dla przykładu śledzić Parady Rekordów w prasie wędkarskiej, dotyczącej rekordowych boleni – większość jest łowiona przypadkowo. Śmiem tak stwierdzić. Łowione są podczas polowania na sandacze, sumy, czy szczupaki – przynęty to wszelakie gumy, wahadła, głęboko schodzące woblery. Jest oczywiście wiele opisów szczęśliwych łowców co twierdzą „takiej sztuki to jeszcze nigdy w życiu nie miałem” czy „to mój największy dotychczas boleń” czy nawet „ mój pierwszy boleń” itp. Gdyby ci łowcy zrozumieli jak doszło do takiego połowu, na pewno szukaliby sposobu na takie ryby. Po prostu większość traktuje to jako szczęśliwy traf. Podobną sytuację miałem ze 3 lata temu kiedy to w taki właśnie sposób złowiłem pierwszego bolenia o długości 73 cm na kopyto z główką 15 g a potem już same średniaki Dlaczego? Po prostu nie rozumiałem jak do tego doszło – na jakiej głębokości, na jaką przynętę i jak prowadzoną. Po co to tu piszę? Otóż wierzę że szansa na największe sztuki jest właśnie w takim łowieniu, czyli zejściu głębiej. Ukleje RH są wręcz idealną przynętą do takiego łowienia – doskonale się trzymają pobliża dna, są kopią naturalnego pokarmu boleni, można je prowadzić na różne sposoby no i prawie w 100 % wiernie imitują płynące w nurcie uklejki. Czegoś lepszego dotąd nie wynaleziono. Nie będę się spierał o inne przynęty – owszem jest wiele innych skutecznych na denne bolenie. Nie podważam wyników innych osób łowiących duże bolenie – jeśli nie wiem na co łowią, mogę się domyślić tylko jednego – że głębiej, choć niekoniecznie – na duże bolenie można zapolować również na niepozornie płytkiej wodzie – ale tylko w określonych porach roku i miejscach, przez określony czas. Nie ma tu regularności.


    Oczywiście że można grube bolenie kusić na woblery, gumy czy wahadła – jednak zauważyłem tu pewną przewagę uklejek RH nad innymi przynętami – zbyt silny nurt wynosi je szybko ku powierzchni, nie da się ich długo utrzymać przy dnie podczas całego toru prowadzenia, chyba że zastosujemy rozmaite dopalacze. Ukleje RH mają tę zaletę że dają się prowadzić przy dnie przez cały cykl – od zarzucenia do wyjęcia z wody. W tekście nie wspomniałem o swoich eksperymentach, więc napiszę teraz – zawsze łowienie zaczynałem od woblerów, bezsterów, rozmaitych gum, cykad itp. – oczywiście rapki siadały, jednak małe. Były i takie sytuacje kiedy nie reagowały na wszystko co podałem – zdawało się że miejscówka pusta, w ruch poszły ukleje RH i przeważnie w 1 lub 3 rzucie boleń siadał – początkowo mnie to dziwiło ale z biegiem czasu zrozumiałem o co chodzi. Dlatego uklejki mają tę zaletę że nie przepływają wysoko nad głowami boleni przyklejonych do dna. Przy woblerach i innych przynętach jest niezwykle trudne utrzymanie przynęty w szybkim nurcie, przy ściąganiu w poprzek. Ponadto uklejki RH przez miejscówkę przepływają wolniej od woblerów i innych przynęt z racji ich ciężaru i sposobu pracy. Teraz schodzę głębiej i są wyniki, właśnie na uklejkę. Nie ma tu przecież przypadku. Są to moje odczucia w tej kwestii. Przynęta to znakomita, jednak nie każdemu może przypaść do gustu – wymaga naprawdę cierpliwości i właściwego podejścia.


    Oczywiście uklejki są przynętami jak inne. Gdzieniegdzie pisze się o fenomenie Hermesa czy Thrilla czy innych przynęt - ja nimi dobrze łowić nie umiem, mało mi ryb dają. Nie ma co szukać przyczyn w przynęcie bo przynęta sama za nas łowić nie będzie. Przyczyn i błędów należy zacząć szukać od siebie - gdzie popełniamy błąd, gdzie ryb daną przynętą szukamy. Jeśli się nie ma wyników na daną przynętę, mimo wielu prób czy starań najtrafniejsza odpowiedź tu będzie taka - nie umiem na taką przynętę łowić.


    Dzieląc się z innymi swoimi doświadczeniami opisanymi w tutejszym artykule przypomnę że nie jest to złoty przepis na każdego bolenia. Mam jednak taką nadzieję że opisane tu moje doświadczenia i spostrzeżenia pomogą wielu wędkarzom którzy również jak ja uganiają się za piękną rybą jaką jest boleń. Wiedza teoretyczna jest jakby źródłem pewnych informacji, które mogą pomóc w osiągnięciu zamierzonego celu czy przełamaniu pewnych barier. Każdy z nas inaczej trawi zawartość doświadczeń pisanych. Dla zrozumienia istoty tego rozumowania, przytoczę tu starą jak świat maksymę…JAK SOBIE POŚCIELISZ, TAK SIĘ WYŚPISZ – doskonale ona obrazuje całość sytuacji.


    I jeszcze jedno – nie umiem powiedzieć na ile te wszystkie rady zdadzą egzamin podczas łowienia z łodzi. Moje doświadczenia opierają się o łowienie z brzegu. Z łodzi nigdy jeszcze nie łowiłem, więc nie wiem na ile będą przydatne, choć myślę że wiele cennych wskazówek będzie przydatnych podczas łowienia ze środka pływającego. Mogę się mylić, ale takie łowienie dopiero przede mną i mam nadzieję że kiedyś o tym napiszę.


    Życzę wszystkim posiadaczom uklejek RH „wstrzelenia” się w przynętę i wielu, wielu sukcesów nad wodą oraz połamania kijów (ale nie na kolanie)


    Chciałbym tu również podziękować koledze Robertowi Hamerowi za wszelką wiedzę, rady którymi służył mi przez cały sezon, za cudowną przynętę, jaką są ukleje i dzięki którym przełamałem się na inny wymiar łowienia boleni – dennych boleni. Robert, wielkie dzięki.



    Paweł pirania74 Jasiński, 2009

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum

  • Witaj Ray! Powiedz nam jak długo łowisz ryby i kto nauczył cię wędkowania?

    O kurczę! Chyba długo.


    No cóż…Pamiętam jak łowiłem okonie i bassy w stawach i na mokradłach kiedy miałem jakieś dziesięć lat, więc łowię już od czterdziestu. Mój ojciec nie wędkował, więc w zasadzie nauczyłem się od ludzi których spotykałem w lokalnym sklepie z przynętami. Kolesie w sklepie pokazywali mi jak wiązać przynęty i zdawało się, że interesują ich moje opowieści. Mniej więcej w tym samym czasie zacząłem łowić w morzu. Razem z braćmi często łapaliśmy małe dorady i flądry z publicznych pirsów i plaż. Wtedy łowiłem na robaka, dopóki mój wujek nie podarował mi mojej pierwszej przynęty - to był powierzchniowiec. Używałem go do łowienia pasiastych sea bassów dopóki go nie urwałem. Dużo czasu zajęło mi uzbieranie na następnego. Przez lata starałem się uczyć od każdego z kim łowiłem. Nawet teraz kiedy mogę się już uważać za doświadczonego wędkarza, staram się być pokorny i uważny kiedy łowię z przewodnikiem czy nowymi znajomymi. Każdy z kim łowimy może nas czegoś nauczyć kiedy już przejdziemy do porządku dziennego nad naszymi osiągnięciami. Poprzez obserwowanie i zadawanie pytań naszym wędkarskim druhom możemy doświadczyć nowego wglądu w sprawę. Czasami nie mam okazji się odwzajemnić i podzielić moją wiedzą, kiedy trafiam na osoby chcące jedynie zrobić wrażenie własnymi opowieściami, chociaż staram się unikać gaduł i gawędziarzy. Zazwyczaj jednak udaje mi się nauczyś wielu cennych technik od przyjaciół, obcych i przewodników odkładając na bok własne ego i pozwalając innym dzielić się ich wiedzą. Jak zwykła mawiać moja babcia, im mniej mówisz i przyciągasz na siebie uwagę, tym więcej się uczysz. Większość łudzi naprawdę się otworzy, kiedy dasz im szansę.



    Bluefish



    Wiem, że twoją ulobioną metodą jest morski fly fishing. Stosujesz inne techniki?

    Uwielbiam używać powierzchniowców, tak zwanych popperów, ponieważ atak ryby jest wtedy bardzo agresywny i świetnie widoczny, ale używam również 30-60 gramowych metalowych sardynek i jigów (zarówno gum, jak i much). Sporadycznie naturalną przynętę – zazwyczaj na małą krewetkę na haku nr 6 z 10 gramowym ciężarkiem (sliding egg sinker). Niezależnie od techniki łowienia usuwam kotwiczki z moich przynęt I zastępuję je pojedynczymi hakami. Często usuwam również zadziory. Z pewnością traci się przez to wiele brań, ale pozwala to na wypuszczenie jak najmniej poranionej ryby. Często łapiemy 8-12 kilo bluefisha łowiąc powierzchniowo tutaj w Omanie. To niesamowita ryba, która atakuje różnorodne przynęty powierzchniowe. Już zaczepione wyskakują w powietrze, albo uderzają o grzbiety fal. Na pojedynczych hakach taka walka kończy się zazwyczaj utratą ryby, ale wcale mnie to nie martwi, bo najciekawszy jest atak i zmaganie z rybą. Niezależnie od techniki czy sprzętu, który się stosuje, ważne jest by używać mocnego wędziska z bardzo czułą i szybką szczytówką. Miękkie szczytówki pozwalają na dalekie rzuty, ale również powodują, że ryba głeboko się zaczepia co znacznie częściej prowadzi do jej śmierci, nawet jeśli uda jej się uwolnić. Łowiac na naturalne czy też przynęty castingowe, kije fast action z wyższej półki pozwalają poczuć branie czy też uderzenie ryby dużo szybciej, a co za tym idzie, większe są szanse na zaczepienie ryby o pysk. Pozwoli to również na wyjęcie większej ilości ryb, jako że pysk będzie zaczepiony pewniej.



    Bull dorado na muchę

    Poznaliśmy się w Omanie. W jakich innych krajach łowiłeś ryby?

    Łowiłem w Nowej Zelandii, Australii, Indonezji, na Filipinach, w Kanadzie, na Alasce, w Chile, Wenezueli, Belize, Meksyku, Nikaragui, na Wyspach Cooka, Kiribati i w Tajlandii. Moim ulubionym miejscem na ryby jest Cape York w Australii. Nigdy nie doświadczyłem takiej różnorodności i ilości ryb. Tego samego dnia złowiłem long tail i big eyed tuna, diamond trevally, brassy trevally, GT, Golden trevally, tea leaf trevally, barramundi, tarpon, queenfish, threadfin salmon i triple-tail. To słonowodny raj dla muszkarzy. Uwielbiam wędkarskie podróże, ale nie ma to jak łowienie we “własnych” wodach i wnikliwe poznanie okolicy. Tutaj w Omanie mam poczucie własności I odpowiedzialności za wiele plaż, na których łowię i lubię dzielić się nimi z tymi, o których wiem, że docenią je tak jak ja.



    Cam w Ras Dam

    Duża barrakuda w Meksyku

    Wiem, że bardzo często łowisz z kajaka. Jednak łowienie na morzu i skałach może być niebezpieczne. Opowiedz nam o jakieś szczególnej sytuacji.

    Łowienie z kajaka może dawać ogromną satysfakcję, ale jednocześnie być bardzo niebezpieczne, jeśli nie wiesz co robisz albo nie zwracasz wystarczającej uwagi na to co dzieje się wokół ciebie, a szczególnie na pogodę. Zazwyczaj łowię w pobliżu skał lub skalnych wysp. Z kajaka nie ma się żadnej dźwigni, więc duża ryba z łatwością może wyciągnąć wędkarza na niebezpieczne wody lub skały. Wielokrotnie musiałem trzymać wędkę w zębach, żebym był w stanie wywyiosłować się z opałów, jednocześnie mając zapiętą rybę! Pewnego razu zaczepiony duży bream zanurkował głęboko tuż przy kajaku, więc żeby nie złamać wędki, musiałem się pochylić i włożyć kija do wody. Ten manewr doprowadził do przewrócenia się kajaka. Prąd wtedy był bardzo silny, więc musiałem błyskawicznie zebrać sprzęt i odwrócić kajak, zanim wszystko nie utonęło. Przez cały ten czas trzymałem w ręku wędkę z zaczepioną rybą. Wyszedłem na ląd I uwolniłem rybę zanim ponownie wdrapałem się do kajaka, ale straciłem aparat fotograficzny! Nadal jednak sądzę, że nie ma to jak łowienie z kajaka – jest się w centrum wydarzeń, tuż obok ryb, ptaków, waleni i delfinów, oko w oko i na dodatek w ich żywiole.




    Golden Trevally

    Jaki jest twój ulubiony gatunek ryby? Ewentualnie szczególnie trudny do złowienia?

    Gdybym umierał i zostałby mi jeden dzień na ryby, wybrałbym się na bonefishe. Jednak moim ulubionym gatunkiem w chwili obecnej jest permit – duży gatunek pompano, który jest niezwykle płochliwy i trudny do złowienia. Często żeruje na płytkich, przezroczystych wodach w poszukiwaniu małych krabów i ślimaków. Ma bardzo duże oczy i cztery pary nozdrzy, są więc niezwykle czujne, co jest koniecznością, zważywszy na to, iż żerują w przejrzystych i płytkich wodach. Wielu moich przyjaciół usiłowało złowić permit na muchę przez ostatnią dekadę, albo i dłużej. Po raz pierwszy wybrałem się na permit piętnaście lat temu na Belize, ale potem odkryłem je tu w Omanie. Udało mi się złowić dwa permit na Belize, ale złapanie mojego pierwszego permit na muchę w Omanie zajęło mi cztery lata. Teraz udaje mi się złowić ze dwa w każdym sezonie. Użycie długiego, lekkiego wędziska (do pięciu metrów) i małej przynęty w kształcie kraba stanowi klucz do sukcesu. Mój najlepszy wynik jak dotąd to trzy w ciągu jednego dnia – zazwyczaj wynik jaki osiągam w ciągu całego roku!




    Moja córka Solita z permitem

    Ryba życia? Pamiętasz jak to było?


    Mam dobrą pamięć do ryb, chyba nawet zbyt dobrą. Może był to 35-kilowy tarpon na 10 funtową wędke? Albo czternaście złowionych na muchę long tail tuńczyków w ciągu jednego dnia? A może dziesięciokilowy łosoś w Chile? A może mój największy bonefish? Jednak ważniejsze niż same ryby są wspomnienia krajobrazów i ludzi.




    Ray walczy z rybą na kajaku

    Jaki jest twój stosunek do sprzętu wędkarskiego? Masz jakieś ulubione marki?


    Nie przywiązuję wagi do marek i sprzętu, choć uważam, że G Loomis robi świetne wędziska – wspaniale łączą wytrzymałość z wrażliwością. W czasach kiedy zaczynałem łowić na muchę w słonej wodzie nie było zbyt wielkiego wyboru i wszystko było bardzo drogie. Dziś można dostać dobry sprzęt za rozsądną cenę. Większość markowych muchówek jest zdecydowanie zbyt droga i szczerze mówiąc, nieadekwatna do umiejętności większości wędkarzy – widziałem wielu kolesi z drogimi wędkami Sage`a, którzy zupełnie nie potrafili rzucać. Nie twierdzę, że ja jestem wielkim znawcą, ale potrafię podrzucić muchę rybie (na odległość do 20 metrów) bardzo szybko. Nie zawsze ładnie, ale skutecznie. Osobiście nie uważam, że rzucam wystarczająco dobrze by zasłużyć na drogą muchówkę, ale uwielbiam swój wysokiej jakości dziewiąciostopowy spinning, najlepszy jaki mogłem znaleźć!




    Shari

    Wiem, że brałeś udział w zawodach wędkarskich morskiego fly fishingu. Powiedz nam coś o tych imprezach i miejscach w jakich się zazwyczaj odbywają.



    Wielki bream na muchę

    Brałem udział w kilku zawodach, choć w zasadzie za nimi nie przepadam I nie uważam, że łowienie powinno być sportem, w którym się rywalizuje. Nie podoba mi się również łowienie bardzo dużych ryb na cienkie linki tylko po to, by pobić rekord IGFA. Cienkie linki często oznaczają długie zmagania z rybą, co zazwyczaj kończy się jej śmiercią. Nie lubię bicia rekordów I całej idei rywalizacji, ponieważ jest ona sprzeczna z moją motywacją do łowienia, chodzi przecież o to, żeby zwolnić i stać się częścią świata przyrody. Wędkarze, którzy pragną bić rekordy często mają bardzo ograniczoną wizję tego sportu, w ostateczności nikogo to bowiem nie obchodzi. Ważne są wspomnienia miejsc, w których się łowiło oraz towarzystwo osób, które z nami były.




    Yellowfin tuna

    Masz jakieś specjalne metody namierzania dobrych miejscówek? Poszukiwanie miejsc na setkach kilometrów plaż nie jest proste.


    Pomijając sprzęt, odkryłem, że łowienie to ciągła zagadka. Nieustannie wymaga myślenia, przewidywania sytuacji, szczególnie w słonej wodzie, gdzie wszystko się zmienia - przypływy, prądy morskie, temperatury, wiatry, przejrzystość wody, etc. Należy obserwować ptaki, być w stanie rozpoznawać fale oraz rozumieć ruch drobnicy. Czynnik, który często jest ignorowany podczas łowienia, to struktura czy też krajobraz pod wodą. Kształt plaży I okoliczny krajobraz może nam wiele powiedzieć o tym co znajduje się pod powerzchnią fal. Plaże są strefami przejściowymi, wiecznie zmieniającym się krajobrazem. To gdzie fale się załamują, bądź nie załamują dostarcza wielu cennych informacji o głębokości i strukturze. Baseny i zatoczki przemieszczają się i nieustannie zmieniają. Wiedza gdzie te baseny są jest ważna, ponieważ tam będą gromadzić się małe rybki. Jest tak wiele czynników, nieustannie się zmieniających, że jeśli nie jesteś uważnym obserwatorem, to przegapisz te subtelne znaki mówiące ci gdzie łowić lub jakiej przynęty użyć. Oto przykład. Pewnego popołudnia wiosłowałem wzdłuż dużych skał koło wyspy. Fala tego dnia była duża i był przypływ. Te skały zazwyczaj są zamieszkane przez różnorodne kraby i małe rybki, które nazywamy mudskippers – pełzają po skałach przy pomocy płetw. Na jednej szczególnie dużej fail zauważyłem sześć czy siedem dużych wystających ogonów. Wyglądało jakby stado permitów wykorzystywało falę, by wskoczyć na skały, gdzie szybko mogłyby pochwycić mudskipper lub kraba. Ponieważ poświęciłem czas na obserwację, mogłem podpłynąć wystarczająco blisko i zgrać mój rzut z falą tak, aby zaczepić jedną z tych ryb. To było naprawdę niesamowite, bo nigdy nie słyszałem, żeby udało się złowić permita w taki sposób. Chodzi mi o to, że wędkarze naprawdę są w stanie poprawić swe umiejętności poprzez obserwację tego, co dzieje się dookoła. Bardzo często niedoświadczeni wędkarze pędzą do rzeki czy na plażę, by jak najszybciej wykonać pierwszy rzut. Zauważyłem, że gdy pierwsze 20-30 minut poświęcę na obserwację, złowię o wiele więcej.




    Kingfish

    Wiem, że stosujesz w praktyce zasadę C&R. Powiedz nam jaka jest świadomość C&R na świecie?


    W Stanach Zjednoczonych wędkarze są świadomi i może w Europie, ale nie tu na Bliskim Wschodzie, ani w Afryce czy w Azji, czy też krajach rozwijających się. Ludzie zabijają ryby z różnych powodów – aby uzasadnić swoje wysiłki czy poniesione koszty, aby sprzedać dla zysku, udowodnić swoją waleczność, zaspokoić prymitywny instynkt łowczy, zrobić zapasy, albo po prostu dlatego że zawsze tak robili. Znam ludzi, którzy zabijają ryby, choć ich nie jedzą. Nie stanowi dla mnie problemu zjedzenie złowionej ryby czy też zawiezienie jej mojej rodzinie, ale nie trzymam stosów ryb w zamrażalniku i często wolę kupić rybę od mijscowego rybaka. Tu w Omanie miejscowi często myślą, że postradałem rozum, kiedy widzą jak uwalniam dużą rybę. Zdarzało się nawet, że i expaci sugerowali, żebym zabrał rybę dla siebie, albo im ją oddał. Choć udało mi się wpłynąc na niektórych, aby postępowali podobnie. Wielu ludzi, z którymi łowię uwalnia ryby, choć na przykład mój Omański przyjaciel, Kamal, często nasłucha się od swojej żony i od gosposi, że znowu nic nie przywiózł, szczególnie kiedy zobaczą jego zdjęcia z wyprawy.




    Wielkie dzięki za rozmowę Ray!


    Wiecej na http://notemapez.blogspot.com/

    Jerzy Wierzbicki
    Wrzesień 2009
    Muscat, Oman


    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum



  • Druga część testu jerkbait.pl to można powiedzieć pewnego rodzaju striptiz w wykonaniu Shaimano Cardiffa 51s DC. Niestety sam multiplikator nie wiedział jak to zrobić - świeżynka, więc postanowiłem mu pomóc i dokonać jego prawie całkowitej eksprolacji rozbierając go na części drobne. Właściwie można by jeszcze bardziej, w drobny mak, że tak się wyrażę ale ... raczej nie wniosłoby to do naszych rozważań niczego nowego i odkrywczego. Niniejszym zapraszam do drugiej części artykułu - W głąb multiplikatora Shimano Cardiff 51s DC.

    Multiplikator przeszedł już pierwsze testy rzutowe. O tym jednak napiszę w trzeciej części artykułu, bo jest o czym pisać, a przede wszystkich jest co pokazywać. Multiplikator tuż przed rozbiórką miał jeszcze plecionkę na szpulce jako pozostałość naszych zlotowych testów muchocastingowych. Na pamiątkę, bo nigdy nie wiadomo co się stanie podczas demontażu, zrobiłem zdjęcie portretowe Shimano Cardiffa i przystąpiłem do demontażu z wypiekami na twarzy.





    Do kompletu Shimano dołączyło "prawie" wszystkie niezbędne klucze i śrubokręty. "Prawie" bo po chwili dowiedziałem się, że nie koniecznie i stanąłem przed nie lada wyzwaniem. Zaczynamy oczywiście już tradycyjnie, bo w innych konstrukcjach DC (mówię o Conquestach) było podobnie. Duża śruba mocująca pokrywę boczną multiplikatora zostaje odkręcona i ... naszym oczom pojawia się ...





    No właśnie. Z jednej strony system I-DC4, z drugiej strony, jeśli ktoś ma ciśnienie by dowiedzieć się więcej np. na temat szpulki wiadro zimnej wody spada na naszą głowę. W niektórych przypadkach może pojawić się bariera nie do przejścia. Po raz pierwszy hamulec rzutowy przykręcono do korpusu za pomocą niewielkich śrubek, które można odkręcić jedynie za pomocą klucza imbusowego - 2mm. Jeśli ktoś posiada takie kluczyki gra dalej, jeśli nie ... musi zapisać stan gry, wcisnąć pausę i biec do najbliższego sklepu z narzędziami by dostać dodatkowe kody do gry - dokładnie kluczyk imbusowy.







    Chwila poszukiwań i na pokładzie znalazł się odpowiedni wytrych, który już za chwilę pomógł mi odpowiedzieć na kolejne pytania.





    Odkręcamy dosłownie trzy śrubki. Jedna krótsza więc zapamiętajcie, w razie podobnej zabawy, gdzie ją wkręcić przy skręcaniu - podpowiedź - górna prawa jest właściwa.





    Naszym oczom ukazały się dwie istotne części składowe Cardiffa. Pierwsza to oczywiście serce multiplikatora czyli szpulka, druga to hamulec I-DC4. Zacznijmy może od haulca. Na pierwszy rzut oka widać zmiany. Cewka zabudowana. Reszta praktycznie bez zmian ... gdyby nie jeden ważny moim zdaniem szczegół, który już od dawna wymagał dopracowania. Mianowicie inżynierowie Shimano schowali czujnik, za pomocą którego mierzy się prędkość obrotową szpulki. Do tej pory wystawał on na zewnątrz hamulca. Dlaczego ważny szczegół? Nie tak dawno, naprawiałem multiplikator Antares DC7, który podczas rzutów nie kontrolował wysuwu linki - słowem, nie działał hamulec rzutowy. Kiedy rozkręciłem kołowrotek okazało się, że jedna z części czujnika jest po prostu urwana. W krótkim wywiadzie z użytkownikiem dowiedziałem się, że podczas rzutu linka weszła pod szpulkę. Użytkownik całkiem nieświadomie, pociągnął za linkę tym samym niszcząc chyba najdroższą część multiplikatora. W Shimano Cardiff problem ten elegancko rozwiązano.



    Między śrubami, mniej więcej w środku odległości - czujnik prędkości obrotowej.

    Łożyska? Shimano twierdzi, że by zminimalizować opory do minimum zastosowali nowe, odmienne w stosunku do Conquesta 51 łożyska. Trudno zweryfikować czy to chwyt marketingowy, czy kolejne udogodnienie. Przy okazji pamiętajmy by od czasu do czasu przesmarować to łożysko oliwką. W tym przypadku nie ma konieczności odkręcania hamulca DC. Wystarczy odkręcić nakrętkę widoczną na czole hamulca i wpuścić dosłownie jedną kroplę oliwki - nadmiar wytrzeć.





    Przyszła kolej na następną niespodziankę, lub jak kto woli rozwiązanie wielkiego konkursu - ile waży szpulka Shimano Cardiffa 51s DC? Najpierw jednak przypatrzmy się jej powabnym kształtom, zagłębieniom, głębokości, czy choćby ... ciekawemu, asymerycznemu ukształtowaniu krawędzi szpuli. W castingu UL szpulka powinna magazynować w zasadzie niewiele linki, by nie zwiększać jej bezwładności. To zadanie zrealizowano wzorowo, ale oczywiście nie odkryto niczego nowego bowiem już Conquest 51ss posiadał unikatową jak na tamte czasy płytką szpulkę. Umożliwia ona zmagazynowanie odpowiedniego zapasu linki, oczywiście, pod warunkiem że będziemy łowić pstrągi, okonie, a nie duże drapieżniki, które mogą wyciągnąć kilka ładnych metrów plecionki czy monofila. Profilowanie natomiast szpulki ma zabezpieczyć wędkarza, przed dostawaniem się linki, co by nie było bardzo cienkiej, pod szpulkę. Dla tych, którzy nie użytkowali poprzedniej wersji multiplikatora cenną będzie wskazówka ile nawinąć linki. Do pierwszego "stopnia" szpulki. Mimo, że więcej zmieści się - nie polecam. Dla przypomnienia pojemność szpulki - 3lb (0.148mm) 125m, 4lb (0.165) 100m, 5lb (0.185) 75m.





    Oś praktycznie standardowa. Na osi umieszono już tradycyjnie część hamulca DC. Tym samym szpulka zyskała na wadze w stosunku do Conquesta 51s i teraz jej masa wynosi ...







    16.3g! Teraz jednak pozostaje pytanie - czy taka masa szpulka zagwarantuje rzucanie małymi, UL przynętami? Czy konstruktorzy Shimano wywiążą się z obietnic wyrytych drukiem w w instrukcji? Zadacie pewnie pytanie - a co napisano? Nie będę Was trzymał kolejny tydzień w napięciu. Inżynierowie Shimano dla każdego programu określili minimalną gramaturę obsługiwanych wabików. I tak odpowiednio dla programu I-L jako dolną granicę określono 5g, dla I-M 2.5g, dla I-A 2g a .... dla I-W 1g! Przychodzi tylko jedna myśl do głowy O ... %$$%$%$%##$! Ale napisać na kartce można wiele. Czy hamulec będzie efektywny przy takich gramaturach okaże się podczas testów.





    Teraz dosłownie kilka ostatnich spojrzeń na korpus multiplikatora. Super precyzyjnie moim zdaniem wycięty z bloku aluminium. I tutaj odpowiedź na kolejne pytanie - czy można w morzu? Tak można. Shimano Cardiff 51s DC przystosowany jest do połowu w morzu. Odporna zarówno jest konstrukcja jak i łożyska, które standardowo już w takich konstrukcjach są klasy A-RB. Przy okazji, bo pewnie wielu z Was zastanawia się jakiej wielkości jest ten multiplikator, rozmiary - wysokość - 42mm, szerokość - 120mm (łącznie z rączkami). Multiplikator po połowach można myć pod strumieniem ciepłej/letniej wody. Otwory w korpusie umożliwiają szybkie shmarowanie multiplikatora - może niezbyt precyzyjne ale ... polecane.









    Powróćmy do drugiej strony multiplikatora. Skoncentrujmy się na rączkach. W pierwszej części testu wspomniałem, że wykonano je z korka. Dla jednych będzie to miły dodatek - są na prawdę bardzo miłe w dotyku. Dla drugich, tych przyzwyczajonych, do odpornych na działanie czynników zewnętrznych, gumowych, będą minusem. Co dla mnie ważne, to fakt, że nie są one wykonane z wsokiej jakości korka. Zauważalne są uzupełnienia dziur szpachlą. Moim zdaniem w multiplikatorach takiej klasy korek powinien być o wiele lepszy.

    Rączki odkręcamy parą kluczyków. Jeden czarny - od czoła rączek, drugi metalowy, dołączony do zestawu przytrzymujący tylną śrubę. Szczerze? Udało się bez tego drugiego. Po dekompozycji na czynniki pierwsze mamy standardowy uchwyt. Oczywiście, wspomnę tylko dla zasady, rączki są łożyskowane - też łożyska A-RB.











    Rozbierajmy go dalej. Standardowo - podkładka - ozdoba, śruba, korbka, sprężyna, podkładki (pamiętajcie o odpowiedniej kolejności). Żadnych nowości. Oczywiście gwiazda hamulca walki posiada klik.













    Odkręcamy nakrętkę docisku szpulki. Również klik. W głębi widać łożysko. Kolejne. W sumie, w multiplikatorze zastosowano 10 łożysk kulkowych typu A-RB, oraz 1 łożysko oporowe.







    Koniec końców dochodzimy do wnętrza multiplikatora. Naszym oczom ukazuje się przekładnia główna oraz hamulec. W konstrukcjach UL, standardowo producenci wyposażają je w delikatne hamulce. W Shimano Cardiffie 51s DC mamy odpowiednio - 24.5/2.5 (N/kg). By zwiększyć jego moc wystarczy zastosować rozwiązanie firm trzecich np. Smoothdrag. Polecam - jest świetne.









    Kiedy jednak wziąłem przekładnię do ręki wyczułem jej niewielką masę. Postanowiłem ją zważyć. Pomiar wykazał 3.9g. Została ona wykonana z aluminium. Shimano opisuje je w instrukcji oraz folderach reklamowanych jako extra wytrzymałe aluminium, które potrafi przenieść nawet duże obciążenia. Zastosowanie tego typu rozwiązania na pewno zmniejsza masę multiplikatora. Wydaje się również, że w przypadku konstrukcji UL jest to całkowicie rozsądne. Przekładnie, pod warunkiem, że precyzyjnie wykonane, a tutaj wątpliwości mieć nie można, w UL nie przenoszą wielkich obciążeń. Jestem przekonany, że wybór inżynierów shimano jest właściwy, jednak czas pokaże jak takie rozwiązanie w rzeczywistości się sprawdzi.





    Samo wnętrze multipliatora już standardowe. Nie dopatrzyłem się tutaj istotnych zmian dlatego postanowiłem na tym zakończyć. Czysto już informacyjnie pomierzyłem jeszcze masę wraz z mechanizmem, wodzikiem i spustem. Masa około 81g.








    Skręcając powrotnie multiplikator postanowiłem przyjrzeć się jeszcze łożyskom. Mimo deklaracji Shimano, że zastosowano inne, efektywniejsze łożyska, nie zauważyłem różnicy z tymi stosowanymi w innych multiplikatorach np. conquest 51ss. Oczywiście jednak o parametrach łożysk świadczy środek, nie zaś oględziny zewnętrzne więc trudno mi jednoznacznie wypowiedzieć się w tej kwestii. No i na koniec. W folderach reklmowych Shimano trąbi na prawo i lewo - zbiór modyfikacji łożyska, lekka, płytka szpulka oraz co najważniejsze bardzo efketywny hamulec I-DC4 to duży krok na przód - to znaczne zwiększenie efektywności w stosunku do Conquest'a. Mogę jednak już dzisiaj powiedzieć ..... jest dobrze.







    Drodzy forumowicze, czytelnicy i tak doszliśmy do końca drugiej części testu nowości rynkowej Shimano Cardiffa 51s DC. Mam nadzieję, że odcinek ten udzielił Wam wielu odpowiedzi na podstawowe pytania - co w środku. Już dzisiaj zapraszam do kolejnej części, już ostatniej. Tym razem o właściwościach rzutowych.



    Remek, 2009

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


  • Idea zlotowa pojawiła się kilka miesięcy temu. Chciałem pokazać kolegom z portalu zarówno. moim zdaniem, najciekawsze wędkowanie jakie południowa Polska może zaprezentować jak i okolicę w chyba najpiękniejszym jej wydaniu – jesiennym. Wreszcie zaczęły się złote liście i zamglone poranki – nieodmienny znak, że plecionki trzeba zamienić na żyłkę, wyciągnąć pudło z łamanymi woblerami i ciepłe kalesonki. Zaczyna się czas najpoważniejszych łowów.


    W dniach poprzedzających zlot z niepokojem obserwowałem pogodę – zbliżające się ocieplenie i wg doniesień zalegające pokłady śniegu w górnym biegu Dunajca wróżyły trudne warunki. Ale co to dla Nas, przy mrozie i powodziowej wodzie najwyżej zamiast „prądu” dolejemy do herbaty benzyny i damy radę :d



    Po drodze na zlot - widok na Zalew Rożnowski.


    Postanowiliśmy z Baronem Flyfishingu (dla niewtajemniczonych Michał, dla niepoznaki zwany Bujo) rozpocząć kilka dni wcześniej, zapewnić sobie head start, posprawdzać co na wodzie i dopiąć ostatnie przygotowania. Niestety zlotowy pech Bujo sprawił, że jak zwykle nie zdążył na samolot i przyfrunął z dniowym opóźnieniem. Ruszyliśmy w czwartek rano, by nad wodą spotkać się z Lady_D, który ostrzył sobie zęby na łowienie w Dunajcu. Po małym objeździe po licencje i oscypki, a także próby dobrania się do skóry lipieniom z Czarnego Dunajca wreszcie przybywamy do Sromowiec i spotykamy się z Lady_D na wspólną przekąskę. Zamieniamy się rolami i to Lady_D pokazuje nam ciekawy odcinek Dunajca w Sromowcach Niżnych, gdzie do zmroku usiłujemy skusić naszymi muchami głowacice.



    Jesień, jesień, jesień. W takich oto warunkach przyszło nam łowić. W zasadzie niekiedy trudno było się skupić na rybach. Warto było na chwilę się zatrzymać i popatrzeć na otaczającą nas przyrodę.








    Niestety ale na wieczór miały inne plany i mimo licznych zapewnień Bujo, że nie mają czego się obawiać i że zostaną filetowane z gracją i wprawą zaraz po tym jak odgryzie im głowy, Głowy pozostały niewzruszone. Z pewnym niepokojem obserwowałem troszkę strzeloną wodę zarówno na Czarnym Dunajcu jak i na odcinku poniżej zapory… ciągle miałem nadzieję ze może jednak zacznie spadać…




    Wszechobecna metoda muchowa.

    Późnym wieczorem dociera nasz mistrz jazdy przełajowej i biegu na orientację Lasso z Tajmieniem. Chwile po nich docierają też Milo, Mifek i Popper. Wieczorne rozmowy przeciągają się i trwają, trwają, trwają…


    Ambitny plan zerwania się z rana zostaje dość mocno narzucony przez napalonych jak Wikary w wielkim poście kolegów z Wrocławia, więc o niechrześcijańskiej godzinie zbudzeni ruszamy nad wodę, pokazywać miejsca i może też połowić coś samemu. Milo razem z Bujo ruszają na OeS przećwiczyć lipienie. Nad wodą sytuacja nieciekawa, o ile pod Strażnicą można jeszcze łowić to w dole potoki spływające ze słowackiej strony dość mocno brudzą wodę i pod Szopą płynie już żur zupełny.


    Niezrażeni udajemy się z Mifkiem pod Czerwoną skałę i na końcówce bani udaje się nam znaleźć miejsce w którym prąd wody zwalnia poniżej prędkości dźwięku i można łowić bez obawy bycia wciągniętym do wody przez wobler płynący w nurcie wzburzonej rzeki. Efekty jak zazwyczaj, trochę naopowiadane głupot i kupa śmiechu, ryb oczywiście brak, choć zauważamy z nadzieją że woda jakby opadała i zwalniała nieco. Walczymy twardo ale wreszcie przemawia głos rozsądku i ruszamy do oberży „Flisak” na przepyszne śniadanie.



    Przed rozpoczęciem wędkowania trzeba wypełnić licencję. Niektórzy zlotowicze podczas trzech dni zlotu byli sprawdzani każdego dnia.

    Chwile później dostajemy wiadomość, że Ojciec Dyrektor we własnej dwumetrowej osobie już nadciąga, więc z Mifkiem pędzimy na kwaterę rozwijać czerwone dywany i ćwiczyć bicie pokłonów powitalnych. Zjawia się też Mariano i Grzegorz a wieczorem dojeżdżają najwięksi twardziele imprezy, gotowi przemaszerować Dunajec wzdłuż i nawet wszerz Jarek i Cormoran. Szybki objazd i pokazanie miejsc i wracamy z Mifkiem robić grilla, zostawiając zlotowiczów samym sobie i wysokiej wodzie, że o marszowych rozważaniach filozoficznych Poppera nie wspomnę :D Wieczorem spotykamy się przy pieczonych oscypkach i mięsiwie, staram się infekować ile sił metodą muchową i idzie mi to nad wyraz skutecznie, pada ostatni bastion wroga i sam matka castingowców Mifek podejmuje męską decyzję – zostanie muszkarzem!



    To był istny hit kulinarny zlotu. Grillowane oscypki. Luksus, nad luksusy! Polecam!



    Życzmy mu szczęścia i zacięcia, sprzęt już ma, pozostaje mieć nadzieje, że z planów wyjdzie więcej niż z chęci zostania strażakiem w przedszkolu i już niedługo ujrzymy go w nowym wydaniu ruchomej szpuli. Popper w między czasie próbuje pierwszych kroków w rzutach dwuręcznym kijem łososiowym, idzie jak zwykle czyli bardzo dobrze i już pierwszym rzutem osiąga ok. 30metrów wprawiając wszystkich obecnych, samego siebie i okoliczne owce w ciężkie zdumienie (owce do końca zlotu już do siebie nie doszły, biedactwa).


    Przy ogniu i oscypkach okazuje się ze nasz zlotowy kolega Grzegorz co cicho siedzi ma na rozkładzie głowatek skromne ponad 50 (tak, kwota słownie to pięćdziesiąt) w tym duża cześć na muchę. Jak już pozbieraliśmy szczęki z ziemi zasypujemy go pytaniami, na które udziela wyczerpujących odpowiedzi. To jest właśnie jeden z największych uroków zlotów – możliwość czerpania wiedzy od bardziej doświadczonych kolegów, w jakże innej atmosferze niż forumowe gadki. Nie ukrywam, że dla mnie był to duży skrót i myślę, że nasza wieczorna rozmowa i sobotnie wspólne łowy zaoszczędziły mi przynajmniej z rok dochodzenia do pewnych rzeczy samemu. W sobotę ruszamy wcześnie, bardzo wcześnie, większość całkiem słusznie uderza pod Strażnicę, my wracamy pod Czerwoną Skałę.




    Tuż przed wyruszeniem na miejscówkę - pod Czerwoną Skałę.

    Przegląd zawartości bagażnika samochodu. Od sprzętu pstrągowego, po głowacicowe - setki muszek, dziesiątki woblerów, gum i innych przydatnych "drobiazgów".

    Widok na naszą miejscówkę z szosy.

    Jeszcze tylko kilkadziesiąt, może kilkaset metrów i ....

    przez barierkę w dół ...

    Jesteśmy na miejscówce, jednak stan rzeki nie zachęca do wędkowania.

    Standerus

    Mifek

    Po chwili zjawia się Milo

    A po chwili już wszyscy razem ... na kolejnej pogadance.

    Mifek miał też chwile słabości. Pokazywał głowatkom gdzie je ma ...

    Oprócz Mifka kompani dotrzymuje mi również Remek. Łowienie i długie rozmowy zdają się trwać wiecznie, choć to tylko kilka mglistych, wilgotnych porannych godzin spędzonych w towarzystwie kolegów nad szemrzącą wodą. Gdy tak łowimy i rozmawiamy o planach, marzeniach dołącza do nas Milo i Bujo, których z OeSu przepędziła wysoka woda. Razem wracamy na śniadanie, po którym wyruszamy na wspólne wielkie łowy muchowe. Niestety ale na Dunajcu powyżej jeziora płyną psy z budami i z łowienia wdają się być nici, jednak nie poddajemy się i jedziemy w górę, gdzie jak mieliśmy nadzieję okazuje się że na Łączach (miejscu gdzie łączy się Biały i Czarny Dunajec) można łowić. Woda wysoka, ale Biały idzie czysty i można łowić. Dochodzi do historycznej chwili i zarówno Ojciec jak i Matka chwytają za muchówki i śmigają potworkami do wody!! Tak tak, drodzy forumowicze, dobrze czytacie, ideały castingowe zostały odwieszone na kołek i zarówno Remek jak i Mifek stawiali pierwsze, nad wyraz sprawne kroki w muchowaniu.



    W oddali Mifek oraz Milo. W Nowym Targu.

    Standerus, Grzesiek i Bujo

    Jak zwykle - zlot to wspaniałe miejsce na wymianę doświadczeń.

    W tym roku metoda muchowa, oprócz castingowej była bardzo, bardzo popularna.

    Jeśli ktoś chciał poznać jej tajniki szybko mógł przekonać się, że nie jest to takie trudne.

    Nazwany przez nas na zlocie Baronem Polskiego Fly Fishingu ... Bujo prezentuje swe kolejne muchy.

    I w akcji.

    Oczywiście od razu skok na dużą wodę i zestawy #9 i muchy około 10cm i… szło im nad wyraz dobrze. Znużeni muchowaniem wracamy na kwaterę i odgrzewamy resztkę oscypków, żegnamy się z Grzegorzem, Lady i Bujo, a Milo znudzony spoglądaniem jak ogień płonie i oscypki skwierczą rusza nad wodę.


    Wbija się między chłopaków spinningowych (Popper, Lasso, Taimien i Mariano) i już w 3 rzucie ma rybę. Krótka piłka z jego strony opatrzona tekstem – „bo ryby to trzeba umieć łowić” powoduje, że Waldek postanawia złamać sobie nogę robiąc efektowny przewrót przez twarz, Lasso usiłuje mu wmówić, że to nie głowatka tylko pewnie pstrąg albo tołpyga a Mariano i Taimień chyba się w sobie zamknęli, bo już do końca wieczoru jakoś markotni byli :D Milo jednak postanawia nie robić chłopakom przykrości i w ramach umożliwienia małego schadenfreude wsadza sobie w rękę kotwicę od głowatkowego woblera. Stąd też pewnie na zdjęciach z rybą wychodzi jakoś niewyraźnie.



    Milo z głowatką. Oj ... kotwica w palcu uwierała.


    Szczęśliwy łowca, z przynętą, na którą złowiono pierwszą głowatkę zlotu jerkbait.pl. Wobler Yokozuny.

    Niezrażony bólem tkwiącej w ręce kotwicy rybę wypuszcza i… zgadliście, z krzykiem biegnie do Matki. Matka jak go usłyszał i zobaczył wyciąga swoje saperskie szczypce do drutów z żelbetonu i usiłuje mu odciąć za karę palce (nie doszliśmy czy za to że złowił rybę, czy że nadział się na hak). Dzięki Bogu Ojciec też akurat był w domu i przyszedł z odsieczą i Milo obficie polewany Gorzką Żołądkową po chwili jest znów gotów do akcji i… rusza z powrotem nad wodę. Zuch chłopak chciałoby się powiedzieć! My z Remkiem udajemy się w dół, gdzie po drodze spotykamy Kormorana i Jarka, którzy wracają ze swej wyprawy (walnęli z buta pewnie z 5-6 kilometrów, w woderach… szacun Panowie) i ostrzegają, że na dole woda nie do łowienia i glut ciągnie z prądem na potęgę. Oczywiście szybko dochodzimy do wniosku że „co to dla nas” i wbijamy się pod Czerwoną Skałę gdzie jak koledzy ostrzegali jest źle.



    Był też czas na testy różnego sprzętu - cardiff 51s DC, ryoga, aird, mnóstwo sprzętu muchowego.

    Nie było łatwo ...

    Niekiedy jednak przydażały się problemy ... raczej nieprzewidziane.

    Chwila łowienia i szybka decyzja, ostatnie minuty połowimy wyżej, jedziemy powyżej Strażnicy i tam łowimy do wieczora, kończąc miłym akcentem – kontrolą dokumentów przez Panów z SSR! Tu muszę zaznaczyć, że byłem w szoku – 3 dni łowienia i niektórzy byli kontrolowani codziennie! Z racji totalnego wyrypu wieczorne rozmowy i oglądanie filmów kończą się dość wcześnie i padamy w wyrka, żeby rano dać radę.



    Mimo zmęczenia wieczorne godziny to czas oglądania filmów wędkarskich, opowieści o rybach, o wędkarstwie.

    Rankiem, co chyba nie jest dla nikogo szokiem prawie wszyscy jadą pod Strażnicę, jedynie ja z Remkiem postanawiamy być twardzi i z muchówkami wracamy na Łącza. Poranek piękny, mglisty i powolny, a nocna zmiana czasu daje nam godzinę ekstra muszenia przed śniadaniem. Remek zalicza dwa brania pstrągów, wspólnie zaliczamy kontrolę tym razem PSR i jedziemy w dół oglądnąć miejsca różniste. Dochodzą nas wieści, że fuksiarz Milo zapina drugą głowatkę, jednak ta okazuje mu litość (groziła Mifkowemu bliźniakowi banicja z auta i powrót do Paprykarzowa na piechotę) i spina się chwile po braniu.



    Nasze wspólne zdjęcie ze zlotu. To już tradycja, którą konsekwentnie podtrzymujemy.

    Po śniadaniu pakowanie i pożegnania, ruszamy do domów. Ja w drodze powrotnej nie wytrzymuję i zjeżdżam jeszcze na półtorej godziny na Łącza, jednak ryb ani śladu. Za to piękne światło i widoki towarzyszą mi całą drogę do domu. Mam nadzieję, że imprezka wpisze się na stałe do kalendarza j.pl i…


    …Do zobaczenia za rok!

    Standerus, 2009

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


Artykuły

×
×
  • Dodaj nową pozycję...