Skocz do zawartości

Artykuły

Manage articles
  • admin

    Warszawski Mini Zlot jerkbait.pl

    Przez admin, w Relacje,

    Pomysł zorganizowania Mini-Zlotu wędkarzy z forum Jerkbait.pl z Warszawy narodził się przypadkowo. Podczas łowienia przy jednym z warszawskich mostów, spotkało się dwóch pasjonatów łapania drapieżników na spinning i casting. Jak się później okazało, obaj byli członkami społeczności Jerkbait.pl – pirania74 i SzymusS.
    Spotkanie to uświadomiło fakt, iż znajomość wirtualna nie daje możliwości rozpoznania „swego” nad wodą. Czy to pasjonata spinningu czy castingu, dla którego najwyższym celem są wędkarskie wyprawy, obcowanie z przyrodą i szacunek dla wszystkiego, co w wodzie pływa. Odnalezienia osoby, która bez przeszkód porozmawia o emocjonującym holowaniu, pięknych miejscach jakie zwiedziła i dla której najważniejsze jest to, aby złowiona ryba cała i zdrowa wróciła tam, skąd została wyjęta.
    I tak narodził się pomysł zorganizowania wspólnego spotkania członków jerkbait.pl z Warszawy i okolic, którzy zamiast internetowych ksywek i zdjęć postanowili poznać się osobiście. Data Zlotu ustalona została na 20 października 2007 r. zaś miejsce spotkania jak i wspólnego łowienia wybrano, dzięki głosom wszystkich uczestników.
     

     
    Tak więc, rankiem 20 października stawiliśmy się w umówionym miejscu – nad brzegiem Wisły w Ostrówku (okolice Góry Kalwarii). Wbrew groźnym zapowiedziom śnieżyc i deszczu, pogoda dopisała i słonko co chwila wyglądało z za chmur, a lekki wiatr nie przypominał o nadchodzącej zimie.
     

     
    Po przyjeździe wszystkich uczestników, a było nas 14 osób – SzymusS, Karolcia (żona SzymusaS) , pirania74, lukexio, PikeHunter, BartekP, hlehle, SaNdAcZ, pablitos, yeah, Kamil, rembrandtin oraz Remek i Friko, którzy po 3 godzinach musieli się zwijać, ze względu na sprawy osobiste – wzięliśmy się za rozładowanie sprzętu wędkarskiego.
     

     

     
    Głównym celem zlotu, jak wcześniej zostało wspomniane, nie były ryby, lecz poznanie się na żywo, z dala od internetowej rzeczywistości. Zlot rozpoczął się od wspólnego powitania, a następnie pamiątkowego zdjęcia, które zrobił nam Remek.
     

     

     
    Po krótkich dysputach na różne wędkarskie tematy, zaczeło się wspólne łowienie. Jednak (aż wstyd przyznać) do łowienia, to było nam daleko, większość bowiem czasu spędziliśmy na pogadankach. Powinno się również w tym miejscu zaznaczyć, że najwiekszym zagadywaczem wędkarskiej społeczności okazał się Remek, za co bardzo dziękujemy, bo nie jedna cenna uwaga zawsze się przyda!
     

     

     
    Oficjalne łowienie w pełnym składzie zostało zakończone zbiórką około godziny 12:30, kiedy to każdy mógł opowiedzieć gdzie, jak i na co łowił. Lecz z relacji wszystkich wywnikało, że ryby nie miały swego dobrego dnia i ignorowały wszystko, co poleciało do wody – jednym słowem – ryby STRAJKOWAŁY.
     

     

     
    Podczas zlotu nie zabrakło również rywalizacji i adrenaliny, których dostarczył przygotowany przez SzymusaS konkurs rzutów do celu, gdzie nagrodą był jerk z dedykacją, specjalnie przygotowany na ten Zlot przez Sławka. Najbardziej celnym okiem wędkarskim, jak się później okazało operował hlehle (który został posądzony o to, iż sukces ten zawdzięczał praktyce wykradania w ten sposób ciasteczek w młodości), trafiając w tarczę 4 razy z różnych odległości. Przy okazji konkursu nie obyło się bez śmiechu, a każdy rzucał czym chciał i w ruch poszły woblery, cykady, ciężarki do bocznego troka a nawet giga wahadłówki. Wszyscy jednak spisali się na medal, za co należą im się szczere podziękowania i wyrazy uznania.
     

     

     
    Po konkursie przyszedł czas na wspólne ognisko i pieczenie pysznych kiełbasek, podczas którego każdy z nas opowiadał o swoich wędkarskich doświadczenich z dotychczasowych połowów, ciekawe historie znad wody oraz niesamowite okazy jakie kiedykolwiek złapał. Śmiechu oraz nostalgii było dużo, bo opowieści o sukcesach mieszały się z opowieściami o porażkach. Był czas na prezentację i pogaduchy na temat: sprzętu na który każdy z nas łowił, miejsc w Norwegii gdzie jeszcze dziewicze rzeki zapewniają niezliczone okazy łososi, czy o wyprawach na szczupaki nad polskie jeziora.  Niektórzy z nas, jak np. pirania74, lukexio czy BartekP mieli okazję, również do zapoznania się po raz pierwszy z metodą castingową – było mnóstwo zabawnych sytuacji, kiedy to podczas rzutów castingiem przez lukexio i piranię74 powstawały brody.
     

     

     
    Cały czas po oficjajnych połowach i w trakcie trwania ogniska, kto chciał, brał wędkę i hajda nad wodę szukać szczęścia. Po jakimś czasie, rzutem na taśmę szczupaczka złowił PikeHunter, czym uratował nasz Zlocik.
     

     
    Ten fakt tak wszystkich uradował, że żywiej zaczeliśmy dyskutować nad następnymi spotkaniami, miejscami i rybamch o których złowieniu marzymy. Reasumując, impreza była bardzo udana, wszyscy wrócili do domów zadowoleni, czego dowodem są poniższe wypowiedzi uczestników, umieszczone na forum, oto kilka z nich:
     
    pablitos
    Hello.
    Dzieki wielkie za wspólny wyjazd. Było naprawdę bardzo fajnie choć ryby nie brały. Mam nadzieje, ze się spotkamy next time.
     
    SaNdAcZ
    Wielkie dzięki dla pomysłodawców i organizatorów, było super, pogoda dopisała, a mistrzem wyprawy został Olo łowiąc na do widzenia przy samochodach szczupaczka. Pozdrawiam i do następnego razu.
     
    hlehle
    Dzięki za super zlocik. Miałem ochotę pogadać o rybkach i cel został zrealizowany. Następnym razem postaram się więcej porzucać, jednak tym razem wolałem pogawędzić.
     
    BartekP
    Dzięki wszystkim również za wspaniałe towarzystwo, fajową atmosferę, kupę śmiechu. Piranii74 gratulujemy organizacji. hlehle-owi gratulujemy dobrego wzroku . PikeHunteR-owi gratulujemy "metrówy". SzymusowiS gratulujemy Żony (Jak opowiedziałem o jej umiejętnościach spinningowych to moja wpadła w kompleksy).  SzymusS dzięki że zaprzyjaźniłeś mnie z castingiem (dało mi to wiele do myślenia). Sandacz dziękuję Ci za cykadkę. Jak najwięcej takich zlotów!!!!!
     

     
     
    Podsumowanie Zlotu – sympatycznie, miło i wesoło tylko szkoda że czas szybko zleciał - do zobaczenia na następnym Zlocie.
     
    Pomysłodawcy i organizatorzy Zlotu:
    Łukasz „SzymusS” Szymczak, Paweł „pirania74” Jasiński
     
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum

  • Na początek kilka uwag wstępnych. Artykuł postanowiłem podzielić na 3 części. Część I – model wzorcowy,Część II- wykonanie formy żywicznej, ta część poświęcona będzie wykonaniu formy żywicznej oraz sposobom wyginania i mocowania stelaża naszego woblera. Część III – wykonanie korpusu. W części ostatniej opiszę sposoby mocowania obciążenia, samego wykonania korpusu woblera, przygotowania korpusów do malowania oraz nacięcia rowka pod ster. w tej części opiszę jak wykonać model wzorcowy woblera.
    Na wstępie to by było chyba tyle. Aha i jeszcze jedna rada dla osób, które będą chciały spróbować się w to pobawić. Z doświadczenia wiem, że najbardziej czasochłonne jest zdobycie odpowiedniej pianki oraz żywicy, więc to już jest dobry moment, aby zacząć się za tymi rzeczami rozglądać. Piankę możecie kupić przez Internet, ale uwaga prawie wszystkie piany mają dość krótki (3 miesięczny) okres gwarancji. Szukajcie więc czegoś w małych opakowaniach lub umawiajcie się w kilka osób.
    Poniżej linki gdzie odpowiednią pianę można kupić: Firma Zachem, producent popularnego systemu 100/50 odsprzedała dział pianek poliuretanowych firmie Purinova Sp. z o.o. Na chwilę obecną firma ta nie posiada strony WWW, ale jeśli się do mnie odezwiecie na prywatnego maila przekażę Wam adres emailowy, pod którym można zamówić niezbędny asortyment.
    Co do żywic to popularne i łatwo dostępne są Epidiany 5 i 6 z utwardzaczem PF, produkowane przez zakłady w Sarzynie http://www.zch.sarzyna.pl/firma/index.html. Poza tym nadają się prawie wszystkie żywice epoksydowe, które da się utwardzać w temperaturze pokojowej. Tyle wstępu przystępujemy w takim razie do pracy.
     
    Część I – model wzorcowy
    Na tym etapie potrzebne nam będą następujące komponenty:
    wobler, którego chcemy skopiować (oczywiście pamiętajmy, że nie wolno kopiować produktów komercyjnych na sprzedaż)
    plastelina suwmiarka płyn do odtłuszczania (celowo nie piszę rozpuszczalnik, bo może to być np. zmywacz do paznokci) gips (najlepiej dentystyczny lub ceramiczny) w ostateczności może być szpachlowy jakaś szpachla do gipsu (polecam klej gipsowy do styropianu) papiery ścierne o gradacji 100- 800 farba podkładowa (Ja używam wyrównującego podkładu samochodowego) epoksydowy klej szybkoschnący (distal, poxipol itp.) Z woblera, którego chcemy skopiować delikatnie usuwamy ster. Następnie wypełniamy nacięcie szpachlą i po przeschnięciu docieramy papierem tak żeby wszystko było równiutkie. Teraz wodoodpornym pisakiem zaznaczmy na korpusie linię podziału (brzuszek i grzbiet) tak żeby podczas odciskania w plastelinie wyszły nam dwie symetryczne połówki.
     

     
    Z plasteliny tworzymy dwa placki o grubości mniej więcej grubości korpusu i powierzchni umożliwiającej nam swobodne odciśnięcie dwóch połówek woblera. Ważne, aby wierzchnia warstwa plasteliny była równa bez kątów i załamań, co zaoszczędzi nam w przyszłości szlifowania. Teraz powierzchnię woblera smarujemy delikatnie jakimś tłuszczem (może być krem do rąk) i delikatnie odciskamy w plastelinie. W celu ułatwienia można trochę podgrzać plastelinę, ale tak żeby nie popłynęła. Ważne żeby odcisnąć trochę ponad pół woblera ( po to była ta linia podziału). Analogicznie postępujemy z druga połówką.
    Jeśli podczas wyciskania plastelina wstaje na bokach i odejdzie trochę od korpusu, delikatnie ją wygładzamy i dociskamy tak, aby odciśnięty kształt był wierną kopią połówki korpusu. Jeśli mielibyście jakieś problemy z wyciagnięciem woblera z plasteliny, to po wciśnięciu można włożyć „formę” na chwilę do lodówki. Pod wpływem niskiej temperatury plastelina stwardnieje, co powinno ułatwić wyjęcie korpusu bez deformacji odciśniętego kształtu.
     

     
    Woblera chwilowo odkładamy a zabieramy się za zalewanie kształtki gipsem. Tutaj uwidacznia się zaleta gipsu dentystycznego/ceramicznego, a mianowicie to, że można go rozrobić do konsystencji rzadkiej śmietany i ładnie nam twardnieje. Zalewamy, więc dwa odciski korpusu nieco powyżej płaszczyzny plasteliny.
     

     
    Niestety teraz czeka nas kawał nudnej pracy. Po wyjęciu wyschniętych połówek musimy dopasować je do siebie tak, aby razem tworzyły idealny korpus woblera złożony z dwóch równych części. Robimy to za pomocą papieru ściernego. Przy tej czynności pośpiech jest jak najmniej wskazany, bo wszelkie odchyłki o symetryczności połówek później się na nas zemszczą. A więc szlifujemy, szlifujemy i porównujemy suwmiarką z oryginałem. Pamiętajmy tylko, że oryginał jest pokryty farbą, złotkiem, lakierem itd. a więc nasz wzorzec musi być odrobinę szczuplejszy. Jak dużo? Na to pytanie każdy musi sobie odpowiedzieć indywidualnie, oglądając oryginał.
    Jeśli już udało się spasować dwie połówki dokładnie je oglądamy czy nie mają jakichś nierówności, rys itp. Jeśli takowe są szpachlujemy je a następnie delikatnie szlifujemy drobnym papierem.
     

     
    Po całkowitym doschnięciu, szlifowaniu etc. odtłuszczamy gipsowy model a następnie kładziemy dwie połówki płaską stroną na równej powierzchni. Teraz pokrywamy je cienką warstwą farby podkładowej.
    Zabieg ten ma na celu idealne wygładzenie powierzchni gipsu, oraz zmniejszenie jego chłonności. Farba podkładowa ma tę zaletę, że można ją idealnie doszlifować. Po szlifowaniu powierzchnia musi być idealnie gładka. Jest to bardzo ważne, ponieważ w dalszej fazie prac wszelkie niedoróbki mogą być bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe do usunięcia.
    Teraz będziemy montowali kołki bazowe, które pozwolą na złożenie „w ciemno” dwóch połówek korpusu tak, aby powstał korpus idealny. W jednej z połówek prostopadle do płaskiej powierzchni wiercimy do 2/3 grubości korpusu dwa otworki uważając, aby nie przewiercić się na wylot (w przeciwnym wypadku szpachlowanie, szlifowanie itd.). Wiercimy to wiertełkiem (ja to robię ręcznie przy pomocy małego uchwytu wiertarskiego) dobranym średnicą do materiału, z jakiego wykonamy kołki.
     

     
    Kołek musi ciasno wchodzić w otwór. Uwaga nie kleimy kołków w otworach, muszą być ruchome.
    Jako materiał na kołki do małych woblerów polecam plastikowe rurki od patyczków do czyszczenia uszu. Jak już nawiercimy odpowiedniej wielkości otwory wkładamy w nie kołeczki tak aby wystawały na ok. 1mm. Następnie końcówki malujemy czymś, co pozostawi ślady. Równo składamy dwie połówki woblera. Ewentualnym drobnym przesunięciem nie trzeba się przejmować, zaraz je skorygujemy.
     

     
    Teraz na drugiej połówce w miejscach odbitych śladów wiercimy otworki, ale wiertłem większym niż średnica kołeczków. Ten luz będzie nam potrzeby do korekty ewentualnego przesunięcia przy poprzednim składaniu. Następnie wymieniamy kołeczki na dłuższe, ale tak, aby chowały się całe w otworach po złożeniu dwóch połówek. Dłuższy kołek = większa stabilność. Teraz w te luźniejsze otwory nakładamy odrobinę kleju epoksydowego i dokładnie składamy dwie połówki.
     

     
    Musimy poczekać z 10 min aż klej wyschnie. Pamiętać należy tylko żeby połówka woblera z klejem była na dole tak, aby klej nie ściekał nam na drugą połówkę. Jeśli nasze kołeczki z patyczków nie były porysowane łatwo wyjdą z kleju i teraz mamy coś na zasadzie zawiasu, dzięki któremu możemy składać idealnie woblera bez zbędnych ceregieli. Jeśli podczas rozłączania (najlepiej podważyć delikatnie żyletką) obluzuje się nam otwór, bez kleju, poszerzamy go i robimy analogicznie jak poprzednio. Jeśli wobler składa się idealnie równo to znaczy, że pierwszy etap prac mamy już za sobą.
     

     
    Już teraz zapraszam Was na drugą część cyklu artykułów. W następnym omówię zasady wykonywania form z żywicy!
    Jajakub,2007

     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum

  • Jesień w Nadarzycach

    Przez admin, w Relacje,

    Czasami w życiu bywa tak, że pewne rzeczy dzieją się wtedy gdy nie jesteśmy na nie przygotowani. Kiedy mamy wszystko dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, często brakuje sukcesu, natomiast gdy zdarzają się jakieś braki, pojawiają się często i wyniki. Tak było właśnie tym razem. Z góry przepraszam za jakość zdjęć, ale właśnie sprzęt fotograficzny był słabym punktem naszych przygotowań. Musieliśmy radzić sobie tak, jak na to pozwalały warunki, a to co widzicie poniżej jest efektem naszych zmagań. Pamiętacie moją relację z ubiegłego roku? Ja pamiętam ten wyjazd doskonale. W tym sezonie postanowiliśmy spróbować szczęścia ponownie i zawitaliśmy nad Zalewami Nadarzyckimi. Woda nam już nieobca, idealna do jerkowania i z pewnością pełna dużych szczupaków. Te walory łowiska sprawiają, że zawsze z chęcią się tam pojawiam. Jeżeli doliczyć do tego zaostrzone w tym roku, wymiary ochronne i limity połowowe, można śmiało patrzeć w przyszłość i mieć nadzieję, że to wspaniałe łowisko nie zostanie zniszczone.
     

     
    Skład ekipy był w tym roku taki sam jak poprzednio z tym że Adam z Jarkiem łowili o dwa dni krócej niż ja z ojcem. My zameldowaliśmy się na miejscu w środę po południu i od razu ruszyliśmy na wodę. Wtedy właśnie zdaliśmy sobie sprawę, że nasz aparat fotograficzny został w domu i dysponujemy jedynie marnej jakości aparatami w telefonach komórkowych. Ale co tam, martwić będziemy się jak już coś się złowi. A tym czasem głodni sukcesu, i pełni wiary w powodzenie naszej wyprawy, wystawiliśmy do boju najcięższą artylerię. Duże jerki i woblery mieszały wodę zalewów bardzo intensywnie, ale pierwszego dnia nie złowiliśmy nic godnego napisania choć kilku słów w tej relacji. Łowiliśmy w miejscach które rok temu okazały się najlepsze, ale tym razem były zupełnie puste.
     

     
    Nie zraziliśmy się i w czwartek wyruszyliśmy z rana na łowy. Po jakimś czasie, za sprawą Andrzeja, pojawił się jakiś szczupak, może nie olbrzym ale już wymiarowy. Nasze nastroje zrobiły się jeszcze bardziej bojowe, ale obławianie kolejnych miejscówek poza jakimiś niemrawymi braniami nie przynosiły efektu. Postanowiliśmy popłynąć na Jezioro Berlińskie będące częścią zalewów. Był to strzał w dziesiątkę. W małej zatoczce udało mi się zaciąć na moją ulubioną przynętę szczupaka, który po zmierzeniu okazał się mieć 96cm. Pstryknęliśmy kilka fotek z telefonu i zwróciliśmy rybie wolność. W czasie kiedy ja wysyłałem mms'y ojciec zaciął całkiem ładnego szczupaka, który dał niezły popis siły i walki. Oceniamy go na jakieś 80cm. Niestety przy próbie podebrania wywalczył sobie wolność, dość boleśnie kalecząc kotwiczką Andrzeja. W dalszej części dnia nic specjalnego się nie działo, aż do wieczora, kiedy to już niemal po ciemku na skinnera12RR udało mi się złowić dwa piękne okonie, z których ten większy miał 37cm. Niestety było już zbyt ciemno żeby zrobić zdjęcie z telefonu, a szkoda bo to mój największy w tym roku.
     

     

     
    Wieczorem dołączyli do nas Adam i Jarek. Przywieźli ze sobą nasz aparat fotograficzny więc, ewentualne kolejne sukcesy, będzie można uwiecznić na zdjęciach. Następnego dnia wyruszamy na łowy, ale w przystani spotyka nas niemiła niespodzianka. Otóż Jarek z Adamem zapomnieli zabrać ze sobą, kart wędkarskich. Zdarzyć się może każdemu. Pan Szymak, właściciel łowiska robił wielkie problemy z tego faktu, i nie chciał sprzedać zezwoleń, pomimo, że doskonale ich pamiętał bo byli tam nie pierwszy raz, w dodatku z dość charakterystycznym pontonem. Ostatecznie po prośbach i groźbach udaje się kupić zezwolenia, pod warunkiem, że wieczorem pokażą mms'a ze zdjęciami tychże kart. Gdy wieczorem Jarek poszedł dopełnić tego obowiązku pan Szymak nawet nie spojrzał na zdjęcia. Pozostawiło to u nas bardzo niemiłe wrażenie. Taki stosunek do klientów z pewnością mu ich nie przysporzy.
     

     
    Wracając jednak do łowienia ryb. My postanowiliśmy popłynąć jeszcze raz na miejsca z ubiegłego roku, natomiast Adam z Jarkiem wybrali zbiornik dolny i Jezioro Berlińskie. Tym razem to oni wybrali lepiej bo my poza kilkoma wyjściami małych szczupaków nie złowiliśmy nic. Wynik poprawiało jedynie wiadro grzybów uzbierane na prędce przez Andrzeja.
    Jarek z Adamem trafili dosłownie 15 minut dobrego żerowania ryb, i w zasadzie z jednego miejsca wyjęli kilka pięknych ryb. Jarek złowił dwa szczupaki 75cm i jednego ok 60cm na pike16SR natomiast Adam złowił jedyną rybę tego dnia, ale za to konkretną. Na skinnera20GT skusił się 102cm szczupak. Przy wszystkich tych rybach było wiele zabawy bo ryby były w super kondycji a woda była chłodna. Gdy usłyszeliśmy przez krótkofalówkę co się dzieje, czem prędzej pomknęliśmy w ich stronę. Jednak gdy już tam dotarliśmy było po wszystkim. Żeby było śmieszniej, aparat fotograficzny został w samochodzie, jednak zdjęcia z komórki nie wyszły złe. Mimo usilnych starań nic więcej się nie wydarzyło. Sukcesy tego dnia świętowaliśmy do późnego wieczora.
     

     

     

     
    Sobota zapowiadała się nieźle. Dotychczasowe wyniki pozwalały mieć nadzieję na dobre efekty. Od rana udało mi się złowić dwa szczupaczki w okolicach wymiaru ochronnego który na zalewach wynosi 55cm. Bliżej południa, zaczęło dość silnie wiać. Ustawiliśmy się w dryfie. Nasza łódka przemieszczała się bardzo szybko po otwartej wodzie z dala od brzegu. Szybki dryf to jest to co lubię najbardziej. Od razu poczułem jak wzbiera we mnie energia i chęć do działania. W pewnym momencie notuję silne branie na skinnera20 którego męczę od rana. Niestety nie udaje mi się go zaciąć. Długo jednak nie muszę czekać na kolejny kontakt. Będącą już przy samej łodzi przynętę atakuje duży szczupak i bardzo szybko odbiera mi kilka metrów plecionki na bardzo mocno dokręconym hamulcu. Dawno żadna ryba tak nie gięła mi jerkówki. Ostatecznie rybę podbieram za pokrywę skrzelową i wkładam do łodzi. Pomiar wskazał na 95cm. I tutaj kolejny raz aparat nas trochę zawiódł. Akumulatorki były na wyczerpaniu i zdjęcia wyszły takie sobie. Co gorsza zapasowe baterie okazały się być rozładowane. Musieliśmy je bardzo oszczędzać, na wypadek złowienia jakiejś naprawdę dużej ryby. A szansa na taką była z pewnością ogromna.
     

     

     

     

     
    Po wypuszczeniu ryby ponowiliśmy dryf i skontaktowaliśmy się z drugą załogą, w celu wymiany informacji. Niestety wiatr zrobił się na tyle silny, że płynięcie pod wiatr na silniku elektrycznym było prawie niemożliwe, a z całą pewnością zabójcze dla akumulatora. Musieliśmy zrezygnować z obławiania tej części akwenu, a szkoda. Postanowiliśmy schować się na Jeziorze Berlińskim. Tam fala była znacznie mniejsza ale i tak dawało się dość efektywnie dryfować wzdłuż brzegu. I właśnie w czasie tego dryfu skinnera20 na moich oczach przy samej łodzi zaatakował szczupak którego oceniłem na ok 110cm. Potężny odjazd na kilka metrów zakończył się spadem ryby. Ślady zębów na przynęcie pozwoliły stwierdzić, że szczupak złapał woblera za głowę od góry i po prostu w czasie odjazdu trzymał go w zębach nie będąc zaczepionym żadną kotwicą. Wielka szkoda bo prawdopodobnie była to największa ryba z jaką miałem w życiu do czynienia. Chwilę później znaleźliśmy się za sprawą wiatru koło pontonu Adama i Jarka. Ten drugi akurat holował rybę. Jak się później okazało kolejnego szczupaka 75cm ponownie na bezkonkurencyjnego w jego rękach pike16SR. Więcej emocji tego dnia już nie było nam dane przeżyć. Ale i tak nie narzekaliśmy.
     

     
    Ostatni dzień znowu należał do Adama. Od rana złowił szczupaka 84cm który był jego drugą rybą na tym wyjeździe i połakomił się na dużego Xrapa. Po jakimś czasie w dwóch rzutach złowił dwa przyzwoite szczupaki, natomiast Jarek z żelazną konsekwencją znowu na pike16SR złowił szczupaka ponad 70cm. Regularność jak w szwajcarskim zegarku. Na naszej łodzi poza moim ledwo wymiarowym szczupaczkiem na skinnera20 nic się nie działo. To był ostatni dzień łowienia więc musieliśmy spłynąć trochę wcześniej żeby zwinąć sprzęt i wyciągnąć łódź na przyczepę. Tego wieczoru poszliśmy spać trochę wcześniej bo rano czekało nas parę ładnych godzin za kierownicą.
     

     

     
    Wyjazd na Zalewy Nadarzyckie po raz kolejny był dla nas szczęśliwy. Cieszę się tym bardziej, że w tym roku było inaczej niż w ubiegłym i nie tylko ja byłem usatysfakcjonowany z wyników. Z pewnością jeszcze tam wrócimy, może tym razem na wiosnę... kto wie co się wydarzy.
     
    Piotr 'phalacrocorax' Szymański, Wrzesień 2007

     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • Po raz pierwszy w historii jerkbait.pl postanowiliśmy zorganizować zlot nad zalewem. Nasz wybór całkiem nie przypadkowo padł na Zalew Sulejowski. Dużą rolę w wyborze odegrał Sławek Oppeln Bronikowski, który od samego początku służył wielką pomocą w organizacji zlotu. Sławku – dziękujemy! Na miejsce spotkania wybraliśmy ośrodek Wodnik w Bronisławowie. Zaprawdę ośrodek godny polecenia.
    Podczas zlotu zaplanowaliśmy atrakcje. Jedną z nich była wizyta prawdziwego fachowca w połowie drapieżników na koguty Florka Wawrzyniaka. Florek jest nie tylko twórcą tej niezwykle skutecznej na Zalewie przynęty, ale też znawcą tutejszej wody. W sobotę wieczorem zdradzał nam jak łowić na koguty. Opowiadał również wiele ciekawych historii związanych z Zalewem Sulejowskim bogato ilustrując to swoimi zdjęciami z okazami. Przy okazji wiele dowiedzieliśmy się o wodzie.
     

     
    Zlot to nie tylko chwila wspólnego wędkowania. Próbowaliśmy również uchylić rąbka tajemnicy omawiając techniki rzutowe w castingu oraz metody prezentacji jerków. Obie prezentacje cieszyły się popularnością. A co działo się na wodzie? Najlepiej niech opowiedzą sami uczestnicy zlotu.
     

     

     
    Na pokładzie Mgora, Tommka, Rognisa_oko i Mateusza
    Piątek – wypływamy na dwie łodzie. Tommek z Mgorem i ja z Mateo. Łowimy od mniej więcej 16tej do 19tej. Pływamy dość blisko ośrodka. Tylko Tommek łowi małego szczupaczka.
     

     
     
    Ja i Mateo mamy problem z akumulatorem, ponieważ nie ładuje się do końca. Ten problem zostaje do końca imprezy. Wieczorem spotykamy się z Friko i resztą osób, które już przyjechały. O 20.30 Friko uroczyście otwiera zlot. Jedząc rozmawiamy o rybach, naszym portalu, itp.
    Sobota – Łowimy od rana, tak jak wszyscy. Tommek i Mgor pływają blisko ośrodka ponieważ nie mają silnika. Zasuwają na wiosłach.
     

     
     

     
    My niestety mamy ciągły problem z akumulatorem i także nie udaje się nam pływać zbyt daleko. Trollingując po głębszej wodzie nie notujemy brań. Na płyciznach próbujemy jerkami i nic z tego nie wychodzi. Koło godziny 11 znajdujemy piękny spadek z 2 na 7,2 metra. Ustawiamy się tak, aby obławiać spadek od samego szczytu do krawędzi spadu i aby łowić na głębszej 7 metrowej wodzie.
     

     
    Łowimy na duże rippery. Po kilku rzutach, notuję pierwsze branie z opadu. Ryby biorą bardzo delikatnie i atakują gumę od strony głowy. Nie możemy ich zaciąć. Po zmianie przynęt na mniejsze, brania ustępują. Po powrocie do większych gum brania znowu się zaczynają, jednak ryb nadal nie mogę zaciąć. Po dozbrojeniu przynęty kotwicą blisko głowy rippera, brania także ustępują… Po powrocie do normalnie uzbrojonej gumy, brania znowu się zaczynają. W ciągu godziny mam aż 9 brań, z czego udaje mi się zaciąć 3 ryby, a tylko jedną udaje mi się wyholować. Dwie spadły podczas holu. Łowiąc mam wyjście dużej, około 80 centymetrowej ryby. Ryba wychodzi do samej powierzchni i w ostatniej chwili rezygnuje z ataku. Później spływamy na pokaz rzutów za pomocą zestawu castingowego. W tym samym czasie Tommek i Mgor łowią 2 małe szczupaczki.
     

     
    Po pokazie wracamy na wodę. Kręcę się z Mateo na głębszej wodzie, jednak bez wyników. W końcu stajemy na tym samym spadzie, co przed południem. Na początku mamy 4 brania i niestety dwie ryby spadają z kija. Wszystkie brania bardzo delikatne i praktycznie nie do zacięcia. W tym samym czasie Tommek i Mgor łowią jednego małego bolka. Zdzwaniamy się i postanawiamy wspólnie zapolować na żerujące na plaży bolenie.
     

     
    Po 30 minutach łowienia, Mateo łowiąc na powierzchniowego walk the dog’a ma wspaniałe wyjście dużego bolenia. Ryba nie trafia za pierwszym razem i ponawia atak. Znowu ryba nie trafia. Mateo jednak nie rezygnuje i dalej szybko prowadzi przynętę. Kolejny atak następuje po sekundzie i tym razem Mateo zacina dużego bolenia. Ryba walczy bardzo dzielnie i odjeżdża na kilka metrów. Po krótkim holu, podbieram rybę i wyciągam nad łódź. Przekazuję ją Mateuszowi i robimy kilka zdjęć. Ryba jest duża i pięknie wyzłocona. Po zmierzeniu okazuje się, że ma 75 centymetrów. Tym samym boleń zostaje największą rybą zlotu. Po złowieniu ryby postanawiamy spłynąć do bazy.
     

     
    Niedziela – ze względu na problemy z silnikiem i akumulatorem zaczynamy łowienie najpóźniej ze wszystkich. Za bardzo nie możemy oddalać się od przystani. Łowimy w trollingu na głębokiej wodzie i jerkujemy na płyciznach. Nie notujemy żadnych brań. Próbujemy także pływać za boleniami, jednak te dzisiaj nie chcą za bardzo żerować. W tym samym czasie Tommkowi i Mgorowi udaje się pożyczyć silniki. Pływają w trollingu i łowią 3 ładne okonie.
     

     
    Później wszyscy spływamy do przystani. Wszyscy uczestnicy zlotu zbierają się i robię obiecany pokaz prowadzenia jerków. Później pakujemy się, żegnamy z innymi uczestnikami zlotu i wracamy do Warszawy.
     
    Relacja Sławka i Marcinesza
    Sobota - Po śniadaniu wyruszamy nad wodę. Pływamy z Marcineszem. W trakcie rozkładania się w łodzi okazuje się, że obaj nie mamy wielkiego doświadczenia, więc steruje ten, który jest aktualnie bliżej silnika czyli Marcinesz. Wypływając z przystani widzimy atak bolenia. Ataki w tym miejscu są właściwie przez cały pobyt. Płyniemy tak jak wcześniej było ustalone - za grupą. Grupa bardzo szybko się rozpada i jeszcze przez jakiś czas staramy się płynąć za Pablomem i Remkiem. Jednak za trolującymi płynie się kiepsko, więc w końcu dajemy spokój i zaczynamy sami trochę szukać.
     
     

     
    Robimy zdjęcia, między innymi Remkowi, który sprawdza skuteczność muchy. Kombinujemy jak możemy. Mamy jakieś skubnięcia w trolu, ale nic się nie dzieje. Goryczy dopełnia mms od Arka (@Zanderixa) ze szczupakiem, którego możecie zobaczyć go w wątku o szczupaku. W mms-ie wyglądał na jeszcze większego.
    Jakby od niechcenia stajemy przy cyplu, który ostro wchodzi w wodę. Jego okolice są bardzo płytkie. Po którymś z kolei rzucie mam uderzenie w łamańca. Ryba się nie zapina, ale zostawia ślady małych ząbków, szczupaczych. Młócimy wodę, ale więcej kontaktów nie mamy.
    Postanawiamy łowić na płytkim miejscach z roślinnością zanurzoną. Ponieważ większość załóg popłynęła w prawo bądź w lewo (tak nam przynajmniej się wydawało) udajemy się na drugą stronę. Tu mamy pierwsze kontakty z rybami. Marcinesz ma uderzenie a ja prowadzę jerka wzdłuż roślinności od strony otwartej wody. Na chwilę obejrzałem się w drugą stronę. W chwili, gdy jerk znalazł się na wysokości łodzi odwracam głowę i widzę, że półtora metra wcześniej (czyli tam gdzie jeszcze przed chwilą była przynęta) widać sporych rozmiarów wir. Takiego nie zostawia mała ryba. Marcinesz podpowiada, że mógł to być boleń, co zresztą mogą potwierdzać inne bolki złowione właśnie na tą przynętę.
     

     
    Płyniemy wzdłuż roślinności i obławiamy kolejne miejscówki. Mamy jeszcze brania a ja nawet widzę jak mały szczupaczek startuje do gumy i w ostatnim momencie zawraca. Wygląda na to, że mnie zobaczył.
    Po obiedzie postanawiamy nie zmieniać taktyki. Wiemy o złowionych na jerki boleniach, więc nasza decyzja wydaje się być optymalną. Jednak oprócz ataków boleni i krótkich ryb nic się nie dzieje. Łowię małego szczupaczka na jerka wyciąganego z roślinności (z roślinami na kotwiczkach może to byłby patent na tą wodę) a Marcinesz okonia. 

     
    Przed samym wieczorem widzimy kilka, „naszych” łódek kręcących się w jednym miejscu. Postanawiamy tam popłynąć. Dobrze się dzieje, bo już po kilku chwilach widzimy hol największego szczupaka zlotu. Łowi ją Phalacrocorax. 

     
    Udaje się nam też przy okazji zrobić kilka zdjęć. Po tym połowie zaczynamy naśladować jego taktykę. Bez skutku. Spływamy do przystani.

    Niedziela - Po wieczorze spędzonym z Florkiem Wawrzyniakiem płyniemy według jednego z jego namierzeń. Chyba dobrze zrozumieliśmy i trafiliśmy, bo na miejscu jest już Friko z Mario. Po krótkiej chwili Marcinesz ma pilny telefon i niestety musi wracać. Ja przesiadam się do łódki wspomnianej wcześniej pary, gdzie jestem bardzo serdecznie i staropolsko witany. Widzę, że Friko intensywnie testuje florkowy drób (koguty). Widać w nim wiarę i zacięcie. Jednak to wszystko co było z kogutami związane.
    Opływamy kolejne miejscówki bez efektów, za to w dobrych humorach. Ryby przecież nie są najważniejsze. Widzimy miejscowych, którzy trolują obrotówkami. Zakładam obrotówkę i dosyć szybko wyławiam średniego okonia (oczywiście jak na te warunki). Friko doławia trochę mniejszego na obrotówkę numer 4 i na tym prawie się kończy. Prawie, bo Mario ma dwa niezacięte brania na gumkę. Napływamy na blat ponownie, bo poprzednie ryby były złowione w dryfie. To jednak nie daje rezultu. Czujemy, że tu już jest po rybach.
    Przepływamy na śródzalewowy (ale określenie) blat. Miejscami zarośnięty roślinnością. Przecież tu musi być szczupak. Łowimy z nową wiarą. Friko na skinnera 10cm wyławia ładnego pistoleta. Po jakimś czasie ja mam niezapomniane branie. Prowadzę jerka dosyć ostro i widzę uderzenie niemalże pionowo od dołu. Czuję to na kiju, ale ryba się nie zapina. Prowadzę jerka dalej mówiąc na głos co się dzieje bo widzę, że szczupak płynie dalej za przynętą. Po jakimś metrze delikatnie podskubuje przynętę i dalej płynie. Ostatni z nim kontakt mamy jakieś półtora metra od łodzi, gdzie w ostatnim momencie przed uderzeniem rezygnuje. Chyba nas zobaczył, bo odskoczył jak oparzony. Mieliśmy niezłe przedstawienie. Mario jest tak szczęśliwy, że z radości klepie mnie po plecach. To było szczere, bo jakby zrobił to mocniej, pewnie wypadłbym z łódki.
    Łowimy z większą wiarą. Jednak z czasem jej jakby coraz mniej. Wiele rzutów i brak jakichkolwiek kontaktów. Pocieszamy się, że kontakty mamy również na kwaterze i spływamy na pokaz jerkowy.  

     

     
     
    Friko i Mario czyli wesoła ekipa
    Sobota - plan jest na "rozpoznanie trollem" i "dożynki z ręki" jak się najedzie trollem na ciekawsze miejsce lub zaliczy branie. Staramy się poznać wodę. Rychło deprymuje nas monotonia dna - pomimo ciekawego i bogatego pofałdowania, na dnie jest albo piach albo muł. Prawie wcale zaczepów, mało racicznicy, kamienisk. Płycizny też głownie zarośnięte, rzadko z racicznica.  

     
    Do koryta pilicy docieramy bez brania z trolla. Stajemy na kancie. Mario ma na ripperka ładnego okonia, ale się spina. Łoimy wodę przez jakieś pół godziny bez żadnych efektów, więc ruszamy w drogę dalej. W międzyczasie krótka wymiana żartów i uprzejmości z ekipą Phali na wodzie.
    W bezowocnym trollu docieramy do zarośniętej płycizny i przerzucamy się na łowienie z ręki. Mario trafia szczupaka na slidera 10S. Ja trafiam 2 szupaki na Skinera 10. Wszystko krótkie niestety, w okolicach wymiaru.
    Namawiam Mario na namierzenie płytszego blatu pod drugim brzegiem zalewu. Mariowi udaje się to i okazuje, że ten blat jest twardy, wybrukowany racicznica. Mario idzie spać a ja próbuję się dobrać do okoni. Niestety pomimo przerzucenia chyba wszystkich możliwych konfiguracji kolorystyki gum i gramatur główek - nie mam nawet puka. Ponieważ blat ma tylko 2,5 metra postanawiam go obłowić z reki sliderem i woblerem. I znowu na Skinera 10 trafiam ryby: najpierw wymiarowego szczupaczka, potem niebrzydkiego sandacza.  

     
    Krótka sesja zdjęciowa i ryba wraca do wody. Nie mierzyłem. Niestety, w zapale łowieckim tracimy pokaz rzutowy i sesje zdjęciową.
    Wracamy do bazy w trollingu, znowu bez efektów. Wpływając do portu jesteśmy świadkami emocjonującego holu bolenia przez Mateo.
    Niedziela - Zgodnie ze wskazówkami Florka płyniemy na miejscówki na korycie Pilicy. Ja z zamiarem wypróbowania kogutów. Miejscówkę odnajdujemy bez problemu, ale na koguty nie notuje żadnych brań. Ponieważ Marcinesz musi wracać wcześniej, na nasza łódkę dosiada się Sławek. 

     
    Generalnie spływamy korytem aż Mario ma wreszcie okoniowe branie. Stajemy i wkrótce Sławek ma niebrzydkiego garbika na obrotówkę, a ja po nim dwudziestaka na Aglie 5 Musky.  

     

     
    Niestety to koniec brań okoniowych. W południe zaczynamy szukać szczupaków na płytkich zarośniętych blatach na środku zalewu. Znowu mijamy się na wodzie z Phalą. Mijamy się tez z "wesołym pontonem" z Warszawy obsługiwanym przez Skwarę i Wojtasa. Mamy niezły ubaw wymieniając na wodzie komentarze.
    W południe Sławek ma szczupaczka na prototyp swojego większego leszczyka, a ja podobnego - znowu na Skinnera 10.  
    Wiśnia i Hasior – jeden dzień na zlocie
    U nas na łódce przed południem nie działo się nic, tylko jakiś bolo chodził ale był nie do złapania. Po konkursie rzutowym wypłynęliśmy w drugą stronę do wysp, po drodze Rovis, który był zaraz obok w łódce z włóczykijem złapał bolka.
     

     
    Przy wyspach nie działo się nic dopiero w drodze powrotnej z trola ( jedna fotka pokazuje jak musiał trzymać wędkę Przemek który wiosłował, bo nie mieliśmy silnika) złapaliśmy małego okonia i szczupaka trochę ponad wymiar. 
     

     

     

     
    Phalacrocorax i Szymax
    Przyjechaliśmy do ośrodka przed 12. Rozpakowaliśmy się, zwodowaliśmy łajbę, pogadaliśmy z przystaniowym i pojechaliśmy po zezwolenia. Na wodzie byliśmy gdzieś ok 13. Zaczęliśmy od trollingu w stronę zapory. Większość czasu płynęliśmy po głębokiej wodzie, gdzie o 15:20 ojciec złowił bolenia 67cm.
     

     
    Potem trolowaliśmy i rzucaliśmy na zmianę, ale nic kompletnie się już nie działo. Wróciliśmy do przystani gdzie spotkaliśmy zjeżdżającą się powoli resztę towarzystwa. Następny dzień, to podobna trasa w stronę zapory, ojciec złowił jakiegoś okonka i to wszystko. Spłynęliśmy na pokaz technik rzutowych a potem wieczorem złowił się na kopyto 6 szczupak, który miał ponad 70 cm.
     

     
    Ostatniego dnia ojciec złowił małego szczupaczka w trolu po płytkim na przeciwko ujęcia wody.
     

     
    Spłynęliśmy ok 16. Niestety trafiliśmy na zajęty slip, bo akurat wyciągali jakiś jacht i musieliśmy dość długo czekać.
     
    Włóczykij i Rovis
    Poza jednym szczupaczkiem, którego udało się wyciągnąć w piątek, ryby nam brały tylko w sobotę i w zasadzie tylko na Sławkowego Gildera, na którego zaczęliśmy łowić zachęceni moim (włóczykij) szczupakiem 63cm, który wyjątkowo agresywnie zaatakował przynętę.
     

     
    Kilka minut później na zestawie Rovisa zameldował się boleń 58cm.
     

     
    Po 3 kolejnych rzutach dołączył do niego jeszcze 69cm bolek. Wieczorem postanowiliśmy popływać jeszcze w okolicach wysp i Rovis po drodze wyciągną jeszcze małego bolenia i szczupaka 53cm, który był ostatnią rybą na naszej łódce podczas zlotu. Wszystkie ryby poza okonkiem były złowione z ręki.
     

     

     

     
    Pablom i Remek
    Przyjechaliśmy późnym wieczorem w piątek. Mimo, że z Warszawy to tylko 120 km jechaliśmy prawie trzy godziny. Remonty dróg, wypadki to normalka na naszych polskich drogach. Końcówka była w zasadzie najtrudniejsza. W ciemnościach trudno było trafić do ośrodka. Kilka telefonów, podróż przez środek pola i wreszcie trafiamy na miejsce. Idziemy na nocne rozmowy Polaków. Tam po chwili rusza wielki handel woblerków Sławka i pada propozycja konkursu – kto złowi największą rybę na przynęty Sławka otrzymuje komplet woblerów. Ja się później okaże konkurs wygra Rovis ze swoim szczupakiem.
     

     

     
    Sobota to dla nas czas rozpoznania łowiska. Nie wiedzieliśmy o nim praktycznie nic. Zarówno Pablom jak i ja byliśmy na tym łowisku po raz pierwszy. Przed Zlotem zrobiłem mały wywiad gdzie warto ale informacje nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Początkowo popłynęliśmy w stronę wyspy. Tam widząc płyciznę postanowiłem łowić na muchę. Łowić to nadal za dużo powiedziane -  uczyć się - będzie lepszym określeniem. W tym czasie Pablom próbuje swego szczęścia na gumę i obrotówkę. Niestety żadna z przynęt nie przynosi oczekiwanych rezultatów. W oddali widzimy inne jednostki ze zlotu.
     

     
    Wypytujemy o rezultaty ale na innych łodziach również cisza. Wspólnie z Pablomem postanawiamy, że w sobotę poznajemy jak największy obszar Zalewu licząc na to, że coś przez przypadek złowimy. Taktyka była prosta – trollingujemy, po czym w bardziej obiecujących miejscówkach postanawiamy łowić z ręki. To powinno zaowocować w dniu następnym.
    W południe nadal pływamy z wynikiem zerowym. Postanawiam zatelefonować do Andrzeja Lipińskiego, który był tutaj na Mistrzostwach Polski tydzień wcześniej. Zdradza nam rokujące miejsce, które wcześniej już obławialiśmy, ale bez rezultatu. Płyniemy tam ponownie tym razem z postanowieniem dokładnego obłowienia spadu z 2-4m. Niestety i tym razem nic. Być może nie ta godzina, być może po prostu dzisiaj nie biorą. W chwilę później na naszej łodzi pada pierwsza ryba. Ładny okoń. Został on złowiony w tollingu.
     

     
    Tak będziemy pływać do końca dnia praktycznie tylko trollując i przyglądając się linii brzegowej.
    W południe robię pokaz rzutów sprzętem castingowym. Pokazuję jak wykonać typowy rzut znad głowy, rzut boczny, pitching, flip cast oraz spiral cast’a. Przystępujemy do konkursu rzutu do celu. Po zaciętej walce w finale (między Miratem a mną) wygrywa Mirat. Gratulacje!
     

     

     

     
    Po przerwie pływamy dalej. Pablom łowi jeszcze ładnego okonia oraz szczupaka.
     

     
    Notuję kilka brań z tollingu, ale niestety mam zbyt mocny sprzęt i ryby po prostu spadają. Podejrzewam, że wszystkie ryby na wędce to okonie. Mój sprzęt, wędka 4 oz. i plecionka 20lb robi swoje. Błąd. Nastawiłem się na szczupaki, ale widać, że najlepiej biorą okonie. W niedzielę trzeba będzie konsekwentnie szukać szczupaków.
     

     

     
    Wieczorem robię wywiad z Florkiem Wawrzyniakiem – guru zalewu Sulejowskiego oraz z uczestnikami zlotu. Gdzie, kto i co widział. To dla mnie podstawa.
     

     
    Razem z Pablomem jesteśmy nielicznymi, którzy w sobotę nastawili się wyłącznie na tolling. Jutro popróbujemy jak inni z ręki. Po wysłuchaniu wszystkich opowieści mniej więcejw mojej głowie układa się plan gdzie płyniemy. Wspólnie z Pablomem podejmujemy decyzję, że następnego dnia rozpoczniemy od trollingu a później już tylko stacjonarnie.
    W niedzielę najpierw postanawiamy przepłynąć przez środek Zalewu na granicy starego koryta rzeki. Niestety nie notujemy żadnych brań. Przyszedł czas na połowy z ręki. Płyniemy na „obiecującą” miejscówkę. Jest to gęsto porośnięta, dużej wielkości górka podwodna. Na niej wczoraj padło kilka szczupaków. Takie miejsca lubię najbardziej. Można na nich jerkować. Jako przynętę wybieramy odpowiednio – Pablom blaszkę obrotówkę, ja niewielkich rozmiarów gumę „wyczynówkę” (tak nazwałem małą gumkę w Szwecji). Po chwili mamy już po pierwszym szczupaku. Widać wyraźnie, że guma jest zdecydowanie skuteczniejsza niż obrotówka. Po chwili obaj łowimy na gumę. Liczba brań oraz wyjść jest bardzo duża. Szykuje się przednia zabawa. W sumie Pablom łowi 2 szczupaki a ja jerkując małą gumką na bardzo lekkiej główce jiggowej 7 szczupaków i 2 okonie. Około godziny 13tej płyniemy do stanicy wędkarskiej. Po drodze doławiam jeszcze jednego, szczupaka. Ten dzień zaliczamy do bardzo udanych.
     

     

     
    Korzystając z okazji chciałbym podziękować wszystkim serdecznie za przybycie na nasz Zlot. Mam nadzieję, że wszyscy jesteście zadowoleni ze wspólnego spotkania. Już niedługo planujemy kolejne spotkanie naszych forumowiczów. Gdzie? Przekonacie się niebawem. Czekamy również na Wasze uwagi dotyczące zlotu. Chętnie wprowadzimy w życie wszelkie pomysły.
    Pozdrawiam
    Remek 
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • Wyobraźmy sobie taką oto sytuację. Stoimy nad pstrągową rzeczką, zwykle zakrzaczoną, trudnodostępną. Przystępujemy do kolejnego rzutu. Robimy tradycyjny zamach do tyłu i co wtedy? Zahaczamy przynętą o gałęzie, krzaki albo wysoką trawę. Szybko wyciągamy przynętę z zarośli i dalej próbujemy trafić w wyznaczony punkt łowiska. To oczywiście najbardziej optymistyczny przypadek. Stosując jednak zestaw z multiplikatorem jest też scenariusz pesymistyczny– bardzo obfita „broda”. Kto z takim przypadkiem miał do czynienia?
    Próbujemy jednak dalej. Czas przychodzi na bardziej wyrafinowane sztuczki. Rzut z boku. Niestety nie wyjdzie. Nie mamy miejsca na wymach. W castingu trzeba nadać prędkość przynęcie by ta wyciągała linkę z multiplikatora, by hamulec rzutowy mógł sensownie zadziałać. Przypominamy sobie jednak, że na jerkbait.pl był artykuł o technikach rzutowych – rollcaście i pitchingu. Ta pierwsza od razu odpada z tego samego powodu co rzut boczny. A ta druga? Pitching był by dobry jednak precyzyjny rzut powyżej 10 metrów jest praktycznie niewykonalny. Co wtedy? Może zrezygnować z tej miejscówki?
    Wtem z nawisu spada jakiś owad na wodę. Widzimy jak z cienia wyłania się ogromnych rozmiarów ryba. Przez naszą głowę szarżuje pytanie – co dalej? Jeśli rzucę tradycyjnie szansa na precyzyjny rzut w punkt jest praktycznie niewielka. Miejscówka jest trudna technicznie – tylko mały, pionowy prześwit między krzakami uniemożliwia swobodny rzut. Przestrzeń między nawisem a lustrem wody około pół metra. Trzeba rzucić precyzyjnie pod nawis – może jakieś półtora metra w głąb. Nie da się – rezygnujemy. A może jednak nie?
    Zdecydowanie – NIE. W takim przypadku zastosowałbym rzut – flipcast (tak nazywany jest on w Japonii). Nie jest to nic nowego, czy odkrywczego. Tak między innymi zawodnicy amerykańscy rzucają na zawodach do celu. Wygląda to może troszkę inaczej, bo wymachują wędką do góry i w dół zdecydowanie więcej razy niż później pokażę (przeciętny wędkarz obserwator dawno straciłby cierpliwość), ale geneza jest taka sama. Zacznijmy od podstaw, czyli omówienia poszczególnych faz rzutu.

    [b]Flipcast – fazy rzutu[/b]


    Faza I - przygotowanie – kierujemy wędkę w kierunku naszego celu - można wskazać szczytówką nasz cel. Wędka, w miarę możliwości, powinna być ułożona równolegle do podłoża (lustra wody).



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00137/fc01.jpg[/img][/center]Faza II – opuszczenie wędki w dół – tutaj techniki są różne. Jedni robią to bardzo dynamicznie wstępnie ładując wędkę inni powoli. Należę do tej drugiej grupy. Wędkę staram się skierować w kierunku podłoża wolnym, jednostajnym ruchem. Oczywiście im niżej tym lepiej (większy wymach do góry), ale uważajmy by nie zahaczyć o trawę. Między fazą II a III podnosimy ramię i przedramię w górę. W ten sposób uzyskamy większą przestrzeń, niezbędną do wykonania prawidłowego rzutu.




    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00137/fc02.jpg[/img][/center]Faza III – dynamiczny ruch do góry – kiedy wskazujemy szczytówką podłoże musimy przejść do zasadniczej fazy – dynamicznego ruchu wędką do góry. W tej fazie następuje „odpowiednie” naładowanie wędki. W czasie treningu musimy sprawdzić na ile możemy to zrobić. Proponuję zachować maksymalne bezpieczeństwo.




    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00137/fc03.jpg[/img][/center]Faza IV – ładowanie wędki w dół – energię, którą uzyskaliśmy w poprzedniej fazie teraz odpowiednio wyzwalamy. Jeśli wykonamy dodatkowo energiczne pociągnięcie w dół będziemy mogli rzucić dalej. Natomiast, jeśli pozwolimy wędce swobodnie oddać energię rzuty będą krótsze.




    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00137/fc04.jpg[/img][/center]Faza V – rzut właściwy – szczytówka wędki skierowana ponownie w dół wychyla się w zależności od wielkości energii w naszym kierunku (zawija się). W pewnym momencie następuje odgięcie szczytówki w stronę naszego celu. Uwalniamy szpulkę. Ciężarek leci równolegle do powierzchni, na której stoimy.




    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00137/fc05.jpg[/img][/center]
    Jak wygląda prawidłowy rzut? Przede wszystkim ciężarek powinien lecieć na jak najmniejszej wysokości nad lustrem wody. Oczywiście nie jest to generalna zasada, bo nie zawsze zachodzi nad wodą taka konieczność. Zresztą zobaczycie na filmie, że jeśli potrzebuję rzucić „w punkt” ciężarek leci wyżej (sytuacja kiedy mamy trudną miejscówkę do rzutu ale cel jest odkryty). Jeśli zaś potrzebuję strącić butelkę (rzut do rury, pod nawis) ciężarek leci tuż nad ziemią.

    [b]Trening[/b]
    Pamiętajmy świętą zasadę – trenujemy na łące, boisku, w odpowiednim pomieszczeniu, ale nie nad wodą. Nad wodą łowimy ryby wykorzystując techniki wyuczone wcześniej. Tylko trening w takich warunkach pozwoli na wyrobienie w sobie odpowiednich nawyków. Poza tym nie komplikujmy życia. Odpowiednie warunki treningu pozwolą nam na szybkie osiągnięcie celu – prawidłowe i celne rzucanie.
    Studiujmy. To w XXI wieku podstawa. Jeśli wiemy, że już wszystko wiemy to znaczy, że jeszcze niewiele wiemy. Pamiętajmy, że nie urodziła się jeszcze taka osoba, której nie można zaskoczyć czymś nowym, niezwykłym. Studiowanie filmów, książek jest podstawą rozwoju. Oglądajmy film, który dołączony jest do niniejszego artykułu. Obserwujmy każdy ruch – podniesienie szczytówki, ramienia, pracę nadgarstka. Zwróćmy uwagę jak trzymana jest wędka, po której stronie przedramienia usytuowany jest dolnik, jaką orientację przybiera multiplikator. Róbmy notatki, nagrywajmy swoje treningi – analizujmy. To wszystko przybliży nas do sukcesu.
    Nie śpieszmy się. To podstawowa sprawa. Jeśli wyjdziesz na boisko i po 15 minutach stwierdzisz, że już umiesz to znaczy, że powinieneś poćwiczyć następne 15 minut. Nic tak nie rujnuje jak pośpiech. Przede wszystkim baw się technikami rzutowymi. Aranżuj jakąś grę, zabawę. Odkrywaj! Przy okazji nie zniechęcaj się. Niektóre osoby mogą mieć problem z koordynacją. To zupełnie normalna rzecz i trzeba to przezwyciężyć większą intensywnością ćwiczeń. Jedni występują w cyrku chodząc po linie na rękach a inni siedzą na widowni i oglądają te popisy. Daj sobie czas i trenuj!
    Zacznijmy od podstaw. Nauczmy się po prostu sprawnie wymachiwać wędką do góry i na dół. Od tego powinniśmy rozpocząć naszą przygodę z flipcastem. Zmieniajmy ciężarki, wędki. Chodzi o to byśmy przyzwyczaili się do różnych zestawów. Patrzmy ile siły potrzebujemy by „naładować” odpowiednio wędkę. Pamiętajmy, że zawsze najłatwiej wykonać flipcast, kiedy rzucamy ciężarkiem, przynętą cięższą. Bardzo lekkie przynęty wymagają stosowania bardzo delikatnego, o małej mocy zestawu.
    Następnym krokiem powinna być zabawa z flipcastem. Nie rzucajmy od razu do celu. Po prostu nauczmy się rzucać do przodu. Obserwujmy na sobie poszczególne fazy rzutu. Analizujmy porażki i udane próby. Kiedy osiągniemy już odpowiednią płynność rzutu przejdźmy do zabaw. Proponuję rzut do celu oraz strącanie butelek. Zwłaszcza ta druga zabawa podniesie nasze umiejętności. Wymusza ona, bowiem wzorowe wręcz opanowanie flipcasta. By strącić butelkę nie możemy rzucać w górę. Ciężarek musi lecieć równolegle do ziemi na niewielkiej odległości, a jak wiemy o to właśnie chodzi w tej technice rzutowej.
    Na koniec nie przesadzajmy. Uważajmy na swój sprzęt byśmy go nie zniszczyli. Prezentowane techniki rzutowe wymagają więcej uwagi niż tradycyjne, których używamy w dobrych warunkach. Zanim zaczniemy rzucać popatrzmy na dół i górę czy nie tam wystających gałęzi, które mogłyby uszkodzić nasz drogocenny sprzęt. Nic na siłę.

    [b]Zastosowanie[/b]
    Oczywiście nie jestem w stanie wyczerpać wszystkich możliwości zastosowania tej techniki rzutowej w niniejszym opisie. Wszystko zależy od pomysłowości wędkarza. Jednak flipcast jest rzutem bardzo uniwersalnym pozwalającym rzucić z dużą precyzją nawet na odległość nawet 30m. Oczywiście jest to kwestia treningu.
    Flipcast stosujemy w przypadku, kiedy nie możemy wykonać pełnego wymachu do tyłu. Do oddania prawidłowego rzutu wystarczy dosłownie „szpara między framugą a drzwiami”, czyli wąska, ale dość wysoka przestrzeń (tutaj możemy odpowiednio reagować wysokością unoszenia wędki w trzeciej fazie rzut) przed nami.



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00137/fc07.jpg[/img][/center]Ponadto flipcast stosujemy wtedy, kiedy musimy posłać wabik dosłownie kilka centymetrów nad lustrem wody. Wygięta w kierunku ziemi szczytówka w czwartej fazie rzutu wyrzuca przynętę do przodu, która obiera kierunek równoległy do powierzchni lustra wody. Dlatego z dużym powodzeniem technikę tą możemy stosować, kiedy zależy nam na rzucie w „dziurę”: głęboko pod nawis, w rurę czy inne zagłębienie w linii brzegowej.



    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00137/fc06.jpg[/img][/center]Flipcast należy do grupy rzutów zaawansowanych. Być może w pierwszym momencie pomyślicie, że jest on trudny do wykonania. Nic bardziej błędnego. Popatrzcie dokładnie na film, który został dołączony do niniejszego artykułu. Wybierzcie się gdzieś w plener, np. tak jak ja na łąkę i trenujcie. Tylko w takich warunkach można wyrobić sobie odpowiednie nawyki, które później zaprocentują nad wodą. Pamiętajcie – na łące trenujemy, na rybach łowimy.

    [b]Prezentacja - film[/b]
    Za chwilę pewnie pobierzesz film prezentujący technikę flipcast. Pamiętaj, że zawsze coś można poprawić. Ten film ma na celu pokazanie Tobie, drogi czytelniku, jak poprawnie wykonać taki rzut. Później już wszystko zależy od Ciebie i Twojej pracy. W filmie tym starałem się pokazać technikę tą ze wszystkich możliwych ujęć. Jeśli uważasz, że coś można zmienić po prostu napisz do mnie a ja to poprawię. Mam jednak do Was jedną prośbę – zapiszcie sobie ten film lokalnie na komputerze. Nie ściągajcie go ilekroć chcecie coś podpatrzeć – transfer kosztuje. Z góry dziękuję!

    https://www.youtube.com/watch?v=1fJ7RRQVHvs&feature=youtu.be

    W następnym odcinku przedstawię Wam inną, jeszcze bardziej zaawansowaną technikę rzutową – spiralcast. Ona pozwoli Wam na rzut dosłownie „przez dziurkę od klucza”. Zanim jednak do niej przejdziemy zachęcam do treningów flipcast’a.
    [b]Pozdrawiam
    Remek, 2007[/b]

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na [url="http://www.jerkbait.pl/forum/index.php?t=msg&th=3575&start=0&"]forum[/url].

  • Kawalerski weekend

    Przez admin, w Relacje,

    Ostatni weekend sierpnia był dla mnie historyczny. Był to ostatni weekend w moim życiu, w którym byłem jeszcze kawalerem. Aby to uczcić, postanowiłem spędzić go z dala od domu, wypływając na dwa dni na Wisłę. Tym razem celem wyprawy było podpłynięcie w górę rzeki, na odcinek pomiędzy Warszawą, a Górą Kalwarią. Moimi towarzyszami byli mój brat Mateo, nasz kumpel z Wrocławia Lessi oraz Maciek (Maciejowaty) z naszego forum. W sobotę spotkaliśmy się około 8 rano w porcie. Nie spiesząc się zbytnio, rozpakowaliśmy ekwipunek i przygotowaliśmy sprzęt wędkarski. Na koniec musieliśmy zdemontować plandekę, chroniącą naszą łódź przed deszczem i słońcem.
     

     
    Po zamontowaniu silnika, zaczęliśmy wypływać z naszego portu. Niestety musieliśmy przepchnąć się na wiośle pychowym.
     

     
    Tegoroczna niżówka jest ekstremalna i w wielu portach dała się we znaki, uniemożliwiając komfortowe wypłynięcie wielu większych łodzi. Mimo 4 osobowej załogi, dużej ilości ekwipunku i dużej wagi naszej łodzi, udało nam się wypłynąć. Od razu skierowaliśmy się w górę rzeki, aby jak najszybciej wypłynąć poza granice miasta.
     

     
    Przed całkowitym wypłynięciem z Warszawy, zatrzymaliśmy się na kilku lepszych miejscówkach i w dość szybkim czasie obłowiliśmy je, aby sprawdzić czy coś się dzieje. Niestety tylko przy jednej opasce udało nam się złowić jednego małego sandaczyka.
     

     
    Szybko popłynęliśmy dalej, obławiając kilka głębszych miejsc, jednak bez rezultatu.
     

     

     
    Minęliśmy plażę nudystów, która po ostatniej wyższej wodzie zmniejszyła się o 80% wielkości.
     

     
    Płynąc dalej w górę rzeki, nie łowiliśmy i tylko podziwialiśmy uroki Wisły. Na tym odcinku rzeka jest bardzo płytka i wszędzie podsypuje piachem, więc tym samym stała się mało ciekawa dla wędkarzy.
     

     

     
    Na jednej z łach zobaczyliśmy rzadko spotykanego bociana czarnego, któremu udało się zrobić jedno niewyraźne zdjęcie.
     

     
    Powoli dopływaliśmy do jednego z ważniejszych miejsc naszej wyprawy. Była to głęboka przykosa, w sąsiedztwie, której znajdowała się stara główka oraz bardzo głęboka rynna. Tam chcieliśmy zapolować na sumy, które lubią przebywać w tej okolicy. W lipcu, tym miejscu mieliśmy kontakt z bardzo dużym sumem, który niestety po krótkiej walce, zerwał cały ciężki spinningowy zestaw.
     

     
    Niestety ku naszej „rozpaczy”, na przykosie stały już 3 zakotwiczone łódki. Cała eskadra (sądząc po liczbie wędzisk), polująca na sumy.
     

     
    Ominęliśmy „towarzystwo” i stanęliśmy w przepisowej odległości na samym szczycie przykosy. To miejsce obławialiśmy przed dłuższy czas, jednak bez rezultatu.
     

     
    Hałasy dobiegające z sąsiednich łodzi dodatkowo zniechęciły nas do dalszych połowów i zdecydowaliśmy się popłynąć, aby zrobić ognisko. Ponieważ w okolicy nie było żadnych zalesionych wysp, zdecydowaliśmy się dobić do brzegu. Tutaj upiekliśmy kiełbaski i trochę odpoczęliśmy.
     

     

     
    Czas naglił, a my musieliśmy jeszcze przepłynąć kilka kilometrów, aby być jak najbliżej Góry Kalwarii. Ponadto musieliśmy znaleźć dogodne miejsce na przenocowanie, a nie mogliśmy spać na którejś z wysp, ponieważ jest to zabronione w tym rejonie.
     

     
    Ominęliśmy okolice ujścia Świdra i popłynęliśmy w górę rzeki na kilka boleniowych miejsc, które są dostępne jedynie z łodzi. Stawaliśmy w kolejnych miejscówkach, jednak rapy w ogóle nie żerowały i nie pokazywały się na powierzchni. W najlepszych miejscach było cicho jak makiem zasiał i widać było, że to zupełnie nie rapowy dzień.
    W końcu postanowiliśmy stanąć na dość płytkiej przykosie, na której w poprzednich tygodniach, łowiąc z brzegu, obserwowaliśmy ataki drapieżników. Stanęliśmy blisko krawędzi przykosy tak, aby móc wygodnie obławiać zarówno całą jej krawędź, a także zwary tworzące się w głębszym miejscu. Jak się okazało woda za przykosą miała tylko około 1-1,5 metra głębokości, ale widać było dużo drobnicy poruszającej się przy powierzchni wody. Zaczęliśmy od obławiania przykosy mniejszymi boleniowymi przynętami. Na branie nie musieliśmy długo czekać i Mateo łowi pierwszego niedużego bolka.
     

     
    W kolejnych rzutach, Mateo zacina kolejną rybę, która okazuje się małym sandaczem.
     

     
    Szybko zmieniamy woblery na większe, typowo sandaczowe. To od razu przynosi pożądany efekty w postaci kolejnych brań i złowienia kolejnych sandaczy. Niestety ryby nie były zbyt duże, ale ilość brań i złowionych ryb wszystkich usatysfakcjonowała.
     

     

     

     
    Szkoda, że większości brań nie udało się wykorzystać, ale były takie chwile, że podczas fotografowania sandacza, holowaliśmy już następnego.
     

     
    Brania ustały całkowicie po około godzinie łowienia. Postanowiliśmy na sam koniec dnia ustawić się przy zniszczonym, starym przelewie. Tutaj często grupowały się bolenie, które zazwyczaj uaktywniały się pod sam wieczór. I rzeczywiście tak się stało. W momencie jak zaczęło się ściemniać, rapy pojawiły się w łowisku i zaczęły harcować na całego. Niestety pomimo naszych wysiłków i zmian wielu przynęt, nie udało nam się złowić ani jednej ryby. Tylko jeden większy boleń zaatakował powierzchniowego poppera, ale zrobił to z takim impetem, że nie do końca trafił w przynętę i nie został zacięty.
    Nadszedł czas odpoczynku. Popłynęliśmy do miejsca, w którym mieliśmy spędzić noc. Pogadaliśmy trochę i chłopaki jeszcze poszli, aby porzucać za nocnym sumem. Ja zmożony całym dniem, postanowiłem pójść spać. Tej nocny nie musieliśmy rozkładać namiotów, ponieważ było dość ciepło i nie zapowiadało się na jakikolwiek deszcz. Szybko rozłożyłem karimatę, śpiwór i położyłem się w łodzi. Obudziłem się w momencie, kiedy chłopaki wrócili na miejsce noclegu. Okazało się, że nic specjalnego się nie działo i nie mieli żadnych brań. Poszliśmy spać.
    O świcie, mój spokojny sen, przerwały ataki drapieżników, które dobiegały z kilku miejsc na rzece. Maciek i Mateo nie wytrzymali i poszli spróbować swoich sił. Ja postanowiłem jeszcze pospać. Niestety chłopcy wrócili bez jakichkolwiek efektów. W kilku miejscach trochę pokazywały się drapieżniki, lecz zupełnie nie chciały brać.
    Po szybkim śniadaniu, ruszyliśmy dalej w kierunku Góry Kalwarii, podziwiając kolejne miejscówki na Wiśle.
     

     

     
    W końcu dotarliśmy do miasta.
     

     
    Po podpłynięciu jeszcze wyżej, okazało się, że miejsce, w którym chcieliśmy łowić, jest mocno obstawione przez załogi miejscowych wędkarzy. Musieliśmy odpuścić i zaczęliśmy spływać z powrotem w dół rzeki, obławiając co lepsze miejsca.
     

     

     
    Niestety kolejne miejsca nie przynosiły żadnego rezultatu, ryby jakby zapadły się pod ziemię. Mimo tego nie poddawaliśmy się i spływaliśmy pełni zapału.
     

     
    Około godziny 10tej dopłynęliśmy do miejsca, w którym aż „czuć” było grubą rapę lub sandacza. Niestety miejsce było obstawione przez wędkarzy gruntowych i pozostało nam ustawić się z dala od nich i obłowić przykosę i rynnę, która znajdowała się w pobliżu. Tutaj także nic nie brało i przypominając sobie o jednym ciekawym miejscu, popłynęliśmy dalej. W końcu dopłynęliśmy do miejsca, o którym myśleliśmy. Na szczęście nie było tu żadnych wędkarzy. Płynęliśmy wzdłuż długiej dzikiej burty, przy której średnia głębokość wynosiła około 2 metrów, czyli niezbyt głęboko. Jednak w połowie burty, nurt nagle wymywał dużo głębszą rynnę. Stanęliśmy zaraz przy uskoku dna z 2 metrów na 5,5 metra. W tych okolicach jest to prawdziwie „gruba” woda. Pobliskie zwaliska i duże warkocze tworzące się za nimi są łowiskiem dużych boleni, które uganiają się tutaj za stadami uklei.
    Miejsca są trudne technicznie, więc do rąk wzięliśmy dużo mocniejsze zestawy, a specyfika łowiska „wymaga” zastosowania dużych woblerów, dobrze trzymających się bardzo silnego nurtu. Zaczęliśmy obławiać miejscówkę. Pierwsze rzuty nie przyniosły rezultatu.
    W końcu oddaję długi rzut w okolice dużego zwaliska, przy którym tworzył się potężny warkocz. Kilkoma obrotami korbki szybko zatapiam dużego, 9 centymetrowego woblera i zaczynam go prowadzić średnim tempem. Niestety bezskutecznie. Ponawiam rzut i tym razem, co jakiś czas, ruchami szczytówki wędziska, przyśpieszam tempo prowadzenia przynęty. Przy kolejnym podszarpnięciu woblera, następuje potężne branie. Powiem szczerze, że na takie boleniowe branie czekałem przez wiele lat! Ryba zaatakowała przynętę poruszającą się około 1,5 metra pod powierzchnią wody. Zrobiła to z takim impetem, że w momencie brania, znalazła się przy powierzchni wody, pokazując swój grzbiet i wielki ogon! To samo widział Mateo, który akurat patrzył się w tamtym kierunku. Branie, które ma się przed oczami przez długi, długi czas.
     

     
    Zacięty boleń, bardzo szybko odjechał na kilka metrów i skierował się w kierunku dna. Cały czas walczył bardzo agresywnie i w żaden sposób nie dał się odciągnąć od dna. Po kilku minutach spojrzałem na kolegów z głupią miną. Ta ryba była mocarna, a silny nurt dodatkowo utrudniał hol. Mimo tego, iż miałem mocny kij z plecionką 20 lb, wcale nie byłem pewien, że rybę uda się wyholować… Przez ten cały czas ryba, tylko raz pokazała ogon przy powierzchni i znowu mocno parła do dna.
     

     
    Przykręcając hamulec w kołowrotku, bardzo dużo ryzykowałem, jednak trzeba było wyciągnąć rybę do powierzchni, aby nabrała trochę tlenu z powietrza i przez to stała się mniej oporna. Po jakimś czasie, rybę udaje mi się oderwać całkowicie od dna i powoli wyciągam ją na powierzchnię. W tym momencie decyduję, że rybę podbierze mój brat, ponieważ w takim silnym nurcie, sam nie poradzę sobie. Tym bardziej, że mam długi kij, który na łodzi nieco utrudnia podbieranie dużych ryb. Mateo staje w gotowości i na mój sygnał podbiera bolenia chwytem pod pokrywy skrzelowe. Udaje się to za pierwszym podejściem. Wielki okrzyk radości samoistnie wydobywa się z naszych ust. Boleń jest wspaniały, duży i gruby. Piękny! Szybko przejmuję rybę i robimy kilka zdjęć. Przed wypuszczeniem, mierzymy rybę. Boleń ma 82 centymetry i jest moim nowym rekordem, który pobiłem o dosłownie 1 centymetr.
     

     
    Ryba wraca do wody, a my płyniemy dalej, aby ochłonąć po tych wielkich emocjach. Każdemu z nas udzielił się tak wspaniały hol i ogromna waleczność ryby. Na jednej z burt zatrzymujemy się i odpoczywamy. Oczywiście nie mogłem się powstrzymać i telefonicznie przekazałem swoim najbliższym najnowsze wieści.
    Płyniemy dalej. Niestety pogoda robi się coraz mniej ciekawa i wieje silny wiatr. Łowimy jeszcze na jednej przykosie, a później na dużym przelewie. Tym razem bez rezultatu. Spływamy na kolejną burtę, ponieważ postanowiliśmy zrobić sobie dłuższą przerwę. Prawidłowo cumujemy łódź.
     

     
    Robimy ognisko i obiad.
     

     
    Jesteśmy już mocno zmęczeni i udzielamy sobie poobiednią drzemkę. Po jakimś czasie płyniemy dalej. Mamy sporo drogi do przystani, a chcemy jeszcze zatrzymać się na dwóch sumowych miejscach. Po dopłynięciu na pierwsze łowisko, zatrzymujemy się zaraz za kantem przykosy, tak aby obławiać jej szczyt oraz zwary tworzące się za nią. Tutaj jest szansa na suma, więc zmieniamy sprzęt na odpowiedni do łowienia tego drapieżnika. Na koniec zestawu zakładamy baryłkowate woblery i zaczynamy łowić. Po kilku minutach, blisko krawędzi przykosy, Mateo ma mocne branie suma. Jednak sum nie trafia dobrze w przynętę i nie udaje się go zaciąć. Szkoda, tym bardziej, że na branie suma, czasami czeka się bardzo długo.
    Po kilkunastu minutach, zmieniamy nieco miejsce i stajemy na krawędzi przykosy, tym razem bardziej równolegle do brzegu. Stoimy na samej krawędzi głębokiej rynny. Po kilku rzutach, Maciejowaty krzyczy, że ma suma. Sum zaatakował z impetem głęboko schodzącego woblera, jednak i tym razem, ryba spina się. Szkoda, bo widać było, że ryba była duża. Na przynęcie pozostają wyraźne ślady sumowych zadrapań… Po tym incydencie, łowimy jeszcze trochę i postanawiamy spływać w kierunku Warszawy.
     

     
    Czas kończyć naszą przygodę. Myślę, że na długo wszystkim pozostaną w pamięci, wspomnienia po spotkaniu z wielkim boleniem, a poza tym dla mnie, był to ostatni kawalerski weekend życia…
    p.s.
    Podziękowania dla załogantów „kawalerskiego weekendu”. Dzięki Maciejowaty, Lessi i Mateo za wspólnie spędzony czas we wspaniałej i pełnej dobrego humoru atmosferze.
    p.s.1
    W momencie, w którym publikujemy ten artykuł, woda na podwarszawskiej Wiśle podniosła się o około 3 metry. Więc prawdopodobnie miejsca, w których łowiliśmy ryby, niestety już nie istnieją…
     
    Sebastian „rognis_oko” Kalkowski, Jerkbait.pl ‘2007
    Zdjęcia: Maciejowaty, Rognis_oko, Singor_Ths
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • Jak zwykle w drugiej połowie maja w ostatnim tygodniu przed Mamorial Day wybrałem się na szczupaki do Phillips Wisconsin. Trzy dni wcześniej otrzymałem wiadomość od Mike’a, właściciela Evergreen Point Resort, że szczupaki i sandacze są aktywne.
    Wyjechaliśmy o 12-tej w nocy z soboty na niedzielę. Towarzyszył mi Grzegorz Wilczyński. Grzegorza nie muszę chyba przedstawiać, ale uczynię to w kilku słowach dla nowych czytelników. Grzegorz jest mistrzem w wędkarstwie muchowym, pasjonatem wędkarstwa podlodowego. Jest również konstruktorem wędek podlodowych i nie tylko. Zwycięzcą najpoważniejszych turniejów wędkarskich. Aktualnie jest członkiem i trenerem reprezentacji Stanów Zjednoczonych w wędkarstwie podlodowym. Szukając producenta wędek, z którym mógłby realizować swoje konstrukcje i patenty postawił na najlepszych. Związał się i współpracuje z St. Croix Rod Co.
    St. Croix Rod Co. założone 1948 roku mieści się w Park Falls w Wisconsin, kilkanaście mil na północ od Phillips. W swojej historii oprócz produkcji wędek firma zajmowała się także produkcją między innymi wioseł, podbieraków oraz handlem sprzętem wędkarskim innych producentów. Jednak to unikalna technologia oraz jakość ręcznie wytwarzanych wędek wyprowadziła firmę na sam szczyt wędkarskiego świata.
     

     
    Prawdziwy rozkwit i sławę firma zawdzięcza rodzinie Schluter. Gordon Schluter pierwotnie udziałowiec, a po przejęciu- właściciel St. Croix Rod Co. zdecydował skoncentrować się tylko na produkcji wędek z których firma była najbardziej znana. Syn Paul Schluter został na początku lat 80-tych zatrudniony jako pierwszy przedstawiciel sprzedaży.  Jeff, brat Paul’a dołączył do rodzinnego biznesu i jako utalentowany reprezentant sprzedaży. Pomiędzy rokiem 1984 a 1990 zwiększył sprzedaż 15-to krotnie, zostając wkrótce vice-prezydentem od spraw sprzedaży i marketingu.
    David Schluter, aktualny vice-prezydent do spraw produkcji dołączył do St. Croix w 1992 roku. To jemu firma zawdzięcza kompletne przeprojektowanie produkcji i restrukturyzację zarządzania. W 1983 roku St. Croix wprowadził wędki grafitowe. Najlepszej jakości grafit, unikalna technologia i kontrola jakości każdej wędki dała wędkarzom do rąk wyjątkowy produkt. Dlaczego o tym piszę? Otóż, dlatego że zawsze zafascynowany byłem wędkami St. Croix i dzięki Grzegorzowi- w drugi dzień naszej wyprawy wędkarskiej miałem zobaczyć na własne oczy proces powstawania owych słynnych wędek.
    Do Phillips dojechaliśmy o 5 rano. Zwodowaliśmy łódkę i ruszyliśmy na ryby. Niestety, temperatura spadła znacznie. Było poniżej 50 F. Było tak zimno i wietrznie, że założyliśmy zimową odzież. W mojej ulubionej szczupakowej zatoce obyło się bez większych sukcesów. Oczywiście Grzegorz jako pierwszy wyciągnął szczupaka. Z powodu niższej temperatury, na płyciznach leniwie i z rzadka brały niewielkie (do 20 cali) szczupaki. Miejsce znałem tak dobrze, że nawet nie fatygowałem się włączyć echo sondy. Kiedy więc zostałem zapytany o najgłębsze miejsca w zatoce, bez namysłu wskazałem 5-6 stopowej głębokości obszar niedaleko ujścia zatoki. Popatrzyłem na Grzegorza otwierającego pudełko z blachami jego własnej produkcji i pomyślałem: „Acha, pora na specjalną broń”. Dotąd, z uwagi na dużą ilość lilii wodnych, używaliśmy przynęt powierzchniowych bezzaczepowych - głównie spinnerbait’ów.
    Oczywiście na spinnerbait’y odnosiłem mniejsze sukcesy od Grzegorza, ponieważ między innymi jego spinnerbaity zaopatrzone były w dodatkowy haczyk, który był niezwykle efektywny przy krótkich atakach. Założone miał także dodatkowe obrotówki oraz blaszki, co niewątpliwie czyniło przynętę bardziej atrakcyjną. Oczywiście po powrocie z wyprawy zaopatrzyłem się w pudełko z dodatkami (blaszki i obrotówki) i eksperymentuję z nimi. Specjalna broń to nic innego jak blachy, które Grzegorz wyginał uklepując aż w końcu uzyskał efekt blachy pracującej w pionie i poziomie lekko wirowym ruchem. Doszedł do tego będąc niezadowolonym z blach będących na rynku. Eksperymentował więc z ich profilem, wypróbowując efekty w wannie. Później zrobił matrycę i proszę przede mną w pudełku pełno blach różnej wielkości i kolorów, ale o tej samej akcji.
    Są one lekkie, z kotwiczką na końcu lub bez zaczepowe z hakiem bezzaczepowym wewnątrz. Tą też blachę (nazywać ją będę „blachą mistrza”), założył na przypon i do roboty. Już w drugim rzucie wyciągnął 35-cio calowego szczupaka. Bez podbieraka umieścił go w łodzi. I tu się zaczyna coś, co ja nazwałem „krwawą wyprawą mistrza”. Otóż, w trakcie uwalniania szczupaka, krwią zalał się Grzegorz ugryziony dotkliwie w cztery palce prawej ręki. Po uwolnieniu ryby siedział na foteliku z wysoko podniesioną zakrwawioną ręką, lecz bardzo zadowoloną miną. Dla kogoś patrzącego z brzegu musiał to być co najmniej dziwny widok. Jedno z cięć nadawało się do zeszycia, ale Grzegorz nie chciał nawet słyszeć o przerwaniu łowienia. Po założeniu opatrunków kontynuowaliśmy łowienie.
    Na lunch popłynęliśmy do log cabin, w której się zatrzymaliśmy. Mój przyjaciel i wieloletni towarzysz wędkarsko-myśliwskich wypraw, John Bondick i jego siostrzeniec Jerry już na nas czekali z lunch’em. Oczywiście, zaraz przyszedł Mike (właściciel Evergreen Point Resort), no i zaczęły się długie wędkarskie rozmowy. Właściwie, było to niezwykłe wędkarskie seminarium dla czterech zaledwie osób. Wiedza Grzegorza wyciśnięta została jak cytryna.
    Na wieczorną wyprawę zaproponowałem „Zatokę Pożartej Kaczki”. Nazwa wzięła się  stąd, że pewną jesienią czekając zamaskowany na wieczorne przeloty kaczek, miałem okazję obserwować (wraz ze świadkiem-Jankiem Moskalem) połknięcie przez ogromnego muskie kaczki, która wypłynęła z trzcin.
    Zatoka oddalona była dobrych kilka mil. Łódką płasko-denną zaopatrzoną w silnik "Go-devil" przeznaczony do poruszania się na bardzo płytkich i zarośniętych wodach, wpłynęliśmy do samego jej końca. Wiał sprzyjający wiatr, który wypychał nas z tej bardzo długiej zatoki w kierunku otwartego jeziora. Uruchamiałem, więc elektryczny silniczek trollingowy od czasu do czasu, tylko po to, aby utrzymać się w równej odległości od jednego i drugiego brzegu. Pierwsze kilkaset metrów spływu nie przyniosły rezultatu.
    Potem zaczęły się uderzenia. Były miejsca, gdzie szczupak uderzał prawie za każdym rzutem.  Wyciągnęliśmy jednak tylko około 10 sztuk.
    Wiatr ucichł. Widoczna pomiędzy chmurami czerwona kula słońca schowała się za pas trzcin. Wody jeziora wygładziły się i nie zmącone wiatrem odbijały zieleń brzegów i wysp, które mijaliśmy wracając. Silnik pyrkotał, a my nie odzywając się do siebie, wiedzieliśmy, że jest to jeden z takich momentów, którego piękna i nastroju opisać się nie da.
    Następnego dnia wcześnie rano wypłynęliśmy do pobliskiej szczupakowej zatoki. Pogoda się ustabilizowała. Był piękny słoneczny i ciepły, soczysto zielony poranek. Tym razem to ja wpływając do zatoki już pierwszym rzutem w kierunku brzegu na blachę bezzaczepową (weedless spoon) wyciągnąłem średniego szczupaka. Kilka późniejszych też było nie większych rozmiarów. O dziewiątej rano wróciliśmy na śniadanie i po nim samochodem udaliśmy się do Park Falls, miejscowości, która jest siedzibą St. Croix Rod Company.
    Znaleźliśmy ją w samym środku miasteczka przy drodze nr 13 w charakterystycznych barakowatych budynkach, jakich wiele na przedmieściach Chicago. Zaparkowaliśmy na będącym akurat w remoncie parkingu i weszliśmy do sklepu firmowego. W sklepie poczułem się swojsko. Był dobrze oświetlony, z doskonale wyeksponowanymi wędkami firmowymi. Oko przyciągała duża ilość przynęt, zwłaszcza na szczupaki i muskie. Jedna ze ścian była oszklona i przez nią można było obserwować halę, na której na różnych stanowiskach powstawały wędki. Bezpośrednio ze sklepu weszliśmy do biura.
    W biurze przyjęli nas trzej bracia Paul, Jeff i David Schluter. Mimo narady, jaką właśnie odbywali znaleźli dla nas dłuższą chwilę czasu. Widać było, że Grzegorz Wilczyński był tam cenionym gościem. Rich Belanger, szef promocji, zajął się nami i rozpoczęliśmy zwiedzanie. Najpierw zaprowadzony zostałem do dużego, ale bardzo zimnego pomieszczenia, w którym jak się dowiedziałem przechowuje się maty węglowe.
     

     
    Widoczne na zdjęciu wałki to maty z włókna węglowego. Przechowywane muszą być w niskiej temperaturze, aby były nieaktywne. W normalnej temperaturze mata staje się lepka i plastyczna.
     

     
    Pierwszy etap to wykrawanie odpowiednich kształtów z mat włókna węglowego przy pomocy szablonów. Na zdjęciu krojczy wykrawa odpowiednie elementy.
     

     
    Rich demonstruje mi kawałek wykrojonej maty grubości arkusza drobnego papieru ściernego. W dotyku włókno węglowe jest lepkie i plastyczne.
     

     
    Każda wędka ma swój profil. Na zdjęciu widać stalowe pręty, na które nawinięty będzie wykrój z maty węglowej.
     

     
    Na stalowe pręty ręcznie nawija się wykrojone elementy.
     

     
    Bardzo wyraźnie widoczny jest proces nawijania maty węglowej na stalowy profil.
     

     
    Na stelażu wiszą nawinięte na stalowy profil maty węglowe. Nim znalazły się jednak na stelażu zostały one umieszczone w specjalnej prasie, która pracując w kilku płaszczyznach nadała masie idealny profil. Nie mogliśmy wykonać tych zdjęć, gdyż część urządzeń i procesów stanowi tajemnicę firmy. Za chwilę stelaż zostanie umieszczony w komorze pieca, gdzie plastyczna masa zamieni się pod wpływem temperatury w niezwykle giętki i wytrzymały element, który nazywać będziemy blankiem.
     

     
    Stwardniała mata węglowa, czyli blank z włókna węglowego zostaje oszlifowany w długiej szlifierce mieszczącej się w białej tubie przez mężczyznę w czerwonym kasku. Blank jest idealnie gładki w dotyku o srebrzysto czarnym kolorze.
     

     
    Oszlifowane blanki gotowe do lakierowania.
     

     
    Widoczne na tym zdjęciu blanki są już polakierowane i to trzykrotnie. Proces lakierowania jest sekretem firmy. Miałem okazję przyglądać się jak każdy z blanków był ręcznie lakierowany, suszony i jeszcze dwukrotnie lakierowany i ponownie suszony. Na polakierowane blanki nakłada się uchwyty i korki. Spirala na dole blanku to klej, który nakłada się specjalną metodą również top secret.
     

     
    Na nałożony na blanki klej instaluje się korkowe rękojeści i uchwyty. Na tym stanowisku jak widać panowie instalują uchwyty a i zapewne sądząc po treści napisu na białej koszulce myślą o tym gdzie by się tu wybrać na ryby. Obserwując pracujących rzemieślników zastanawiałem się jaki procent załogi wędkuje. Niestety, takiego pytania nie zadałem, ale podejrzewam, że zwłaszcza mężczyźni to chyba wszyscy.
    Teraz blanki idą na specjalne stanowisko, na którym przy pomocy lasera zaznaczane są precyzyjnie miejsca, na które przyjdą przelotki. Robi się to przy pomocy niewidocznego barwnika, który może być odczytany tylko pod specjalnym światłem.
     

     
    Z firmą współpracuje kilkudziesięciu chałupników. Mają oni w domu odpowiednie wyposażenie. Pod specjalnym światłem znajdują naznaczone miejsca, zakładają przelotki i mocują je nicią. Po wykonaniu tej pracy, wędki wracają na stanowisko, na którym przy pomocy promienia lasera sprawdza się prawidłowość montażu przelotek.  Jeśli zachodzi potrzeba koryguje się ich ustawienie. Na tym zdjęciu mam okazję skontrolować jak perfekcyjnie są one ustawione.
     

     
    Pozycja idealnie ustawionych przelotek na trwałe zamocowana jest przy pomocy specjalnego kleju, nakładanego ręcznie pędzelkiem. Na podobnym stanowisku nakleja się wszystkie napisy, jakie znajdują się na wędce.
     

     
    Zadowolona mina Rich’a wskazuje, iż doszliśmy do końca prezentacji. Finalny produkt (po lewej) staje się teraz przedmiotem pożądania wszystkich rasowych wędkarzy. Niestety nie mogłem robić zdjęć w pracowni gdzie wędki się projektuje i sprawdza ich akcję (ugięcie i pracę). Odbywa się to przy pomocy komputera i laserów na specjalnej tablicy.
    Wychodząc spotkaliśmy się jeszcze z David’em i umówiliśmy na wieczorny połów szczupaków.  Zatrzymaliśmy się jeszcze w firmowym sklepie gdzie zakupiłem małe co nieco. W tym momencie moja żona czytając mi przez ramię napisany tekst, spytała się:
     
    - Ile wydałeś tam pieniędzy?
    - Prawie nic - odpowiedziałem (po co ma się kobieta denerwować).
     
    David pojawił się w naszym domku około 5-ej, zjedliśmy przygotowany jeszcze w Chicago przez Grzegorza i jego żonę bigos i udaliśmy się do łodzi.
    Po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia popłynęliśmy do zatoki „pożartej kaczki”. Łodzią David’a  płynęliśmy głęboko w zatokę i rozpoczęliśmy połów. Łódź była na tyle duża, że bez kłopotu mogliśmy rzucać w trójkę. Po dłuższej chwili bez brań w końcu mieliśmy serię szczupaków. W pewnym momencie miałem potężne uderzenie i po 5-cio minutowej walce ryba okręciła się w wodorostach i straciłem ją. Był to bardzo duży szczupak albo muskie. Tymczasem Grzegorz i David wyciągnęli po ponad 30 calowym szczupaku. Później mieliśmy już tylko drobnicę. Niestety rzucając moją bezzaczepową blachą straciłem ją. Plecionka osłabiona walką pękła i moja blacha zatonęła.
    Następnego dnia rano, tuż po świcie wróciliśmy do tej samej zatoki. Grzegorz i ja. Był to niezapomniany poranek. Pogoda piękna a my polowaliśmy na dużą rybę, która się jednak nie pojawiła. Mieliśmy kilkanaście szczupaków, ale żadem z nich nie był okazem. Grzegorz wyciągnął ponad 30-to calowego, który natychmiast ugryzł go w jeden jedyny zdrowy i niezabandażowany palec. Wiedział, co ma wybrać. Zamiast mu pomóc, pokładałem się ze śmiechu. Najśmieszniejsze, że i poszkodowany sam się z siebie śmiał. Tego dnia był on nie tylko gryziony, ale i bity, gdyż w parę minut potem rzucając spinnerbaitem trafiłem go niestety w bok głowy. Na szczęście czapka na głowie ochroniła go przed większym urazem, a ja przepraszając go, czułem się naprawdę źle.
    Potem Grzegorz w jednym z rzutów wyciągnął moją zerwaną dnia poprzedniego ulubioną blachę i zażądał 10% znaleźnego. Jakie jest prawdopodobieństwo takiego przypadku? Chyba mniejsze niż wygranej w lotto (chętnie bym to zamienił).
    Wieczorem przy suto zastawionym stole wspominaliśmy wszystkie niebezpieczne wypadki związane z wędkowaniem. Przebił nas wszystkich John, który wspominał jak to kilka lat temu żona towarzyszyła mu w pierwszej i ostatniej jak się okazuje wspólnej wyprawie na ryby. Otóż będąc razem na łodzi zamachnął się tak nieszczęśliwie, że kotwicą obrotówki rozerwał jej policzek i wyrwał ząb. Grzegorz wspomniał jak machnął muchówką tak nieszczęśliwie, że haczyk złapał go za górną powiekę. W samochodzie przeglądając się w lusterku, cążkami obciął ostrze wraz z zadziorem i w ten sposób mógł wyciągnąć haczyk. Niestety, mucha uległa zniszczeniu. Jerry opowiadał jak polując na muskie wykonał potężny zamach i wbił sobie kotwicę przynęty tam gdzie się kończą plecy. Ja na szczęście nie miałem tak traumatycznych wspomnień. Najgorsze, co mi się wydarzyło to głębokie i długie przecięcie wewnętrznej części dłoni przez ość grzbietową suma, którego uwalniałem.
    Spakowaliśmy się jeszcze tego samego wieczoru, gdyż w drogę powrotną chcieliśmy wyruszyć przed świtem. Po drodze jednak zatrzymaliśmy się nad jeziorem, którego sekret znają tylko miejscowi. Otóż, jezioro to miało tylko jedną rampę do spuszczania łódek i było bardzo płytkie. Tylko bardzo małe i płaskodenne łodzie mogły być spuszczane. Jezioro to o powierzchni ponad dwóch tysięcy akrów otoczone było w całości przez rezerwat. Grzegorz powiedział, że przypomina mu odległe i dzikie jeziora Minnesoty.
    Miało bardzo urozmaiconą linię brzegową, pełną zatoczek i kanałów przecinających moczary i pola trzcin. Na powierzchni unosiły się powalone drzewa, a dno pokryte było zatopionym i połamanym lasem. Zaczepów było bardzo dużo ale dzięki teleskopowemu urządzeniu o długości 20 stóp odzyskaliśmy wszystkie przynęty.
    Wiał bardzo silny wiatr. W zatoczkach i kanałach nie złowiliśmy prawie nic. Na otwartym jeziorze znaleźliśmy dwa miejsca porośnięte na dnie moczarką kanadyjską, wśród której była ryba. Na początek każdy z nas złapał dużego bassa, a później na głębokości około 3 do 4 stóp po ładnym okazie sandacza. Potem przyszły szczupaki. Złapaliśmy ich tyle, że straciliśmy rachubę. Na południowy posiłek wpłynęliśmy w małą osłoniętą od wiatru zatoczkę. Był to pierwszy posiłek tego dnia i spożyliśmy go rozkoszując się widokiem dookoła. Planowaliśmy wyjazd wczesnym popołudniem, ale szkoda nam było dnia i zostaliśmy do wieczora. Wracaliśmy w nocy. Byliśmy tak zmęczeni i opici świeżym powietrzem, że tylko cudem nie zasnąłem za kierownicą.
    Niestety, nie zdradzę Drogi Czytelniku nazwy tego jeziora. Każdy z nas wędkarzy ma choć jedno takie tajne miejsce o którym myśli i tęskni całą zimę.
     
    Z wędkarskim pozdrowieniem
    Wojciech Bogusławski, 2007
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • W poprzednim artykule chciałem przekonać czytelników, że decydując się na wędkarstwo castingowe nie musimy w sposób znaczący ograniczać swoich możliwości w stosunku do klasycznego spinningu. Powszechne mniemanie o małej uniwersalności casta jest przesadne i przy odpowiednim podejściu do tematu możemy stworzyć również wszechstronny jak poczciwy spinning zestaw z multiplikatorem. No dobrze ale co dalej? Czy są zatem sytuacje, gdzie casting jest mniej optymalnym wyborem? Czy są łowiska na tyle trudne, że dodatkowe „komplikacje” wynikające z panowania nad multiplikatorem w sposób wyraźny uniemożliwiają skuteczne łowienie? A jeśli tak to czy istnieją sposoby ułatwienia sobie życia w warunkach gdzie jest szczególnie trudno. W tekście tym postaram się pokazać, ze można skutecznie korzystać z multiplikatora w łowiskach trudnych technicznie jak i postaram się przekonać, ze jedną z głównych zalet multiplikatora jest łatwość z jaką można precyzyjnie i bardzo celnie podawać wabik w wybrane miejsce łowiska.
     

     
    Początki
    Początkowo, kiedy opanowałem podstawy łowienia multiplikatorem, podobnie jak inni najczęściej i najchętniej łowiłem z łódki, pomostów bądź z otwartego brzegu na wielkopolskich jeziorach czy rzece Warta. Sytuacja taka nie dawała mi spokoju, gdyż chciałem swobodnie posługiwać się castingiem w każdym możliwym typie łowiska niezależnie od jego trudności technicznej. Inspiracją dla mnie były krótkie filmy na stronie Imakatsu, gdzie japoński wędkarz z niesamowitą precyzją i celnością podawał pękaty bassowy woblerek na krótkie dystanse w pełnym zawad łowisku. Wówczas zastanawiałem się czy ową technikę rzutu można zastosować w praktyce na polskich łowiskach. A jeśli tak to jakie łowiska wymagają takiego łowienia i jak przygotować się technicznie na takie wyprawy?
     
    Teoria
    W krajach, gdzie łowienie multiplikatorem jest czymś „normalnym”  Już dawno opracowano i nazwano techniki rzutowe nie tylko w castingu. Są to głównie Flipping, Pitching i RollCast. W moim przekonaniu do stosowania w naszych warunkach szczególnie przydadzą się te dwie ostatnie  i na nich skupię cała uwagę.
     
    PITCHING  (na lekko)
    Zacznę od tej techniki bo ma ona fundamentalne znaczenie jeśli naszym głównym zadaniem jest precyzyjne podanie wabika na krotki bądź średni dystans. Co to znaczy? Mam na myśli przede wszystkim rzuty na kilka maksymalnie kilkanaście metrów w wybrane miejsce łowiska, gdzie spodziewamy się drapieżnika. Metoda ta polega na rzucie wabikiem z pod siebie, kiedy rzut z nad głowy bądź z boku jest niemożliwy. Technika ta umożliwia bardzo dobre obławianie miejscówek ze zwisającymi gałęziami, czy nawiasami. W przypadku obławiania zatopionych drzew czy innych zawad takim rzutem można ograniczyć starty wabików, co jest oczywistym powodem, dla którego nie warto obławiać takich miejsc innymi sposobami. Ja stosuję tę technikę podczas uganiania się za kleniami żyjącymi w małych wielkopolskich rzeczkach, bądź do obławiania pełnych zaczepów miejscówek na jeziorze, jak zwalone drzewa itp.
    Przykład  moich „pitchingowych” miejscówek
     

     

     

     
    Przynętę trzymamy w lewej ręce na wysokości multiplikatora, linka pomiędzy wabikiem a przelotką szczytową powinna być lekko napięta. Szczytówka wędziska powinna być skierowana do lustra wody. Wówczas jednocześnie puszczając wabik wykonujemy delikatny ruch samą wędka do góry pozwalając, aby wabik z nie duża prędkością i blisko lustra wody podążał w kierunku upatrzonego miejsca w łowisku. Kiedy przynęta znajdzie się nad punktem w którym powinna wylądować, przytrzymujemy szpulę multiplikatora kciukiem zatrzymując jej ruch. Jeśli naszym łowiskiem jest nieduża rzeczka, lub łowimy na dystansie max 7-8m i zależy nam na maksymalnej celności musimy skrócić odcinek linki miedzy szczytową przelotką a naszą dłonią jak tylko się da. Najczęściej chcąc być pewien, że przynęta upadnie w upatrzonym dokładnie miejscu trzymam przynętę mniej więcej na wysokości połowy odcinka między wodzikiem multiplikatora a pierwszą przelotką.  Przy delikatnie napiętej lince i płynnym ruchu wędziskiem precyzja takiego rzutu jest bardzo dużą. Trzeba pamiętać, ze celność rzutu spada proporcjonalnie do odległości na jaką chcemy rzucić przynętę. Rzutu pitchingiem (wersji lekkiej) na więcej niż 13 m uważam za bezsensowne, gdyż na dystansie ponad 10m trudno mówić o powtarzalnej celności rzutów.
    W przypadku stosowania multików z korbką po lewej stronie ważnym czynnikiem pozwalającym na lepsze panowanie nad zestawem jest trzymanie podczas rzutu dłoni tak, aby korbka kołowrotka była skierowana nieco do dołu.
     

     
    Taka pozycja multiplikatora jest ważna z kilku powodów. Po pierwsze jest to bardziej naturalna pozycja dla dłoni, niż w przypadku rzutu z multikiem skierowanym szpulą do góry, a także wykorzystujemy w ten sposób wydajniej „super free” w jaki jest wyposażony większość używanych przez nas multiplikatorów. Zasada ta odnosi się tak samo do rzutów odległościowych wykonanych z nad głowy jak i klasycznych w castingu rzutów bocznych. Schemat jak powinien wyglądać poprawny rzut tą metoda pokazuje rysunek dołączony do instrukcji obsługi popularnego multiplikatora Shimano Scorpion 1001.
    Film instruktarzowy - pitching
     

     
    Wędzisko 
    W USA metoda pitchingu łowi się  głównie bassy w mocno zarośniętych łowiskach, Stosuje się do tego dość długie kije ( ponad 7 stóp) o bardzo sztywnym i mocnym blanku. Powodów dla których stosuje się takie wędziska jest kilka, najważniejszy jest ten, ze mocnym kijem szybko i łatwo można wyjąć rybę z zarośli zanim ucieknie i zerwie zestaw na podwodnej roślinności. Jest też inny powód dla których stosuje się sztywne kije. Takim wędziskiem znacznie łatwiej panować nad torem lotu wabika co stanowi kardynalną zasadę celnego podawania wabika w punkt na łowisku. Kije bardziej ustępliwe, często opisywane przez producentów jako crainkbait czy mod/fast są zdecydowanie gorszym wyborem. Miękka szczytówka tak pomocna przy rzutach na odległość w pitchingu  ma tendencję do bujania się i pogarsza tym samym celność rzutu. W polskich warunkach najlepsze moim zdaniem są wędziska o podobnych cechach, ale o znacznie mniejszej mocy niż te stosowane na bassy za oceanem. Ja stosowałem kije o deklarowanej mocy 10 lbs co było najbardziej optymalnym rozwiązaniem na okoniowych czy kleniowych łowiskach. Należy szukać kijów o długości minimum 6” ( optymalny kijek to około 7”) o akcji fast albo jeszcze lepiej ekstra fast. Ideałem są wszelkiego rodzaju Drop Shoty jak np. stosowany przeze mnie na okoniowych łowiskach St Croix Avid AC69MLXF, kij ten spisywał się wzorowo przy precyzyjnym łowieniu 5cm gumkami na 6g główkach.
     

     
    Innym znakomitym i przy okazji bardziej wszechstronnym typem kija jest spin&jig. Doskonałe kije tego typu znajdziecie w ofercie  ATC/Shikari. Spin&jigi mają delikatną, ale „szpadowatą” szczytówkę co szczególnie predysponuje je do precyzyjnych rzutów. W przypadku pitchingu nie należy obawiać się tego, ze bardzo szybkie i sztywne wędzisko uniemożliwi komfortowe rzuty, co jest nie wątpliwie prawdą przy rzutach na odległosć. Rzut tego typu odbywa się zasadniczo z multiplikatora i ładowanie się kija ma tu zdecydowanie mniejsze znaczenie niż przy rzutach klasycznych.  Jest to jedna z funkcjonalnych różnic między castingowymi rzutami na odległość a sposobem precyzyjnego podawania wabika na niewielkie odległości. Wśród popularnych kijów też znajdziemy wędki umożliwiające stosowanie tej techniki. Są to popularne ST Croix Triumph o mocy 17 lbs.
     
    Multiplikator
    W tym temacie powiedziano juz wiele. W technice pitchingu szczególnego znaczenia nabiera charakter i ustawienie hamulca rzutowego w multiplikatorze.  Na świecie powszechnie się uważa, że szczególnie predysponowane do technik rzutowych są młynki z wyrafinowanym hamulcem magnetycznym np. MagForce V/Z stosowany w multikach  Daiwa. O korzyści takiego typu hamulca ma decydować charakterystyka hamowania przy niewielkich prędkościach szpuli.  Wśród multików do lekkiego łowienia z takim hamulcem najbardziej interesująca jest Daiwa Liberto Pixy a do średniej odmiany pitchingu Daiwa Alphas 103L bądź jej amerykańska wersja Team Daiwa Sol.  Czy zatem popularniejsze w Polsce multiplikatory Shimano z hamulcami odśrodkowymi są gorszym wyborem?  Moim zdaniem nie, z powodzeniem i bez jakichkolwiek komplikacji stosowałem zarówno scorpiona 1001 jak i Curado 101D czy Antaresa AR . Zainteresowanych tematem bliżej, odsyłam do artykułu Juna Sonody o typach hamulców w multiplikatorach.  
    Tyle teorii !!  W praktyce dużo ważniejsze jest w jakim stopniu wyregulujemy hamulec rzutowy w multiplikatorze. Przy trudnych technicznie miejscówkach, zarośniętych brzegach najistotniejsze jest, aby rzuty były celne i co ważne powtarzalne. Niema co zgrywać gieroja i odpuszczać maksymalnie hamulec rzutowy. To nie łowienie boleni na dystans, tylko rzut na kilka metrów. Każde nawet najmniejsze podniesienie się linki na szpuli powoduje splątanie i koniec kontroli nad wabikiem, który albo wpada w zaczepy, albo z nurtem rzeczki odpływa zahaczając linką o wystające gałęzie czy inne przeszkody. W rzucie spod siebie hamulec ustawiamy dość mocno, w przypadku systemu SVS/VBS stosowanego w multikach Shimano należy włączyć minimum trzy bloczki hamulca. Takie ustawienie spowoduje, że podanie kleniowego lekkiego woblerka o masie kilku gram nie będzie stanowiło większego problemu, a linka będzie zsuwać się ze szpuli bez ryzyka spuchnięcia. W przypadku magnetyków ustawienie na pozycję 4-5 ( Daiwa Pixy) pozwalało na pełen komfort łowienie pitchingiem takimi paproszkami jak Alaski Dorado czy kleniowcami Bonito.  
     

     
    „Castingowe kleniowce” o masie od 3 do 6g. Takimi przynętami można wbrew pozorom łowić metodą castingową.
     
    Przynęty i linka główna
    Specyfika większości łowisk, gdzie stosujemy pitching  wymaga stosowania wabików, które przy swojej łowności są relatywnie tanie (ryzyko urwania) a zarazem lotne. Ideałem są wszelkiego rodzaju przynęty gumowe na lekkich główkach nie przekraczających w większości przypadków ( dla łowisk w Polsce!!) 6-8g. Taka przynęta nie tonie zbyt szybko wpadając w zaczepy, a jej masa całkowita oscyluje w granicach 8-10g co powoduje, ze rzut jest możliwy nie tylko z najdelikatniejszych multiplikatorów. Zaletą gumy jest też to, że łatwiej i bez ryzyka skaleczenia można ją chwycić przed rzutem. Jeśli łowimy pstrągi czy klenie i jesteśmy zmuszeni do łowienia woblerami, najczęściej musimy trzymać przynętę za tylnią kotwiczkę. Wymaga to uwagi, gdyż na wbicie sobie grotu w palec mamy większe szanse niż na porządne branie. Można tez wymienić tylnią kotwicę na większy rozmiar, ale nie zawsze jest to uzasadnione, np. połów małych kleni. Innym sposobem choć mniej wygodnym, ale bezpieczniejszym, jest trzymanie woblera za ster. Ja łowię w ten sposób okonie, używając pękatych woblerów DR o dobrej lotności. Tego typu wabiki najczęściej stosują łowcy bassów w JP czy US.
    Rodzaj linki determinuje jak zawsze poławiany gatunek ryby czy też miejsce. Ja stosuje plecionkę Power Pro 8 lbs z 3m przyponem z miękkiej i rozciągliwej żyłki 0,18mm, albo chętniej żyłkę Sufix o przekroju od 0,18 do 0,22 (wg producenta). Odradzam stosowanie żyłek o przekroju mniejszym niż 0,18 mm, gdyż bardzo często tak cienka linka ma tendencję do wchodzenia pod szpulę multiplikatora. Nie dotyczy to jedynie najdelikatniejszych młynków do casta UL jak wspomniana Daiwa Liberto Pixy czy Conquest 51. Nie polecam także linek fluorocarbonowych do najlżejszego łowienia, gdyż są one niemalże dwukrotnie cięższe niż plecionka i utrudniają tym samym rzuty bardzo lekkimi wabikami. Chyba, że nawiniemy tej linki relatywnie niewiele na plecionkowy podkład.
     

     
    Pękaty woblerek z systemem rzutowym, na spin&jigu Shikari (ISJ 601) o mocy 10 lbs, idealne combo na aktywne okonie, umożliwiające także rzuty leciutkimi woblerkami typu H4F/S.
     

    Okoń wyjęty z zawalonego drzewa. 
    ROLLCAST
    To bardzo prosta technika rzutowa, podobnie jak pitching do wykorzystania w miejscu, gdzie nie mamy możliwości na pełny wymach kijem i rzut klasyczny. Jednak na tym kończy się podobieństwo z pitchingiem. RollCast polega na maksymalnym naładowaniu szczytówki kija, przynętą i oddanie zmagazynowanej energii podczas rzutu. Szczytówkę trzymamy skierowaną w dół i ruchem nadgarstka nadajemy wędzisku regularny, choć nie za szybki, ruch okrężny. Staramy się „rozbujać” tylko szczytówkę a nie cały kij. Po wypuszczeniu wabika w pożądanym kierunku, kontrolujemy kciukiem szpule zatrzymując ją w momencie kiedy wabik osiągnie interesujący nas punkt.  Brzmi to dziwnie, ale uwierzcie, że stosowanie tej techniki rzutowej jest znacznie prostsze niż próba opisania jej słowami. Do tej techniki rzutowej możemy stosować niemalże każdy typ wędziska. Tutaj zupełnie odwrotnie niż w przypadku pitchingu lepiej sprawują się kije o bardziej miękkiej szczytówce. Taką szczytówkę łatwiej naładować. Rzut ten jak widać angażuje znacznie bardziej wędzisko niż tech. pitchingu.  Istotnym parametrem jest tez długość odcinka linki miedzy przelotką szczytową a przynętą. Im dłuższy odcinek linki tym więcej przestrzeni potrzebujemy na łowisku, ale tez możemy dalej posłać przynętę. Jeśli odcinek linki będzie oscylował w granicach 20-35 cm, mamy pewność, ze posłanie wabika na średnią odległość będzie bez problemowe. Długość odcinka linki trzeba dobrać intuicyjnie do danego łowiska. RollCast jest również techniką pozwalającą na celny rzut choć w stopniu mniejszym niż pitching. Ja stosuję te technikę, szczególnie podczas łowienia w niewielkiej rzeczce o wyższych burtach. Techniką tą łatwo podać wabik pod drugi brzeg niewielkiej rzeczki czy kanału.
    Film instruktarzowy - rollcast
     
    Mam nadzieję, że ten krótki i ogólny opis technik rzutowych pozwoli wam na penetrowanie trudnych technicznie czy terenowo łowisk. Opanowanie technik rzutowych wydaje mi się dość ważnym elementem łowienia na casting. Jeśli stosowanie rzutów technicznych wejdzie wam w krew, tropienie kleni  czy pstrągów będzie zajęciem jeszcze bardziej przyjemnym niż dotychczas. Ważnym czynnikiem na korzyść multiplikatora w trudnych warunkach jest całkowite panowanie nad długością lotu wabika. Zatrzymać przynętę w punkcie znacznie łatwiej zrobić multiplikatorem niż kołowrotkiem o stałej szpuli. Ilość nie urywanych na zaczepach wabików jest wprost proporcjonalna do zadowolenia jakie płynie z takiego sposobu łowienia metoda castingową. 
    p.s Na zakończenie chciałbym podziękować Pittowi za „kleniowe korepetycje”
    @Jerzy Wierzbicki Poznań 2007
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • Sierpień jest gorącym miesiącem, we wrześniu najczęściej także dopisuje ciepło. W tym okresie, wielu spinningistów może łowić swoje ulubione gatunki ryb. Najciekawiej mają spinningiści rzeczni, którzy w sierpniu i we wrześniu mogą łowić praktycznie wszystkie gatunki drapieżników. Jednak jest pewna ryba, która często jest zapominana i pomijana przez wielu wędkarzy. Niektórzy uważają ją za bardzo trudną do złowienia na spinning, jedni omijają miejsca, w których żyją te ryby, jeszcze inni je całkowicie ignorują. A mowa tu o jednej z najwspanialszych ryb z naszych nizinnych, a także górskich rzek, o pięknej i bardzo walecznej brzanie.  

     
    Swoje doświadczenie w łowieniu brzan wyniosłem z naszych największych rzek nizinnych, jakimi są Wisła, a także Narew. Tutaj złowiłem na spinning swoje pierwsze brzany i pozostaję wierny obydwu rzekom, ponieważ są jeszcze na nich miejsca gdzie brzany żyją nawet całymi stadami. Znalezienie odpowiednich miejsc, gdzie przebywają brzany i gdzie można złowić je na spinning to ciężka i żmudna praca. To duże poświęcenie, wymagające mnóstwa czasu i zaangażowania. Poszukiwaniu dobrych brzanowych łowisk nie sprzyjają przynajmniej trzy fakty. Pierwszym z nich są miejsca, w których łowi się brzany. Są to najczęściej łowiska z bardzo szybkim nurtem, który tworzy się w okolicy dużych kamienisk, jakimi są stare i zniszczone przelewy, opaski, a także duże śródrzeczne rafy.
     

     
    Są to miejsca dość niebezpieczne, szczególnie dla mało wprawnego wędkarza, ponieważ najczęściej wymagają brodzenia w spodniobutach w szybkim i dość głębokim nurcie. Dodatkową trudnością są wszechobecne kamienie, które są obmywane całą siłą nurtu i przez to są bardzo śliskie. Drugim faktem niesprzyjającym łowieniu brzan na spinning są całkowicie niedostępne z brzegu miejsca, szczególnie śródrzeczne rafy, na których brzany mają swoje ulubione stanowiska. Są to niestety miejsca dostępne jedynie dla wędkarzy posiadających łodzie, wyposażone w silnik spalinowy. Prędkość i siła nurtu bardzo często wymaga użycia silnika, aby odpowiednio ustawić łódź w łowisku.
     

     
    Trzecim elementem, który utrudnia odnalezienie dobrego łowiska brzanowego, jest fakt, że ryby te nie są typowymi drapieżnikami i wcale nie jest łatwo skusić je do brania stosując przynęty spinningowe. Brzana lubi zjadać mniejsze ryby żyjące w ich środowisku, jednak nie są one ich głównym pożywieniem. Dlatego, łowiąc spinningiem, skuszenie brzany wcale nie jest takie proste. Wielu spinningistów, którym brakuje nieco więcej praktyki, nawet jak znajdą odpowiednie brzanowe miejsce, nie jest w stanie złowić ani jednej sztuki. Najczęściej wynika to z braku doświadczenia w wyborze skutecznej przynęty oraz jej odpowiedniego zaprezentowania.
     

     
    Mimo wielu przeciwnościom, można jednak z dużym powodzeniem łowić brzany na spinning. Tak jak już wspominałem trzeba zacząć od znalezienia potencjalnego miejsca, gdzie lubią przebywać brzany. Ryby te znajdziemy najczęściej w miejscach z szybkim i rwącym nurtem, tam gdzie jest duża ilość kamieni. Najczęściej są to stare, zniszczone i rozerwane ostrogi (główki), a także stare opaski brzegowe oraz kamieniste rafy.
     

     
    W takich miejscach brzany zajmują stanowiska, które są bezpośrednio obmywane przez główny nurt rzeki. Są to przede wszystkim okolice wlewów oraz okolice kantów ostróg i raf. Woda w tych miejscach wymywa w piasku za i przed kamieniami różne dołki, w których przebywają brzany. Ryby najczęściej znajdziemy na napływie tych miejsc, chociaż często brania następują bezpośrednio na przemiale lub nawet za nim, na zapływie.
     

     
    Brzany przemieszczają się po łowisku zgodnie z godzinami żerowania. W momentach słabszego żerowania chowają się blisko dna, wśród kamieni, a w momentach zwiększonego żerowania wypływają coraz dalej od przemiału i wchodzą na napływ. W znalezieniu potencjalnego łowiska brzan pomogą nam także spławiające się na powierzchni ryby. Brzany bardzo lubią to robić i właśnie w taki sposób zdradzają nam swoje miejsce pobytu. Warto wziąć to pod uwagę i bacznie obserwować nieznane wcześniej miejsca. Znalezienie dobrego łowiska brzanowego blisko brzegu jest dość trudne i większe pole do popisu mają spinningiści posiadający swoje łodzie. Dla takich wędkarzy, w zasadzie nie ma ograniczeń w znalezieniu dobrego brzanowego łowiska. To wielka przewaga, którą warto wykorzystać.
     

     
    Znając już miejsca, w których możemy spodziewać się brzan, warto przygotować odpowiedni sprzęt oraz przynęty, którymi można skutecznie je łowić. Brzana to gatunek bardzo silnej i walecznej ryby. Niestety wielkość i ciężar stosowanych do jej połowu przynęt wymusza na spinningiście zastosowanie dość delikatnego sprzętu, w porównaniu do siły i wielkości tej ryby. Osobiście poszedłem na lekki kompromis i wybrałem sobie dość lekki, ale za razem mocny zestaw do ich połowu. Najczęściej stosowane przeze mnie wędzisko posiada długość 2,95m, ciężar wyrzutowy to około 30 gramów oraz moc wędziska 17-20lb. Tak dobrany kij pozwala mi na swobodne rzucanie małymi wabikami, na perfekcyjne wyczucie ich pracy w nurcie i oczywiście pozwala mi na dość szybki hol bardzo silnej ryby. Do wędziska mam zamocowany średniej wielkości kołowrotek (rozmiar 2500-3000), a zestaw kończy dobra plecionka o wytrzymałości około 15lb. Tak mocna plecionka pozwala mi na dość swobodne holowanie brzany oraz zabezpiecza mnie przed zerwaniem wielu przynęt w łowisku pełnym zaczepów. Poza tym warto zwrócić uwagę, aby cały zestaw nie był zbyt „toporny”, wówczas będziemy mieli komfort w łowieniu małymi przynętami. Natomiast zbyt słaby zestaw nie wytrzyma konfrontacji z walczącą brzaną w silnym nurcie.
     

     
    Brzany łowię głównie na małe woblery. O moim wyborze nie decyduje kształt woblera, (bo używam zarówno kulistych, jak i spłaszczonych, czy podłużnych), ale jego praca. Wobler powinien pracować szybko, ale nie agresywnie i jego praca powinna być bardzo równa. Woblery, które gasną w nurcie i co jakiś czas tracą swoją pracę, nie nadają się do łowienia brzan. Stosowane przeze mnie woblery mają zazwyczaj długość od 4 do 6 cm i z tego powodu są najczęściej lekkie. Dobry wobler na brzany powinien charakteryzować się także tym, aby podczas jego prowadzenia chodził blisko dna, nawet od czasu do czasu stukając sterem o kamienie. Tylko tak pracującymi woblerami jesteśmy w stanie skusić brzanę do ataku.
     

     
    Niestety większość małych woblerów jest zbyt lekka, aby zanurzała się na odpowiednią głębokość. Wówczas skutecznym patentem jest dociążenie woblera w miejscu przedniej kotwicy. Zamiast kotwicy montuję małą śrucinę lub łezkę z ołowiu. Ciężar dobieram w zależności od głębokości łowiska, pamiętając aby nie przeciążać woblera, bo spowoduje to zanik jego pracy. Kolejnymi skutecznymi przynętami są małe rippery oraz twistery w wielu kolorach, od czarnego, skończywszy na żółtym. Wielkości gumowych przynęt są podobne, jak w przypadku łowienia na woblery. Ciężar główki jigowej także dobieram do głębokości łowiska. Ważne jest, aby guma swobodnie pracowała blisko dna i aby nie grzęzła pomiędzy kamieniami.
     

     
    Obydwa rodzaje przynęt prowadzę w podobny sposób. Sprawdza mi się zarówno prowadzenie przynęt pod prąd, ukośnie do niego, jak i z prądem. Wszystko zależy od rodzaju miejscówki, od ukształtowania dna, a także od tempa i siły płynącego nurtu. Brzany chętnie atakują przynęty płynące z prądem, ponieważ często mylą je z szybko spływającymi małymi rybkami, które nie mogą utrzymać się w prądzie rzeki i uciekają za kamienie. Tam czają się brzany i nie odpuszczają takiemu pożywieniu.
     

     
    Gdy brzany żerują gorzej, dobrym rozwiązaniem jest powolne prowadzenie przynęty pod prąd. Tak prowadzoną przynętę, od czasu do czasu zatrzymuję w nurcie, aby wabik pracował w miejscu. Wówczas chimeryczna brzana chętniej go zaatakuje. Natomiast, jeżeli miejsce i prędkość nurtu pozwolą, to dobrym sposobem jest poprowadzenie przynęty ukośnie do nurtu, tzw. wachlarzem. Zarzucam wabik ukośnie w górę nurtu, naprężam linkę i prowadzę przynętę nie zwijając kołowrotkiem. Dopiero jak przynęta ustawi się równolegle do kierunku nurtu, zaczynam ją powoli zwijać, oczywiście nie zapominając o częstych przytrzymaniach wabika w nurcie.
    Brzana to wspaniała ryba, która podczas jej łowienia, przysparza wędkarzowi wiele pozytywnych doznań. To jeden z najsilniejszych gatunków ryb w Europie i bardzo waleczny przeciwnik.
     

     
     

     

     
    Brzanom należy się pełen szacunek i warto je wypuszczać z powrotem do wody, po to abyśmy mogli cieszyć się ich pięknem przez wiele następnych lat.
     
    Sebastian „rognis_oko” Kalkowski
     
    Zdjęcia: rognis_oko, Singor_ths, Gromit, Kubas
     
    Tekst ukazał się w skróconej wersji w numerze 08/2007 Wiadomości Wędkarskich.
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • Tradycyjnie, jak co roku w Japonii podczas wiosennych targów wędkarskich International Sportfishing Show 2007 najwięksi producenci sprzętu zaprezentowali swoje nowości. Moją uwagę zwrócił jeden z kołowrotków Shimano: Metanium MG/MG7. Jego specyfikacja wskazywała na to, że doczekaliśmy się multiplikatora o wszechstronnym zastosowaniu. Również przez wielu niezależnych obserwatorów był on oceniany bardzo wysoko. Chcieliśmy na naszym portalu przeprowadzić test tego multiplikatora jednak tradycyjnie kołowrotek ten był początkowo produkowany tylko w wersji dla praworęcznych. Znając realia naszego polskiego rynku wędkarskiego postanowiliśmy poczekać na wersję leworęczną, po czym przeprowadzić szczegółowy test użytkowy by w końcu podzielić się z czytelnikami naszymi odczuciami. Koniec końców otrzymaliśmy jeden egzemplarz do testów. Zapraszam do lektury światowej i polskiej premiery Shimano Metanium Mg7.
     

     
    Ewolucja, czy rewolucja?
    Niespełna 2 lata temu pod wędkarskie strzechy polskich miłośników metody castingowej dotarły pierwsze egzemplarze multiplikatora Shimano Metanium XT 2005. Model ten szybko zdobył swoją popularność i stał się podstawowym kołowrotkiem do średnio ciężkiego castingu. Niekiedy stanowił on również skuteczne wyposażenie ekwipunku miłośników jerkowania. Oczywiście jego zastosowanie było znacznie szersze. Sam osobiście wykorzystywałem ten multiplikator jako wszechstronny kołowrotek do połowu szczupaków. Łowiłem nim przynętami w zakresie 10-70g. O XT 2005 można napisać wiele, ale chyba to co należy szczególnie podkreślić to fakt, że to świetny multiplikator za bardzo dobrą cenę.
    Historia Metanium sięga jednak lat wcześniejszych. Dokładnie 7 lat temu na rynku pojawił się pierwszy multiplikator z tej serii. Nazwano go wtedy 00 Metanium Mg, później skrócono nazwę i ostatecznie w katalogach pozostało samo Metanium Mg. Jest to lekka 190g konstrukcja magnezowa. Sprzedawana zresztą do dnia dzisiejszego. Parametrami niewiele różnił się od XT. Posiada mocniejszy hamulec walki (4.5 kg, XT 4 kg) oraz jedno łożysko mniej.
    Co skłoniło inżynierów z Shimano by wprowadzić nowy model Metanium? Z pewnością można przypuszczać, że z jednej strony postanowili oni kontynuować tradycję wprowadzając na rynek kolejny już model Metanium z drugiej natomiast chcieli skorzystać z wiedzy, doświadczeń i rozwoju technologicznego. Widać bowiem już na pierwszy rzut oka, że wieloletnie doświadczenie ekspertów Shimano zaowocowało połączeniem najlepszych cech poszczególnych produktów tej firmy. W Metanium Mg7 wprowadzono szereg sprawdzonych już rozwiązań z innych konstrukcji jak i całkiem nowych reagując na obecne światowe trendy. Czy rzeczywiście zwiększą one wartości użytkowe multiplikatora? Czy Metanium Mg jest tylko ewolucją, kolejnym potomkiem rodziny czy istną rynkową rewolucją? Przekonajmy się!
     

     
    Pierwsze wrażenie
    Kiedy otrzymałem pudełko z MG7 myślałem, że ktoś zrobił sobie ze mnie żarty. Pierwsze wrażenie – pudełko musi być puste. Prawdopodobnie ktoś z kraju kwitnącej wiśni przesłał mi gazetę zapakowaną w pudełko. Tak właśnie myślałem. Było jednak inaczej. Kiedy bierzesz do ręki Mg7 od razu wiesz, że przedmiot, który aktualnie trzymasz jest nadzwyczajny. Waga, można powiedzieć bliska zeru. Gazeta, którą otrzymałem razem z pakunkiem ważyła chyba więcej niż pudełko z multiplikatorem.
    Drugie pytanie, które zaświtało mi w głowie to czy Metanium Mg7 będzie na tyle uniwersalnym multiplikatorem bym mógł pozwolić sobie na połów nim trzech ulubionych przeze mnie gatunków ryb: bolenia, szczupaka i pstrąga. Co do tych pierwszych nie miałem żadnych wątpliwości. Przełożenie 7:1, stosunkowo duża średnica lekkiej szpulki, mocny hamulec walki powinny mi zapewnić uniwersalizm w połowie boleni. Jeśli chodzi o szczupaki to również nie widziałem żadnych zastrzeżeń tym bardziej, że sprzętowo ta ryba jest zdecydowanie mniej wymagająca. Już po samej specyfikacji multiplikatora Metanium Mg7 widać, że może być to konstrukcja bardzo uniwersalna, pozwalająca na łowienie szerokiego wachlarzu ryb. Czy tak będzie?
     

     
    A co zatem z pstrągami? Czy da się rozpędzić szpulkę małymi wabikami pstrągowymi? Na odpowiedź przyjdzie nam jeszcze chwilę poczekać.


    Specyfikacja
    Multiplikator Shimano Metanium Mg7 został tradycyjnie już wyprodukowany w dwóch wersjach. Pierwsza oznaczona Mg cechuje się przełożeniem 6.2:1 (długość linki ściągniętej podczas jednego obrotu korbką to 66cm), druga oznaczona jako Mg7 przełożeniem szybkim 7:1 (75 cm). Mimo przełożenia takiego samego jak Antares DC7 długość ściąganej linki jest nieznacznie mniejsza (4 cm) co związane jest z różnicą średnicy zewnętrznej szpulki.
     

     
    Oprócz typowej dla rynku japońskiego wersji praworęcznej dosłownie kilka dni temu udostępniono pierwszą partię multiplikatora w wersji leworęcznej. Bez względu na deklarowana przez producenta masa Metanium Mg to około 170g. Jest to obecnie najlżejszy multiplikator Shimano (5g lżejszy niż Scorpiona Mg). Podczas testów porównawczych z Antaresem AR (250g) wydaje się być reprezentantem wagi piórkowej. Jest to o tyle istotne, że mimo zwiększenia rozmiarów mechanizmu przekładni (główna zębatka HEG 40mm - zwiększenie przełożenia) jego waga jest rekordowo niska. Jak zapewnia producent wszystkie jego elementy zostały pocienione tak by w efekcie uzyskać produkt o dużej wytrzymałości mechanicznej ale za razem bardzo lekki.
     

     
    Dodatkowo nadmienić należy, że obecnie nie ma odpowiednika przeznaczonego na rynek amerykański. Pojawiła się co prawda wersja Shimano Core jednak multiplikator ten klasyfikowany jest przez Shimano jako inny model.
    Multiplikator, jak deklaruje producent może został przystosowany do połowu w słonej wodzie poprzez specjalne warstwy antykorozyjne oraz zastosowanie łożysk A-RB. My jednak nie polecamy go do takiego użytku.
     
    Typ kołowrotka
    Przełożenie
    Moc hamulca [N/kg]
    Waga [g]
    Długość linki ściąganej [mm]
    średnica szpulki [mm]
    Mg
    6.2
    49.0/5.0
    170
    66
    34/22
    Mg7
    7.0
    49.0/5.0
    170
    75
    34/22
     
    Zawartość pudełka
    W zasadzie Shimano przyzwyczaiło nas do pewnych standardów. Przede wszystkim postanowiono kontynuować formę pudełka wprowadzoną przy okazji Antaresa DC. Srebrne pudełko z przezroczystą obwolutą. Przekonałem się osobiście, że takie rozwiązanie jest bardzo praktyczne. O ile dbamy o zawartość (multiplikator) o tyle pudełko często traktujemy po macoszemu. Po roku przewożenia multiplikatorów w pudełkach stają się one mało czytelne lub wręcz ulegają uszkodzeniom. Obwoluta stanowi skutecznie zabezpieczenie.
     

     
    Na zewnętrznych ściankach pudełka możemy uzyskać pełną informację na temat zawartości. Już przed otwarciem uzyskujemy bardzo cenną informację – MADE IN JAPAN. Zawartość pudełka tradycyjna. Instrukcja obsługi oczywiście w języku japońskim. Schemat złożeniowy, olejek, kluczyk, komplet bloczków oraz podkładki pod stopkę multiplikatora. Ten ostatni element świadczy o charakterze japońskich konstruktorów i podejściu firmy Shimano do wędkarzy. Czy ktokolwiek z nas chciałby zostawić choć jedną rysę na uchwycie swojej wędki mocując multiplikator? Zabezpieczenie jest podwójne – zarówno uchwyt jak i stopka multiplikatora nawet po dłuższym użytkowaniu powinny wyglądać jak nowe.
     
     

     
    Oprócz wymienionych wyżej elementów oczywiście jest i nasz bohater – Shimano Metanium Mg7 wraz z dużym, idealnie pasującym do multiplikatora, neoprenowym pokrowcem.
     

     
    Zaczynamy oglądać
    No cóż, na pierwszy rzut oka widać, że Shimano stanęło na wysokości zadania. Multiplikator jest po prostu bardzo ładny. Po raz kolejny chciałbym podkreślić, że jest ultra lekki i z pewnością złożenie go w parze z lekką wędką castingową będzie podnosić komfort wędkowania. Na panelu bocznym widnieją napisy określające model multiplikatora. W moim przypadku jest to „Metanium Mg7 Shimano” oraz „7.0:1 Gear Ratio”.
     

     
    Potwierdzają się również nasze spostrzeżenia z oględzin pudełka. Na stopce widnieje napis, że multiplikator wykonano w Japonii. Zobaczymy czy rzeczywiście deklarowana jakość jest w stylu japońskim.
     

     
    Od samego początku widać, że multiplikator wykonany jest perfekcyjnie. Stalowy kolor, z czarnymi elementami korbki, pokrętła hamulca walki oraz docisku szpuli. Gdzieniegdzie drobny chromowany akcent uzupełniony złotem. Zderzenie nowoczesności zachodu i japońskiej tradycji. Multiplikator nie świeci jak Antares AR czy DC, które co tu ukrywać mogą służyć jako lustro. Zrezygnowano ze srebrnego wykończenia tego spotykanego w kołowrotkach magnezowych takich jak Chronarch Mg, czy chociażby Skorpion Metanium Mg. Wielokrotnie, bowiem spotykałem się z odczuciem wędkarzy, że Chronarch Mg przez swój srebrny kolor i lekkość konstrukcji kojarzy się z tanim, odpustowym plastikiem. Tutaj jest inaczej. Przez zastosowanie stalowego koloru nie ma tego odczucia. Jest wręcz odwrotnie – sprawia on wrażenie solidnej konstrukcji. Myślę, że właśnie w ten sposób próbuje się kontynuować pewne pomysły wprowadzone w XT 2005. Stalowa powierzchnia multiplikatora została polakierowana. Tutaj mam pewne wątpliwości. Czy w deszczu nie będzie ona zbyt ślizga? Mam wrażenie jakbym dotykał jakąś zimną obślizgłą rybę (tak sobie żartuję).
     

     
    Krótka regulacja multiplikatora i przekręcenie korbką. Tak. Nie mam więcej pytań. Jak w Shimano wszystko chodzi idealnie płynnie. Nie słychać żadnych szumów, trzasków, oznak ocierania – po prostu idealnie, jak po „maśle”. Nadal jestem pod wielkim wrażeniem, mimo, że nie wykonałem nim jeszcze żadnego rzutu.
     
    Konstrukcja
    Korpus multiplikatora Shimano Metanium Mg7 wykonano z pocienionego magnezu. Odlew skonstruowano w taki sposób by najmniej obciążone elementy multiplikatora były jak najcieńsze. Dzięki takiemu podejściu, mimo większego mechanizmu przekładni HEG zdołano uzyskać niewielką wagę konstrukcji - 170g (wartość deklarowana przez producenta). Odlew wraz ze stopką stanowią jedną całość. Nasze pomiary masy wykazują, że multiplikator jest jednak cięższy.
     

     
    W następnej kolejności szukam plastikowych elementów. Brak. Właściwie znajdujemy jeden przypadek, który jest uzasadniony – mocowanie wodzika. Pozostałe podzespoły multiplikatora wykonano z magnezu lub lekkiego metalu. Zastosowano jedynie gumowe elementy, które mają poprawić komfort użytkowania kołowrotka. Zaliczyć do nich możemy: uchwyt korbki oraz spust szpuli.
     

     
    Czarna korbka multiplikatora została wykonana z lekkiego aluminium. Dodatkowo, by zmniejszyć masę została ona nawiercona. Długość 80mm. Na pewno wpłynie to na komfort zwijania przynęt. Gwiazda hamulca walki ta sama co w Antaresie DC. Rzeczywiście z moich doświadczeń wynika, że podczas walki taki jej krój jest uzasadniony. Regulacja jest płynna i pewna. Podczas ustawiania hamulca walki słyszymy klik. Nowością w Metanium Mg jest moc hamulca walki. Dzięki zwiększeniu przekładni HEG (40mm) zwiększyła się również powierzchnia cierna krążków hamulca. W Metanium XT 2005 jak i w Antaresie AR to 4 kg, w nowej wersji Metanium Mg postanowiono ją zwiększyć. Obecnie to 5 kg.
     

     
    Rączki multiplikatora wykonano już tradycyjnie z tworzywa nazwanego Septon. Tym samym tworzywem pokryto spust szpuli. Zastosowanie tego rodzaju gumy ma na celu zminimalizowanie efektu poślizgu. Rączki multiplikatora zostały dodatkowo odpowiednio wyprofilowane oraz łożyskowane.
     

     
    Docisk szpuli zrealizowano tradycyjnie bez wodotrysków. Brak kliku. Jednak regulacja jest bardzo płynna i pewna. Podczas wędkowania nie ma możliwości przypadkowego rozkręcenia docisku.
    Tak jak w przypadku Metanium XT 2005 dostęp do hamulca rzutowego uzyskujemy po odpięciu panelu bocznego korzystając z tzw. „escape hatch”. Panel boczny, po odpięciu, nadal przytwierdzony jest do korpusu multiplikatora, co zabezpiecza przed jego przypadkowym upadnięciem do wody. Poza tym całość operacji można wykonać za pomocą jednej ręki co w warunkach łowiska ma duże znaczenie. Niestety w przypadku tego rozwiązania mam subiektywne uczucie, że mimo ustawienia przełącznika na „off” nie jest on do końca zamknięty.
    Hamulec rzutowy tradycyjny odśrodkowy SVS. W komplecie z multiplikatorem otrzymujemy bloczki zapasowe. Podobnie jak w poprzedniej wersji szpulę zabezpiecza specjalna chromowana nakrętka.
     

     
    Wodzik już tradycyjnie pokryto tlenkiem tytanu. Poza tym wejście do wodzika od strony szpulki jest szerokie i gładkie co wg Shimano ma zminimalizować drgania linki przechodzącej przez otwór podczas rzutu. Pod wodzikiem zamontowano gustowny napis Shimano natomiast na czole multiplikatora widnieje napis Metanium Mg7.
     

     
    Stopka multiplikatora została zmodyfikowana. Nowością są rowki wzdłuż stopki. Rozwiązanie to ma zapewnić większą stabilność kołowrotka po zamocowaniu go na uchwycie wędki. Nie zapomnijmy również o podkładkach, które są dostępne w pudełku.
     

     
    Idąc nieco w głąb multiplikator wyposażono w 8 łożysk kulkowych klasy A-RB oraz jedno wałeczkowe. Zastosowane łożyska są zabezpieczone przed rdzewieniem nawet w warunkach słonej wody.
     
    Szpulka
    Tutaj możemy zaobserwować największe zmiany jeśli chodzi o model Metanium. Tym razem, zamiast aluminiowej szpulki A7075 wprowadzono szpulkę Magnumlite. W nowym Metanium Mg grubość ścianki szpulki wynosi zaledwie 0,3mm co wpłynęło na jej finalną masę. Zapytacie ile ona waży? Zobaczcie na zdjęcie – 11,4g. Co to oznacza?
     

     
    Szpulka Metanium Mg7 obecnie należy do najlżejszych na rynku. Oczywiście jeśli chodzi o multiplikatory produkowane seryjnie przez firmę Shimano. Jest lżejsza od szpulki zastosowanej w Scorpionie 1001, Antaresie AR czy nawet w Conquist 51SS. Tutaj wielki plus dla Shimano. Czy to zapowiedź uniwersalnego multiplikatora? Czy będzie nim można rzucać zarówno małymi 5g przynętami jak i tymi większymi?
     

     
    O właściwościach rzutowych multiplikatora decyduje nie tylko masa szpulki. Pod uwagę należy wziąć również jej średnicę zewnętrzną oraz pośrednio pojemność. W przypadku Metanium Mg średnica jest taka jak w Antaresie AR czyli 34 mm, szerokość odpowiednio 22mm. Porównując z tak popularnym w Polsce Scorpionem 1001 szpulka Metanium Mg7 jest większa. Jednak nie zapominajmy, że Metanium Mg7 to konstrukcja, która do tej pory znana była z średniociężkiego castingu. Rozmiary szpulki przemawiają na korzyść Scorpiona, ale zauważmy jednocześnie, że przy takich samych rozmiarach co Antares AR jest ona lżejsza o 1,2g od AR. Czy to wystarczy by Metanium sprawowało się lepiej w testach rzutowych niż AR?
     

     
    Na szpuli oczywiście nie ma żadnych łożysk. Konstrukcja typowa dla SF (Super Free). Oś niewielkich rozmiarów. Praktycznie można powiedzieć, że idealne rozwiązanie Shimano. Czy można coś ulepszyć? Pojemność! Z pewnością tak. Konstruktorzy odpowiedzieli na to błyskawicznie. Wraz z wprowadzeniem Mg do sprzedaży firma Yumeya wprowadziła do swojej oferty jeszcze lżejszą szpulkę (10,9g) oraz znacznie płytszą PE0.8-200m. Czy jesteście ciekawi co z tego wyniknie? Nie omieszkam Was o tym poinformować. Można tylko przypuszczać, że jakość operowania niewielkimi przynętami wzrośnie.
     

    Pojemność oryginalnej szpulki jak już wspomniałem jest taka sama jak w Antaresie AR oraz poprzednich wersjach Metanium. Wynosi ona odpowiednio 3(0,28mm)-120m, 3,5(0,3mm)-100m, 4(0,33mm)-85m, 5(0,38)-70m. W porównaniu do Scorpiona 1001 jest ona głębsza co nieznacznie wpłynie na obciążenie szpulki po wypełnieniu linką.
    Ergonomia użytkowania
    Po nawinięciu linki na szpulkę postanowiliśmy wykonać pierwsze testy nad wodą. Łowiliśmy wykorzystując kilka wędek na różnych akwenach (jeziora oraz Wisła). Od momentu założenia multiplikatora na wędkę nie chcieliśmy się z nim rozstawać. Idealnie pasował do wędek lekkich np. st. Croix Elite.
     

     
    Multiplikator Metanium Mg7 leży wręcz idealnie w rękach. Od rączek nie chce się odrywać rąk. Poza tym nowy korpus multiplikatora został idealnie wręcz wyprofilowany. By być bardziej obiektywnym testy wykonałem razem z Friko, który ma mniejsze dłonie. Obydwaj stwierdziliśmy, że w swojej klasie multiplikator ten może być wzorem do naśladowania.
     

     
    Jednym z testów był połów boleni. Niestety niska woda oraz niesprzyjająca pogoda pokrzyżowała nasze plany. Mimo braku ryb kołowrotek świetnie spisywał się w roki goleniowej wyciągarki. Szybkie prowadzenie przynęty, dzięki wysokiemu przełożeniu było komfortowe.
     

     
    Testy rzutowe
    Najważniejsze dla nas to odpowiedź na pytanie: jaka jest najmniejsza masa przynęty, którą można rzucić za pomocą Metanium Mg7? O górną granicę praktycznie nie trzeba „walczyć”. Multiplikator ten jest solidną konstrukcją, więc przynęty z zakresu 10-50g nie powinny dla niego stanowić żadnego problemu. Oczywiście zakres ten jest umowny. Większa masa też będzie obsługiwana jednak pamiętajmy, że multiplikatory niskoprofilowe nie są skonstruowane do obsługi bardzo ciężkich przynęt. To zadanie wykona dla nas zdecydowanie lepiej konstrukcja okrągła. Zatem jak nisko zejdziemy podczas testów?
     

    Najpierw postanowiliśmy zrobić rozgrzewkę. Łowiliśmy nad jeziorem wykorzystując wędki od 12lb-25lb. Obsługa przynęt powyżej 10g dla tego multiplikatora nie stanowi ŻADNEGO problemu. Rzucanie jest komfortowe, a wabiki lecą w punkt tam gdzie chcemy. Następnie wykonaliśmy szereg testów nad rzeką przy okazji połowów boleni oraz sandaczy (te drugie raczej przypadkowo, ale podczas testów złowiliśmy jednego). Tutaj też nie było żadnego problemu. Przynęty nie latały może tak daleko jak z Antaresa DC jednak uzyskiwane odległości były bardzo satysfakcjonujące i wystarczające.

     

     
    Kontynuując nasze wspólne rozmowy na temat testowanego multiplikatora postanowiliśmy przejść do castingu lekkiego. Wędka 8lb. Pierwsze testy wykazały, że 8g nie jest żadnym marzeniem do osiągnięcia. Ale myc chcieliśmy iść dalej. Postanowiliśmy operować przynętami 6g. Multiplikator nadal sprawował się wyśmienicie. To oczywiście zasługa bardzo lekkiej szpulki multiplikatora i stosunkowo niewielkiej jej średnicy.
     

     
    Nasze testy postanowiliśmy zakończyć na 5g. Stwierdzamy co następuje. Metanium Mg7 lepiej radzi sobie z przynętami w okolicach 5g niż Antares AR. To wręcz niesamowite jednak zważywszy na fakt, że rozmiary szpuli są takie same a masa tej użytej w Metanium Mg7 jest o 1,2g mniejsza nie jest to zaskoczeniem. Zejście poniżej 5g (4g) jest również możliwe wymaga jednak zdecydowanie większej uwagi podczas rzutów. Już teraz można powiedzieć, że Metanum Mg7 jest z pewnością ewolucją w stosunku do swoich przewodników. Ale czy jest rewolucją? Za chwilę podsumujemy całość testów.
     

     
    Porównujemy teraz z Chronarchem 51 Mg. Widzimy inną prawidłowość. Łatwiej operować przynętami około 5g Chronarchem. Jednak odległości uzyskiwane przez Metanium Mg7 są większe. To inna zasada castingu. Przy porównywalnej masie szpulek na odległość rzutuje średnica zewnętrzna szpulki. Nasza teoria po raz kolejny zostaje potwierdzona w praktyce.
     

     
    Podsumowanie
    Na początku artykułu zadałem sobie pytanie: czy możliwe by za pomocą jednego multiplikatora można było łowić szczupaki, bolenie oraz pstrągi. Po dokładnych testach Metanium Mg7 można powiedzieć, że na pewno szczupaki i bolenie. Jednak, jeśli potrzebujemy kołowrotka bardziej precyzyjnego do połowu pstrągów polecałbym multiplikatory specjalizowane np. Chronarch Mg, Scorpion 1001, Curado 101D czy multiplikator typu round Conquist 51SS. Moim jednak zdaniem zastosowanie Metanium Mg7 do połowu pstrągów jest jak najbardziej możliwe przy założeniu minimalnej gramatury około 6g. Opisywany multiplikator wydaje się być jednym z najbardziej uniwersalnych na rynku. Ponadto jego specyfikacja stanowi, że jest on bezkonkurencyjny w swojej klasie.
    Czy Metanium Mg7 jest rewolucją czy ewolucją? Z pewnością to ewolucja. Jest zdecydowanie lepszy od Metanium XT 2005 oraz Metanium Mg 00. Znacznie go udoskonalono, ma ładniejszy wygląd i co najważniejsze ma najlżejszą szpulkę z wszystkich multiplikatorów Shimano.
     

     
    Aby odpowiedzieć na pytanie czy jest on również rewolucją postanowiliśmy porównać go z topowym modelem Shimano Antaresem AR. Na korzyść Metanium Mg przemawiają praktycznie wszystkie parametry: waga (175g – 240g), moc hamulca (5kg – 4kg), masa szpulki (o 1,2g mniejsza), przełożenie (7:1 – 5.8:1), cena (280 USD – 350 USD – ceny netto z eBay). Jedyną przewagą Antaresa AR w stosunku do nowego Metanium jest możliwość połowu w słonej wodzie. Mimo zapewnień Shimano o odpowiednim zabezpieczeniu Mg mam tutaj pewne wątpliwości. Zatem czy to rewolucja? Moim zdaniem zdecydowanie tak. Z całą pewnością mogę powiedzieć, że to kolejny topowy multiplikator Shimano. Swoimi parametrami bije na głowę inne modele Shimano i zważywszy na fakt, że za 280USD możemy mieć kołowrotek, którym będziemy łowić przynętami 5g jak i cięższymi w żadnym przypadku nie jest to cena wygórowana.
     
    Pozdrawiam 
    Remek, 2007
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

Artykuły

×
×
  • Dodaj nową pozycję...