Skocz do zawartości

Artykuły

Manage articles
  • admin

    Tropiciel

    Przez admin, w Wywiady,

    Jest grudzień 1994 roku. Od roku jestem w USA. Nie wedkuję bo cieżko pracuję w dzień i w nocy. Moje namiastki wędkowania to wędkarskie sklepy i gazety. Gazety dosyła mi z Polski mój przyjaciel Robert Durak. On mnie zaraził wędkarstwem kilka lat wcześniej. Otrzymuję więc Wiadomości Wędkarskie, Świat Spiningu i Wędkarza Polskiego. Gazety pochłaniam jak pies kiełbasę. Właśnie gazety pomagają mi w tych trudnych emigranckich początkach. Grudniowa okładka Wędkarza Polskiego 2004 przedstawia Tadeusza Ćwika z głowacicą.
     

     
    Zdjęcie jest niezwykle piękne. Tadek jak rasowy wędkarz w przyklęku pokory prezentuje głowatkę na tle Dunajca. Była to głowacica wpuszczona przed Zawodami o Puchar Głowatki. To był Pierwszy Puchar zorganizowany przez Klub Głowatka z Wojtkiem Krasnopolskim jako Prezesem Klubu. Tadek łowiąc te głowacice wygrywa Zawody. W artykule opisującym tą imprezę poznaję jego sylwetkę. Później w następnych numerach gazet pojawia się często jego nazwisko - nazywa się go Łowcą Głowacic. Zawsze dostrzegam szacunek i podziw w relacjach, które czytam. Nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że nasze ścieżki kiedyś się zejdą i to na amerykańskiej wędkarskiej scieżce.
     

     

     
    Do 1999 roku wieści o przygodach Tadka docierają z gazet. W tym czasie mam pierwszy kontakt z Salmo i zostaje otwarta ich zielona strona www.salmo.com.pl. W grudniu 2000 na stronie ukazuje się artykuł „Piękne głowacice z Dunajca”, w którym Ryszard Cygiel i Tadek Ćwik opowiadają o swoich łowach. W 2002 listopadzie piękny opis wyprawy do Mongolii Piotrka Pepe Piskorskiego. W wyprawie uczestniczy Tadek Ćwik. W lutym 2003 ukazują się dwa artykuły „Salmo whitefish sprawdzona przynęta na głowacice” i „Królowa spod strażnicy” - oba o głowacicach. Artykuły te są dostępne w archiwum na stronie Salmo. Tadeusz urasta przez te lata do miana bardzo dobrego, wytrawnego wędkarza. Na pewno można go zaliczyć do elity polskich wędkarzy.
     

     

     

     
    Ja w tym czasie zaczynam już jeździć do Kanady  gdzie uczę się spiningu, trollingu i zaczynam nadgryzać jerking. Bywam też nad Root River gdzie spotykają się wędkarze łowiący łososiowate wpływające tu z Lake Michigen. I tak pewnego niedzielnego ranka w 2004 roku na parkingu Bass Pro Shop w Gurnie za Chicago spostrzegam znajomą postać. Nie ukrywam, że z pewną tremą zaczepiam go bo nie jestem pewny czy to on. Okazuje się, że to Tadek Ćwik we własnej osobie. Przez około godzinę rozmawiamy chodząc po sklepie, robiąc zakupy. Na koniec biorę nr telefonu i żegnamy się do następnego razu.
     

     

     

     
     
    Tadeusz pracuje jako kontraktor. Praca ta pozwala na pewną niestabilizację czasową. To znaczy, że można pracować non stop jak robota jest i mieć wolne dni jak się chce odpocząć. Praktycznie cały wolny czas Tadeusz wykorzystuje na wyprawy wędkarskie. Podobnie jak i ja najpierw rozpoznawał najbliższy teren. Potem wyprawy są coraz dalsze do Indiany, Wisconsin, Minnesoty, Arkansas. Miłość do łososiowatych przeplata się z połowami szczupaków i muskie w Minnesocie i Wisconsin. Raz na jakiś czas przy rozmowach przez telefon opowiadamy o swoich wyprawach, rybach i przynętach. W tym roku 2007 na wiosnę dostaję zaproszenie od Tadka co by przegadać wieczór. Ja jestem ciekawy jego wypraw nad Vermilion Lake w Minnesocie a jemu opowiadam o mojej Kanadzie. Wymieniamy kilka przynęt. Wspominam o jesiennych zawodach Salmo w Rhinelander. Żaden z nas wtedy nie przeczuwał, że na tych Zawodach będziemy jako zawodnicy. 
     

     

     

     
    W lipcu dostałem propozycję od Zewu Natury aby razem z Wojtkiem Bogusławskim stanowić team, który by brał udział w zawodach. Gdy wracam z mojej Kanady na początku września otrzymuję telefon od Tadka z pytaniami o termin i lokalizację zawodów. Tadek chce tam pojechać aby spotkać się ze swoimi przyjaciółmi Radkiem Zaworskim i Piotrkiem Piskorskim. Ponieważ było to już po rejestracji zawodników więc start Tadeusza i jego kompana Grześka był pod znakiem zapytania. Na miejscu wszystko dobrze przebiega i po interwencji Piotrka, Tadeusz z Grześkiem biorą udział w zawodach. Są to dwa dni podczas, których obserwuję Tadeusza, jak łowi, na co ... oczywiście sam jestem zajęty swoimi poszukiwaniami ale chcę jak najwięcej podpatrzeć.
     

     

     

     

     
    Tadek okazuje się być bardzo dobrym opowiadaczem. Lubi dzielić się swoimi doświadczeniami i bardzo dużo można się od niego nauczyć. Jest miły, zawsze uśmiechnięty, ma dużą dozę cierpliwości. W tych zawodach symbolicznie łowimy ryby, które są za krótkie aby zrobiły wynik. Natomiast nic nie odda nastroju wieczornych spotkań przy grillu i ognisku. Amerykanie, którzy organizują te piękne wieczorne rozmowy myślą, że Tadeusz to Indianin z racji wyglądu i opalenizny. Właśnie wtedy nasunął mi się taki przydomek – Tropiciel, bo niewątpliwie Tadeusz jest takim Tropicielem .... ryb, rzek, jezior i strumyczków. Po Zawodach udajemy się jeszcze nad jezioro, które leży na pograniczu Wisconsin i Michigan. Nazywa się Lac Viux Desert. Mieliśmy tu zaproszenie do polskiego resortu Oak Ridge Resort. I tu mam okazję powędkować z Tadeuszem na jednej łodzi. Mogę powiedzieć, że przynoszę mu szczęście bo przez trzy godziny łowi cztery szczupaki i dwa muskie. To szczęście to Muskie Tiger 39 cali, który jest pierwszym Tigerem złowionym przez Tadeusza. Ja podbieram mu ryby i robię zdjęcia.
     

     

     

     
    Jesteśmy na wodzie aż zapadają ciemności. Ostatni tydzień, a więc Zawody Salmo i dzisiejszy wieczór pozwolił mi na poznanie go jako normalnego, przystępnego i miłego człowieka - kompana na wyprawie. Myślę, że jeszcze nasze indiańsko - wędkarskie ścieżki się nie raz zejdą. Będą ryby, kropelka wody ognistej, i rozmowy. Przy okazji przedstawiam Wam galerię zdjęć z tego roku co byście pocieszyli ocka Tadkowymi rybeckami ... miłego oglądania i niech TO trwa . Do następnego spotkania Tropicielu ...
    Z pozdrowieniami
    Jerry_hzs, 2007

     

     
    Jakiś czas temu próbowaliśmy zorganizować wywiad z Tadkiem. Albo Tadek był na rybach albo Jerry pracował albo pojawiały się jakieś inne problemy. Przy okazji zlotu głowacicowego nad Popradem powstał właśnie ten niezwykły pomysł. Nasz tropiciel, znawca tematu mimo, że oddalony od nas kilka tysięcy kilometrów mógł być z nami tutaj w Polsce. Powstały nawet pytania, ale przyroda zdecydowała inaczej. Nie będzie tradycyjnego wywiadu. Tadek mimo wielkiej chęci podzielenia się z nami swoją wiedzą wolał to uczynić inaczej.
     

     

     

     
    Pewnej soboty, już po zakupach w markecie widzę dzwoniący telefon. Biorę go do ręki, kierunkowy wskazuje Stany Zjednoczone. Telefonuje do mnie Jacek (jackybrown). Co do cholery sobie myślę (Jacek wie, że żartuję) nie może spać, czy co? Pewnie chce mnie jak zwykle wkurzyć i zameldować, że jest na autostradzie i zasuwa na jakieś łowisko z musky. A muszę Wam powiedzieć, że często to robi – zwłaszcza jak ja siedzę w pracy i zastanawiam się co zrobić ze stosem dokumentów i dużą liczbą maili. U nas 13.00 u Jacka coś po 6.00. Odbieram telefon i nastawiony na kolejną nowinę o wyjeździe na naszego ulubionego amerykańskiego drapieżnika Jacek mnie informuje – „Remku za 15 minut mamy audycję radiową w Polskim Radiu Chicago (transmitowane również w nowym Yorku) z Tadkiem – nagrywasz?” No to mnie bracie załatwiłeś na całego – pomyślałem sobie (choć oczywiście Jacek mówił mi wcześniej o audycji). No cóż, mimo ograniczeń prędkości trzeba było nieco przyspieszyć by zdążyć.
     

     
    Nie uniknąłem problemów technicznych, straciłem przez to pierwszych 5 minut, ale koniec końcem udało się i mam wywiad z Tadkiem i to jaki! Zapraszam Was do audycji radiowej i wywiadu z Tadkiem Ćwikiem. Jednocześnie dziękuję Wszystkim za zaangażowanie i chęć pomocy. Dzięki koledzy po drugiej stronie Oceanu.
    KLIKNIJ ABY OTWORZYĆ PLIK MP3 (6.6MB) 
    Remek, 2007

     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum

  • Powoli wracamy do tradycji naszych forumowych spotkań. Postanowiliśmy widywać się częściej, aby poznać się na żywo w jak najszerszym gronie. W dniu 29 listopada 2007 roku spotkaliśmy się w Cafe Jerk na ulicy Twardej. Gospodarze kawiarni przygotowali wszystko, tak abyśmy w dużym gronie czuli się dobrze i nieskrępowanie. Tym razem, spotkanie zaowocowało dużą frekwencją. Do Jerka przybyło wielu forumowiczów, ponad 20 osób. Nawet jedna kobieta (żona SzymuS’ia) zaszczyciła nas swoją obecnością, co wydarzyło się pierwszy raz podczas naszych forumowych spotkań „bez wędek”. W tle SzymuS z żoną i inni forumowicze.
     

     
    Powitania kolejnych forumowiczów były okraszone dużą dawką humoru.
     

     
    Oczywiście głównym tematem rozmów było wędkarstwo i wszystkie związane z nim aspekty życia. A jak wiecie jest ich wiele! Rozmawialiśmy także na temat przyszłości naszego portalu, o przyszłorocznych przygotowaniach do zarybienia i oczywiście omawialiśmy swoje tegoroczne wyniki wędkarskie.
     

     

     
    Ruch w kawiarni robił się coraz większy, bo korzystając z okazji, każdy chciał porozmawiać z każdym z osobna.
     

     

     
    Rozmowy trwały i trwały i co chwila tworzyły się nowe „kąciki tematyczne”.
     
     

     
    Powstał kącik „wiślaka”.
     

     
    Kuba, Gumo, Friko i Xavi omawiali tegoroczną wyprawę na hiszpańskie sumy.
     

     
    Slider przyciągnął naszą uwagę swoimi woblerowymi wyrobami. Mogliśmy zobaczyć wszelkiego rodzaju żuczki i inne małe woblery, a także kilka „dziwacznych” prototypów na bolenie.
     

     

     
    Nie zabrakło także kącika rodbuilder’a, który dzielnie prowadził Friko.
     

     
    Nawet palący mieli swoje „wydzielone” miejsce.
     

     
    Znowu rozpoczęliśmy zbiórkę pieniędzy na przyszłoroczne zarybienie boleniem oraz sumem, które będziemy chcieli wpuścić do środkowej Narwi. Oczywiście na spotkaniu nie zabrakło specjalnie przygotowanej na ten cel skarbonki, a uczestnicy chętnie wrzucali do niej pieniądze.
     

     
    Mieliśmy także zrobić licytację koszulki jerkbait.pl, z której pieniądze mają zostać przeznaczone także na zarybienia. Jednak wspólnym głosem zadecydowaliśmy, że licytację zrobimy na portalu, aby inni uczestnicy forum mieli szansę wziąć w niej udział.
    Dodatkowo Pablom ufundował sporą garść przynęt do licytacji.
     

     
    Oczywiście nie zabrakło rozmów na tematy japońskiego sprzętu, gdzie prym wtórował Remek.
     

     
    W międzyczasie niektórzy pozowali do zdjęć.
    Gacopyrz, Pablom i Mgor.
     

     
    Rognis i Marcelinho, a w tle Wujek i Włóczykij.
     

     
    Maciejowaty i Gromit.
     

     
    Remek namawiał Wujka, aby robił jak najwięcej zdjęć wędkarskim wyczynom Monini.
     

     
    Debatom nie było końca, bo przecież o swoim hobby można rozmawiać godzinami, aż do „znudzenia”…
     

     
    Gromit przy kolejnym piwie opowiadał o technikach łowienia dużymi wirówkami. No cóż, przecież to „Profesor Bucktail”.
     

     
    A Maciejowaty zachwycał się swoim nowym multiplikatorem Revo ST na prawą rękę.
     

     
    W końcu nadszedł czas pożegnania, ponieważ „zamarudziliśmy” do późnych godzin wieczornych. W połączonych grupach rozeszliśmy się w kierunku swoich domów.
    Chciałbym podziękować wszystkim uczestnikom za przybycie. Do zobaczenia na kolejnych spotkaniach!
     
    Sebastian „rognis_oko” Kalkowski
    Zdjęcia: rognis_oko, Singor_ths
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum

  • Jeszcze zanim życie rzuciło mnie do Sułtanatu Omanu zastanawiałem się jak będzie tam wyglądać moje wędkarstwo. Ponad 90% powierzchni tego arabskiego kraju zajmuje pustynia praktycznie brak zbiorników czy rzek ze słodką wodą a jedyne miejsce gdzie pływają jakieś ryby to zatoka Oman, będąca częścią Oceanu Indyjskiego. Szperanie w sieci też niewiele pomogło. Jedynie potwierdziły się przypuszczenia, że 100% wędkarstwa to Ocean i wyprawy typu Big Game za wielkimi tuńczykami, żaglicami czy king fishami. Mnie jednak interesuje takie „polskie” łowienie z wędką w ręku i z rzutu a nie trolingowanie kijem o mocy 80 lbs zamontowanym w kadłubie długiej 24 stopowej łodzi z silnikiem spalinowym o mocy blisko 200 KM.
    Wszyscy wędkarze mający doświadczenie z połowami typowo morskich ryb, zwracali moją uwagę zasadniczo na jeden aspekt. Ogromna siła tych stworzeń nie mająca porównania z rybami żyjącymi na śródlądziu.
    W Omanie zjawiłem się w połowie września 2007. Jedynym ekwipunkiem wędkarskim jaki wziąłem był ulubiony multiplikator Antares  Scorpion AR. Na więcej nie było miejsca w i tak wielkim nadbagażu. Na miejscu spotkałem wesołą grupkę Polaków pracujących w Omanie. Wśród nich był Norbert (sloniu), który pokazał mi swój sprzęt, opowiedział o swoich wyprawach, zaprosił na ryby.
    Po pierwszej wyprawie byłem pewien jednego. Wszystko co czytałem o legendarnej sile morskich ryb było prawdą. Mały, góra 3 kilogramowy tuńczyk, potargał w moich dłoniach ciężki zestaw spinningowy złożony z uncjowego St Croix`a Premiera z kołowrotkiem Shimano 4000 i plecionka 20 lbs!! Przecież taki zestaw wystarczy do szybkiego holu metrowego szczupaka!! To doświadczenie wystarczało do podjęcia decyzji jak powinien wyglądać zestaw na i tak „lajtowe” tutaj łowienie.
     
    Salt Water equipments

    Zaczęło się od kija. Kupiłem prosty i niedrogi jednoczęściowy casting. Jest to kij Daiwa Procyon 12-25 lbs o długości 7 stóp i cw. 1 1/2 oz. Na kolejnej wyprawie okazało się, że Antares AR jakkolwiek wspaniały multiplikator, nie spełnia moich oczekiwań w przypadku łowienia w morzu. Niewielka pojemność szpuli i mały rozstaw korbki,  przeszkadzają w komfortowym łowieniu 30g pilkerami czy sporymi jigami. Do tego jeszcze linka mono 0,35mm. Czas kupić odpowiedni multiplikator. Wybór wydawał się oczywisty, albo jakiś potężny niski profil w stylu Shimano Curado 201DPV czy Antares Scorpion V2, albo … klasyczny okrąglak. Ciekawość wzięła górę. Zdecydowałem się na to ostatnie rozwiązanie. Od dłuższego już czasu przyglądałem się okrągłym multiplikatorom Daiwy. Wybór padł na dedykowaną specjalnie do morskich połowów tytułową Daiwę Millionaire 203SW.
     

    Daiwa Millionaire 203SW 
    Multiplikator ten ma kilka istotnych cech, nieczęsto spotykanych w innych konstrukcjach, które będę chciał wam przybliżyć, a które stanowią głównie o atrakcyjności tej konstrukcji.
     
    Pierwsze wrażenia
    Po dotarciu przesyłki i otwarciu paczki wyłonił się dość skromny widok. Małe kartonowe pudełko w bezpretensjonalnym stylu. W środku poza samym multiplikatorem jest też schemat złożeniowy i mała 50 ml. buteleczka z czerwoną oliwką do łożysk. To wszystko. Niestety brak neoprenowego pokrowca, który przydałby się bardzo w przypadku kołowrotka do morskiego łowienia. Dlaczego? O tym dalej. „Milionerka” o dziwo, jak na multiplikator do morskich połowów jest też niewielka, co ma wpływ na ergonomię. Multik jak na okrąglaka jest bardzo zgrabny.
    Na początku kilka danychjakie możemy znaleźć na oryginalnym opakowaniu.
     
    multiplikator
     
    przełożenie
    hamulec  rzutowy
    hamulec walki
    pojemność
    monofil
    masa
    łożyska
    rozstaw korbki
     
    Daiwa
    Millionaire 203SW
      
     6.3 : 1
     
    MagForce V
     
     5kg
     
    0,30-160m
     0,35-130m
     
    295g
     
     7+1
    CRBB
     
    90 mm


    Największe  zainteresowanie wzbudza sama szpula. Duża głęboka z brakiem jakiegokolwiek ażurowania co może sugerować, że producentowi niespecjalnie zależało na zminimalizowaniu masy szpulki. Tak jest w istocie. Szpulka niedość, ze jest o około 60% głębsza niż standardowym niskoprofilowcu (0,30mm – 100m) to jest jeszcze ciężka. Pusta waży całe 21g, a jeśli jeszcze dodamy do tego 150m żyłki 0,33 to masa całkowita wynosi aż 34g!!  Nie ma złudzeń Millionaire 203SW to nie multiplikator do lekkiego czy średniego łowienia. Najważniejszą jednak cechą szpuli jest jej ogromna średnica zewnętrzna wynosząca 39,5 mm!! Ciężkie i lotne wabiki powinny wiec szybować na ogromne odległości!! Szerokość szpuli wynosi 22mm. Szpula jest dodatkowo łożyskowana, więc 203SW nie jest konstrukcją typu „free spool”. Sama szpula jest zawieszona na bardzo dobrej jakości łożyskach krytych. Energicznie ruszona kręci się bardzo długo a łożyska są ciche. Jak przystało na konstrukcję „słonowodną” łożyska są zabezpieczone przed korozją i działaniem morskiej wody. Producent podaje, że w 203SW są zamontowane łożyska CRBB  ( Corrosion Resistant Ball Bearings).
     

    szpula Daiwy Millionaire 203SW 
    Rama multiplikatora została wycięta z jednego bloku aluminium. Takie rozwiązanie zapewnia maksymalną wytrzymałość, a także, co ważne, gwarantuje sztywność całej konstrukcji. Tę sztywność czuć podczas łowienia. Przekładnia jest bardzo dobrze spasowana, a korpus multiplikatora bardzo szczelny! Szczelność ma kapitalne znaczenie w przypadku sprzętu pracującego w słonej wodzie. Penetracja mechanizmów przez wodę została w dużym stopniu ograniczona. Przekładnię cechuje duża płynność pracy, choć nie jest tak płynna jak w Shimano Curado 201DPV, ale jest sporo płynniejsza niż w topowym Antaresie AR! Stopka multiplikatora jest zamocowana w ramie za pomocą nitów. Jest na niej umieszczony magiczny dla wielu napis „MADE IN JAPAN”.  Po prawej stronie jest dokręcany panel z elementami hamulca magnetycznego. Korbka jak i gwiazda hamulca walki z dociskiem szpuli jest umocowana w lewym panelu. Hamulec magnetyczny Magforce V ma 10 stopniową skalę i regulujemy go zewnętrznie za pomocą tzw. MagDial.
     

    MagDial panel regulacji hamulca rzutowego 
    Ilość elementów plastikowych został w tym multiplikatorze zredukowany do minimum. Poza klipsem zwalniania szpuli oraz elementem ukrywającym nakrętkę mocującą korbkę, próżno ich szukać. Z tworzywa sztucznego są oczywiście zrobione „trzymadełka” korbki. Gwiazda hamulca jak i docisk szpuli nie posiadają mechanizmów klikających. Sama gwiazda hamulca mogłaby być też większa. Hamulec walki ma wg producenta moc 5kg co faktycznie, odpowiada prawdzie.
     

    Gwiazda hamulca walki i nakrętka docisku szpuli 
    Wodzik na pierwszy rzut oka przypomina w kształcie te z klasycznych okrąglaków ABU C3. Prześwit wodzika jest szeroki i rozszerza się ku górze, ma to minimalizować tarcie przy skrajnym położeniu linki podczas rzutu. Wodzik jest zsynchronizowany z hamulcem walki!! Polega to na tym,  że podczas walki z okazem wybierana ze szpuli linka nie napiera z dużą siłą na stojący wodzik. W 203SW przesuwa się on równomiernie razem z linką. Wodzik i jego konstrukcja jest  jedną z głównych zalet tego multiplikatora. Trzymając w ręku „milionerkę” ma się wrażenie, ze to naprawdę multiplikator z górnej półki.
     
    Testy rzutowe
    Jak już wiadomo. okrągły multiplikator z pojemną i dużą szpula nie jest przeznaczony do lekkiego łowienia. Dlatego uważam, że zakładanie 203SW na kij słabszy niż 20 lbs jest zwyczajnie bez sensu. Do testów rzutowych posłużyła mi wspomniana Daiwa Procyon 12-25 lbs. Wabiki zaś, to woblery Yo Zuri i Duel od 16g do 27g a także jigi i pilkery od 17g do 30g.
     
    multiplikator
      DAIWA MILLIONAIRE 203SW
    wędzisko
      DAIWA PROCYON 12-25 lbs
                PCN 701HFB 
    linka
    Sunline Queen Star 16 lbs
    0,33mm
    Berkley Trilene 
    Big Game
    0,31mm
    14,8 lb
    Sufix Braid 20lbs
     

    Millionaire 203SW i 26g Duel Aile Magnet 125F 
    Jako, że łowię w morzu zdecydowałem się przede wszystkim używać grubej żyłki. Monofil ma te zaletę nad plecionką, że nie nasiąka słoną wodą i jest bardziej odporny na przecieranie.Podczas pierwszych rzutów zauważyłem jedną istotną cechę opisywanego multiplikatora. Charakterystyka pracy Magforce`a V jest zupełnie inna niż dobrze mi znanego hamulca odśrodkowego typu SVS z multiplikatorów Shimano. Na pierwszy ogień poszedł 24g popper. Pierwsze rzuty były dość krótkie, mimo ciężkiej i lotnej przynęty. Delikatniejsze ustawienie hamulca spowodowało tylko spadek komfortu rzutowego. Jednak po serii kilkunastu rzutów, odległości były coraz większe. To nie multiplikator ponosił winę, tylko moje przyzwyczajenie do hamulca odśrodkowego. Magnetyk typu Magforce V ma te cechę, że mocniej hamuje przynętę ( w porównaniu z SVS) w momencie, kiedy wabik wyraźnie zwalnia, a szpula wciąż jeszcze jest rozpędzona. Ma to moim zdaniem kapitalne znaczenie podczas rzutów pod wiatr. Łowiąc w morzu, często z plaży praktycznie zawsze wieje silny wiatr od morza. Kilka razy spory podmuch wiatru przyhamował wobler w locie. Magnetyk zareagował dość szybko. Magforce V ma też inną przypadłość. Jest sporo wrażliwszy na siłowe rzuty, czy jakikolwiek inny, niewłaściwy sposób „posyłania wabika w niebo”. W przypadku wadliwie wykonanego rzutu dużo łatwiej o splątanie niż w SVS.
     

    Szpula z elementami hamulca Magforce V 
    Cechą Magforce`a V jest też jego głośna praca podczas rzutu. To samo dotyczy Daiwy Alphas 103L czy Team Daiwy Sol. Hamulec nieco cichnie dopiero na nastawach powyżej połowy skali, ale prawie nigdy nie będziemy ich używać bo rzuty z mocno dokręconym hamulcem są dość krótkie. Skala nastaw hamulca magnetycznego jest za szeroka. Ustawiając magnetyk na 6 pozycję, w sposób istotny skracamy zasięg rzutu. Najdalsze rzuty pod wiatr udało mi się zrobić, kiedy przynętą oscylowała w granicach 25-30g i hamulec był ustawiony na zerową pozycję. Komfort rzutowy był bardzo dobry a odległości rzutu były monstrualne. Najdalszy rzut z plaży, pod wiatr, wynosił blisko 60m! Przynętą był 30g pilkerek. To wszystko dzięki sporej średnicy zewnętrznej szpuli. Trzeba też zaznaczyć, ze nie każda linka pozwala na rzuty z wyłączonym hamulcem. Najlepsza do tego jest dobra plecionka. Sztywny monofil lub fluorocarbon wymaga jednak stosowania hamulca rzutowego. Inaczej podnosi się na szpuli zwiększając ryzyko splątania. Co ciekawe, doskonałą żyłką castingową okazała się Trilene Big Game Berkley`a.
     

    Casting z plaży 
    Mniej lotne i lżejsze wabiki 16-20g wymagały tylko ustawienia hamulca na pierwszą lub drugą pozycję. Odległości były nadal spore a ryzyko splatania niewielkie. Millionaire 203SW radzi sobie dość dobrze z lotniejszymi wabikami w granicach 12-14g, ale uważam, że stosowanie tego multika do wabików poniżej 15g mija się z celem. Każdy średniej wielkości niski profil, będzie sporo lepszy do takich przynęt. Niewielkie rozmiary multiplikatora umożliwiają również swobodne łowienie technikami rzutowymi takimi jak pitching. Magforce V jest doskonałym hamulcem do tego typu rzutów. Hamowanie szpuli przy małych prędkościach jest znakomite. Magnetyk ten posiada tez małą wadę, koło nastawcze Magdial dość trudno jest przestawić mokrymi dłońmi. Nie jest to niemożliwe, ale małe „pokrętełko” jakie posiada niemal każda niskoprofilowa Daiwa jest szybsze i wygodniejsze w użyciu. Łatwiej też, przynajmniej mnie, dostać się do wnętrza hamulca SVS. Rzuty z plecionką pozwoliły na większy komfort z nieco lżejszymi wabikami >18g. Nie powinno to dziwić, wszak szpula z plecionką jest sporo lżejsza niż z żyłką. Trzeba też uczciwie powiedzieć, że Millionaire 203SWwymaga delikatnego dotarcia. Po trzech wyprawach dystanse rzutowe wzrosły przy tej samej technice rzutu czy warunkach wietrznych.
     

    Plaża w Sheikh Seifah. Moje ulubione łowisko. Co branie to metrówka! 

    Seifah dwa tygodnie później 
    Eksploatacja
    Powszechnie panuje przekonanie jakoby „słona woda wszystko zeżre”  i używanie drogiego i wyrafinowanego sprzętu do morskiego łowienia jest niepotrzebną ekstrawagancją. Nic bardziej mylnego. Dużo gorsze spustoszenie w przekładni robiła brudna i zamulona woda na poznańskim odcinku Warty. Rdza na łożyskach głównych pojawiała się po miesiącu używania. Czysta słona woda jest praktycznie nie szkodliwa. Jednak, aby to było prawdą musimy bardziej dbać o swój sprzęt. Po kilkunastu długich wyprawach i kilkukrotnym, przypadkowym zamoczeniu multiplikatora w oceanie nic się nie stało. Ma tu zapewne znaczenie spora szczelność konstrukcji, o której wspominałem na początku. Po otwarciu mechanizmu multiplikatora nie stwierdziłem żadnych oznak zniszczenia czy korozji. Przekładnia jest zabezpieczona wodoodpornym smarem. Podobnie żadnych zmian nie zauważyłem na łożyskach głównych. Warunkiem długotrwałego działania jest jednak każdorazowe przepłukanie multiplikatora w słodkiej i chłodnej wodzie możliwie najszybciej jak tylko się da, po zakończonym łowieniu. Po długich wyprawach wyciągam z multiplikatora szpulkę czyszczę go i delikatnie nacieram WD-40, poczym pozwalam schnąć w chłodnym pomieszczeniu. Po takiej „ terapii” multiplikator wygląda i chodzi doskonale. Kapka oliwki na wałek posuwu wodzika jak i łożyska nie zaszkodzi.
     

    Wnętrze Millionaire 203SW  
    Największym zagrożeniem dla sprzętu używanego w morzu jest piasek. Łowiąc na plaży trzeba bardzo uważać, żeby nie położyć mokrego multiplikatora na ziemi, lub co gorsza zamoczyć go w płytkiej wodzie gdzie zawsze unosi się sporo piasku! Jeśli zdarzy się coś takiego należy natychmiast przerwać łowienie i dokładnie opłukać multiplikator słodką wodą. Ziarenka piasku w wałku posuwu wodzika czy w przekładni mogą w szybki sposób załatwić na amen cały kołowrotek. Niestety bez rozbierania i czyszczenia multiplikatora się nie obejdzie. Kiedy przerywamy łowienie i musimy odstawić wędkę starajmy się zrobić to tak, aby maksymalnie uchronić sprzęt. Dlatego bardzo przydałby się pokrowiec na kołowrotek który chroniłby też od drobin niesionych przez wiatr. Niestety, o czym wspominałem na początku, pokrowca nie dodano do Millionaire 203SW.
     
    Konkluzje 
    Mam nadzieję, że ten opis przybliżył wam nieco tę ciekawą konstrukcję. Daiwa Millionaire 203SW, jest na pewno doskonała propozycją dla kogoś, kto wybiera się na szwedzkie szkiery bądź jakiekolwiek inne łowisko na Bałtyku. Jeśli mega słona woda z Oceanu Indyjskiego nie robi na tym multiplikatorze wrażenia Bałtyk mu nie zaszkodzi mu tym bardziej. Millionaire 203SW jest też znakomitym multiplikatorem do jerkowania slidery, fatso i inne ciężkie jerkbaity będą idealnymi przynętami dla multiplikatora ze szpulą o blisko 40mm średnicy. Szeroka 9 cm korbka wpływa na komfort łowienia przynętami stawiającymi spory opór w wodzie. Multik ten wybrałbym też do śródlądowego średnio ciężkiego trolingu. Na pewno chętnie użyłbym go też do jigowania ciężkimi gumami w rzekach o szybkim nurcie. Nie jest to konstrukcja pozbawiona wad, ale który sprzęt wędkarski jest w 100% doskonały?
     
    DAIWA MILLIONAIRE 203SW
    WADY
    ZALETY
    brak klikających pokręteł
    mała gwiazda hamulca walki
    słyszalna praca Magforce`a V
    brak pokrowca na multiplikator
    synchronizacja wodzika z hamulcem walki!
    duża średnica zewnętrzna szpuli, dalekosiężny!
    doskonała szczelność i spasowanie!
    szeroka 90 mm korbka
    bardzo poręczny jak na okrąglak do ciężkiego łowienia.
    doskonała jakość wykonania każdego konstrukcyjnego detalu!!
    świetnej jakości łożyska główne!!
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Na końcu w kilku słowach dodam, ze istnieje też mniejsza wersja tego multiplikatora. Jest to Daiwa Millionaire 103SW. Poza mniejszą pojemnością szpuli (0,30 – 100m) cechuje ją też niższe przełożenie 5.8 : 1 ; mniejsze rozmiary i słabszy 4kg hamulec walki.
     

    Sola 
    Jerzy Wierzbicki (jerzy), 2007

    Zdjęcia: sloniu, jerzy
     
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum

  • Podczas jednego z naszych licznych spotkań wędkarskich, padł szlachetny pomysł i postanowiliśmy zebrać pieniądze na zarybienie rzeki. Wybraliśmy bolenia. A na zarybienie, wytypowaliśmy środkowy odcinek rzeki Narwi. Akcję zaplanowaliśmy na jesień 2007.
    Pod koniec roku 2006 uzyskałem informacje, w którym ośrodku zarybieniowym będę mógł zakupić narybek bolenia. Po rozmowie z właścicielem farmy, ustaliliśmy, że po wiosennym tarle, podchowa nam bolenie, aż do jesieni. Wtedy ryby będą mocno wyrośnięte i tym samym będzie większa szansa, że szybko zaaklimatyzują się w rzece i przeżyje ich większa część.
    Pieniądze były już zebrane i czekałem na telefon od właściciela ośrodka zarybieniowego. W końcu właściciel zadzwonił i przekazał dobre wieści. Ryby rosły w najlepsze i właśnie przeszły badania, które kwalifikowały je do zarybień. Kilkaset boleni czekało na nas, więc umówiłem się na ich odbiór w najbliższy weekend.
    Na naszym forum jerkbait.pl, szybko znaleźli się chętni do transportu rybek i pomocy przy zarybieniu. W dniu 11.11.2007 spotkaliśmy się w czteroosobowej ekipie, Kryst, Tommek, Kubas i ja. Zabraliśmy ze sobą wodery, aby mieć lepszy dostęp do wody. Zabraliśmy także kubełki, miski i czerpaki aby dokładniej rozłożyć bolenie w rzece. Ruszyliśmy na Warmię, żeby odebrać zamówione ryby. W ośrodku miło powitał nas właściciel i pokazał nam nasze bolenie oraz inne gatunki ryb, które są hodowane u niego na farmie.
    Basenów hodowlanych było mnóstwo. W jednych były pstrągi potokowe…
     

     
    W innych pstrągi tęczowe, a w jeszcze innych lipienie…
     

     

     
    Szczególnie wielkie miętusy zrobiły na nas duże wrażenie.
     

     
    Nasze bolenie miały około 10 centymetrów, a w śród nich było także sporo ryb większych, kilkunastocentymetrowych. Ryby były w nadzwyczajnie dobrej kondycji i nie było widać wśród nich chorych egzemplarzy.
     

     
    Bolenie spakowaliśmy do trzech specjalnie przygotowanych i natlenionych worków.
     

     
    Później ruszyliśmy w drogę, aby jak najszybciej dojechać do rzeki, gdzie będziemy wypuszczali bolenie. Po dojechaniu nad Narew, okazało się, że ryby są nadal w bardzo dobrej kondycji i że wszystkie przeżyły podróż bez najmniejszego uszczerbku.
     

     
    Postanowiliśmy rozstawić dwa worki w odległości kilkuset metrów. Wstawiliśmy je do rzeki, aby temperatura wody w workach, zrównała się z temperaturą rzeki.
     

     
    Po kilkudziesięciu minutach, zaczęliśmy powoli wyławiać z worków bolenie i roznieśliśmy je w promieniu kilkuset metrów.
     

     
    W pojedynczych miejscach, wkładaliśmy po kilka boleni do wody.
     

     
    Rybki pięknie odpływały, jedne w górę, drugie w dół rzeki. Widok był prześliczny.
     

     
    Później wzięliśmy się za drugi worek, który znajdował się dalej w dół rzeki. Tutaj powtórzyliśmy akcję i jak najstaranniej zarybiliśmy kilkuset metrowy odcinek rzeki.
     

     

     
    Ryby wpuszczaliśmy w miejscach ze spokojnym nurtem, aby na samym początku nie musiały się zbytnio wysilać.
     

     
    Bolenie w dobrej kondycji odpływały lub ukrywały się w zakamarkach dna.
     

     
    Dwie trzecie narybku miało już swój dom. My postanowiliśmy pojechać dalej w dół rzeki, aby wypuścić do wody ostatni worek boleni.
     

     
    Tutaj rzeka miała nieco inny charakter, więc rybki wypuszczaliśmy w okolicach roślinności podwodnej i zalanych traw.
     

     
    Akcja przebiegała stosunkowo szybko i sprawnie. Kolejne boleniki wpuściliśmy do Narwi, a te rozpłynęły się po różnych zakamarkach rzeki.
     

     
    Ostatni boleń dostał buziaka i odpłyną pełen wigoru. Akcja zakończona, a my mogliśmy wrócić do domów.
     

     
    Teraz kilka słów na zakończenie. Bardzo dziękuję wszystkim za dobre serce oraz za pomoc w zbiórce pieniędzy. Dzięki wam mogliśmy kupić dość dużą ilość boleni. W szczególności chciałbym podziękować Kryst’owi, który  został Ojcem Chrzestnym boleni (i nie wymiga się z tego stanowiska). Dziękuję także Tomkowi Wojdzie (tomek_w). Podziękowania dla innych forumowiczów jerkbait.pl: Krzysiek, Gromit, Mgor, Phalacrocorax, Gumofilc. Podziękowania dla członków WKS Sandacz. Podziękowania dla Marka Szymańskiego za ufundowanie książki. Podziękowania dla sklepu wędkarskiego Jerk, za pomoc w zbiórce pieniędzy. Wielkie dzięki dla Tommka i Kubasa za pomoc w zarybieniu. To dzięki wszystkim wam, bolenie mogą pływać w Narwi.
    Akcję zarybieniową powtórzymy w przyszłym 2008 roku. Celem znowu będzie boleń, a także sum. Potrzeba tylko zebrać więcej pieniędzy…
    Sebastian „rognis_oko” Kalkowski
    Zdjęcia: Tommek
     
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum

  • Browny, kingi, coho, steelheady sezon na te wszystkie gatunki zaczyna się już w lipcu i płynnie przechodzi z miesiąca na miesiąc aż do lutego. Naprawdę bardzo ciężko wygospodarować trochę czasu na napisanie kilku słów o połowie tych ryb. Do tego przygotowania do Mistrzostw Ameryki w łowieniu podlodowym i sami drodzy czytelnicy widzicie jak mało czasu pozostaje na pisanie, a gdzie praca, dom, rodzina?
     

     
    Zacznijmy, więc od podstaw. Po pierwsze sprzęt. Wędka w przedziale 10’6 do 13’6 stopy o szybkiej akcji, ale w czasie holu ryby przechodzącej w parabolę. Na pewno zadajecie sobie pytanie - dlaczego taka długa? Po pierwsze długim kijem o wiele łatwiej jest kontrolować spływ zestawu a co za tym idzie hamować go (!!!). Po drugie hol ryby jest o wiele łatwiejszy na długim wędce niż na patyku o długości 7’ stóp nadającym się tylko do łowienia z łódki. Wyobraźcie sobie sytuacje, gdy musicie poprowadzić zestaw w rynnie pod drugim brzegiem na dystansie 25 metrów mając pod swoim brzegiem zwalone drzewo i rzeka płynie z prędkością około 15 km/h używając wędki siedmiostopowej, gdy rzeka ma 30 m szerokości, ja osobiście życzę powodzenia.
     

     
    Jest kilka firm które produkują specjalistyczne wędki do tego typu łowienia: G.Loomis, Frontier, Cortland,Raven to tylko kilka przykładów, które możecie znaleźć na Internecie. Mój  ulubiony sklep internetowy to WWW.FISHUSA.COM  wystarczy wpisać słowo float rods w wyszukiwarce i cała oferta najlepszych firm ukaże się przed waszymi oczami. Ostrzegam was, że nie jest to sprzęt tani, ale też nie jest ekstremalnie drogi wędki wahają się w przedziale 150$- 350$ ale uwierzcie mi, że warto zapłacić drożej i łowić komfortowo cały dzień niż połowić 2h słabym sprzętem i zniechęcić się do końca życia. Osobiście używam 12’8 stopowej wędki firmy G.loomis i uważam ze jest jedna z lepszych wędek obecnie na rynku.
     

     
    Przejdźmy do kołowrotków centerpin jest jednym z najprostszych rozwiązań technicznych jakie do tej pory widziałem. Na metalowym czepieniu jest osadzona szpula, która obraca się w każdą stronę  bez najmniejszego oporu. Kołowrotek ten przypomina duży kołowrotek muchowy ale w przeciwieństwie do niego nie posiada hamulca, całą walkę z rybą kontrolujemy kciukiem hamując szpulę.
     

     
    Używałem kilku typów tych kołowrotków i każdy model pracował inaczej. Chodzi dokładnie o prędkość z jaką obracała się szpula. Każdy element tego kołowrotka jest spasowany z dokładnością do tysięcznych milimetra aby nic nie zakłócało wolnych obrotów szpuli. Jest to bardzo istotne w momencie rzutu,ponieważ każdy opór lub zatrzymanie powoduje splatanie zestawu.
     

     
    Technika rzutu jest bardzo prosta należy nadać szpuli obroty poprzez pociągnięcie za żyłkę i w tym samym momencie należy poprzez łagodny wymach wędziskiem umiejscowić zestaw w łowisku. Łatwiej powiedzieć niż zrobić wszystkie czynności muszą być idealnie zgrane w czasie inaczej będzie nam powstawać tzw. broda na kołowrotku. Przy odrobinie treningu wszystkie te czynności są dziecinnie proste.
    Firmy produkujące centerpiny to Icelander ,Mykiss,Okuma,Raven,J.W.Young i znowu szanowni koledzy odsyłam was do mojego ulubionego sklepu fishusa gdzie znajdziecie wszystkie te firmy.
     

     
    Przejdźmy do spławików. Przez długi czas używałem plastikowych zwykłych spławików ogólnie dostępnych w każdym sklepie. Na jednych z zawodów organizowanych przez Zew Natury poznałem właściciela firmy Expodex importera polskich spławików firmy Balsax. Dostałem od  Kuby kilka wzorów do przetestowania. Były to typowe wzory do przepływani, włożyłem je do pudełka z zamiarem użycia ich przy najbliższej okazji. Miesiąc później takowa się na darzyła wyjazd do Michigan nad ST.Joseph river. Rzeka jest dosyć duża bo około 150 m szerokości i bardzo szybka. Krystalicznie czysta woda wymusza stosowanie przyponów z fluorocarbonu o wytrzymałości 8-10 funtów i długości 4-5 stóp. Zakładam białą baryłkę o wyporności 8g ponieważ nurt rzeki jest bardzo silny.
     

     
    Zawsze pamiętajcie, że wagę zestawu dobieramy do głębokości i siły nurtu. Zasada jest bardzo prosta im głębiej i szybciej tym cięższy zestaw. Wszystkie spławiki Balsaxu mają podana dokładną gramaturę. Pierwsze przepuszczenie zestawu utwierdza mnie w przekonaniu że wybór był trafny. Ten spławik niesamowicie trzyma się wody i jest doskonale widoczny. Nurt rzeki znosi zestaw około 30 metrów od mojego stanowiska i nagle spławik znika z powierzchni.
     

     
    Tego dnia złowiliśmy siedem steelheadów w cztery godziny. Od tego czasu używam tylko spławików Balsamu. Olbrzymi wybór różnych modeli możecie znaleźć w sklepie LEE TACKLE&BAIT w Arlington hts.
     

     
    Przynęty jakie używamy w tego typie łowienia to przede wszystkim ikra w dwóch postaciach skein czyli kawałki wycięte z płatów ikry oraz luźne jajka zawiązane w woreczki. Przygotowanie ikry jest dosyć proste. Jej płaty płuczemy w wodzie i usuwamy wszystkie resztki krwi. Rozkładamy na ręczniku papierowym i czekamy ok. 40 min aby papier wciągnął całą wilgoć. Potem zasypujemy całość boraxem (można kupić w Gander Mtn albo Diks sporting goods pod nazwą Pro cure)  przekładamy do ziplock bag i mrozimy. Tak przygotowany skein może wytrzymać nawet 4 lata! Pojedyncze jajka płuczemy w wodzie, robimy roztwór soli z wodą tzw. solankę (funt soli na 1 litr wody), jajka przekładamy do słoika i zalewamy solanką.
     

     
    W każdym dużym sklepie wędkarskim możemy kupić różnokolorowe siateczki do wiązania woreczków najlepsze kolory to różowy, czerwony, seledynowy. Uwierzcie mi moi drodzy, że kolor siateczki odgrywa olbrzymią rolę i nigdy nie wiadomo, jaki kolor będzie danego dnia skuteczny.
    Z wędkarskim pozdrowieniem
    Jacek Gawliński, 2007

     
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum

  • Od samego początku istnienia portal jerkbait.pl stara się promować ideę rodbuildingu. Nie jako wyraz snobizmu czy nuworyszowskich aspiracji, ale jako alternatywę dla rynkowej masówki, jako przykład pasji, samorealizacji, poszukiwania wyrazu indywidualnej ekspresji w dziedzinie tak ściśle związanej z wędkarskim hobby. Realizacja tej misji jest możliwa dzięki licznie zarejestrowanym na forum rodbuilderom. Ale na co łowią na co dzień Ci, którzy spełniają marzenia tak wielu o prawdziwie własnym kiju? Czy łowią na konstrukcje z górnej półki, czy też może zabierają nad wodę z sentymentu starych towarzyszy wędkarskich wypraw… a może, przysłowiowy „szewc bez butów chodzi”? Jest mi niezmiernie miło przedstawić opowieści naszych formowych rodbuilderów o ich ulubionych kijach, a przy okazji – mam nadzieję – bliżej przedstawić Ich samych. Dzisiaj mamy zaszczyt zaprezentować Wam drodzy czytelnicy jerkbait’a drugą część artykułu o tym czy „Szewc bez butów chodzi”.
     
    Opowieść Daniela (X-Rods)
    Muchówka zbudowana na blanku Scott’a G905
    Kiedy kolega Friko zaproponował mi żebym napisał kilka słów na temat mojej  ulubionej wędki to przyznam szczerze że miałem spory dylemat. Każdą z moich wędek lubię - inaczej bym jej nie miał, w każdą z nich włożyłem swoją pracę i przeżyłem z nią jakieś przygody. Wbrew pozorom , mimo że buduję wędki dla innych, sam nie posiadam ich zbyt wielu. Kiedyś postanowiłem sobie, że ich ilość ograniczę do minimum i zostawię sobie tylko te, które faktycznie używam. Samo posiadanie szerokiej gamy wędzisk przestało mnie kręcić.
     

     
    Wszystkie moje wędki są wykonane bardzo surowo, bez  super komponentów, efektownego zdobienia. Przyznam szczerze , że żadna z nich nie ma nawet opisu. Od kiedy nie mam ich wielu to doskonale pamiętam, która ma jakie parametry.
     

     
    Ale wracając do tematu tej ulubionej: wśród wszystkich, które lubię mam jedną wędkę którą darzę wyjątkowym sentymentem i  niestety nie jest to żaden spinning. Kijkiem tym jest ... muchówka zbudowana na blanku Scott’a G905. Od kilku lat używana przeze mnie najczęściej. Zastąpiła mi ona wszystkie inne wędki do łowienia pstrągów i lipieni. Ci, którzy łowią na muchę z pewnością znają tę serię, przez wielu uważaną za legendarną, najlepszą jaką Scott wyprodukował podobno w swojej historii, wzbudzającą tyleż entuzjazmu co dezaprobaty, szczególnie wśród preferujących szybkie, nowoczesne kije. Historia tego modelu sięga 1975 roku, od tamtego czasu była produkowana z niewielkimi zmianami do ubiegłego bodajże roku, kiedy to wprowadzono jej następcę G2.
     

     
    Kiedy dostałem po raz pierwszy do uzbrojenia ten blank-a był on zamówiony i sprowadzony przez i dla  mojego znajomego. Pierwsze moje wrażenie było bardzo kiepskie. Pamiętam jak stwierdziłem, iż za pół jego ceny bym go nie kupił.. Niestety okazało się że z tą wędką, zresztą jak z wieloma zbudowanymi na  blankach zza oceanu, pierwsze wrażanie jest bardzo mylne. Wystarczy, że kiedyś wziąłem go od kolegi , połowiłem nim jeden dzień i już wiedziałem że to jest to. Bardzo lekki, o ciepłej, dość wolnej akcji, z miękką, czułą szczytówką , przy której bez obaw zakładam przypon z żyłki nawet 0,08, ale też  z mocnym dolnikiem pozwalającym stosunkowo szybko wyholować ryby (jakże ważne w C&R). Świetna czułość przy łowieniu na nimfy i mokrą muchę. Po tym jak zacząłem nim  łowić, sprzedałem pozostałe kije w klasie 3,4 i 6, ten jeden w klasie 5 zastąpił mi je z powodzeniem-i niestety zburzył po części  moją teorię iż nie ma rzeczy uniwersalnych.
     

     
    Wędka jest uzbrojona, jak wszystkie moje, dość skromnie. Prosty korek, srebrny uchwyt z wkładką z jasnego drewna, srebrny windng check, przelotka wejściowa Hopkins&Holloway, srebrne przelotki typu snake, bordowe omotki bez dodatków, wszystko to komponuje się z surowym, nieoszlifowanym blankiem pokrytym bardzo cienką warstwą lakieru. Wędka ma klasyczne złącze typu spigot, wzmocnione wg zaleceń producenta podwójną omotką i jest 2 częściowa. Próbowałem łowić jej wersją 3 i 4 składową, ale to już nie to, 2 skład  w tym modelu jest wg mnie  nie do zastąpienia.
     

     

     
    Cóż więcej mogę o niej napisać, po prostu leży mi w ręku jak żadna inna, mam teraz tylko nadzieję, że po tym jak ją opisałem odwdzięczy mi się długą i owocną (rybną?) współpracą.
    danielXR, 2007
    www.xrods.pl 
     
    Opowieść Sławka Oppeln Bronikowskiego
    Elite St.Croix ,light 6'6" do 5/16 uncji
    Wcale nie jestem pewien , czy to mój ulubiony kij. Jest tyle różnych metod, technik, sposobów łowienia ryb. Wybrać kij to równoznaczne z wyróżnieniem którejś z nich. Tego też nie potrafię. Ale dość dramatu. O jednym kiju będzie mowa, bo taką konwencję przyjęliśmy. Tak więc postawię na Elite St.Croix ,light 6'6" do 5/16 uncji . Model anno 2005.
     

     
    Uzbrojony jest nieco odmiennie od "gotowca". Dół rękojeści korkowy, uchwyt Fuji skeleton z wkładką z irocco. Takiż foregrip. Przelotki Alconite w miejsce SiC-ów, które rażąco zwiększają koszt, a oprócz tzw. wypasu, niewiele wnoszą. Wyboru wielkiego w przelotkach nie zauważam. Bardzo uboga kolorystyka i wzornictwo, niestety. Stroju dopełnia niewielki chevron, z gatunku pięciominutówek. Jako nośnik koloru i kontrapunkt dla flejowatych zazwyczaj korków.
     

     
    Z założenia jest to kij na toniowe okonie. Ma wprawiać w ruch cały szereg przynęt sporych rozmiarem, ale dość nieważkich. Wirówki , softbait , jerki i woblery w typie suspending. Od dość dawna próbowałem tego sposobu przygodnymi kijami. Ale różnie to bywało. Niektóre były za szybkie i kołkowate, inne zbyt spowolnione. Ale samo łowienie jest bardzo wciągające, ma ten powab świeżości, urok czegoś nie do końca poznanego. Znów się czegoś nauczyłem.
     

     
    No i nieco dalej od notorycznego rycia w dnie.Jest to zupełnie lekka odmiana , tak przez wielu ukochanego jerkingu. Ale przeżycia bywają bogatsze, bo o wiele więcej gatunków ryb się poławia. I nie ma tutaj , tych potwornych drewnianych i plastikowych zombie. Tak dla przykładu wczoraj, w niedzielę 14 października, na zupełnie nieobciążonego, czterocalowego Mannsa,capnąłem dwa okoniasie ok. 35 cm i sandacza circa 65-70. W połowie siedmiometrowej wody. I trafiłem z kijem świetnie. Ostatnimi laty coraz częściej mi to się przytrafia. Dobre czasy.
     

     
    Kij niby lekki, a cięty, szybki i nieustępliwy. Taki zadziorny. Ma w sobie coś z natury foksteriera. Świetny w duecie z żyłką, bo monofil przy tej praktyce jest wyjątkowo akuratny. Ale plecionką też się nie brzydzi. I rewelacyjnie czuły.  Okonie uwielbiają takie perwersyjne zabawy. Ja też lubię. Przynajmniej nie mam wrażenia, że drewnieję od monokultury i rutyny naszego, wędkarskiego dnia powszedniego.
     

     
    Nie omieszkałem też przymierzyć Elite'a do innych zajęć. Przećwiczyłem nim niemal całe bogactwo metody zwanej gdzieś tam, jig-n-rig. Czyli swobodnie transponując na nasze: "technika opadu" + "włóczenie trokiem". Co nie znaczy że zaprzągłem go do puszczania kopyta. I bezwstydnie dał sobie radę. Koguty mniejszej wagi jig'i , przeciążone manns'y , Carolina i Texas z plastikową rosówką , obrotówka i pływający wobler w stylu paternoster pozwalały sobą dowolnie manipulować.
     

     

     
    Logicznie byłoby więc nazwać go allroundem.  Ale takich przecież nie ma …  Jest świetna wędka …
    Sławek ‘Oppeln’ Bronikowski, 2007
     
    Opowieść Waldka
    Wędzisko spinningowe marki RST/Daiwa/Saks
    Łowiłem wieloma wędziskami. Jedne były dobre, inne więcej niż dobre, niektóre mi „pasowały” do ręki a inne znowu tak jakby nie za  bardzo. Ciągle miałem jakiś niedosyt, ciągle brakowało mi kijka, który byłby bliski ideału. A jaki powinien być ten mój „ideał”? Ano taki: nie za długi, tak około 2,60 m (bo takim się wygodnie łowi, nawet na Odrze), ciężar rzutowy (rzeczywisty, optymalny) tak około 10-30g (bo już dawno przestałem łowić mikro rybki na mikro przynęty), do tego duża dynamika, sprężystość (bo trzeba daleko rzucić i skutecznie zaciąć)  i ładne, pełne, głębokie ugięcie pod obciążeniem (żeby rybki nie spadały) no i ma mi jasno i wyraźnie „mówić” co się dzieje z przynętą!  
    W sumie nic nadzwyczajnego, ot taki zwykły kijek do codziennego użytku. Skoro już wiadomo o co chodzi, to następnym krokiem powinno być wertowanie katalogów, wybór odpowiedniego blanku, jakieś przelotki, korek itp., itd.  Proste.
     

     
    No właśnie: za proste, zbyt oczywiste, łatwizna. Postanowiłem więc skomplikować sobie sprawę i zrobić „coś z niczego”, czyli zbudować taki kijek z tzw. rupieci, bezużytecznie zalegających w przysłowiowym kącie za szafą. W miarę szybko znalazłem szczytówkę i dolnik, które dawały dużą nadzieję na powodzenie tego dość nietypowego przedsięwzięcia. Potem to już było trochę nudnawo: dopasowywanie, próby ugięcia statycznego, korekty (czyli przycięcie tu i tam), znowu próby statyczne i dynamiczne, jeszcze jakieś poprawki.
     

     
    Aż wreszcie pozostało wkleić na dobre dorobiony spigot i blank gotowy.  Jeszcze tylko przelotki no i reszta. A z przelotkami wyszło trochę dziwnie. Pierwsza wersja 8+1 jakoś tak nie bardzo chciała z tym blankiem współpracować: żyłka schodziła wyraźnie „ciężko”, korekty rozstawu nie bardzo pomagały. Ostatecznie stanęło na 6+1, klasycznie, choć trochę NC.
     

     
    Kijek był już gotowy, ale wyglądał jakoś pospolicie, zwyczajnie. Postanowiłem więc dodać mu więcej indywidualnego ducha i przyozdobić jakimiś „pizdrykami”(jak mawia pitt): kilka kolorowych nitek i od razu powiało „highbuildem”.
    A teraz szczegóły techniczne. Szczytówka pochodzi z RST M3 Pike (przycięta do 124 cm), dolnik z Daiwy Samuraj  2,70  10-30g (przycięty do 131 cm). Długość całkowita 255 cm, średnica szczytówki 2,0 mm, śr. dolnika  przed foregripem 9,7 mm (a więc niewiele), korek dolny „do łokcia”- 26 cm. Złącze typu spigot (czopowe), szczytówka w strefie złącza wzmocniona coramidową omotką. Przelotki: szczytowa Fuji SIC PST8F, następne SIC(NN) w rozmiarach 7, 8, 10, 12, 20, 30 (a więc trochę Fuji NC)  w rozstawie odpowiednio 15,5   19   23   27,5   29,5   36 cm.
    Ciężar rzutowy to 10-30 g. Kijek ma przy małym obciążeniu (wyrzut) ugięcie typu MF, przy większym (hol) do akcji wkracza dolnik, który przy wzrastającym obciążeniu pracuje aż do rękojeści. Ten hybrydowy (żeby nie powiedzieć „skundlony”) blank jest przy tym bardzo sprężysty, dynamiczny, tłumienie drgań po wyrzucie jest natychmiastowe, zasięg rzutów niejednego wprawił w zdziwienie (mnie też), zacięcie zaś jest ostre i przenikliwe.
     

     
    Przez kilka sezonów był to mój jedyny kijek na Odrę, uniwersalny, wygodny. Dobrze mi się łowiło wszystkimi przynętami, a szczególnie dobrze sprawował się z gumą na plecionce: doskonałe czucie przynęty, pewne zacięcie i bezpieczny hol. Testowałem go również na pstrągach, ale lekkimi przynętami rzucało się niewygodnie, za to przy holu sprawował się doskonale. To kijek do średnich przynęt (pow. 10g) no i nieco większych rybek – przypadkowe okonki spadały z niego jak z kija od szczotki, dla nich jest za szybki.
     

     
    I to tyle na temat mojego idealnego kijka. Czy w ogóle jest idealny? No nie wiem, podobno ideału nie ma, a my tylko staramy się do niego zbliżyć. Więc się starajmy! Pewne jest tylko to, że to kijek jedyny w swoim rodzaju, nie tylko funkcjonalny tak jak sobie założyłem, to w dodatku zupełnie unikalny – no bo czy ktoś jeszcze ma  wędzisko spinningowe  marki  RST/Daiwa/Saks?? (i tu, niestety, wylazła ze mnie egocentryczna próżność )
    Pozdrawiam wszystkich fanów rodbuildingu
    Waldemar Saks  „sawal”, 2007
     
    Opowieści zebrał, z wielką przyjemnością, @friko, 2007
     
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum

  • Mequinenza 2007

    Przez admin, w Relacje,

    Tak jakoś się ostatnio utarło, że co roku ma miejsce wyprawa nad hiszpańskie Ebro. Sumowo najciekawiej wyglądał termin jesienny, więc w 2007  wyjazd zaplanowaliśmy na przełom września i października. Podyktowane to było tym, jakoby główny bohater miał się w owym okresie bardziej interesować przynętami sztucznymi. Kolejny raz okazało się, że jedyną pewną rzeczą w Mequinenzie jest nastanie świtu po nocy.
    Magia podróży lotniczych sprawiła, że po około 3 godzinach grzaliśmy się w słońcu Barcelony. Tegoroczny skład wyprawy to nasz człowiek w Barsie – Guzu oraz Kuba, Friko i niżej podpisany.
     

     

     

     
    Jeszcze tylko szybki przeskok z Barsy do naszej bazy wypadowej w Mequinenzie i....można było sposobić wędki.
     

     
    Tym razem mieliśmy lokum po drugiej stronie Rio Segre, w domkach o kubaturze lekko „klaustrofobicznej”, ale za to wyposażonych w węzły „Wod – Kan” i kuchenny. Na plus także silniki do łodzi, mieliśmy 4-suwy, w lepszym stanie i mniej paliwo-żerne niż poprzednio.
     

    Tak wyglądała Meguinenza w latach 40-tych. Później nastąpiła powódź, która doszczętnie zniszczyła miasto. Zapewne m.in. to było powodem budowy sieci zapór... 
    Następnego dnia poszliśmy na zwiedzanie miasta....to znaczy, ściślej, zwiedzanie pobliskiego pomostu z łodziami. Po krótkim zwiedzaniu przynęty poszły za burtę, polowanie się rozpoczęło...
     

     
    Pierwszy rzut oka na wodę pokazał, że karp – podstawowy pokarm sumowy, znajduje się w głównym korycie rzeki, lecz sum pojawia się sporadycznie. Czaił się w gąszczach zatopionych lasów, co sprawdził Kuba. Próba przepłynięcia w trolu, alejką pomiędzy zatopionymi drzewami, w końcu zakończyła się sprowokowaniem suma do brania. Jednak potwierdziło się, że w takim miejscu trudno liczyć na udany hol. Chyba w jeszcze gorszym położeniu jest w takim miejscu spiningista.
     

     

    Przepis na kwoka: szybko wypić zawartość, przerżnąć na pół i gotowe.... 
    Na w miarę czyste miejsca ryby wychodziły sporadycznie i w sobie tylko znanych porach. W miarę upływu czasu mnożyły się brania sumów, które charakteryzowały się samym, zwykle, uderzeniem, bez zapięcia ryby, bądź krótkim holem, po którym ryba spadała.
     

    Nie ma żarcia, mam cię w d..... 
    Z braku innych pomysłów, powodu takiego stanu rzeczy należy się doszukiwać w niedostatecznie schłodzonej wodzie. Noce były jeszcze bardzo gorące... Potwierdzało to także zachowanie sandacza, który przebywał poniżej granicy 15m głębokości, co praktycznie oznaczało konieczność zrezygnowania z polowania na niego. Jednego jednak złowił Friko, na zupełnie nie sandaczową przynętę. Chwilę wcześniej na tę samą urwał suma nieokreślonej wielkości, który uderzył według podanego wyżej schematu.
     

     
    I taka jest Mequinenza, całkowicie nieprzewidywalna ...byliśmy tam kilka razy, jak do tej pory za każdym razem było diametralnie inaczej. Z tego powodu próby szufladkowania zdarzeń wypada robić ostrożnie. Była jedna prawidłowość – żadna ryba nie wzięła przynęty pewnie, wszystkie miały korpus poza paszczą. Wyglądało na to, że sumy nie chciały „zjadać” przynęt, tylko je rozwalić. Zapewne to zdominowało zdarzenia, które miały miejsce... W końcu, po około kilkunastu kontaktach z rybami, zła passę przerwał Guzu. Wytargał suma 170cm, co daje 35 – 40kg. Był zapięty, a jakże, za koniec pyska, podczas holu owinął się plecionką dokoła, jednak dał się wyjąć. Bravo Guzu! W końcu...
     

    Catch ...  

    .... and Release 
    Podczas, gdy chłopaki wsadzali suma do łodzi na mojej wędce nastąpiło bardzo dynamiczne branie, połączone z kilkunastometrowym odjazdem (sądząc po zachowaniu sum podobnej wielkości). Niestety plecionka przetarła się o coś na dnie. Dobra passa została przerwana natychmiast i jeden z nielicznych sumów, które były do wyjęcia, został w wodzie. Co ciekawe, miejsce wydawało się wolne od takich niespodzianek, przepływaliśmy tamtędy wielokrotnie ... nie był to jednak przypadek, nazajutrz Guzu stracił tam zestaw – linka hard mono 80LB została przecięta, jak żyletką.
    Dochodzę do najciekawszych zdarzeń ... Zawsze mi się zdawało, że nie ma takiej ryby, której nie dałoby się na czystej wodzie wyciągnąć, na zestaw w najsłabszym elemencie 50LBS. Cóż, naszedł dzień na weryfikację tej tezy. Tym bardziej, że weryfikacja okazała się dwukrotna. Zwłaszcza pierwsza ryba dała mi do myślenia. Około 20 minut zmagań na granicy mocy zestawu, nic nie pomogło krążenie wokół ryby, celem uniemożliwienia jej odpoczynków pod łódką. Co puściło? Widać na zdjęciu. Byłem w szoku bo tego się najmniej spodziewałem.
     

     
    Jednak prawdziwym powodem niepowodzenia było to, że....ta ryba nie chciała walczyć. Pływała krótkimi, spokojnymi odjazdami, kołowała ( w zasadzie to były ruchy łba), waliła ogonem w linkę....zachowywała się zupełnie tak, jakby kawał żelaza nie tkwił jej w gębie a sznur z siłą ponad 20kg nie ciągnął do góry.
    Powód był chyba jeden, ryba była zahaczona płytko i mogła niemal w ogóle nie odczuwać bólu. Nie da się wyciągnąć czegoś takiego, co dodatkowo nie chce walczyć. Można takie coś wyjąć chyba tylko jakimś dźwigiem.Cóż, prawie się udało.
    Tutaj, przy okazji, muszę powiedzieć kilka słów o woblerach Mannsa. Pochodziły bezpośrednio ze źródła, wiec nie były podróbkami. Poza tym wymownym zdjęciem, jeszcze w 2 przypadkach trafiłem modele z wadliwym obciążeniem (wypływały lekko na bok), w związku z tym nie były w stanie osiągnąć zakładanej głębokości. Ponadto trafił mi się też jeden ciekawy egzemplarz, mianowicie z odwrotnie zalanym w ster drutem, który był tylko przygięty tak, żeby nie było widać na pierwszy rzut oka. Przeoczenie tego gwarantowało by urwanie nie tylko każdego suma, ale również na pierwszym zaczepie. Coś sporo tych usterek, jak na tak głośną firmę.
    Wracając jednak do sumów, trafił mi się i drugi podobny przypadek, tym razem puściła plecionka 50LBS po jakich 10-15 minutach. Ryba była nieco żwawsza i były większe szanse na jej wyjęcie. Pozostała również w wodzie, nawet przez ten czas nie zdołałem jej oderwać dobrze ani razu od dna.
     

     
    Przyszło się nam również zmagać z nietypowa pogodą, raz było parno i bezwietrznie, za chwile zrywał się silny wiatr, przeszły ze trzy burze.
     

     

     

    Precyzyjne parkowanie 1m od łowiska.... 
    Po jednej z nich, już ostatniego dnia wieczorem, sumy, o dziwo, zadziałały bardziej przewidywalnie. Uspokoiło się i zaczęły żerować w niektórych miejscach w pobliżu brzegu. Przedtem próbowaliśmy przed burzą i jedynym efektem było przemoczenie wszystkiego do suchej nitki.
     

     
    Tym razem jednak widać było, że drobnica wykonuje jakieś dziwne ruchy. Stanęliśmy więc na łowienie z rzutu. Udało się nam przechytrzyć po jednym sumie. Guzowi siadł 140cm (około 20kg) na obrotówkę swojej roboty, taką samą, jaką kusił szczupaki na Szkierach. Znowu bravo Guzu!
     
     

     

     
    Mnie, rzutem na taśmę, udało się wyjąć sumowe dziecko, kilka cm powyżej 100. Miałem jeszcze jedno, potężne pobicie, ale znowu czegoś zabrakło, ryba się nie zapięła.
     

     

     
    Łowiłem na woblera robiącego dużo huku w wodzie, który schodził mi na jakieś 1,5m. Nawet w „trakcie żarcia” niełatwo było sprowokować ryby do brania. Rzadko też były słyszalne, chociaż po drobnicy widać było, że żerują w najlepsze. Po około godzinie wszystko ucichło.
     

    Łowy w świetle zamku 
    Tym razem wyszło bardziej opisowo, ale może to i bardziej edukacyjnie będzie, dla mnie również. Jak na razie doszedłem do wniosku, że na takie ryby (duże, nie walczące) potrzeba mi trochę innego wędziska. Takiego, które będzie bardziej sztywne w szczytówce niż Ugly 50LB. Potrzeba mi lepszej amortyzacji w zakresie obciążeń w okolicach 40-50LB. Z przynętami zupełnie nie wiem, co zrobić. Linkę można spróbować dać np. jeszcze o oczko mocniejszą ale cóż z tego, skoro konstrukcja przynęty tego nie zniesie? Jakoś jednak trzeba będzie wykorzystać ta wiedzę teraz zdobytą i coś z tymi zestawami zrobić bo to raczej sprzęt zawodził, nie ludzie.
     

    Morze Śródziemne z lotu ptaka (żelaznego) 
    Dziękuję wszystkim uczestnikom za miło, wspólnie spędzony na tym polowaniu czas. Ryby nie wszystkim dopisały, każdy jednak miał swoje szanse na wyjęcie suma. Tak to już z tym sumem jest. Wszystko albo nic, co też jest jakimś bodźcem, działającym na wyobraźnię.
     
    Gumofilc, 2007r
     
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum

  • Od samego początku istnienia portal jerkbait.pl stara się promować ideę rodbuildingu. Nie jako wyraz snobizmu czy nuworyszowskich aspiracji, ale jako alternatywę dla rynkowej masówki, jako przykład pasji, samorealizacji, poszukiwania wyrazu indywidualnej ekspresji w dziedzinie tak ściśle związanej z wędkarskim hobby. Realizacja tej misji jest możliwa dzięki licznie zarejestrowanym na forum rodbuilderom. Ale na co łowią na co dzień Ci, którzy spełniają marzenia tak wielu o prawdziwie własnym kiju? Czy łowią na konstrukcje z górnej półki, czy też może zabierają nad wodę z sentymentu starych towarzyszy wędkarskich wypraw… a może, przysłowiowy „szewc bez butów chodzi”?  Jest mi niezmiernie miło przedstawić opowieści naszych formowych rodbuilderów o ich ulubionych kijach, a przy okazji – mam nadzieję – bliżej przedstawić Ich samych.
     
    Opowieść Łukasza (Rodmas)
    SJV662 ATCV BOB LOOMIS

    Niezależnie  od tego czy naszym wędkarskim celem jest łowienie okazów, wąska specjalizacja gatunkowa, czy też chęć przebywania nad wodą, każdy z nas w jakimiś stopniu dąży do ideału.  Jednym z czynników jest wędzisko. Ulubione, dopasowane, ładne, niezawodne.  Ponieważ każdy z nas ewoluuje, zmienia się ciężko mieć jedną ulubioną wędeczkę. Podobnie jest w moim przypadku. Przez lata tych modeli było kilkadziesiąt. Dlatego też w opisie ulubionego blanku – wędki, zdecydowałem się opisać model który w tym sezonie jest  ze mną na rybach przez większość czasu. Z racji, tego, że bardzo szybko się nudzę większość wolnego czasu spędzam na poszukiwaniu nowych miejscówek. Moją ulubioną formą wędkowania jest brodzenie w nowych jeziorkach, rzeczkach i nadmorskich kanałach. Osobiści uważam, że nie ma nic bardziej ekscytującego niż podejście ryby w ciężkich warunkach, dotarcie na jeziorową lub rzeczną mieliznę, czy przedzieranie się przez kilkudziesięciometrowe trzcinowiska.  Taka forma łowienia ma dla mnie coś z pierwotnego polowania – wdarcia się częściowo w nieznane wodne środowisko naszego przeciwnika.   

     
    Podczas moich wypraw najczęściej poluję na okonie, przyłowem są szczupaki, sandacze  oraz klenie i pstrągi. Od pewnego czasu specjalnie nie interesują mnie okonie mniejsze niż 30 cm. Takie łowienie wymaga najczęściej stosowania selektywnej przynęty od 7 do 11 cm.  Niestety ta wielkość jest też bardzo lubiana przez zębacze.  Z założenia wędka – blank spełniająca te kryteria miała być krótka  6’6" do 7’0", lekka, dobrze trzymać rybę i mieć zapas mocy potrzebny do wygrania walki z nieoczekiwanym większym przyłowem. Mój wybór padł na model shikari ATC SJV662 typu spinjig produkowany przez fabrykę Boba Loomisa.
     

     
    Blank ten przy długości 6’6"  charakteryzuje się dużą dynamiką, piękną progresywną akcją oraz odpowiednim zapasem mocy. To co najbardziej urzekło mnie w tej konstrukcji to ugięcie szczytówki charakterystyczne dla pierwszych klasycznych spinjigów GLoomisa. Szczytówka taka charakteryzuje się dużą czułością ale jest sprężysta lekko kołkowata – dzięki temu można  prowadzić przynętę jak się chce bez opóźnień oraz ma niesamowity potencjał rzutowy. Blank ten postanowiłem uzbroić w wersji  spinningowej. Jego krótszego brata 6’0” zarezerwowałem dla castingu. Parametry blanku to 6-12 lb mocy c.w.1/8-3/8 oz.(4-10,5 g). Gotowe wędzisko postanowiłem uzbroić w krótką  18 cm rękojeść.  Ponieważ dosyć intensywnie użytkuję kije  postanowiłem wykonać ją z burl korka  i rattanu.
     

     
    Komponenty te, po odpowiedniej impregnacji, wyglądają ciągle jak nowe. Aby rattan pasował do lamparciego korka przypaliłem go miejscowo. Całość zaimpregnowałem 4 krotnie tru-oil gunstock finish . Przy tej długości rękojeści zdecydowałem się aby była stosunkowo gruba. Zapewnia to lepsze oparcie o przedramię w czasie dłuższego holu. Uchwyt to przycięty do 11 cm fuji dps 18 gunsmoke . Od wielu lat stosuję ten lub srebrny kolor gdyż czarny z czasem obłazi z farby. Ponieważ w trakcie prowadzenia lubię trzymać palec na blanku foregrip zredukowałem do 6 mm. Dobór przelotek zajął troszkę więcej czasu. Z jednej strony rozważałem tytany Y od 20 z drugiej przelotki LV. Ponieważ kijek miła współpracować zarówno z żyłką jak i plecionką, obsługiwać przynęty lotne oraz  lekkie wobki postanowiłem uzbroić go na dłuższym stożku przelotek sic LV + sic L . W numeracji 25 16 10 7 –lv   6,6 –L  + sic fst szczyt. Zestaw ten pozwala przy gotowym kiju operować w zakresie 3-13 g.  Podczas łowienia zestaw okazał się bardzo praktycznym narzędziem miota przynęty na potworne odległości. Bardzo dobrze informuje o zmianach naprężenia linki. Świetnie trzyma rybę nawet mniejsze pasiaki czy pstruchy. Jego wadą, a czasami  zaletą jest moc 12 lb oraz niezbyt duża zbieżność. Pasiaki do 35 cm opuszczają środowisko naturalne bardzo szybko. Przy szczupakach, które najczęściej są przyłowem wędka wymaga mocniejszego zacięcia w przeciwnym wypadku można stracić rybkę ale w sumie to nie lubimy szczupaków i są tylko niechcianym przyłowem.
     

     
    Jak dotąd kijek nigdy mnie nie zawiódł być może dlatego też podchodzę do tego modelu bardzo emocjonalnie. Wraz z nastaniem jesieni SJV662 jest używany coraz rzadziej. Woda zimna trzeba łowić wolniej i dale. Czas wtedy przeprosić się z dłuższymi kijkami. Od przyszłego sezonu silnym konkurentem SJV662 będzie jego poppinngowy brat w długości 7 (PV702) oraz prototyp dropshota.  Pomimo tych zagrożeń myślę, że kijek jeszcze bardzo długo będzie moim ulubionym. A ponieważ blank jest wykończony w macie można go przerabiać bez końca – jakby się znudził.
    @Łukasz Masiak, 2007
     

     
    Opowieść Michała i Tomka (art-rod)
    Lamiglas „old school”-“Rogue River”

    Wybranie ulubionej wędki okazało się nie lada problemem, większość blanków bardzo nam się podoba ha ha.. Jedno było pewne, będzie to Lamiglas, kultowa i nasza ulubiona manufaktura. Po małych dyskusjach, postanowiliśmy zaprezentować kijek „prawie do wszystkiego” - Lamiglasa Rouge River . Wędka o długości 2.75m. wspaniale współpracująca z dużym spektrum wabików ( 8-22 gr.), o mocy 8-14lb.  

     
    Blank ten jest wykonywany z grafitu G-1000(37MOD), ale w koncepcji wypracowanej przed laty, czyli moc, akcja modelowane są przez dużą zbieżność. Rozsądnej grubości, mocno prasowane ścianki nie pogrubiają się jak to jest praktykowane w hot shot’ach. Rezultat jest taki, że wędka ma dużą dynamikę, podczas rzutu ładuje się na całej długości i pięknie katapultuje. Zaczyna ciągnąć od 8-10gr i bez spadku zasięgu do 25gr. Ugięcie blanku, jak to w Lamiglasie jest niezwykle płynne, złącze nie „istnieje”; dół jest naprawdę mocny, ale nie ma mowy o jakimkolwiek stopie, obciążany ciągle się pogłębia.
    Rękojeść zbudowaliśmy z korka super fine, profilowanego pod kształt przyciętego uchwytu NPS18, pod niego trafiły tuleje grafitowe Pac Bay. Dolnik zabezpiecza gumowy kapsel Fuji. Dalszy użyty osprzęt to przelotki typu V (Forecast plus Alconite-8+szczytowa), przywiązane nićmi Gudebrod. Do pięknej ciepłej zieleni blanku dobieramy omotki medium green i royal blue. Lakierujemy Flex-Coat-em. Czekamy dzień i... czas nad wodę!
     

     
    Pierwszym łowiskiem było jezioro, na którym łowiliśmy z łódki. Po napłynięciu na miejscówkę i zmontowaniu zestawu (koł. 2500 z PowerPro10lb) wykonuje pierwszy rzut (5gr. główka/ripper 5cm.). Celowo założyłem tak mały wabik w celu sprawdzenia, na jaką odległość jestem wstanie podać przynętę. Poza tym głębokość w tym miejscu nie przekraczała 3 metrów. Dynamika wędki pozwoliła wykonać rzut na około 20-25m. Przy drugim podniesieniu strzał... i wielki uśmiech wędka ma „farta”, kilka spojrzeń na ugięcie kijka piękna progresywna akcja - sandaczyk około 50 cm. Bez zastanowienia zwiększam wielkość wabika zostawiając główkę 5 gr., następny sandaczyk też nie pogardził. Wykonałem jeszcze kilkanaście rzutów na górkę, ale cisza. Zmieniam miejsce na głębsze, ok. 7 metrów z dużą ilością kamieni. Oczywiście zmieniam główki - (10gr./9cm), kijek idealnie współpracuje z takim wabikiem, łowię klasycznie po sandaczowemu w „opadzie”, ale nie ma zainteresowania (może przestały), postanowiłem zmienić technikę na tzw. „szuranego”, która zawsze sprawdzała się na tym łowisku. Jeszcze większa główka 15gr. kilka „szurnięć” i branko, czyli jednak są! Lami zalicza następnego mętnookiego przyjaciela... Co ważne wędka radzi sobie z różnymi wabikami i różnymi technikami ich prowadzenia, również czułość jest bez zarzutu. Przyjechaliśmy tu na test, więc należy coś zmienić, wyciągam kilka innych zabawek: wahadełko, obrotówka, wobler. Kij radzi sobie z wszystkim w taki sposób, że chce się na niego łowić, po prostu... Ryby jednak nie polubiły moich twardych przynęt, zdecydowanie wolały różnego rodzaju gumy, wszystkie jednak musiały być zakończone w kształcie ”kopyta”. Zaliczam jeszcze kilkanaście ładnych ryb. Wędka pięknie amortyzuje nawet trzęsawkę okoni, sandacza przebija bez wysiłku.. jak na uniwersała przystało. 
     

     
    Pora na test rzeczny, sprawdzimy jak wędka radzi sobie na Warcie. Lądujemy na rzece jeszcze tego samego dnia o zmierzchu. Miejscówka miejska, stara rozmyta główka, mamy tu przyuważonego wąsa.. W pudełku kilka płytkochodzących, uklejopodobnych wobków. Są niezbyt ciężkie(7-12gr), gruba żyła, lecz duże początkowe przelotki i dynamika Lamiego załatwiają sprawę rzutu, lecą całkiem daleko. Kontrolowanie ich w nurcie jest na tym zestawie bardzo naturalne.. Fart nas nie opuszcza, po jakimś czasie JEST! Sumek robi wrażenie, holuję ostro, ale On przez kwadrans chyba trzyma się.. Mam nawiniętą linkę Hybrid 10lb, kij chwilami idzie w pełen łuk.. Następne minuty i podciągam Go do brzegu, raz, drugi, trzeci.. Finalnie chwyta go Michu stojący poniżej i wciąga na w miarę płaski w tym miejscu brzeg. Teraz szybkie foty(108cm) i odpływaj..!
     

     
    Tworzenie wędki to temat pasjonujący nas bez końca. A każdy nowy projekt to nowa przyjemność i satysfakcja i frajda z zadowolenia kolegi po kiju.
    Których niniejszym pozdrawiamy,
    Tomek i Michał, Pracownia ART-ROD, Poznań. (www.art-rod.com)
    @art-rod, 2007
     

     
    Opowieści zebrał, z wielką przyjemnością, @friko, 2007
     
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum

  • Ostatnimi czasy metoda castingowa cieszy się coraz większą popularnością. Niemal z dnia na dzień liczba osób ”zarażonych” staje się coraz większa. Coraz więcej osób interesuje się tymi śmiesznymi, (nie zawsze) malutkimi zabaweczkami z ruchomą szpulą, mocowanymi nad wędką...
    Metoda castingowa dla wielu początkujących jest w zasadzie równoznaczna z jerkami, krótkimi pałowatymi kijami i bezsterowymi woblerami. Czy tak być musi? Na pewno nie. Już w ubiegłym roku miało miejsce pierwsze spotkanie miłośników castingu, które odbyło się nad Bobrem. Jego głównym celem było pokazanie, że casting mimo swej praktyczności i niesamowitej poręczności ciężkich zestawów ma sens również w przypadku zupełnie lekkiego łowienia, w tym przypadku pstrągów. W tym roku odbyło się kolejne spotkanie z serii lekkiego castingu. Ponownie nad Bobrem. Na bazie tych spotkań można było jednoznacznie stwierdzić, że light casting to wcale ni pomyłka. Istnieją co prawda pewne ograniczenia, których trzeba być świadomym, jednak przy umiejętnie dobranym zestawie polowanie na te mniejsze szlachetne kropki może sprawiać cholerna frajdę.
    No dobrze skoro już wiemy, że można i lekko to dlaczego by nie spróbować tak całkiem ciężko, ale inaczej. Zamiast krótkiej, pałowatej, niemal bez akcji wędki zastosować poważny kij, który będzie w stanie odeprzeć atak jednej z największych i najpiękniejszych ryb łososiowatych Europy. Przez wielu określanych Królową... Ryby legendy.
     

     
    Ryby, która wielu śni się po nocach, wywołuje dreszcze na plecach, drżenie rąk. Połączenie piękna i siły w jednym. Ryba która prostuje najmocniejsze kółka łącznikowe, łamie i wygina kotwice, zrywa całe zestawy, a z woblerów potrafi w ułamku sekundy wyjąć stelaż na zewnątrz i się spiąć.  

     
    Tak to ona. GŁOWACICA. Regularne jej łowienie to już najwyższy stopień wędkarskiego wtajemniczenia. Sztuka, którą potrafią tylko nieliczni. I tylko nieliczni wytrzymują wielodniowe, wielomiesięczne, a czasami nawet wieloroczne chodzenie bez efektów czy nawet kontaktu z rybą.
     

     

     
    Wielu twierdzi, że chętnych do złowienia Królowej jest więcej niż samych ryb w naszych wodach. Dlatego nieodzowna jest RACJONALNA gospodarka wędkarska, która powinna opierać się nie tylko na obfitym zarybianiu narybkiem samej głowacicy
     

     
    ale również na tworzeniu odpowiednich stanowisk tarłowych, częstych kontrolach, surowych karach (tego ciągle nam brakuje) oraz stworzeniu odpowiednich warunków (również pokarmowych) dla Królowej. Stąd też tak częste zarybianie rybami towarzyszącymi (klenie, brzany, świnki...). Czy naprawdę tak trudno jest ją złowić? Czy można ją pokonać za pomocą zestawu castingowego? Kilku wielkich miłośników castingu, a zarazem użytkowników Jerkbait.pl postanowiło spróbować odpowiedzieć na powyższe pytania...
     

    od lewej: GrynszpaN, mirat, Łukasz Masiak, Wiśnia, Jajakub, milo26, danielXR, Thymallus, Smaczek i na dole, niżej podpisany mifek  
    Spotkanie miało miejsce 11-14.10.2007. Na bazę wypadową wybraliśmy, uznawaną za jedną z najlepszych miejscówek na Popradzie: Łopatę Polską. Piękny klimatyczny domek, niemal domowe warunki, dosłownie 100m od Popradu i miejscówek, z dala od cywilizacji. Cisza, spokój i na dodatek Złota Polska Jesień. Czy można chcieć czegoś więcej? Z racji odległości, większość z nas dojechała na miejsce w godzinach popołudniowych w czwartek. Oczywiście od razu zorganizowało się ognisko, pokazy sprzętu, przynęt, omawianie sposobów, strategii na dzień następny, nowinek na rynku oraz demonstracja prawdziwych perełek rodzimego rodbuildingu. Czyli w skrócie: nocne Polaków rozmowy.

     

     

     
    Następnego dnia rano wszyscy (no prawie) stawili się na szybkie śniadanie i ... wymarsz nad wodę. Znalazło się też dwóch odmieńców, którzy swoich sił, postanowili spróbować w ruchomą szpulą inaczej, czyli z zestawami muchowymi, szukając lipieni.
     

     

     
    Jeszcze tylko kilka poprawek w własnoręcznie przygotowanych na tę okazje woblerach i ... można stawić czoła nowym wyzwaniom.
     

    Nasz magic: Jajakub. Facet, który niemal na poczekaniu z wobka jednoczęściowego robił fantastycznego dwuczłonowca 
    Dobre 100m od domku i ... naszym oczom ukazał się taki oto znak...
     

    Nasi tu byli ... 
    Tak, tak, Po drugiej stronie mamy już Słowacje, więc przechodzenie na drugą stronę mocno niewskazane.
     

     

     

     
    Nawet po dojściu nad wodę, ciężko było nam się rozstać. Rozmowom nie było końca. Chwilami samo łowienie schodziło na dalszy plan.
     

     

     
    Niektórzy z nas chętnie próbowali nowych doświadczeń. Poniżej Wiśnia i całkiem zręczne wymachiwanie muchówką.
     
     

     
    Jedni oddawali się łowieniu, inni podziwiali fantastyczne widoki.
     

     
    Jakby tak spojrzeć z daleka to można by pomyśleć, że jakaś wycieczka z Azji przyjechała.
     

     
    Każda kolejna miejscówka zapierała dech w piersiach. Chwilami nie wiedzieliśmy czy łapać za aparaty czy może za wędki...
     

     

     

     
    Dzięki uprzejmości niemal miejscowego GrynszpaNa mogliśmy ujrzeć na własne oczy, a zarazem poznać najlepsze okoliczne miejscówki...
     

     

     

     
    Była tez okazja do sprawdzenia w boju prawdziwych perełek zrobionych przez Łukasza Masiaka, oraz danielXR.
     

     

     

     

     

     
    oraz na bieżąco skomentować wnioski i odczucia...
     

     
    kolejne dni to niesamowite wrażenia estetyczne i można by powiedzieć duchowe. Choć z rybą duchem, legendą niestety nie było nam dane spotkać się...
     

     

     
    Kolejne tajne i sprawdzone miejscówki.
     

     
    Świeżo upieczenie adepci castingu, którzy wyjątkowo szybko pojmowali o co w tym wszystkim chodzi pod czujnym okiem nieco bardziej doświadczonych...
     

     

     

     
    Niektórzy większą część łowienia spędziła na muchowaniu, czego efektem były między innymi piekielnice oraz ok. 6cm lipień
     

     

     

     

     
    Jednak bez odpowiednich przynęt, czy to w metodzie muchowej czy castingowej nie można by było skutecznie łowić.
     

     

     
    Mimo braku spotkania z głowacicą spotkanie uważam za wyjątkowo udane. Tak dużej ilości sprzętu castingowego poza tego typu spotkaniami w Polsce nie da się ujrzeć w jednym miejscu w tym samym czasie. Jedni mając możliwość obejrzeć wędki kolegów zamówili sobie nowe, inni skupili się na przynętach, jeszcze inni na oponowaniu techniki rzutu. Jedno jest pewne: Łowienie głowacicy przy użyciu zestawu castingowego ma wielki sens. I nie chodzi tu tylko o czułość i poręczność takiego zestawu. Ale i samo jego wyważenie, które wiąże się bezpośrednio z wygodą łowiącego. A to jak wiadomo podstawa. Wędkarz zmęczony to wędkarz nieskuteczny. Często mijani koledzy z odbywającego się w tym samym czasie Pucharu Głowatki często byli witani z uśmiechem na twarzy. Nie tylko ze względu na ogólnie panujący dobry humor w trakcie spotkania... za każdym razem gdy któryś z „naszych” brał do ręki zestaw z korbą od napotkanego wędkarza, ów uśmiech pogłebiał się jeszcze bardziej...
     
    Mifek, 2007
    PS. Serdecznie dziękuje kol. Markowi Jareckiemu (kogutomania.pl) oraz uczestnikom zlotu za udostępnienie zdjęć.
     
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum

  • Gamlebyviken - nasza wyprawa

    Przez admin, w Relacje,

    Tegorocznej jesieni postanowiliśmy zdradzić ukochane lipienie na rzecz skandynawskich szczupaków.  Decyzja o wyprawie zapadła w czerwcu i wszystko było w porządku do września kiedy trzeba było wybrać cel i zarezerwować miejsca. Organizację postanowiliśmy powierzyć firmie Eventur. Najpierw padło na Syrsan, jednak za długo zwlekaliśmy i po prostu nie było już miejsc. Tomek z Eventur polecił nam archipelag Św. Anny, ale fotki, które znalazłem w sieci jakoś mnie nie przekonały. W końcu wybór padł na zatokę Gamlebyviken. Skoro miejsce wybrane trzeba było dokonać rezerwacji i opłacić wszystko. I tu zaczęły się schody. Na 2 tygodnie przed wyjazdem odpada dwóch kumpli, z którymi wspólnie planowaliśmy wyjazd. Załamanie i zwątpienie dopadły mnie tylko na kilka chwil. Na dokonanie wpłaty i rezerwację miałem przecież pięć godzin. Telefon w rękę i  rozmowa z  wszystkimi możliwymi osobami. Nic z tego. Wszyscy zgodnie mówią – Stary za mało czasu na taka decyzję. W końcu dzwonię do Piotrka – Daj mi 1,5 godz. I dam Ci odpowiedź. Czekam cierpliwie. Oddzwania: Jedzie. Dobra jest nas już trzech. Od biedy pojedziemy we trójkę. O 20.00 Piotrek dzwoni i mówi, że ma kumpla, który może pojedzie, ale potrzebuje 15 minut na podjęcie decyzji (czyt. ubłaga kobietę). I okazuje się, że 15 minut wystarcza – do ekipy dołącza Marcin. Wszystko gotowe, trzeba dokupić potrzebne drobiazgi i w drogę.
     

    Ekipa na promie. Od lewej: Marcin, Piotrek, Tomek i ja. 
    Do Gamleby dojeżdżamy bez niespodzianek. Krótka wymiana uprzejmości z gospodarzem, wypełnienie niezbędnych papierków i na łódki. Solidne łodzie z 10 konnymi silnikami, woda pełna życia, my pełni wiary i mapy od Phali  ( jeszcze raz dzięki ) - czego chcieć więcej?!
     

     
    Pierwsze rzuty, zapoznanie się z wodą, charakterem zatoki. Ja z Tomkiem na jednej łodzi, Marcin z Piotrkiem na drugiej. Po godzinie chłopaki przez krótkofalę meldują o pierwszym szczupłym – sześćdziesiątaku. My dalej bez brania. Przy skałce Tomek wyjmuje pierwszą swoją rybę – okoń 30. Wpływamy na wejście do dużej zatoki. Ja rzucam w kierunku trzcin , Tomek obławia głębszą wodę. W drugiej godzinie łowienia Tomek melduje, że ma pierwszego szczupaka. Sięgam po aparat żeby uwiecznić pierwszego gamlebowskiego szczupaka na naszej łodzi i obracam się w kierunku ryby. Milkniemy obaj, kiedy metrowiec praktycznie bez walki podchodzi do burty. Szybka akcja z podebraniem i 106 cm szczęścia ląduje w łodzi.
     

    106 cm szczęścia i pierwszy szczupak tomka w Gamleby  

    106 cm – ten sam 

    Podwodny portret 
    Pierwszy dzień dobiega końca bez większych rewelacji. Kilka wyjętych i kilka spadów, a na okrasę rzeczona 106. Niedzielę, poniedziałek i wtorek poświęciliśmy na solidne przeszukiwanie wyznaczonych miejsc. Poza niespełna 80-takami nic ciekawego nie zanotowaliśmy. Jedynie w pobliży Trzech Braci mam mocne branie, a po zacięciu i szarpnięciu łbem szczupak obcina gumę z wolframem.
     

    Trzech Braci – chyba najsłynniejsze miejsce w Gamlebyviken 
    W środę robimy roszadę na łodziach. Piotrek przychodzi do mnie, a Tomek idzie do Marcina. I znowu łowimy po kilka ryb na głowę, ale bez większych rewelacji.
     

    86 spod „kutra”Dopiero wieczorem przy stole Tomek wyjmuje aparat i pokazuje nam drugą metrówe – znowu 106 cm. Szczęki nam opadają, ale świętujemy to solidarnie. Dobrze po północy pada deklaracja Tomka, że jeśli złowi trzecią metrówkę, to…. nie powiem co zrobi gdziekolwiek spotkanemu łosiowi…..
     

    Jeszcze w wodzie 

    Drugi 106 Tomka 
    Czwartek rozpoczynamy od zabawy z okoniami – biorą pierwszorzędnie i czas szybko mija. Znowu łowimy razem kilkanaście ryb, ale bez okazów.
     

     

     

     
    Wieczorami nanosimy na mapę miejsca, w których złowiliśmy ryby. Wyłania się obraz szczupaczych miejsc. Wnioski są proste – większe ryby stoją między 3 a 6 metrem i zdecydowanie wolą małe 10 cm gumy – seledyn to nr 1. Jerkować się uczę i nawet mam jedno niezacięte branie.
     

    Mapa z naniesionymi miejscami gdzie złowiliśmy ryby – może komuś się przyda 
    Czwartek zaczynamy od Trzech Braci, ale bez kontaktu. Płyniemy z Piotrkiem do malutkiej zatoczki, a właściwie na wejście do niej, na prawo od Tre Broder. Miejsce jest fantastyczne – przy trzcinie 3 metry, my zakotwiczeni od trzcin jakieś 15 metrów mamy pod sobą 10 metrów wody. Pachnie grubasem. Obławiamy sumiennie, wyjmujemy jakieś 70. Piotrek odpala papierosa, a ja rzucam w miejsce przez niego obłowione. Delikatne skubnięcie, zacięcie i mówię do Piotrka – Wkurza mnie, że te 60 – 70-taki tylko potrząsają łbem, żadnych odjazdów, czasem trafi się jakiś mały fighter. Holuję i coś mi nie pasuje. Ryba owszem idzie w moją stronę, ale cały czas przy dnie. Jest pod łodzią i mówię do swojego kotwicowego, że chyba jest niezły. Pompuję do góry i dopiero się zaczęło. Mocny odjazd utwierdza, że to duża ryba. Zabawa trwa ze 3 minuty. Ryba nie daje się podciągnąć do powierzchni. Ciągle przy dnie. Zaczynam się mocno denerwować. Decyduję, że będę mocno pompował. Piotrek woła, że chce to coś chociaż zobaczyć. Aparat w gotowości, ryba przechodzi pod łodzią, zdążyłem jedynie przełożyć wędkę za silnikiem i… luz. Spięła się. Nawet nie próbuję sobie przypomnieć co wtedy czułem.
     

    Jedyna moja pamiątka po wielkiej rybie 
    Chwila na opanowanie nerwów i łowimy dalej. 100 metrów dalej po niecałej godzinie mam kolejne branie i teraz bez większych problemów w łodzi ląduje grubiutki 91. Przy tamtej rybie podczas holu był potulny jak baranek.
     

    91 na otarcie łez  
    Wieczorem spływamy pełni szczęścia. Chwalę się Tomkowi i Marcinowi swoją rybą i opowiadam o przegranej walce z dużym szczupakiem. Chłopaki jakoś tak dziwnie z politowanie na nas patrzą i w końcu wyjmują aparat. Przysiadłem z wrażenia na ten widok. Wielki i wypasiony grubas – 112 cm. Tomek miał świadomość co będzie musiał zrobić łosiowi….  po złowieniu tej trzeciej metrówy.
     

    Tomek chyba się lekko przestraszył 

    Marcin i 112 TomkaŚwiętujemy do późna czwartkowe łowy. Piątek zapowiada się nieźle, wypływamy z Piotrkiem daleko za Trzech Braci. Na dzień dobry łowię 88, potem kilka mniejszych. Ale coś dziwnego zaczyna się dziać z wiatrem. Nie za bardzo wie, z której strony wiać. Postanawiamy płynąć w kierunku naszej przystani. I wtedy rozpętało się piekło. Wiatrzysko przeokrutne więc płyniemy pod falę, żeby schronić się przy brzegu tam gdzie wieje trochę mniej. Jakieś 100 metrów od brzegu dostaję nagle bardzo mocne uderzenie wiatru w bok łodzi. To już nie żarty, dobrze, że mamy na sobie kombinezony ratunkowe, ale i tak miałem największego stracha w życiu na wodzie. Łowimy tylko do 14.00 – później było to niemożliwe – wiatr rozhulał się na dobre.  
     
    Sobota.  7.30 wiatr daje sobie trochę luzu, więc szybka decyzja o 2 godzinnej turze na zakończenie. Wypływamy łowimy po pożegnalnym szczupaczku i wracamy do przystani umyć łodzie, spakować się i w drogę powrotną….
     
    Dla nas wyjazd bardzo udany. Zanotowaliśmy około 150 szczupaczych brań, z czego niecałą 100 wyjęliśmy. Doszło do tego sporo ładnych okoni. Szczupaki: 112, 106, 106, 91, 88, 86, 85, 83, 2x80 sporo między 70 a 80 i zdecydowana większość ryb między 60-70.
     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     
    Warto było. Już odliczamy dni do przyszłorocznej jesieni…
    Krzysiek (Costi), 2007

     
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum

Artykuły

×
×
  • Dodaj nową pozycję...