Skocz do zawartości

Artykuły

Manage articles
  • admin
    W ostatnich dniach gorący news przeszył myśli wielu miłośników UL castingu. Nowe wcielenie, znanego już od kilku lat, Shimano conquesta 51ss ujrzało światło dzienne. Naszym oczom ukazała się nowa propozycja Shimano - Cardiff 51s DC. Krótko rzecz ujmując to hybryda - zminiaturyzowana wersja Conquesta 101 DC z przystosowaną do hamulca DC szpulką oraz kilkoma innymi, na pierwszy rzut oka drobnymi, modyfikacjami, udogodnieniami. O tym co kryje się wewnątrz pudełka, oraz pierwsze moje wrażenia w niniejszym artykule. Czyli światowa premiera Cardiffa 51s na jerkbait.pl







    O pracach Shimano nad kolejnym multiplikatorem do UL słyszałem już jakieś dwa lata temu. Nie wiem dokładnie gdzie wyczytałem tą informację ale było tam też o hamulcu DC. Przyznać muszę uczciwie, że nie dawałem temu wiary, a samą wiadomość portaktowałem jako kolejną, wyssaną z palca plotkę. Ile było w niej prawdy, a ile przypadkowości? Pewnie tylko autor zna odpowiedź na powyższe pytanie.

    Multiplikator został zapakowany w pudełko ekologiczne. Bez żadnych wodotrysków, skromnie. Wydawać by się mogło, że środek mieści kolejne wcielenie scorpiona 1001. Brązowy papier z odzysku, wytłoczone napisy Cardiff 51SDC oraz podkreślany na każdej ściance oznaczenie nowego systemu DC - I-DC4.







    Zrezygnowano również z ostatnio modnej i wprowadzanej w multiplikatorach Shimano plastikowej obwoluty. Na opakowaniu, tradycyjnie już opisano parametry multiplikatora:



    Przełożenie 6.1:1
    Moc hamulca walki 25.5/2.5 (N/kg)
    Masa 200g
    Liczba łożysk 10+1
    Pojemność szpulki 3-125, 4-100, 5-75 (lb-m)


    Co zatem w środku? Otwieramy pudełko a tam opakowany w wysokiej jakości welurowo-neoprenowy pokrowiec Cardiff 51s DC. Muszę przyznać, że sam pokrowiec robi niezłe wrażenie. Jest po prostu estetyczny i ponownie podkreśla twierdzenie, że Japończycy lubują się w welurach.







    Oprócz multiplikatora, dołączono standardowo - instrukcję obsługi, schemat, oliwkę oraz tym razem ... trzy kluczyki.






    Od lewej zaczynając - kluczyk do blokowania rączek. By jednak ją odkręcić potrzebny jest drugi kluczyk - czarny. Pierwszym blokujemy rączkę od strony korbki, drugim zdejmujemy charakterystyczne dla Cardiffa 51s DC kapsle zabezpieczające rączkę. Później już standardowo - rączka zamocowana jest za pomocą śruby. Dodatkowo załączono standardowy już klucz umożliwiający odkręcenie głównej śruby mocującej korbkę z osią multiplikatora.





    A teraz kilka dosłownie słów o multiplikatorze. Kilka bo ... zdjęcia więcej mówią niż tysiąc słów. Czyli o tym czego nie można zobaczyć, a co można jedynie poczuć.

    Waga multiplikatora praktycznie zgadza się co do grama z opisem zamieszczonym na pudełku. Praktycznie bo pomiar wskazał ponad 202g. Oczywiście to zupełnie nieistotny szczegół, który z całą pewnością nie ma znaczenia podczas połowu ryb.




    Multiplikator na pierwszy rzut oka wygląda jak pomniejszona wersja Conquesta 101DC. Podobna stylizacja, wszystko na swoim miejscu. Dla kogoś kto łowił na tego typu multiplikatory nie będzie zaskakujących różnic. Oczywiście zmienił się hamulec. Tym razem inżynierowie Shimano dali nam co innego. Przygotowany na potrzeby obsługi niewielkich przynęt hamulec I-DC4 z programami odpowiednio I-L - long distance, I-M - Middle Distance, I-A - All Round oraz I-W - Wind. Do wszystkich programów został dodany przedrostek I, który producent tłumaczy słowem - Intelligent. Jak będzie jednak z walorami użytkowymi hamulca przekonacie się w trzeciej części niniejszego artykułu. Nadal jednak multiplikator ma w sobie urok starszego brata Conquesta 51ss. Jest niewielki, poręczny, świetnie leży w ręce i aż chce się go używać. Z całą pewnością, mimo swej okrągłości świetnie będzie pasował do wędki UL.













    Niewątpliwą nowością są rączki. Teraz zamiast gumowych, producent dostarczył korkowe, wyprofilowane, nawet całkiem ładnie wystylizowane. Co ważne są w miarę duże więc nawet w większych palcach leżą wyśmienicie.







    Praktycznie już standardowo, wszystkie pokrętła wyposażono w klik. Zarówno gwiazda, jak i regulacja docisku szpuli działają płynnie, wręcz bajecznie. Ponownie styliści przysiedli kilka chwil dłużej i zmodyfikowanli nieco pokrętło docisku szpuli. Teraz mam wrażenie, że komonuje się dużo lepiej z resztą multiplikatora.







    Sprzęgło zwolnienia szpulki zostało już tradycyjnie pokryte gumą. No i to co robi największe wrażenie w multiplikatorach klasy UL multiplikator wyposażono w płytką szpulkę. Czy jednak inne jej parametry będą szły w parze, z innymi parametrami współczesnych multiplikatorów UL? O niej, jak i innych szczegółach konstrukcyjnych przeczytacie w następnej cześci artykułu. A już teraz mogę powiedzieć - pewne kwestie się zmieniły, zostały inaczej rozwiązane przez Shimano - choćby ... dojście do szpuli.








    Remek, 2009

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum

  • Kolejne rzeki stanowią bazę dla spotkań naszych forumowiczów. Do tej pory zrganizowaliśmy zlot nad Odrą, Bugiem, Drawą, Bobrem, Wisłą. Tym razem padło na kolejną rzekę - Wartę. Szczerze mówiąc przygotowywaliśmy się do tego spotkania już od dłuższego czasu. Wątek Warty pojawiał się wielokrotnie na łamach naszego forum. Rozmawialiśmy o niej również podczas wspólnych zimowych spotkań. Przyszedł najwyższy czas by ziścić nasze plany. Organizacją zlotu zajął się nasz forumowicz Tofik, któremu serdecznie dziękuję. Pomocnikami byli chłopacy z ArtRod oraz Sziegu i JAZ - również podziękowania.


    Lokalizację wybraliśmy w zasadzie bardzo szybko i jenomyślnie. Był to odcinek Warty położony w otulinie Wielkopolskiego Parku Narodowego. Umówiliśmy się na stacji w Puszczykowie by było łatwiej. Okazało się jednak, że poprzedzająca stacja kolejowa Puszczykówko narobiła trochę zamieszania. Część osób oczekiwała na nas w Puszczykówku, a my na nich kilka kilometrów dalej w Puszczykowie. Koniec końców udało się wszystkich zebrać i rozpoczęliśmy tradycyjne już przygotowania do wspólnego wędkowania.


    Początkowo pogoda nas nie rozpieszczała. Padał delikatny deszcz, było szaro jednak to nikogo nie zniechęcało. Pozostawało jednak pytanie, na które każdy z nas próbował odpowiedzieć sobie we własnym zakresie - co na to bolenie? Już podczas przygotowań było widać, że niektórzy forumowicze podjęli taktyczną decyzję - zmiana gatunku poławianej ryby - szczupaki, okonie lub klenie. Czy będzie to słuszne podejście? Czas pokaże.





    Węzły, węzełki. Wędki spinningowe oraz castingowe w ruch. Można powiedzieć, że jest to już stały widok na naszych zlotach. Jerkbait od samego początku swego istnienia promuje nie tylko Catch and Release ale również wędkarstwo castingowe. Mamy wielką naddzieję, że metoda castingowa będzie z każdym sezonem coraz popularniejsza w nazym kraju i kiedyś podczas przyszłego zlotu wędkarzy z multiplikatorem będzie więcej niż tych ze stałą szpulką.





    Oprócz nas forumowiczów na spotkaniach pojawia się również i młodzież. Cieszy to niezmiernie i życzymy sobie w przyszłości by młodych ludzi, początkujących pojawiało się coraz więcej. Zloty bowiem to wspaniała okazja do pozania interesujących ludzi, wymiany doświadczeń, niekiedy sprzętu (np. przynęt). To również czas by poznać kolegów "po kiju", z którymi rozmawia się na codzień poprzez Internet.





    Przygotowania zakończyliśmy całkiem sprawnie. Dosłownie po kilku minutach poszliśmy dziarsko nad brzeg Warty. Kolejnym punktem naszego programu było oczywiście dobre słowo Tofika oraz kilka słów na temat miejscówki - taktyki, poławianych ryb, skutecznych przynęt.







    W końcu trafiliśmy nad rzekę. Z wielkim poczuciem humoru zostałe nam przekazane wszelkie wskazwówki, które mogły przydać się podczas naszej wyprawy - boleni brak, okonie nie teraz, szczupaki później ... innych ryb brak. Oczywiście to tylko niewinne żarty naszego organizatora. Każdy jednak budował swój obraz Warty. Podczas zlotu można było go zweryfikować. Dla miłośników Odry częstość główek była niewielka, dla miłośników Wisły rzeka jakby mniejsza. Warta ma jednak swój unikatowy charakter, klimat specyficzny, który trudno ocenić nie wędkując nad nią choć raz.











    Po krótkiej pogadance, wskazówkach Tofika, rozpoczęliśmy obławianie pierwszych miejscówek. Niektórzy niewiele się przejmując zeszli po prostu kilka metrów od miejsca spotkania inni poszli w nieznane. Jak się później okazało najwięcej ryb łowiło się w bazie - cóż za złośliwość natury.














    Niektórzy jeszcze nie rozpczęli, można powiedzieć, że rozgrzewali się nad brzegiem, gdy tymczasem inni rozpoczęli walkę z pierwszymi rybami. Chwilę niepewności wzbudził hol pierwszego bolenia. Niestety tym razem ryba wyczepiła się tuż pod nogami, podczas podbierania. Stojący jednak forumowicze nieopodal miejsca zdarzenia wykrzykiwali - zaliczony, zaliczony! Na zdjęciach zarejestrowany dosłownie "kawałek" bolenia. Potwierdzona po raz kolejny skuteczność przynęt własnej roboty. To jednocześnie dowód na to, że na bolenie nie ma jednej skutecznej przynęty, która załatwi za nas wszystko, która pewnie pomoże w osiągnięciu celu - złowieniu bolenia.







    Kolejne kilometry przedzierania się przez zarośnięte brzegi Warty nie przyniosły ryb. Rzeka była martwa. O ile od samego rana, podczas przejaśnień, pojawiały się pojedyncze ataki boleni o tyle wraz z biegiem dnia rzeka stawała się coraz cichsza i cichsza. Niektóre miejscówki, choć rokowały spotkanie z boleniami, były albo uśpione albo ryby były dokładnie przećwiczone przez miejscowych wędkarzy.





    Ilu wędkarzy polowało na tego bolenia? Na zakręcie jeden z nielicznych, który zaszczycił nas swoją obecnością. Pokazywał nam jedynie swoją płetwę ogonową, gotował naszą krew, podnosił ciśnienie jednak nie dał się skusić na nic. Był sprytny, wyszkolony, wybredny. Próbował każdy, kto przechodził obok ostrogi. Nikt nie mógł sobie odpuścić. Jedyne co pozostawało to bezsilność i kac ... może następnym razem, a może kolejna osoba ze swoim pudełkiem pełnym boleniowych przynęt?



    Taniec na ostrodze ...


    Będzie kąpiel, czy nie będzie?



    Tym razem szczęśliwy powrót jednak bez wyników

    Dzień mijał bez szczególnych wyników. Ryby, jakby zapadły się pod ziemię. Kolejne miejscówki nie przynoszą nawet brań. Niektórzy forumowicze ukryci gdzieś w gęstwinie traw, by później wyjść z ukrycia i całkiem jawnie, bez skrępowania szukać swojej kolejnej szansy. Tym razem testujemy ze Sławkiem kolejne prototypowe woblerki. Myślę, że całkiem niebawem mogą nas uraczyć kolejne udane konsrukcje Bigbait'a. Czekam z niecierpliwością. Po raz kolejny zlot okazał się spotkaniem towarzyskim. Nie mnie jednak udanym i to moim zdaniem bardzo ze względu na możliwość poznania kolejnych osób, forumowiczów z naszego forum.







    Na naszych zegarkach wybiła godzina 14:00. Godzina naszego wspólnego spotkania przy ognisku. Niestety z "uruchomieniem" ognia nie było łatwo. Pojawiały się kolejne koncepcje i pytania - jak? Koniec końcem udało się i naszym oczom pojawiły się pierwsze oznaki dymu.







    Chyba nie odkryję tutaj niczego szczególnego jeśli powiem, że w chwilę po pierwszym dymie, pojawił się i ogień. Kiełbasy zostały nabite na patyki, wokół ogniska pojawiły się pierwsze osoby i jakby pogoda stała się bardziej łaskawa - słońce rozpoczęło wychodzić zza chmur, deszcz zakończył padać.















    Poza ogniskiem toczyły się rozmowy na różne tematy. Bez wątpienia najbardziej popularnym był sposób produkcji woblerów. Tym razem gościło nas kilku forumowiczów, którzy na codzień tworzą woblery zarówno dla siebie, uwzględniając swoje indywidualne potrzeby, jak i dla innych wędkarzy, którzy doceniają jakość ręcznie produkowanych woblerów.





    Wielu z nas zostało obdarowanych przez Woblera-W1 własnoręcznie wykonanymi woblerami boleniowymi. Zachwytów nie było końca. A temat o produkcji woblerów pochłoną praktycznie każdego. Inni poruszali temat kolejnego spotkania forumowiczów, który przed nami - głowatkę nad Dunajcem.










    W końcu przyszedł czas na stały punkt naszego programu. To już tradycyjne wspólne zdjęcie forumowiczów uczestniczących w spotkaniu. Tym razem nad Wartą, które mimo, że okraszone małą liczbą ryb będziemy wspominać bardzo miło w oczekiwaniu na kolejne spotkanie.





    W chwilę później dla jednych nastąpił czas pożegnań inni wybrali się nad wodę przetestować upominki od naszego forumowicza Woblera-W1. Na efekty długo nie trzeba było czekań. Pierwszy na wędce zameldował się żarłoczny kleń. Co jeszcze przyniosą? Mam nadzieję, że poczytamy o tym jeszcze w przyszłości na forum.




    Wszystkim naszym przybyłym forumowiczom bardzo dziękuję w imieniu redakcji za bardzo miło spędzony czas. Czekamy na kolejne spotkania!




    Remek, 2009



    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum



  • Trzeci odcinek cyklu przynosi nam opowieść naszego forumowicza Pana Piotra Lipca. To prawdziwa gratka dla majsterkowiczów – Pan Piotr sam skonstruował swój robuildingowy warsztat i dzieli się z nami swoimi doświadczeniami w tym zakresie. Opisuje również swoje podejście do aspektów technicznych montażu wędek a efekty tej pracy możemy podziwiać na nadesłanych zdjęciach. Czegóż można chcieć więcej? Mam nadzieję, że odcinek ten stanie się inspiracją dla kolejnych pasjononatów, którzy opowiedzą Użytkownikom jerkbait.pl o swojej przygodzie z rodbuildingiem!



    Friko, 2009




    Swoją przygodę z budowaniem wędek zacząłem jakieś 3 lata temu. Czemu taką podjąłem decyzję? Odpowiedź jest prosta - większość seryjnych kijków po prostu mi nie leży, a za taki co mi by pasował trzeba było sporo zapłacić a i tak do końca nie byłbym w 100% zadowolony. Jako że lubię majsterkować i wykonywałem do tego czasu przynęty, czemu nie miałbym zbudować kijka dla siebie? W taki właśnie sposób zacząłem przygodę z składaniem wędek.







    Na samym początku to było szukanie po internecie wszelkich wskazówek i rad oraz budowa oprzyrządowania.
    Na pierwszy ogień poszedł przyrząd do lakierowania i suszenia omotek. Wykonałem go ze sklejki: listwa ok.1,5cm grubości, 15cm szeroka i długa na 3 m. Mechanizm obrotowy to silniczek wolnoobrotowy od kuli dyskotekowej na 220V, kupiony za 15zł na allegro oraz mocowanie wykonane z tworzywa sztucznego tzw. ”słoniny” z trzema śrubami ampulowymi, rozstawionymi co 120 stopni, aby można było w łatwy sposób mocować wykonywana wędkę, oraz podpórki w kształcie V też ze sklejki tylko oklejone miękkim materiałem w celu uniknięcia porysowania blanku.







    Kolejnym przyrządem była prowizoryczna mini tokarka do toczenia rękojeści korkowych, wykonana ze śruby M6 dostępnej w każdym budowlanym sklepie, do tego wytoczyłem z mosiądzu dwie nakrętki o kształcie stożka (tak aby później łatwo było wycentrować obrabiany korek). Jako napęd służy mi wiertarka, wszystko to osadzone na podstawie ze sklejki .







    Następnie zrobiłem ścisk do klejenia rękojeści z plastrów oraz całości wędki, też sklejka i dwie śruby M8 ze sklepu budowlanego, cztery nakrętki oraz dwa motylki.
    Pozostał tylko przyrząd do nawijania omotek, chciałem aby był on w miarę profesjonalny, z napędem i regulacją obrotów - wtedy mógłby służyć jako 3w1 czyli do nawijania omotek, lakierowania, oraz suszenia. Niestety, nie mogłem zdobyć nigdzie takiego silniczka z regulacją, więc zrobiłem przyrząd do ręcznego nawijania, też jak zwykle sklejka oraz coś takiego aby szpulka z nicią obracała się z pewnym oporem. Zrobiłem go ze śruby, dwóch podkładek, sprężyny oraz takiej podkładki z gwintem (służy ona chyba do mocowania w płytach meblowych, ale nie jestem pewien do końca, tą przyniosłem z pracy) - teraz przy nawijaniu reguluję siłę z jaką ma się obracać szpulka .







    Mając już wszystkie przyrządy zrobiłem pierwsze zakupy - tzn. blank i wszelkie komponenty w USA w sklepie MUDHOLE. Pamiętam, że zapłaciłem wtedy cło ale i tak było dużo taniej niż bym miał to kupić wszystko u nas. Nie wiem czemu tak jest, dla amerykanów blanki i reszta to raczej tanie rzeczy a u nas to jednak dla przeciętnego wędkarza z małym portfelem luksus. Do tej pory zakupy robię w USA bo dużo taniej nawet przy tym kursie dolara a jak był po ok. 2 zł z groszami to za blank SEKERA SP703 dałem bodajże coś ok. 47$ co po przeliczeniu daje ok. 100zł a u nas ten blank kosztował wtedy ponad 300zł - nawet płacąc za wysyłkę i cło chyba taniej wyszły mnie wszystkie komponenty niż sam blank u nas .







    Co do zakupów zmieniłem sklep na ANGLERSWORKSHOP, bardziej mi pasuje. Korek kupowałem też tam ale teraz najczęściej kupuje na e-bayu - jeszcze taniej. Spotkałem się z opiniami, że jest złej jakości. Jestem wręcz przeciwnego zdania, miałem dla porównania kupiony u nas i ten ze USA wydał mi się nawet lepszy. Wiem, że w sumie za 100 sztuk plastrów w tym kilka kolorowych na wstawki, dałem chyba trochę ponad 100zł z wysyłką, (tylko trzeba wygrać aukcję) - może miałem fuksa. że tak tanio ale już kupiłem 2 razy w podobnej cenie. Obecnie czekam na przesyłkę za ok. 160zł (dolar poszedł w górę) też 100szt ale od innego sprzedającego.







    Tyle o organizacji tego wszystkiego, przejdźmy teraz do budowy. Sprawa „grzbietu”, opisana bardzo dobrze nawet tu na jerkbait.pl, rozmieszczenie przelotek - tu trochę trudniej, pierwsza sprawa to dobranie ilości i wielkości względem blanku. Wstępnie montuję za pomocą zwykłej izolacji i sprawdzam czy są dobrze rozłożone a robię to tak: przewlekam grubą białą nić jeden koniec mocuję np. do nogi biurka, teraz stopniowo wyginam blank i patrzę na nić, ma się układać tak jak blank. Skoro mam już to zrobione, biorę się za projekt i wykonanie rękojeści korkowej ( najlepiej lubię kije z rękojeścią krótką taką do łokcia).







    Do klejenia używam wodoodpornego kleju stolarskiego, jeszcze mnie nie zawiódł. Każdy otwór w korku szlifuję okrągłym pilnikiem do drewna aby średnica pasowała do blanku, jak mam już gotowe wszystkie to smaruję klejem, wkładam w ścisk, ściskam dosyć mocno, wyciągam pomału blank i zostawiam na 24h. Pozostaje szlifowanie. Wiadomo - papier ścierny różnej grubości, tylko jeszcze ja stosuję coś takiego: sklejony korek nakładam na jakiś stary kawałek wędki (teleskop) - musi on pasować do średnicy korka, można ewentualnie korygować grubość izolacją. To działanie powoduje, że korek jest usztywniony podczas obróbki (pierwszy jaki toczyłem bez tego i spaprałem, pod wpływem nacisku papieru wytoczył się źle). Gotowe elementy rękojeści montuję i kleję żywicą dwu-składnikową, wkładam sklejone w ścisk znów na ok. 24h .
    Tylko jedną rzecz robię inaczej niż się spotkałem w poradach na necie, a mianowicie mocowanie kołowrotka. Pierwsze kije montowałem uchwyt na wytoczonych małych tulejkach mosiężnych nie za grubych aby nie dodawać wagi ,twierdze że papierowa taśma stosowana powszechnie tłumi drgania przekazywane przez przynętę lub biorącą delikatnie rybę, trochę tym roboty ale było warto ,w tej chwili z powodu braku tokarki stosuję twardą izolację elektryczną ,na pewno gorsza od mosiężnych tulejek ale o niebo lepsza od papierowej taśmy, tylko trzeba dokładnie ciasno nawinąć.







    Po ok.24h jak żywica stwardnieje, pozostaje nawinięcie omotek, wykonanie napisów (rapidograf, biały tusz oba chyba firmy RYSTOR) i lakierowanie. Do mieszania lakieru używam plastykowych kieliszków. Jeden podstawowy warunek - proporcje lakieru muszą być dokładnie takie same i radzę zwracać na to szczególną uwagę. Małe strzykawki załatwią temat i jeśli nie jest się pewnym lakieru radzę test na nawet kawałku jakiegoś starego kija, bo można sobie spartolić całą prace (tak miałem i ja ale na szczęście był to przerabiany jaki stary kij, źle dobrałem proporcje i wyszło źle, człowiek uczy się na błędach).







    Przed lakierowaniem trzeba wszystko odtłuścić, dobry do tego celu jest aceton. Po lakierowaniu wędka schnie kręcąc się ok. 15h później zdejmuję i przez 48h staram się nie dotykać lakieru.








    Do tej pory zbudowałem ok. 15 wędek spinów i muchówek, głownie na blankach Batsona, Seekera oraz ST.Croix dla siebie i swoich znajomych.







    Ze wszystkich jestem bardzo zadowolony podobnie jak i moi koledzy, ale chyba najbardziej mnie cieszył pod względem budowy kijek okoniowy na blanku ST.Croix do 5gr wyrzut długość ok. 2m, po zbudowaniu ważył coś około 80 gr. Wyszedł super, pod okonie akcja mi nie pasowała (przy okoniu 25cm pracował po samą rękojeść) ale poszedł do Pana łowiącego okonie na zawodach i mu bardzo dobrze służy, on lubi takie ugięcie kijów.
    W tej chwili biorę się za składanie na zamówienie trzech kijów, seekera na pstrągi, batsona na bolenie oraz muchówki też batsona #4, oraz myślę o wędce pod klenia i jazie na większą rzekę.







    Myślę, że ten artykuł trochę przybliży niuanse amatorskiego składania wędek. Nie uważam się za tam jakiegoś eksperta i fachowca w tym temacie, ale na moim zdaniem nie jest to takie trudne, jeśli ktoś lubi majsterkowanie to tylko trochę myślenia, chęci i wszystko można zrobić.






    A najważniejszy morał z tego całego artykułu jest takie, że nie ma nic wspanialszego niż złowienie ryby na swój własnoręcznie zbudowany kij (oraz swojej konstrukcji przynętę).



    Piotr Lipiec, 2009

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


  • W kolejnym odcinku z nowego rodbuildingowego cyklu na jerkbait.pl o swojej przygodzie z rodbuildingiem opowiada jeden z naszych forumowiczów – Pan Piotr Matusiak. Możemy nacieszyć oko kijami wychodzącymi spod ręki Pana Piotra ale również poczytać o trudnych początkach i o tym jak rodbuilding może stać się pomysłem na życie. Zapraszam wszystkich do lektury a forumowiczów praktykujących rodbuilding dodatkowo do złapania za pióro i apart fotograficzny i opowiedzenia o swojej przygodzie z konstruowaniem wędek.



    Friko, 2009




    Budowaniem wędzisk tak jak łowieniem zaraziłem się od taty - to były lata 80-te. Oczywiście nie było dostępu do materiałów a jeśli tak, to kosztowały majątek. Pamiętam jak dziś struganie rękojeści ze świerku szkłem z potłuczonej butelki, montowanie wklejki z włókna szklanego do wędki bambusowej... aż wreszcie doczekałem się a raczej dorobiłem swojego pierwszego spinningu z kompozytu. Po pierwszym wyjeździe na sandacza ( a było ich wtedy w Warcie mnóstwo) stwierdziłem jednak, że szczytówka jest za miękka - oczywiście wymieniłem ją na węglową polerując papierem ściernym do odpowiedniej średnicy - i jak tylko pamiętam, to każdą kupioną wędkę przerabiałem montując wklejkę lub wręcz całkowicie przezbrajając. Nie pasowały mi patyki ze sklepu, coś im brakowało ale nie wiedziałem jeszcze co - dziś wiem, że na dobry kijek ma wpływ wiele czynników. Pierwszy zbudowany spinning zrobiłem z połamanej odległosciówki a właściwie to z dwóch pierwszych elementów - ile się namęczyłem kręcąc wędką w palcach po lakierowaniu omotek! Dzięki tym przeróbkom i majsterkowaniu przy wędkach wiele się nauczyłem co zaowocowało później - nie miałem większych problemów z montowaniem i wykończeniem wędki i w końcu nastały czasy, że dostęp do blanków stał się możliwy i zacząłem budować wędki od podstaw. Pierwsze blanki jakie zbroiłem to HM62, potem już szło jak z płatka: Lamiglas, Talon i Batson - te dwa ostatnie kupowałem w Fishing Center i od tego momentu pokochałem zbrojenie wędek tak jak łowienie ryb.


    Ale teraz do rzeczy - chciałem Wam przedstawić dwie wędeczki na początek, które uzbroiłem dla siebie według moich upodobań.


    Pierwsza z nich to Batson ISP842F RX7. Wędeczkę tę zbudowałem z myślą o pstrągu a dokładniej o łowieniu na kogutka o wadze od 2 do 4g i małe woblerki 3cm.





    Specyfika łowisk, na których poluję na pstrągi wymusiła zmontowanie kijka krótkiego, dlatego wybór padł na ten blank - dwuczęściowy Batson dł.2,13m, ciężar wyrzutu od 2 do 9gr.o mocy 10lb. akcja Mod/Fast . Blank ten ma to czego szukałem - płynne ugięcie





    dzięki któremu pstrągi nie spadają w trakcie holu a poza tym zapas mocy jaki posiada, daje spokojnie walczyć z sześdziesiątakiem. Łowienie tym kijkiem to finezja i ogromna przyjemność. Zdecydowałem się na zrobienie jak najkrótszej rękojeści ze względu na moje upodobanie i wizej kijka pstrągowego na małe rzeczki.





    Rękojeść wykonałem z korka burl z wstawkami korka ciemnego co dało całkiem fajny wygląd.





    Uchwyt DPS16 skrócony, pierścień radełkowany, uzbrojony w przelotki alconite 25, 16, 10, 8L, 7, 6, 6, 5.5 i szczytowa 5.5. Całość wykończona czerwona nicią metaliczna i czerwonym nylon ze srebrnymi wstawkami





    Pierwsze testy kijka poszły pomyślnie, co prawda największy złowiony pstrąg na pierwszym wypadzie miał tylko 37cm ale dzięki niemu dowiedziałem się jakie możliwości ma ta wędeczka. Byłem mile zaskoczony - naprawdę niesamowite wrażenie. Kijek jest bardzo celny, malutkie przynęty wystrzeliwuje jak z procy no i co bardzo ważne jest leciutki, co zwiększa przyjemność łowienia. Jest to wędka dla ludzi lubiących czerpać przyjemność z holowania nawet niewielkich rybek, ale mam zamiar przetestować ją również na wiosennych jaziach. Myślę, że będzie idealna do łowienia malutkimi woblerkami przyklejonych do brzegu jazi.


    Następny patyczek to półka wyżej i klasyka sandaczowa a że uwielbiam łowić sandacze to postanowiłem zbudować coś czego jeszcze nigdy nie miałem i bez wahania padł wybór na ten blank - Batson XSB842-TC RX8 jednoczęściowy dł. 2,13m masa wyrzutu od 7-18g i moc 8-14lb. Akcja fast choć moim zdaniem szybszy od hot shota RX7 o akcji X/fast. Jak zobaczyłem ten blank u Irka Matuszewskiego w pracowni to już wiedziałem że pierwszy kij jaki zbuduję po dwuletniej przerwie będzie właśnie na nim. Jest to marzenie każdego sandaczowca, weźmiesz go do ręki i już po tobie – wiesz, że musi być twoja. Wędeczka jest uzbrojona w przelotki alconite 30, 16, 10, 8L, 7, 6, 6, 6, i szczytowy sic 6, rękojeść rezonansowa na rurze woven TI/color red tkany grafit i nic titanium czerwona.





    Korek burl red, uchwyt fuji dps skrócony.





    Całość wykończona czerwona omotką z nici nylonowych, metalicznych ze srebrnymi wstawkami.







    Jest to kij o klasycznie szczytowej akcji.





    Dolnik zaczyna pracować dopiero przy sporym obciążeniu, blank błyskawicznie reaguje - nie ma szans ze spóźnieniem zacięcia. Moim skromnym zdaniem jest on perełką w zestawie sandaczowym i jestem przekonany ze blanki z serii RX8 i RX8+ okażą się hitem.





    Na zakończenie życzę wszystkim łowiącym i zbrojącym swoje kijki sukcesów w 2009 roku. Chciałbym również podziękować firmie Fishing Center a w szczególności Ireneuszowi Matuszewskiemu za całkowite zarażenie rodbuldingiem i okazaną pomoc. Pokochałem to i zapragnąłem żeby to co kocham robić stało się moim sposobem na życie – mam nadzieję, że już wkrótce uda mi się otworzyć własną pracownię rodbuildingową i że wędki, które robię będą cieszyły nie tylko mnie ale również innych ludzi.



    matusiak, 2009

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum



  • Portal jerkbait.pl od początku swojego istnienia stara się promować ideę rodbuildingu. W poprzednich sezonach nasi Użytkownicy mieli możliwość poznania propozycji pracowni rodbuilderskich w ramach cyklu „Rodbuilderzy prezentują” ale rodbuilding ma różne oblicza – niekoniecznie komercyjne. Może stanowić po prostu hobby, pasję równorzędną z wędkarstwem. I właśnie amatorów – pasjonatów rodbuilingu chcielibyśmy zaprezentować w nowym cyklu zatytułowanym „moja przygoda z rodbuildingiem”. Dobry zwyczaj nakazuje zacząć od siebie, od własnego podwórka – zatem w odcinku pierwszym opowieść naszego redakcyjnego kolegi Gumofilca. Mam nadzieję, że zachęceni tym przykładem chwycą za pióro i aparat fotograficzny inni miłośnicy konstrukcji wędek.


    Friko, 2009


    Jakie były moje początki rodbuildingu, co zadecydowało, że skierowałem swoje kroki w tym kierunku? Cóż…powodów było i jest kilka... Najważniejszym jest to, że na podstawie moich spostrzeżeń dość wymagający wędkarz nie znajdzie raczej na rynku odpowiedniego dla siebie narzędzia do łowienia ryb.

    Innym powodem, dla którego zainteresowałem się szerzej rodbuildingiem jest to, że moje drogi skrzyżowały się z Jerkbaitem, który od początku swojego istnienia kładł nacisk na dążenie do posługiwania się sprzętem dopracowanym, dostosowanym do wymagań wędkarza, któremu chodzi o coś więcej niż okazjonalne moczenie kija.

    Z drugiej strony podkreślam, że słowo „dopracowany” nie oznacza koniecznie kija astronomicznie drogiego…raczej chodzi tu o znalezienie określonych walorów użytkowych. No a te, w zależności od wędkarskich sytuacji wymagają szczególnego podejścia. Pociąga to za sobą konkretne wybory sprzętowe, w których czasem udaje się pójście na kompromis ekonomiczny, innym razem okaże się to niewykonalne.






    No i w tym miejscu wypływa chyba najważniejsze…..takie na własny domysł, bez indoktrynacji specjalistów, grzebanie w blankach owocuje z reguły pomysłami najbardziej dla siebie trafionymi. Każda bowiem wizja kija, niejako „sprzedana” przez rodbuildera ma zawsze jedną cechę wspólną – powstaje ona w umyśle rodbuildera a nie wędkarza…choć nieraz chcemy wierzyć, że było inaczej.





    To wędkarz najlepiej wie, jakiego kija potrzebuje….choć najcześciej nie umie tego opisać słowami. Niestety a może stety duża oferta markowych producentów oferuje różnorodność rozwiązań, których najczęściej nijak nie da się przyrównać do kolorowej półki sklepowej. Innymi słowy skąd wędkarz ma wiedzieć czego szukać, skoro najczęściej buduje swoje doświadczenia na sprzęcie masowym? Stąd najciekawszym rozwiązaniem (kolejny argument za rodbuildingiem) jest przejście na samodzielny montaż wędzisk.



    Prace nad kolejnym pomysłem



    Być może początkowo zbyt małe rozeznanie w ofercie spowoduje większy galimatias odnośnie wyboru blanku, ale nikt nie zagwarantuje również 100% zadowolonych przypadku wyboru dokonanego przez rodbuildera zawodowego.


    Nie bez znaczenia jest również aspekt ekonomiczny…składając sami możemy pokusić się o znacznie większą ilość posiadanych wędek. Jest to najzupełniej zrozumiałe, bo przecież nikt nie złoży nam wędki za darmo….jest to całkiem sporo pracy i to hand made, więc musi kosztować.







    Innym powodem rozpoczęcia prac nad rodbuildingiem było to, że nie ma ludzi w równym stopniu znających się na właściwościach blanków, jak i na łowieniu. To prowadzi do wyborów niekonwencjonalnych, dostosowanych ściśle do metody czy nawet konkretnego miejsca. Mam na myśli zwłaszcza np. takie gatunki jak brzana czy sum, jak i inne sytuacje gdzie w łowienie trzeba zainwestować dużo czasu. Tego czasu nie może mieć dobry zawodowy rodbuilder, w przeciwnym wypadku nie miałby czasu na wykonywanie swojej pracy.

    Osobiście mam bardzo sprecyzowane wytyczne odnośnie budowy wędek, najważniejsze z nich to takie, że każdy ich element jest przemyślany pod kątem w miarę uniwersalnego łowienia ryb. Dlatego niektórym moje wędki mogą się wydać prostackie, pozbawione wartości wyższego rzędu.



    Kijki bez ozdóbek

    Uchwyt



    No bo raczej nie znajdzie się tam wymyślnych rękojeści, rezonansów bądź podwójnych rezonansów, ozdóbek, pazłotek, pierdółek… Chodzi o zrobienie wędki spełniającej kryteria przydatności do łowienia. Wiadomo, że wędek całkiem uniwersalnych nie ma, chodzi tutaj jednak o to, żeby zawęzić posiadaną ich ilość. Nie chodzi, w moim przekonaniu o to, żeby mnożyć ich liczbę ponad rzeczywiste potrzeby, ponieważ to będzie już skręcać w stronę kolekcjonerstwa i oddalać od meritum czyli wędkarstwa.



    „Jeden pierścień by wszystkimi rządzić, jeden by wszystkie odnależć, jeden by wszystkie zwołać i w ciemności złączyć”



    Kilka niezbędnych kijków


    Największą przeszkodą na drodze „uniwersalności” wędek jest ich długość, wiadomo że trudno jest operować, obławiając różne miejsca, na dużej rzece, wędką krótszą niż 2,7m. Ta sama wędka w małej rzeczce może być kulą u nogi z powodu konfliktowości, pomimo że moc obu i ciężar wyrzutu będą podobne. Poza tym im mniejsza długość, tym z reguły mniejsza możliwa rozpiętość gramatury używanych przynęt…..z kolei znaczna długość to większy ciężar, większa podatność na podmuchy wiatru, w konsekwencji większa siła działająca na nadgarstek. Inne „wytyczne” podejmuję się prześledzić już tylko na przykładach…….i tak, nie założę metalowego uchwytu na kołowrotek bo jak zrobi się zimno będzie on niezbyt przyjemny, poza tym taki uchwyt, pomimo że drogi i posiada dodatkową nakrętkę mocującą, lubi się odkręcać podczas łowienia. Nie założę gałki, nawet z drewna baobabu lecz gałkę gumową, bo to ułatwi mi zachowanie ciszy nad wodą i pomoże, jak będę miał możliwość powalczyć z jakąś dużą rybą. Nie będę stronił od piankowych Gripów, ponieważ bywają dużo tańsze od korka, a spełniaja dobrze a nieraz lepiej (słona woda) to samo zadanie.





    Będę przy zbrojeniu trzymał się bliżej przelotek z wkładem Hardloy niż Gold Cermet, bowiem praktyka dnia codziennego dowodzi, że set w/w przelotek + szczytowa SiC, jest wystarczający i najczęściej przeżywa blank.






    Z samego gadania niewiele wychodzi….przybliżę wiec może, jak konkretnie i praktycznie podszedłem do zagadnienia, żeby finalnie dojść do wyniku w postaci gotowego wędziska. Zakładając, że już dokonałem wyboru blanku, następnym krokiem będzie wejście w posiadanie rodwrapera (ja nazywam to kręciołkiem). Umożliwi on wykonanie nicianych omotek ze stałym, określonym naciągiem nici na całej długości nawoju.



    Kręciołek







    Umożliwi również równomierne nałożenie lakieru.









    Są oczywiście oferowane, niejednokrotnie dość rozbudowane, wielofunkcyjne urządzenia tego typu. Jednak są dość drogie…..chyba, że ktoś zamierza wyprodukować dużą liczbę modeli, wówczas koszt mu się „zamortyzuje”.

    Na swoje potrzeby postanowiłem wyprodukować taką maszynkę ze „złomu”, dokupując jedynie regulator siły naciągu coraz imadełko, które jest dość specyficzne i ciężko je czymś zastąpić. Pojawiło się dużo problemów, głównie związanych z osiągnięciem odpowiedniej liczby obrotów i przypuszczam, że rozsądniej było poświęcić te ~300$ i kupić gotowca.

    Jeśli chodzi o wejście w posiadanie komponentów, służących bezpośrednio do budowy wędki, to trzeba przed zakupem mieć już przemyślaną budowę. Na dobrą sprawę, żeby nie pchać się w niepotrzebne koszty, należy mieć sprecyzowany projekt: rodzaj i ilość przelotek, wielkość i rodzaj uchwytu pod kołowrotek, materiał (korek lub pianka) na rękojeść. Nawet taki pierdół, jak gałka może sprawić kłopot , np. z powodu niezbyt pasującej średnicy.





    Należy się liczyć, zwłaszcza biorąc się za pierwsze wędzisko, że nie zawsze trafi się z komponentami. Sytuacją idealną jest posiadać zestaw różnych komponentów i przymierzać je fizycznie do blanku. Jest to możliwe, gdy planujemy budowę kilku wędek. Akurat ja nie miałem dużych problemów z wyborem, najpierw bowiem „przerzuciłem” trochę wędek poskładanych w pracowniach. Tutaj ukłon w stronę Irka Matuszewskiego i Piotra Strzeszewskiego (Fishing Center), gdzie miałem możliwość „macania” zarówno gotowych wędek, jak i blanków. Przy okazji tworzenia przez Friko artykułów o rodbuildingu pomogli mi też rozwiać niektóre wątpliwości, na jakie człowiek jest zawsze narażony rozpoczynając pracę.

    Podziękowania również dla Friko, z którym przesiedzieliśmy ładnych parę godzin nad zamówieniami komponentów i rodbuildingowymi przymiarkami. Gdyby mnie nie dopingował, prawdopodobnie by też nie powstał rodwraper, nad którym spędziłem bardzo dużo czasu.








    Tych, którzy będą mieli chęć spróbować rodbuildingu nie będę czarował, jest to całkiem sporo pracy. Jednak satysfakcja ze złowienia ryby na własnoręcznie wykonane wędzisko jest nieporównywalna.



    Gumofilc, 2009

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


  • Minęły już dwa lata od naszego ostatniego zlotu nad Bugiem. Wielu z Was pamięta pewnie, że było to jednodniowe spotkanie, które przyciągnęło sporą grupę osób zainteresowanych połowem boleni. Niestety wtedy, jeśli chodzi o bolenie, niezbyt obrodziło. Ponieważ jednak wielokrotnie, podczas różnych spotkań nasi forumowicze miło wspominali to wydarzenie ponownie postanowiliśmy wybrać jako lokalizację naszego zlotu rzekę Bug. W tym roku imprezę organizowaliśmy wspólnie z Przewodnikami Wędkarskimi, a naszym opiekunem był Sebastian Kalkowski znany wszystkim pod nickiem internetowym rognis_oko.


    Zapowiadało się nienajlepiej. Poprzedzające dni to nieciekawa pogoda - deszcze i chłód. Jedynie na forum pojawiały się informacje o wygranej na loterii - słonecznej pogodzie, sprzyjającej integracji. Spotkanie rozpoczęliśmy "prawie" punktualnie. Oczekiwania na start poświęciliśmy wspólnym pogawędkom o wędkowaniu, był też czas na wzajemne zapoznanie i pierwszy uścisk ręki w tzw. "realu". Przed wyjazdem nad wodę, bo swoje zgrupowanie zorganizowaliśmy praktycznie na poboczu drogi, kilka kilometrów za Wyszkowem sprawdziliśmy jeszcze obecność i w niemalże komplecie byliśmy gotowi do wyruszenia.




    Nie było łatwo - raz, dwa, trzy ..... i jeszcze raz. W końcu się udało.


    Nad wodę wyruszyliśmy z "kopyta". Nikogo nie trzeba było namawiać do startu. Już podczas zbiórki widać było niecierpliwe przebieranie nogami i ogromną chęć naszych uczestników do pierwszego rzutu przynęty w poszukiwaniu rapy. Sznur samochodów ruszył i po niespełna kilku minutach byliśmy nad wodą. Po drodze wzbudziliśmy niemałe zainteresowanie okolicznej ludności - pewnie takiego sznuru samochodów dawno w tych okolicach nie widziano.




    Kilka zakrętów, niezłe poruszenie mieszkańców i ...


    Rozpoczęło się - wędki, kołowrotki, wodery oraz dziesiątki, może setki różnych przynęt powoli wydobywały się na światło dzienne. Wśród preferowanych metod górował spinning. Casting również obecny reprezentowały dwie, jak się później okazało trzy osoby. No cóż przyjdzie nam jeszcze długo czekać na wyrównanie szans w rywalizacji ilości sprzętu spinningowego i castingowego nad wodą.



    Ruch jak na tłocznej ulicy.

    Jeszcze tylko drobne poprawki i idziemy nad wodę.

    Czas przygotowań to również czas wspólnych dyskusji, pokazów oraz wymiany doświadczń. To dobry moment na dokładną analizę pudełek naszych forumowiczów oraz poznawania osobistych preferencji - wędki, kołowrotki, przynęty - m.in. Włóczykij prezentował swoje eksperymentalne woblery do połowu boleni. Czy będą skuteczne? W tym miejscu powinienem zadać pytanie - czy cokolwiek będzie skuteczne?



    Ciekawe, ciekawe .... teraz trzeba tylko kusić.


    Po krótkich przygotowaniach przeszliśmy do kolejnego punktu naszego programu - charakterystyki odcinka rzeki, nad którym zorganizowaliśmy zlot. Tą partią naszego spotkania zajął się Sebastian (rognis_oko). Wszyscy w kółku a on dwoił się i troił by przekazać maksimum informacji w jak najkrótszym czasie - jak wiemy z tą cechą u wędkarzy różnie bywa choć krążą opowieści o legendarnej cierpliwości tejże grupy społecznej.




    Mapy, plany - nasza lokalizacja by każdy wiedział gdzie jest.

    Rozpoczynamy prelekcję.

    Tam klenie, tam bolenie a tam można nawet suma złowić




    Kiedy Sebek mówił - "pokaż mi swoje pudełko" wszyscy otwierali je bez wahania. Może trochę przesadziłem ale ... prelekcja nie miała końca. Pytania, odpowiedzi, kolejne pytania, po czy pojawiały się kolejne odpowiedzi. W pewnym momencie miałem wrażenie, że zlot skończymy na skarpie bez łowienia ale skoro nasi forumowicze byli zadowoleni to dlaczego przerywać?




    Pokaż pudełko.

    Nie ma sprawy - to moje boleniówki.


    W końcu ruszyliśmy nad rzekę w poszukiwaniu boleni. Jedni w górę, drudzy w dół rzeki. Teraz pozostało nam jedynie czekać na pierwsze informacje o poławianych rybach. Kto złowi bolenia? Ile zostanie złowionych? Na odpowiedzi pozostanie nam poczekać jednak kilka godzin a jak się okazało później nie było wcale łatwo.




    Każdy we własną stronę.


    Oczywiście wybór miejscówki boleniowej nie jest łatwy. Utrudniony wtedy, kiedy na wodzie nie widać najmniejszych oznak żerowania drapieżnika. Chwila jednak uwagi, dokładne wyobrażenie sobie ukształtowania koryta rzeki może pomóc w poszukiwaniu boleni. Nie gwarantuje to znalezienia okazałej, czy w ogóle ryby ale na pewno zwiększa szansę na złowienie czegokolwiek. Tak więc nasi forumowicze rozglądali się, analizowali i wybierali dogodne i rokujące miejscówki.




    Może tu ... a może tam?

    Co lepsze miejscówki miały większą popularnosć i trzeba było się nimi dzielić.


    Kiedy już forumowicze znajdowali odpowiednie miejscówki boleniowe, kamuflowali się w nich całkowicie. Raz wystawały tylko głowy, by innym razem słyszeć tylko świst zarzucanej wędki. Generalnie Bug należy do jednych z najpiękniejszych rzek polskich. Otaczająca zieleń, różnorodność roślinności zachwyca każdego, niemalże przy każdej okazji.




    Znajdźcie mnie






    Niestety ryby ani nie chciały się pokazyać ani nie chciały współpracować mimo wielkich chęci naszych forumowiczów. Pozostało zająć się innym hobby, usiąść nad brzegiem rzeki i chłonąć nadburzańską przyrodę lub ponownie oddać się niekończącym opowieściom na temat ryb oraz sposobom ich łowienia.











    Byli jednak i tacy, którzy się nie poddawali łatwo. Jak na manewrach wojskowych, zmiany miejscówek, kolejne pozycje, maskowanie tylko po to by osiągnąć cel, by poczuć na wędce uderzenie srebrnej torpedy. Nie było wcale łatwo o czym każdy z nas mógł się przekonać. Bolenie, z tego co zauważyłem biły pojedynczo i ... jak myślicie gdzie? Na drugiej stronie rzeki!











    Podczas naszego zlotu woda była praktycznie martwa. Wszyscy próbowaliśmy. Do południa złowiliśmy dosłownie dwa bolenie około 60cm (jeden na casting - ha ha ha), kilka niewielkich kleni, okonia. Cóż i tym razem rzeka nie była dla nas łaskawa. Może następnym razem? Kto wie. Osobiście liczę na to, że kiedyś trafimy i oprócz miłych rozmów dorzucimy jeszcze wspomnienia o pięknych rybach ze zlotu.
















    Podczas zlotu byliśmy świadkami niecodziennego zdarzenia. Być może to normalne nad Bugiem jednak dla wielu z nas było to zupełne nowum. Nie ominęła nas mini trąba powietrzna. Nie wiadomo skąd nagle wiatr zaczynał wiać i na wodzie pojawiał się charakterystyczny krąg. Gdyby zdarzenie to wystąpiło raz mógłbym pomyśleć, że to urojenia ale sytuacja powtórzyła się kilka razy więc miałem powód by uspokoić swoje myśli i uznać to za zjawisko atmosferyczne a nie wynik mojej wyobraźni.



    .


    Cóż kolejnym punktem programu było ognisko. Namawiać do niego nikogo nie trzeba było. Tych kilka godzin spędzonych nad wodą oraz uczucie głodu bardzo nas zmobilizowało do zespołowego działania. Drewno przygotowane przez Przewodników czekało tylko na odpalenie po czym ... mogliśmy wspólnie przejść do konkretów. O walorach pieczonej kiełbaski, nad ogniskiem nieopodal pięknej rzeki nie będę Wam mówił bo każdy kto doświadczył tego zjawiska wie doskonale, że żaden opis nie jest w stanie oddać tej chwili. Ci, którzy nie spróbowali proszeni są o zgłoszenie na następne nasze spotkanie - będzie miło.






    O czym to forumowicze rozmawiają podczas przerwy? Tematy różne, różniste. Od zwykłej można powiedzieć prozy życia, poprzez opowieści o wielkich a nie wyciągniętych rybach, o mniejszych wyciągniętych, sprzęcie, sprawach forumowych (co polepszyć, usprawnić a czego nie ruszać) a kończąc na opiniach na temat kiełbaski i zapachu ogórków kiszonych Gromita.







    .

    Przewodnicy przygotowali dla nas również niespodziankę. Były to pamiątkowe koszulki jerkbait.pl oraz Przewdoników. Kiedy się w nie ubraliśmy, a koszulki były koloru białego, zlot wędkarski zmienił się z nadburzański zlot lekarzy stomatologów. Może trochę przesadziłem ale żartów nie było końca.






    W końcu ognisko zaczęliśmy używać zgodnie z przeznaczeniem. Kiełbasy powędrowały na kije i rozpoczęliśmy konkurs na najpiękniej wysmażoną sztukę. Konkurs jednakże nie został rozstrzygnięty z powodów prozaicznych - natychmiastowa konsumpcja.







    Kto już skończył przechodził do kolejnych etapów naszej wspólnej wyprawy. Jeszcze tylko testy wędzisk i przynęt nad wodą, jeszcze tylko omówienie planów na drugą część dnia i przystąpiliśmy do wspólnego zdjęcia grupowego.










    Druga część dnia to kolejne ryby. Pojawiły się bolenie, choć nie było to może spełnienie marzeń naszych forumowiczów, koncert łowiecki czy eldorado. Po raz kolejny potwierdziliśmy fakt, że wędkarstwo to nieprzewidywalne hobby, zwłaszcza kiedy mierzymy się z niełatwym przeciwnikiem jakim jest boleń. Kto wie jak to będzie następnym razem, a ten następny planujemy również poświęcić rapom.



    Remek, 2009

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


  • Ten wyjazd, oczekiwany, przeanalizowany od strony każdego detalu, już od samego początku obfitował w niespodziewane, sensacyjne wydarzenia. Zaczęło się na parkingu 
u mnie pod domem, kiedy to się okazało, że mój przyszły współtowarzysz na łodzi, Vitacola, nie dotarł na Okęcie. Ale to był dopiero początek. Jak u Hitchcock’a zaczęło się od trzęsienia ziemi i każda kolejna godzina obfitowała w narastające napięcie. Właściwie to każdy przejechany kilometr począwszy od wjazdu do Trójmiasta. Duży, superbezpieczny zapas czasu nagle się kompletnie skurczył. Do celu GPS pokazywał 30 km a nam zostało może 40 minut. Dodatkowo utkwiliśmy w kosmicznym korku. Właściwie to już byłem pewien, że wyjazd zakończy się na pomachaniu odpływającym kolegom. Radek za kierownicą i Rafał obok niego z nerwów bali się wogóle odzywać. Odcinek obwodnicy pokonaliśmy w tempie wyścigowym, na sam koniec o mało nie taranując bezmyślnego kierowcy skręcającego na drodze dwupasmowej z lewego pasa na zjazd, pod kątem niemal prostym. Dzięki dużym umiejętnościom kierowcy jak i dociążonemu odpowiednio autu, udało się szaleńca ominąć niemal na 2 kołach.


    Zdążyliśmy. Tyle, że kosztowała nas ta podróż kompletne wyczerpanie nerwowe. Na promie jak zawsze. Osiemdziesiąt procent załogantów to towarzystwo wędkarskie. Stąd też i w restauracji podczas kolacji, o niczym innym niż o wielkich łowczych planach się nie mówiło. Niektórzy z nadmiaru wrażeń i tematów do omówienia chyba w ogóle nie zeszli do kabin. Mnie wcześniejsze przeżycia tak zmęczyły, że poszedłem wcześniej spać.




    Karlskorona


    Rano wyruszyliśmy w spokojną i jakże inną od tej po Polsce, podróż. Grzeczną, 
z przestrzeganiem wszystkich przepisów, wręcz spacerową i usypiającą. Ale bezpieczną. 
Z odpoczynkiem nad rzeką Eman.




    Eman

    Wczesnym popołudniem dotarliśmy nad zatokę Syrsan. Trafiliśmy akurat na naszych poprzedników, dla których przygoda się właśnie kończyła. Niestety nie byli zbyt usatysfakcjonowani. Nie połowili, nie mieli też pogody. Było za zimno. Rano wręcz mroźnie. Jakoś nas to jednak zupełnie nie załamało. Liczyliśmy na poprawę pogody i ocieplenie. I dobrze liczyliśmy. Ale po kolei…


    Właściciel Peter kilkakrotnie woził nam bagaże tak, że rozlokowanie po domkach zajęło bardzo dużo czasu. Trafiłem do ostatniego domku i zająłem antresolę z łożem małżeńskim, rok wcześniej zaanektowaną przez Wujka z Monią. Szybkie rozpakowanie, rozdział łodzi i niemal jak na komendę wszyscy zaczęli się zbroić, mimo zapewnień 
i deklaracji fałszywych i przewrotnych, że pierwszy dzień to dzień organizacyjny i nikt nie wypłynie. Od początku w to nie wierzyłem i wcale się nie zdziwiłem schodząc ze swojej „górki” gdy zastałem Radka z Rafałem w pełnym rynsztunku. Z uwagi na chwilowy brak Vitacoli, o losach którego za chwilę, wypłynęliśmy we trzech. Pogoda była dobra, lekki wiaterek i dość ciepło. Wreszcie. Tyle dni odliczania, planowania, śledzenia informacji.

    Na wodzie odżyłem całkowicie. Zniknęło gdzieś zmęczenie podróżą, noszeniem klamotów itp. Syrsan witała szumem fali, krystaliczną wodą, trzcinami i skalistymi wyspami. Zachęcała fantastycznymi, podręcznikowymi wręcz miejscówkami, do aktywnego szukania jej mieszkańców.




    Rafał za sterem

    Zatoka


    Na pierwszy ogień poszedł niedaleki przesmyk między wyspami. 3 metrowy blat ciągnął się na dość długim odcinku pozwalając na spokojny dryf. W ruch poszły gumowe zabawki. I mimo świadomości, umocnionej wielokrotnie słyszanymi opiniami, że wcale tak łatwo ryb się na Syrsan nie łowi, już po niecałej godzinie Radek zaciął pierwszą rybę. Pięknie wybarwionego, zdrowego 70-taka. Ten pierwszodniowy zapał i skupienie przyniosło każdemu z nas po rybie. Mnie wręcz Syrsan rozpieściła racząc pięknym i największym tego dnia szczupakiem. 92 cm zielonkawego cielska znalazło się w moich objęciach, w co kompletnie nie mogłem uwierzyć. Hol był wyjątkowo krótki, podebranie przez chłopaków nadzwyczaj sprawne. Choć okupione krwią Radka na ciele ryby. Czy można sobie wyobrazić lepszy początek??




    92 cm

    Wróćmy jednak na chwilę do losów nieszczęsnego Vitacoli. Dzięki wielu kombinacjom z połączeniami, udało mu się dotrzeć dzień później do oddalonego o 150 km od Vastervik lotniska. Po uzyskaniu ode mnie smsowo nazw najbliższych miejscowości, znalazł połączenie autokarowe. Dość późnym niedzielnym popołudniem odebraliśmy z Tomim Krzyśka z parkingu, na którym na szczęście kierowca Go wyrzucił.

    Kolejny dzień rozpoczęliśmy z Krzysiem już na naszej łupince, popierdułce. Okazało się bowiem, że zabrakło dla nas łodzi. Wcześniejsza ekipa ją rzekomo uszkodziła. Dostaliśmy zamiennik w postaci niewielkiej łodzi z 4 konnym 2-suwem. Nic nie dały prośby i rozmowy 
z właścicielem, Peterem. Okazało się, że jesteśmy na tą łódź skazani, gdyż właściciel nie ma nic innego. Dodatkowo silnik okazał się dość kapryśny w odpalaniu, co zmuszało mnie do nadwyrężania ręki dość regularnie. Trzeciego dnia na środku zatoki w drodze powrotnej 
z Boden (opisanego przez Mgora) odpadła wtyczka od linii paliwowej. Z lekkim przerażeniem, oceniając odległość od portu, usiadłem do wioseł. Niestety wiosła okazały się kompletną porażką. Lewe strzeliło jak zapałka już po trzecim pociągnięciu. Zapadał zmierzch, na odległym Boden pozostała jedna łódka, poza tym zostaliśmy sami nie wiedząc czy się śmiać czy płakać. Krzysiek okazał się jednak Pomysłowym Dobromirem i z wykorzystaniem torebki śniadaniowej odpalił silnik. Trzymając go kurczowo, usmarowany paliwem, doprowadził nas do przystani. Byłem tak wkurzony, że postanowiłem skontaktować się z Eventurem. Dodzwoniłem się do pracownika, który jak się okazało też był gdzieś 
w Szwecji. Obiecał zainterweniować, czego nie uczynił. Musze to napisać z całą stanowczością. Sami wynegocjowaliśmy u właściciela nową linię paliwową oraz nowe wiosła, niewiele lepsze od swoich spróchniałych poprzedników. Pocieszeniem był fakt, iż od tej chwili silnik stał się posłuszny i odpalał jak trzeba.


    Skargi nie złożyłem, gdyż zdecydowałem się wraz z Vitacolą na przyjęcie pieniężnej rekompensaty od właściciela. Tym niemniej jakieś rozgoryczenie pozostało. Zwłaszcza związane z faktem, iż biuro organizujące wyjazd nam nie pomogło. Mimo słabego silnika i małej prędkości przelotowej odwiedziliśmy większość miejscówek obławianych przez naszą ekipę.




    Most rozpoznawczy


    Krzyś okazał się znakomitym kompanem. Rozumieliśmy się doskonale, bez problemu uzgadnialiśmy plan na cały dzień i go realizowaliśmy, niekiedy z małymi korektami. I zostało to nagrodzone. Właściwie każdego dnia mieliśmy rybę na kiju, kilkakrotnie obserwowaliśmy potężne szczupaki odprowadzające przynętę.



    Vitakola skupiony

    Co by tu zawiesić


    Ryby były wszędzie i nigdzie. Najwięcej ryb padło w zatokach, tym niemniej mieliśmy brania i na stokach i na blatach i przy skałach.



    osiemdziesiątaczek

    Ponownie osiemdziesiątak


    Obserwacje MGOR-a mogę jedynie uzupełnić o przekonanie, iż ryby migrowały w ciągu dnia i trzeba było trafić na godzinę i miejsce. Obserwacje moje potwierdza sytuacja z jaką mieliśmy do czynienia w zatoce naprzeciwko przystani. Rano widziałem w niej dwa ogromne szczupaki, oba ponad metrowe, płynące obok siebie. W zatoce tej mieliśmy w ciągu 2 godzin kilka wyjść i niezaciętych brań. Późniejsze, popołudniowe odwiedzenie tej zatoki jednak nie przyniosło efektów. Ryb tam nie było. Jak większość załóg i my trafiliśmy swój dzień. Ten najlepszy, obfitujący w najwięcej brań i ryb. Znaleźliśmy ryby w zatoce, którą niemal każdy omijał uznając za mało atrakcyjną. Płytka, zarośnięta dokładnie podwodną roślinnością, z dwoma pomostami zatoczka, tego dnia była dość dobrze osłonięta od wiatru. Ryby stały właściwie na jej środku. Każdorazowy dryf kończył się braniem i kapitalnym holem. W dwóch napłynięciach złowiłem szczupaka 93 
i 101 cm, a pechowiec Krzysiek stracił 2 okołometrowe okazy.



    Metróweczka

    Dziewięćdziesiątak



    Spędziliśmy w tej zatoce blisko 6 godzin. Czas tak niesamowicie przyspieszył napędzany adrenaliną i emocjami, że mieliśmy pełne przekonanie, że łowiliśmy tylko chwilę. W zatoce tej następnego dnia Radek z Rafałem także mieli kontakt i złowili ryby. Żeby nie było zbyt spokojnie i sielsko trafiliśmy także na potężną burzę. Stojąc na wyspie pod skałami, siekani wiatrem i deszczem zastanawialiśmy się co jeszcze może nas spotkać. I w tym momencie zaczęło się gradobicie. Dostaliśmy konkretny łomot po plecach. Musieliśmy najwyraźniej nagrzeszyć, bo Pan Bóg nad nami ciskał pioruny i nas karcił wszystkimi narzędziami Matki Natury. I wygonił z wody obniżając dodatkowo dotkliwie temperaturę.


    Oprócz tego jednego dnia, w którym zrobiliśmy sobie małą przerwę na obiad i wysuszenie, caluteńki czas spędzaliśmy na wodzie. Czas przestał się liczyć, zaczęły mi się gubić dni. Wypływaliśmy dość wcześnie rano, wracaliśmy po zachodzie słońca.




    Późne powroty


    Mimo narastającego zmęczenia fizycznego, pokłutych i popękanych palców czułem, że wypoczywam.




    Szuwarek


    Ostatniego dnia rano, z lekkimi oporami, także dałem się wyciągnąć na łódź. Tym razem rozdzieliliśmy się na 2 łodzie i wypłynęliśmy we trzech, żeby nie tracić tych paru godzin na łowienie, na pływanie łupiną. I Tomkom, z którymi popłynąłem, chyba przyniosłem szczęście. Zwłaszcza Tomiemu, który w z ostatnim rzucie wyprawy zaciął największą rybę. I jakże to był inny hol od holu mojej metrówki. Ta ryba pokazała cały wachlarz tricków. Były i odjazdy i murowania i jeżdżenie na ogonie. Szkoda, że nie mieliśmy kamery. Ta ryba zafundowała nam wszystkim fantastyczne, niezapomniane widowisko. 
W połączeniu z dziką radością, okrzykami i gwizdami Tommiego, napełniło nas ono prawdziwą euforią. Doświadczyliśmy wszystkiego co w wędkarstwie najpiękniejsze.


    Jakie przynęty były najskuteczniejsze? Chyba ogólnie gumy. Zwłaszcza te irlandzkie, które dzięki Krzysiowi mogłem potestować Kilka ryb złowiłem też na płociopodobnego Fatso 10S i na duże obrotówki. Nie znaleźliśmy z Vitą w sobie tyle zaparcia by obławiać cały dzień jeden blat, szukaliśmy ciągle nowych miejsc, mimo marnego środka pływającego. Być może więcej samozaparcia, tak jak u Hlehle i Sebka dało by nam więcej dużych ryb. Choć pewnie Daniela i tak byśmy nie prześcignęli. To prawdziwy czarodziej i mistrz. Najwyraźniej urodził się z wędką. Tylu metrowych ryb w tak krótkim przecież czasie, na tak wielkim łowisku, niewielu chyba kiedykolwiek złowiło.


    To była, mimo opisanych komplikacji, fantastyczna przygoda w gronie Kapitalnych Ludzi. Jestem pewien, że jeszcze nad Syrsan wrócę. To miejsce magiczne. Oby do następnego razu!



    Korsarz, 2009

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum

  • Syrsan 2009

    Przez admin, w Relacje,

    W latach 50-tych po syberyjskiej prerii szedł bóbr. I wpadł do wody. I bobera zjadł szczupak. Szkoda, że jeden z uczestników operacji Syrsan 2009 nie podzielił się tymi informacjami na promie, kiedy już wracaliśmy do Polski. Losy wyprawy mogłyby potoczyć się zupełnie inaczej. Przecież ten bober, to na pewno taki nieco inny popper… Tak, było wesoło. Podobno jednej łódce zdarzało się z impetem wpływać w trzciny. Sternik obławiał kancik, ten na dziobie zamienił się na kilka minut w czaplę. Presja wyniku? Niechciana przynęta, oddawana koledze okazywała się niezwykle łowna. Szybki remont kołowrotka na łódce? Żaden problem, gorzej ze smarowaniem – masło? Kanapki bez masła. No to może olej z sardynek? Lepszy ten z silnikowego bagnetu. Zdarzyło się nawet, że ktoś chciał stanąć na początku tęczy…




    Początek tęczy, niestety ulotny i bez złotego garnka.


    Druga wyprawa po skandynawskie szczupaki trwała standardowy, więc nieco dłuższy, wędkarski tydzień. Pomysł pojawił się w ubiegłym roku, kilka miesięcy po szkierowym debiucie. Nie zastanawiałem się zbyt długo. Bardzo miłe wspomnienia nie dawały dużego pola do manewru. No i „doświadczenie” przecież skazywało mnie na sukces. Metrówka murowana i to nie z przypadku, a tak coraz częściej myślę o ubiegłorocznym szczupaku, a wypracowana w oparciu o wskazówki i obserwację dużo lepszych wędkarzy.



    Łów na głębokim blacie
    Wyjazd na szkiery, to wyprawa po wielkiego szczupaka i tylko tak powinna być traktowana. Żadne inne ryby nie powinny nas interesować.





    Piękne szczupaki złowione przez Daniela i trzech Tomków








    Obławianie blatów małą wirówką da efekty. Ryby będzie można liczyć w dziesiątkach. Ale rzadko będą powalających rozmiarów, chyba, że jest się szczęściarzem (jak ja w 2008 roku). Oczywiście nie oznacza, że dużych ryb nie ma na płyciznach. Konkretną odpowiedź na pytanie gdzie są metrówki znaliśmy jednak już po pierwszych dwóch dniach łowienia - blat, cztery metry wody. Łowienie w takim miejscu jest pozbawione wielkiej finezji, choć później okażę się, że to nie jest do końca prawidłowa opinia. Trzeba też nastawić się na rzadkie brania. Jedno na kilka godzin. Trudno więc to zaakceptować. Trzeba mieć sporo samozaparcia, wiary i wyobraźni. Łowić w „studni”, zamknąć oczy i wyobrazić sobie wielkiego szczupaka. To był mój największy błąd wyprawy. Może stało się tak dlatego, że na łódce byłem z kolegą, dla którego była to pierwsza taka wyprawa częstsze łowienie szczupaków było dla niego bardziej ekscytujące niż długie oczekiwanie na jedno puknięcie. W jego zachowaniu widziałem siebie sprzed roku. A może to szukanie prostego wytłumaczenia własnej nieudolności? Łącznie (dwa domki) złowiliśmy ponad 200 szczupaków, mój największy miał 82 cm, trafił się też jeden ładny okoń (38 cm) i zahaczony za ogon ogromny lin (jeśli ktoś lubi łowić te ryby, to szkiery są dla niego wymarzonym łowiskiem).



    Widoki zapierały dech w piersi, liczą się nie tylko ryby.





    W piątek (ostatni dzień łowienia) udało mi się namówić Sebastiana (Dziubek) do solidnego łowienia na Boden (tak został nazwana miejscówka przez jej odkrywców – ekipy m.in. Rognisa, Gromita, Remka z 2007 roku). Zaczęło się dobrze. Rano na płytszej wodzie (tak, mnie też chyba ciągnęło na taką wodę) uwiesił się szczupaczek około 40 cm. Później (po jednej zmianie miejsca na rozległy… płytki blat) Sebastian łowi szczupaka 90 cm.



    Nasz największy szczupak z Boden (choć nie jestem pewien czy to właściwe zdjęcie).


    To jedna z największych ryb Sebastiana i najmniejsza z wielu złowionych w tym miejscu. Konsekwencja i nastawienie na konkretną rybę dało jednak efekt. Dzień później, wcześnie rano, Tomi złowił tam szczupaka 106 cm. Szczęściarz? Raczej nie. Kiedy my spaliśmy, dał sobie szansę złowienia takiej ryby. Wybrał najlepsze łowisko tego wyjazdu i najlepszą przynętę.




    Największa ryba wyjazdu, choć komentarz do tego zdjęcia jest zbędny



    Pomyślał i chwilę później skakał z radości. Tak padła największa ryba wyjazdu. Łącznie na dwa zamieszkiwane przez nas domki (dwanaście osób) padło 9 metrowych ryb, z tego 7 na kilkumetrowym blacie.



    Pullbaita gratulujemy
    Najlepszą przynętą na Boden była duża guma, a tytuł MVP wyjazdy zdecydowanie należy się Danielowi (hlehle). To łowca 5 metrowych ryb (z – przypominam – 9 ryb). Rok wcześniej, łowiąc w 16 osób, także padło 5 metrowych ryb. Daniel farciarz? W tym kontekście, to chyba obraźliwe określenie. To nie mógł być przypadek. Na łódce Danielowi towarzyszył Tomek (Tommek). Złowił jedną metrową rybę. Pechowiec? Trudno znaleźć odpowiedź dlaczego się tak stało. Prawdopodobnie zadecydowały szczegóły – inne prowadzenie przynęty, łowienie na innej głębokości. Nie potrafię znaleźć innego wytłumaczenia. To dobry temat do przedyskutowania na forum.
    Doświadczenia na naszej łódki pokazały też jak ważny jest dobór właściwej przynęty. Zielony Shaker Sebastiana robił furorę. Szczupaki uwielbiały go tak bardzo, że niemal odgryzły mu ogonek (wówczas też była skuteczna). Pech chciał, że przez nieuwagę guma wypadła z pudełka do wody (porządek na łódce to podstawa), a zielone kopyto Relaksa nie było w stanie zastąpić cudownej przynęty. Warto więc mieć w pudełku kilka (dwa?) egzemplarze konkretnej przynęty (w przypadku gum nie jest to trudne zadanie).
    Mógłbym cały dzień bawić się sliderem. Doskonała przynęta, choć w tym roku przebojem okazał się pullbait produkcji Bigbait (czyli naszego forumowego Sławka).



    Zakupione już w drodze do Gdyni pullbait Bigbait złowiły piękne szczupaki.



    Przy jej uzbrojeniu popełniłem błąd – za duże kotwice spowodowały, że nie pracowała tak jak powinna. Nie wiedziałem, że to tak ważne. „Naprawioną” przynętą można było się dowolnie bawić przez dłuższe, szybsze, wolniejsze, krótsze podciągnięcia. Pullbait na stałe zagościł już w moim pudełku. Przy okazji tej przynęty znalazłem uzasadnienie dla przedstawionej wyżej teorii, że o sukcesie decydują szczegóły, np. inne prowadzenie przynęty.
    Inne przynęty, które muszą pojawić się w szkierowym pudełku, to obrotówki. Lekkie, które można prowadzić nawet w trzcinach, ale nie muszą być duże. Przyda się wahadłówka, a podstawową przynętą – to już chyba szkierowa klasyka, a dodatkowo cieszy, że polska przynęta zdobyła tak duże uznanie zagranicznych wędkarzy – wydają się kopyta Relax, oczywiście 6 calowe, choć zasadzając się na metrówki chyba lepiej założyć te większe. Do tego zapas kotwic, dobry sprzęt do wyczepiania kotwic… Ostrzegam przed kiepskimi kółkami łącznikowi. Z litości nie podam nazwy producenta kółek, które przy wytrzymałości 35 kg wyprostował 70-centymetrowy szczupak.



    Korki tu, drogi tam
    Wróciłem opalony i zmęczony. Pogoda nie rozpieszczała. Deszcz, słońce, wiatr, deszcz, wiatr, słońce, deszcz... Nigdy nie widziałem jednego dnia tylu tęcz. Taki tygodniowy szczupakowi wyjazd to ciężka praca (jak dla osoby, która spędza czas głównie przez biurkiem). Trudno wrócić wypoczętym, kiedy łowienie rozpoczyna się o 8 rano (tak, wiem, że na wodzie powinniśmy być wcześniej), a kończy o godzinie prawie 22. Później jedno, dwa piwa, kolacja (zdecydowanie polecam gotowanie kolacji każdego dnia przez jedną osobę z przygotowanych wcześniej półproduktów).



    Uśmiechnięty domek, pozdrowienia dla wszystkich!



    Mieszkaliśmy na wyspie, do dyspozycji mieliśmy kilka porządnych łódek. Przy ich wyborze polecam zawsze tę najszybszą. Czas płynięcia pomiędzy miejscówkami trzeba zredukować do minimum. Na łódce sprawdzają się puszki (np. z rybami), konieczny jest dobry termos, apteczka. Ubranie? Kombinezon pływający i dobre buty. Koniecznie nieprzemakalne. Przy pływaniu szczególną ostrożność trzeba zwrócić na kamienie. O uszkodzenie śruby łatwo, a to niepotrzebne koszty.



    Łodziami najpierw się pływa, a później trzeba je posprzątać.





    W Szwecji polecam jazdę zgodną z przepisami (właściwa organizacja ruchu, brak przystanków pozwala na wykręcenie niezłej średnie), a w Polsce wyjazd z dużym zapasem czasu, szczególnie, że wyjeżdżamy w piątek, kiedy korki są ogromne!



    Smak łososia
    Żegnają się z gospodarzem ośrodka nad Sysran powiedziałem do zobaczenia za rok. Chyba zbyt wcześnie. Przyszłoroczny wyjazd wędkarski poświęcę raczej innej rybie, a metrowego szczupaka spróbuję złowić w Polsce. Jest to możliwe. Z tegorocznego wyjazdu pozostanie mi uczucie wędkarskiego niedosytu i radości z krótkiego obcowania z wędkarzami, z którymi pojechałbym na każdą wyprawę.



    Jedyny okoń wyprawy, ryba całkiem przypadkowa.



    Mam nadzieję, że relacja pomoże wędkarzom na podobnym poziomie co ja w wspinaczce na szkierowe szczyty. A teraz pozwólcie, że przegryzę bułeczkę z doskonałym wędzonym łososiem. Oczywiście prosto z Syrsan.



    Mgor, 2009


    Fot. Mgor, Tommek, hlehle, Tomi78, Tomek

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum



  • Na początku chciałem zaznaczyć, że to co jest napisane poniżej jest tylko i wyłącznie moimi poglądami na muszenie za szczupakiem, nie jest to prawda ostateczna ani objawiona. Wiele osób może mieć inne doświadczenia, ja swoje zebrałem i czekam na dyskusję oraz wymianę z Waszymi.


    Po co?
    To chyba podstawowe pytanie, na które powinniśmy sobie odpowiedzieć – po co nam to? Mamy jerki, gumy, blachy... po co męczyć się z nową metodą, kupować nowy sprzęt jak można po staremu? Bo jest to metoda dość trudna. Wymaga trochę zachodu, nauki. Jednocześnie sprawia niezwykłą satysfakcję i zdarzają się chwilę gdy jest dużo skuteczniejsza od „normalnych metod”. Najbardziej przypomina jerkowanie, jednak muchy pracują zupełnie inaczej, wibrują, falują, blyskają flashami. Trochę jak łowienie pullbaitem w zwolnionym tempie. Jeśli zaczniemy kręcić muchy, doskonalić dostępne konstrukcje i tworzyć własne wzory satysfakcja wzrasta. Dużym plusem tej metody jest mała ilość sprzętu potrzebna nam nad wodą – wędka z kołowrotkiem, ew zapasowa szpula z linką o innej wyporności, szpulka przyponówki, kilka przyponów, portfelik z muchami (można w kieszeni kurtki jak bezzaczepowe haki) i szczypce do odchaczenia ryb. Wszystko bez problemu można zapakować w zwykłą kurtkę. Dodatkowo wędka często w czteroskładzie, zajmuje minimum miejsca w transporcie, w większym plecaczku zapakujemy się z całym sprzętem i pojedziemy na luzie nawet rowerem na ryby. Mała ilość wymaganego sprzetu powoduje że jest to metoda wprost stworzona do kajaka czy bellyboata.







    Sprzęt czyli to co tygryski lubią najbardziej
    Tak, tu też mamy okazję wydać średnią krajową na zestaw, druga na pływadełko a trzecią na warsztat do much :D Ale oczywiście nie o to w tym sporcie chodzi ....



    Wędka
    Najważniejsza część naszego zestawu. Od niej zależy czy nasze łowienie będzie przyjemnością czy będzie przypominać sikanie pod wiatr czyli słabo przyjemną czynność. To jaką wybierzemy wędkę warunkują nasze przynęty – a te dobieramy do ryb, choć należy pamiętać, że szczupaki nie posiadają w słowniku pojęcia „za duża przynęta” i chętnie zeżrą nawet taką, z którą raczej powinny chcieć odbyć tarło.
    Na ogół łowi się na muchy w okolicy 15 cm, czyli od 12 do 20cm. To niestety stawia przed naszą wędką określone oczekiwania. Musi być szybka i dość sztywna aby umożliwić nam wyrwanie tak dużej muchy z wody jednym ruchem. Nie powinna być długa – optimum to około 9 stóp. Wędki 10 stopowe zdecydowanie gorzej sobie radzą z takimi muchami. Aby jednak zająć się szczupakami na poważnie minimum to #8, optimum to #9 - #10. Bardzo dobre będą wędki określane jako „salt water”. Często mają bardziej mocarne blanki, z definicji przystosowane są do większych przynęt, ciasnych pętli, rzucania w czasie wiatru. Nie oszukujmy się, że wędką pstrągową „jakoś damy radę na początek” – prędzej się zniechęcimy niż coś z tego rozsądnego wyniknie. Tutaj niestety ciężko o uniwersalny kij, choć kijem szczupakowym bez problemu połowimy trocie z plaży, głowatki, spróbujemy z sandaczem czy .... sumem (tym mniejszym) jak i wybierzemy się na łososie na mniejsze rzeki. Kij warto kupić lepszy – z 5 którymi łowiłem do tej pory tylko dwa, dość dobre, umożliwiają przyjemne łowienie nie walkę z żywiołem (choć zdaję sobie sprawę że początkowe trudności z wędkami klasy entry były też powiązane z małymi umiejętnościami rzutowymi). Ciężko jest kupić tani kij szybki, mocny, w klasie 9 lub 10 i jeszcze w miarę lekki żeby nam nie odleciała ręka po dniu łowienia. Tu chyba najrozsądniejsza opcją jest szukanie u rodbuilderów ewentualnie w sklepach w UK. Tam muszkarstwo szczupakowe ma się dobrze i sprzętu jest sporo, często w normalnych pieniądzach.






    Kołowrotek
    Tu bez szału – większość w rozmiarze 8/10 czy 9/11 (i pomiędzy) obsłuży nasze łowienie. Warto zainwestować w konstrukcję lekką, z w miarę naszych możliwości dobrym (płynnym) hamulcem. Szeroka szpula (large arbour) to podstawa, bez tego będzie trochę trudno. Dobrze jest mieć przynajmniej 100 – 150m podkładu 30lb. Rybą holujemy z kołowrotka. Po braniu prawą ręką obsługujemy wędkę i linkę, lewą jak najszybciej nawijamy luźną linkę wybraną w czasie ściąganie. Następnie rybę holujemy z kołowrotka, w miarę potrzeb dociskając rant szpuli – podobnie jak kciukiem w multiku. Tu dobrą ideą może być metoda, którą stosują łososiowcy i wędkarze łowiący w morzu – obrócenie kołowrotka na drugą rękę – dzięki temu unikniemy sytuacji zamotania korbki o ubranie w amoku walki z rybą.





    Linka
    Tu też trudno o kompromis. Linka tylko WF lub głowica. Linka musi mieć jak najkrótsza, jak najbardziej zwartą głowicę. Dobre będą linki do dalekich rzutów, ale tym co naprawdę jest dobre są specjalne linki szczupakowe. Dobrze sprawują się w zimnie, posiadają maksymalnie zwartą głowicę i krótki front taper, są zaprojektowane do wynoszenia ciężkich much i oddawania dalekich rzutów. Jedynym kłopotem może być to, że wielu producentów robi je tylko w wersji pływającej, co znacząco ograniczy nasze możliwości obławiania głębszej wody. Linki których używam to „Lefty Kreh series” Scientific Anglers i teraz Guideline Pike – zarówno w wersji pływającej jak i sink1/sink3 (linka intermedium z tonącą końcówką – ze względu na końcówkę może się okazać ze wygodniej będzie w przypadku tej linki przeciążyć zestaw o oczko w górę). Dobrą opinię maja też Vision „Big mama” ale niestety nie miałem okazji jeszcze nimi łowić. Dobra rada – przy tak dużych muchach odpuśćmy sobie dodatkowe doczepiane tonące końcówki. Dużą uwagę należy zwrócić na łączniki sznura jeśli takowych używamy – te normalnie dostępne się nie nadają, musimy szukać łososiowych, Loop ma takie w swojej ofercie. Łącznik należy dobrze obrobić, ja rezygnuję z gumowej rurki i zakładam dwie omotki mocną nicią do much, i zabezpieczam super glue. Trochę to sztywne ale kilka razy 0,40 tym urwałem więc się nada :D





    Przypon
    Tu prosta sprawa – jednolita żyłka 0,35 do 0,40mm. Fluorocarbonu jak przyponu muchowego na szczupaki nie polecam, jest w moim odczuciu zbyt „kruchy”. Przypon na zęby szczupacze – to już problem. Podczas rzutów większość przyponów stalowych w dość szybkim czasie zamieni się w sprężynkę. Próby z tytanowym drutem nie wypadły pomyślnie – po dniu łowienia jest widocznie zgiety w kilku miejscach. Najlepszym do tej pory do muchowanie wydaje się być Hard Mono. Jedynym minusem jego srednica, poza tym spisuje się znakomicie. Nie rezygnuję z agrafki i krętlika i uważam że nie ma potrzeby by je usuwać z zestawu. Agrafka umożliwia tak łatwą wymianę much że perspektywa każdorazowego wiązania i obcinania 0,40 przeważa nad niewielkim minusem podczas rzucania. Stosujmy komponenty najwyższej jakości – przeciążenia podczas rzutu bywają spore.






    Muchy
    Temat rzeka. Tylko kilka uwag:
    Stosujmy w miarę możliwości materiały syntetyczne, nie nasiąkają wodą i łatwiej będzie rzucać.

    Haki – ja stosuję od 4/0 do 8/0. Najlepiej mocne ale lekkie, krótkie (szczupaki zażerają muchy bardzo głęboko, haki streamerowe w wersji XXL nie zdają egzaminu, ryby zachaczone będą w przełyku). Nie zdają egzaminu muchy tandemowe – właśnie przez głębokie łykanie. Nawet na dłuższym haku możemy „optycznie” przesunąć łuk haka w konstrukcji muchy dając dłuższy ogon czy skrzydła, czy też zostawiając krótki odcinek haka wolny jak w muchach tarponowych. Haki najlepiej bez zadziorów. I to jest kolejny urok tej metody – ryby są tylko na pojedynczym haku i na ogół bez większych obrażeń wracają do wody. Stosuję głównie haki Partridge Ad Swier Pike Hooks od 4/0 do 8/0 do dużych much, ich największe zalety to lekkość, moc, brak zadzioru i dość szeroki łuk, utrudniający głębokie zassanie muchy. Dobre wydają się być również morskie mustady (wormowe) do kupienia w polskich sklepach internetowych (ja kupiłem 6/0, jest mniejszy niż 4/0 Ad Swier).

    Przed zawiązaniem ogona dajmy pod niego trochę sztywnej sierści – najlepiej bucktaila, nie będzie się nam ogonek zawijał o łuk haczyka.

    Flaschy i świecidełek dla szczupaka nigdy za dużo.

    Ołowiane oczka to dobry wynalazek, mucha pięknie pracuje w opadzie.

    Wyjątkiem w materiałach naturalnych jest dla mnie zonker strip – wąskie paski ze skóry królika. Pięknie działają w wodzie, można zrobić z nich cała muchę – jeden na ogonek, drugim owijamy tułów jak jeżynką. Ta mucha to bunny bugs, jeden z klasycznych wzorów na duże drapieżne. Jako że sierść królika jest dość krótka czasem stosuję paski z lisa – dużo dłuższe włosie podobnie pracujące w wodzie, umożliwia stworzenie bardziej „pękatej” muchy.

    Super glue to nasz wielki przyjaciel, każda warstwa jest u mnie zabezpieczana (ogon i skrzydła muchy) lub kładziona na (tułowie) klej. Dzięki temu muchy sa wielokrotnego użytku.

    Zdecydowanie łatwiej rzucać muchami skąpo ubranymi, te obfite wymagają cięższego sprzętu.



















    Rzuty
    To chyba najtrudniejsze. Nie wiem czy łatwiej komuś kto na muchę nie łowił czy temu kto musi się pozbyć odruchów wyćwiczonych przez lata łowienia lekkim zestawem. Metoda zegarowa może i działa przy wędce #5, przy 10 niezbyt. Tu wymachy są z boku – wędka nie nad nami a obok nas, ręka idzie do tyłu jak najdalej (no posiłkując się zegarem to 14,30) podobnie z ruchem do przodu. W czasie wystrzeliwania linki ręka układa wedkę prawie poziomo - aby jak najbardziej zminimalizować opory linki. Bardzo ważne aby linkę „pchnąć” nie przed siebie a przed siebie w górę (około 30stopni) aby uzyskać dalszy rzut i aby linka z ciężką muchą nie uderzyła w wodę blisko nas. Pracujemy całym barkiem, ważne odpowiednie ustawienie stóp – lewa wysunięta do przodu, prawa cofnięta do tyłu, łatwiej rzucać balansując ciałem na nogach.

    Double Haul to podstawa, bez tego cieżko się rzuca. Technika do opanowania w 30 minut plus trening, do zobaczenia na Youtubie, nie ma sensu tego tłumaczyć tutaj. Odpowiedni timing to niestety również podstawa przy tego typu wysilonych rzutach. Niestety ale nie potrafię tego opisać po polsku, to raczej trzeba by pokazać na żywo lub zobaczyć na filmie z dobrym komentarzem. Dobrym trickiem gdy musimy wyrwać tonąca linke z dużą muchą jest zastosowanie czegoś na kształt single haul w czasie wyrywania linki z wody – łapiemy linkę tuż za dolną przelotką i wyrywając sznur dodatkowo ciągniemy ją w swoją stronę, nadając lince i imitacji indyka dodatkowa prędkość do startu.










    Prowadzenie
    W zasadzie podobne do łowienia na pullbaity, jerkowcy nie powinni mieć z nim problemów. Zasada im cieplej tym szybciej i płycej. Czy gwałtowne szarpnięcia czy płynne ściąganie to już tylko ryby nam powiedzą. Na łodzi ważny klar – aby wybierana linka nie wpdała w jakieś shity bezmyślnie rozwleczone po pokładzie. Ewentualnie Stripping basket, ale to dość irytujące w użytku urządzenie.




    Gdzie i kiedy?
    Na wodzie raczej płytkiej (choć Angole łowią i na 8 metrach skutecznie, ale to wędki #11-12, cieżkie muchy etc), raczej wiosną i wczesną jesinią. Miejsca i czas jak z jerkowaniem. Skuteczne łowienie na muchę to dla mnie woda do 4-5metrów.








    Kilka uwag na koniec

    Muchowanie za szczupakiem staje się coraz popularniejsze, podobnie jak łowienie z bellyboatów czy kajaków wędkarskich. Metoda wymagająca ale dająca olbrzymią satysfakcję. Łowienie z brzegu jest dość trudne ze względu na ograniczenia przy odrzucaniu linki. Podobnie z mocnym wiatrem – bardzo utrudnia łowienie. Konieczne są okulary i kapelusz – trafić się własną muchą jest łatwo, lepiej mieć oczy i uszy całe. Zdecydowanie najlepiej łowi się z wody – czy brodząc, czy z belly czy z łodzi. Przestają być przeszkodą krótkie rzuty, zawsze możemy mieć wiatr w plecy.


    I ostatnia prośba – muszkarstwo to metoda gentlemańska. Zwróćmy wolność pokonanemu przeciwnikowi, niech nasze dzieci też mają co łowić.


    p.s.
    Słowniczka na koniec nie ma – każde pojęcie można sobie wytłumaczyć w googlach.



    Standerus, 2009

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum




  • Zimowy kropek Drawy - 2009

    Przez admin, w Relacje,

    Pierwsza edycja Zimowego Kropka Drawy miała miejsce w ubiegłym roku. Atmosfera spotkania, miejsce oraz sama woda na uczestnikach wyprawy wywarła tak duże wrażenie, że stwierdziliśmy iż chętnie ujrzymy Zimowego Kropka Drawy wpisanego na stałe w nasze kalendarze. Tak oto powstał plan by na początku roku 2009 spotkać się ponownie na nieco już poznanej wodzie w Drawieńskim Parku Narodowym.








    Niestety organizacja 2giej edycji przebiegała w wielkich bólach. Najpierw niewyjaśniona sytuacja prawna. Później zupełnie niespodziewane wprowadzenie zakazu spinningowania do końca stycznia spowodowały, że nasze spotkanie musiało być odłożone nieco w czasie… Na szczęście w końcu udało się i termin spotkania został wspólnie ustalony na początek marca. W sumie zapowiadało się, że zamiast Zimowego Kropka wyjdzie nam Wiosenny, jednak niespodziewany atak zimy w drugiej połowie lutego wskazywał na to, że duchy Drawieńskiego Parku dołożą wszelkich starań, by Zimowy Kropek był faktycznie zimowy…


    Idea spotkania była jasna. Spotkać się nad rzeką, która wymaga trochę umiejętności, jakiejś tam wiedzy o technikach rzutowych oraz integracja miłośników ruchomej szpulki, a przy okazji ewentualne zarażenie jeszcze niezrażonych









    Choć trzeba przyznać, że Drawa jest tam urozmaicona rzeką, że nawet największy laik rzutowy znajdzie tam dla siebie miejsce….







    Oczywiście złowienie jakieś słusznej rybki przy okazji spotkania było by bardzo pożądane, choć z doświadczenia wiemy, że większość zlotów ma raczej charakter integracyjny oraz szkoleniowy i wyniki bywają bardzo różne…







    Tym razem udało nam się poszerzyć nieco grono uczestników i mieliśmy okazje gościć kolegów z Zielonych Wysp (Ramay, Bujo czy Standerus, który niedawno wrócił do kraju)…







    Organizatorzy spotkania podjęli decyzję, że podobnie jak rok temu każdy z uczestników zostanie wyposażony w dokładną mapę – porównywalną do sztabowej, celem łatwiejszego trawienia na odpowiednie miejscówki oraz szybki i pozbawiony niechcianych przygód, powrót.







    Już pierwszy dzień spotkania zapowiadał się bardzo ciekawie. Woda nieco podwyższona, lekko trącona, ciepło aż żyć się chce, tzn. łowić. Liczne ślady obecności bobrów oraz wiosna (tak, tak, zima odpuściła 2 tyg przed naszym spotkaniem), którą czuło się na każdym kroku sprawiły, że łowienie było czystą przyjemnością…











    W piątkowy wieczór niemal tradycyjnie już miała miejsce integracja, skromny posiłek z gościem honorowym w roli prosiaczka z grilla oraz rozmowy o rybach, wędkach kołowrotkach i wszystkim co tylko jest z tym związane…












    Od czasu do czasu dało się też zauważyć błysk fleszów…









    A trzeba przyznać, że tak różnorodnego sprzętu próżno by szukać na targach czy wystawach w dużych miastach. Były maszynki rodem zza oceanu, z dalekiego wschodu oraz te produkowane wyłącznie na rynek japoński. Choćby dla samych nowinek oraz możliwości potrzymania ich we własnych rękach czy oddania kilku kontrolnych rzutów warto było przyjechać.


    Pobudka następnego dnia nie była łatwa. Późne Polaków rozmowy dało się odczuć i ujrzeć na niejednej twarzy… Jednak wiosna w powietrzu oraz odwieczny pęd nad wodę zwyciężyły. Jedni szybciej, inni później, ale jednak w pełnym – no prawie pełnym ;) składzie ruszyliśmy nad wodę.







    Stan wody podobny do dnia poprzedniego. Miejscówki jakby już bardziej poznane no i ryby nawet się trafiały. Mniejsze, większe. W ruch szły obrotówki, woblery, byli też tacy, którzy próbowali lekkiej przepływani ze świsterkiem na końcu i Ci też mieli wyniki. Jak się później – niestety dopiero ostatniego dnia, okazało był to dość dobry pomysł ze względu na właśnie spływające minogi. Co to oznacza, żadnemu pstrągarzowi tłumaczyć nie trzeba. Wraz z upływem godzin pojawiały się nowe pomysły na przechytrzenie Kropków. Jedni próbowali nowych metod – to Ci jeszcze niezarażeni z różnymi skutkami…







    Inni sprawdzali co się dzieje na innych odcinkach rzeki (eh ta cywilizacja i jej zdobycze techniki)







    Jeszcze inni starali się wejść tam, gdzie jeszcze przed nimi nikt nie był…







    Byli też i tacy, których spojrzenie wystarczyło by … zresztą sami zobaczcie…







    Gdzie niegdzie dało się nawet usłyszeć szept zaklęć i uroków rzucanych na własne zestawy, często nawet na kolanach…







    Ale jakieś tam efekty były. Choć może nie do końca takie jakich byśmy sobie życzyli…







    Tak oto w ciszy i harmonii mijały kolejne godziny wędkowania miłośników ruchomych szpulek…









    Choć, jak wyżej wspomniałem obecni byli też i ci jeszcze niezarażeni…







    I dla każdego znalazło się jakieś ciche i spokojne miejsce by poszukać swojego Kropka i adrenaliny…
















    Tak oto dobiegł końca Zimowy Kropek Drawy. Nieco niezaspokojeni oraz pełni nadziei postanowiliśmy wrócić nad Drawę ponownie. Niektórzy jeszcze w tym roku. A kolejny termin Spotkania Nad Drawa już jest wyznaczony ale o tym niebawem na forum…








    Rafał „mifek” Borysewicz, 2009


    Fot. Uczestnicy spotkań nad Drawą

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


Artykuły

×
×
  • Dodaj nową pozycję...