Skocz do zawartości

Artykuły

Manage articles
  • scOOtt
    Wędkuję, od dziecka. Wychowałem się wędkarsko na dużym jeziorze, gdzie jako mały knypek z radością wstawałem o godzinie 4 rano – pakowałem dwa teleskopy, białe robaki, własnoręcznie zrobioną zanętę i wiosłowałem poprzez spowitą mgłą wodę na upragnioną miejscówkę. Bajeczny klimat, widok chowającego się pod wodę spławika a wieczorem wykładającego się na wodę, sprawiły, że to coś, ten wędkarski dryg został we mnie, zaraziłem się na amen….
     
    Wędkarstwem typowo spinningowym zająłem się stosunkowo niedawno. Całkowicie przestawiłem się na tę metodę z racji tego, że niesamowicie nakręca mnie to, że ode mnie zależy praktycznie wszystko, to ja tej ryby szukam, nie ona mnie. To jest piękne aktywne wędkowanie. To jest co pokochałem.
     
    Rok 2020 przyniósł mi parę poprawionych tzw. „życiówek”. Najbardziej cieszył mnie szczupak o długości 84 cm złowiony w naprawdę przełowionej, małej wodzie. Długo nie mogłem się przebić przez magiczne 70 cm. Jednym razem miał 65 cm drugim 67cm trzecim 69 cm – ni jak nie mogłem złowić większego. Jednak jedna z moich cech jaką jest upartość, będąca niejednokrotnie moją zmorą – w tym wypadku odpłaciła śliczną rybką, naprawdę odpasioną – w doskonałej kondycji.
     
    Ranek 28 listopada 2020, ja i dwóch moich kompanów, wędkarskich świrów, pakujemy się do auta i ruszamy nad pobliską wodę. Po krótkiej przejażdżce, jesteśmy na miejscu – szybki manewr przy byle jakim slipie i łódka na wodzie. Czy miałem jakieś nadzieje na taką rybę ? Przyznam szczerze, nie. Bywamy nad tą wodą często – jest mała – 5 jednostek to już tłok. W dodatku ukształtowanie dna zbiornika…. hmm, rodem z wanny. Zero atrakcji. Ciężko zlokalizować rybę bo w takim leju, może być wszędzie. Nie mniej jednak próbujemy. Standardowo meldują się tzw. „pistolety”, czasem trafi się okonek. Mówię do chłopaków – ja dziś łowię na duże przynęty. Albo grubo, albo wcale ????.
     
    Napłynęliśmy na kawałek twardszego dna na pograniczu roślinności. Na koniec zestawu powędrował tzw. „policjant” czyli Savage Gear Cannibal w rozmiarze 15 cm. Leniwe prowadzenie przy dnie zaowocowało dość mocnym braniem. Wędka do 60gr wygięła się, lecz nie miałem jeszcze pojęcia co wisi na końcu. Wszak miałem już dużo bardziej agresywne brania i ryby na kiju. Po bardzo krótkim holu, ryba pokazuje swój bok a mnie uginają się nogi. Chłopaki na łódce mówią – Łukasz to jest „dziewięćdziesiona”, zwijają swoje zestawy w obawie, że leniwie do tej pory walczący szczupak w przypływie przyłódkowych emocji dostanie szału i będzie draka. Nic z tych rzeczy. Ten naprawdę odpasiony osobnik majestatycznie, zaparkował w podbieraku. Zupełnie jakby wiedział, że wynagradza mi ten cały trud, te starania, które wcześniej poczyniłem by złowić taką rybę, zupełnie jakby wiedział, że zaraz dostanie buziaka i wróci tam skąd przyszedł.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Wraz z nadejściem roku 2021 postawiłem sobie jeden wędkarski cel. Złowić sandacza większego niż 70 cm. Dla niektórych może nie jest to nie wiem jak duży wyczyn – ja natomiast z racji, że sandacze regularnie zacząłem łowić dopiero od 2 lat taki właśnie cel miałem zamiar zrealizować.
     
    Podobnie jak ze szczupakiem, trafiałem osobniki od 50 do 65 cm. Nie mogąc przekroczyć magicznej bariery. Aż w końcu przyszedł piękny czerwcowy dzień. Dzień, który zapamiętam do końca życia. Konkretnie 18 czerwiec. Wybraliśmy się z kolegą w południe, żar lał się z nieba niemiłosiernie. Postanowienie było takie, żeby spróbować wieczorem przechytrzyć jakieś sandacze. Dojechaliśmy na wodę. Bardzo popularny akwen. Niemiłosiernie „dojony”. Śmiem twierdzić, że gdyby bardziej etycznie traktowali go wędkarze, byłby to jeden z najlepszych sandaczowych zbiorników w Polsce! Tak, tak nie boje się tego słowa. Niemniej jednak, jest jak jest – zbiornik prawie 30 lat był niedostępny ze środków pływających. Niestety nie dane mi było pływać od początku, kiedy to dopuszczono wędkowanie z łodzi. Zostały mi się ostatki jak to mówią. Ale jak to ja – uparcie do celu…
     
    Wodujemy łódź na plaży w samych gaciach – raz, że płytko i trzeba wejść do wody, dwa – żar z nieba niesamowity. Po krótkiej chwili łódka na wodzie, my w niej i heja na pierwszą metę. Mówię do kolegi – patrz co zakładam. Oczy chłop zrobił i mówi do mnie – na sandacza ? Zakładasz 18cm gumę na sandacza ? Kwituję to krótko: a pamiętasz w zeszłym roku co się stało jak założyłem większą gumę ?
     
    Tak nam mija kilkanaście minut – obławiamy rant koryta starej rzeki rzucając wachlarzem i przeprowadzając przynętę przez koryto. Nagle czuje bam! Totalnie zaskoczony mówię do kolegi pokazując mu gumę: heh zobacz nawet nie zdążyłem zareagować – cwaniak jeden tylko zęby zostawił. Wybiła 13 w południe – żar wydawał się być jeszcze większy. Chwilę po tym braniu, podaje przynętę w to samo miejsce. Leniwie, leciutko podbijam tylko 18 cm gumową imitację uklejki na 12,5g główce z kołowrotka. Nagle bam! Siedzi! Wędką do 42 gram od razu sygnalizuje, że mam do czynienia z dużym okazem. Jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z jakim. Ta ryba w porównaniu do zeszłorocznego szczupaka daje mi po stokroć więcej emocji przy holu. Czuję każde jej trzepnięcie łbem, za wszelką cenę chce się uwolnić. Mówię do kolegi, szykuj podbierak bo to jest naprawdę dobra ryba. Podbierak ? Gdzie podbierak ? Okazało się, że na łódce mamy tylko mały podbierak, duży został w aucie. Ryba jeszcze nie gotowa, co chwila odjeżdża. Kijek zgięty w pół. Józek, krzyczę do kolegi, będziesz miał tylko jedno podejście, aby tym podbierakiem podebrać mi tę rybę – proszę nie zepsuj tego – napinam cały czas linkę nie dając jej chwili luzu bo będzie po zabawie. Uważaj jeszcze nie jest gotowa. Po krótkiej chwili pokazuje pysk a ja …. Ja po prostu nie mogłem oczom uwierzyć w to co widzę. 18 cm gumka zassana całkowicie, paszcza tej ryby taka, że gdyby to była 30 cm guma i tak by ją wessał bez najmniejszych problemów. Patrzę na kolegę – czy Ty to widzisz, mówię ? Rybka już lekko podmęczona. Józek to jest ten moment – albo wóz albo przewóz. Naprowadzę Ci ją… włóż podbierak do wody, jak tylko wjedzie – wyciągaj! Tak też zrobiłem, na szczęście sandacz nie wywinął żadnego koziołka i dał się wprowadzić do podbieraka w połowie, druga wystawała na zewnątrz. Teraz Joseph! Udało się ! Ten moment, ta chwila kiedy ryba była już na łodzi – z emocji zacząłem się śmiać jak porąbany. Mówię Joseph – dawaj szybko aparat rób zdjęcie i do wody. Żar jest niesamowity – ona musi szybko wrócić do wody. Udało się. O godzinie 13, w największy żar, złowiłem swojego rekordowego sandacza, który mierzył 86 cm. Pełen emocji po godzinie wędkowania mówię do kolegi: Joseph, ja jestem już zrobiony ???? Mogę już nie wędkować.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Każdemu życzę przeżycia takiej przygody…. To jest właśnie to za co kocham wędkarstwo spinningowe. Potrafi skopać dupsko do granic możliwości. Ale potrafi dać też takie emocje, które zostaną z nami do końca życia na wspomnienie, których dostaje się gęsiej skórki.
     
    Następny cel – oczywiście – szczupak 100+ - będę szczęśliwy jeśli uda mi się ten cel zrealizować w tym sezonie ale tak realnie to jest cel na przyszły sezon.
     
    Dzięki za chwilę poświęconą przeczytaniu moich „wypocin” – mam nadzieję, że choć w części oddałem emocje jakie mi towarzyszyły w tych pięknych dla mnie momentach.
     
     
     
    Artykuł bierze udział w konkursie "wygraj wędkę marzeń - sezon 2"

  • Historia Pike Tysona sięga kilka ładnych lat do tyłu. Po obejrzeniu kilku filmów jak się robi gumy, pomyślałem sobie, że robienie przynęt jest banalnie proste. Komplikacje widziałem tylko w tym skąd wziąć sylikon i pigmenty. Początkowa fascynacja do sandaczy sprawiła, że chciałem zrobić super przynętę na tylko ten rodzaj ryb. Jednak spotkani wędkarze na mojej drodze oraz zmniejszająca się populacja mętnookich sprawiła, że na celowniku były duże szczupaki. Inspiracje do gum czerpałem z filmików na kanale z YT, PikeFight, no i kultowych Edycji FLY vs JERK.
    Jak to się zaczęło.
    Pierwsze kształty i pomysły powstawały na kartkach w zeszycie podczas wykładów na studiach. Chwilowy zapał do zrobienia swojej przynęty bardzo szybko jednak zgasł, ponieważ nie miałem zielonego pojęcia jak się za to zabrać.
    Temat zrobienia swojej przynęty ruszył ponownie w 2018 roku, gdy byłem testerem przynęt w firmie Mikado. Po bardzo dobrym rozpoczęciu weekendu majowego jedno z moich zdjęć na FB skomentował Borys Wwa, chyba jeszcze wtedy pracował w firmie, którą wspomniałem wcześniej. Po kilku wymienionych wiadomościach umówiliśmy się następnego dnia na ryby. Podpływając po niego ujrzałem wyluzowanego gościa, który na swoich nogach miał jakieś dziary. Na jednej łydce był Jerk w kształcie markera, a na drugiej mapa i gigantyczna ośmiornica. Natomiast w dłoniach trzymał dziwne wędki z multiplikatorami i wiadro jerków. Dla mnie to była totalna nowość sprzętowa. Wyprawa zaczyna się ciekawie. Okazało się, że Borys przeprowadził się z Warszawy do domu na mazurach w okolicach Mikołajek, który był domem jego rodziców. Zaproponowałem mu, że jak będzie chciał to zapraszam do mnie na łódź, bo bardzo często mam wolne miejsce na swojej krypie. Po kilku wyprawach okazało się, że prowadzi on blog - Mazurskie Szczupaki oraz stronę z blogiem i sprzedażą ubrań AngryPikes. Po następnych kilku wypadach zeszliśmy ponownie na ścieżkę ciuchów z AP aby spróbować reaktywować ideę. Na samym początku wpadł mały secik towaru, kilka bluz oraz czapek. Jednak fajnie by było zrobić coś jeszcze, czyli duże szczupakowe gumy. Ale na rozmowach i kilku pomysłach znowu nic z tego nie wyszło… Przynęty pozostały tylko w naszych głowach i wyobraźniach ich pracy pod wodą. Po upływie kilku wspólnych miesięcy na jednej łodzi pojechaliśmy na zlot z JERKBAITA. I tak o to Zander90 i Borys1 pojechali na super zajawkowe spotkanie oraz wyprawę na ryby w świetnej wędkarskiej atmosferze ,,mam nadzieję że te piękne czasy szybko wrócą’’. Boria przyszedł z jakimś szczupłym, pozytywnie nastawionym gościem. Był To Przemo ,,GOLENIA’’, z którym umówiliśmy się wspólnie na ryby. Na wyprawie nowo zapoznany kolega wspomniał, że próbuje robić swoje gumy. Pomysł w naszych głowach narodził się na nowo. Przemo powiedział, że jak tylko będzie mógł to pomoże. Borys rzucił pomysł, że bierzemy kawałek lipy i strugamy wymarzony kształt swojej przynęty. Pomyślałem - nic prostszego, jak zbudowałem sam z ojcem swoją łódź to i dam sobie świetnie radę jakimś kawałkiem drewna z którego ma powstać matryca. Jednak nic nie jest takie proste, mieliśmy już nazwę swojej gumy ,,HUMBAK’’. Borysowi nawet też się spodobała, a kawałek lipy jak leżał tak leży… tego właśnie roku wyjechaliśmy na wycieczkę ze znajomymi do Szwecji, którą wygrała moja narzeczona. Wszystko świetnie się składa, będę miał dużo czasu to wystrugam wieczorami przy grillu prototyp przynęty. Oczywiście nawet kawałka drewna nie wyciągnąłem z bagażnika. Spędził dobre 2tyś. Kilometrów i wrócił z powrotem na Mazury. Jednak z bagażem dużych doświadczeń i nowych pomysłów, które widziałem w sklepach wędkarskich oraz wszystkich rękodzielników przynęt szczupkowych. Wycieczka do Szwecjii jednak miał pozytywny oddźwięk, bo nie minął tydzień i powstawała kształtka przynęty.
    Moim bodźcem motywującym były potężne sklepy wędkarskie z ogromną ilością dużych przynęt hand-made rozwieszonych na ścianach budynku.
    Zacząłem strugać dwa kształty, oba z nich miały być podobnej długości 21-22cm. Jeden z nich miał być dość szeroki z szerokim ogonem, który by wprowadzał całą przynętę w bardzo mocną pracę luster kującą. Jednym słowem to miał być trollingowy wojownik . Drugi natomiast miał być węższy, bardziej cygaratowaty kształt z wolno schodzącym się ogonem, znacznie deklikatniejszą pracą na boki ale mocniej zamiatającym ogonem. Przemo wydał jasne polecenia. Prosty kształt z zaokrąglony grzbietem i z super gładką strukturą modelu. Pierwsza forma została zrobiona 2 częściowa, w którą wstrzykiwaliśmy rozgrzany sylikon. Gotowy prototyp szybko wysłałem do Przema. Jego Zadaniem było zrobienie próbnej formy do Humbaka. Po upływie około 3 dni pojechaliśmy do Goleni razem z Borysem i jego synem już z nową nazwą naszego prototypu ,,Czarcie Kopyto’’.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Pierwsze próby odlewania nie powiodły się. Zapowietrzyła się nasza guma. Golenia zrobił odrobinę większe otwory odpowietrzające i było znacznie lepiej. Nawet Staś Borysa wybrał swój kolor, marchewka z brokatem który ma nazwę do dziś STANLEY.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Po pełnym radości wieczorze odlewniczym, następnego poranka wyskoczyłem nad rzekę sprawdzić jak pracuje nasza guma. Obawy mieliśmy wszyscy praktycznie jednakowe, czy guma będzie stabilna, pracowała na boki oraz delikatnie pracował ogon w opadzie. Wszystko to mamy!!! Czarcie kopyto pracuje tak jak tego chcieliśmy. Spotkaliśmy się po dwóch dniach na towarzyskim spotkaniu i przy okazji Virtual fightfigters.W piątek mieliśmy wszyscy spotkać się na kwaterach. Mieliśmy z Borysem wolną godzinę, wiec wyskoczyliśmy nieopodal kwater na podwodne górki. Już na krótkim rozeznaniu treningowym udało złowić się kilka ryb. Pierwszą osobą która złowiła na naszą gumę szczupaka był Borys, i to na kolor Staśka!
     
     
     
     
     
     
    Chyba całe mazury słyszały naszą radość na wodzie, że nasze gumy nie musiały długo czekać na swój debiut. Kolejną ryba trafiona po około 10minutach. Ja również zmieniam na Stanleya i w kilku rzutach siedzi!!. To był niesamowity debiut naszych gum.
     
     
     
     
     
     
    Pierwszego dnia zawodów nie udało się połowić żadnej drużynie z powodu bardzo niebezpiecznej pogody. Ostatniego dnia mieliśmy bardzo spokojny bezwietrzny i słoneczny dzień. Już na pierwszym ustawieniu zacinam pierwszego szczupaka a Borys stracił ogon w swojej gumie. Tuż obok nas stał również Przemo z Gosią, którzy narzekali na spudłowane brania w Czarta. Finalnie dzień zakończyliśmy tak, że na 5 łodzi złowiliśmy 8 ryb z czego na swojego zmaltretowanego Stanleya złowiłem 5 ryb, Borys po stracie swojej gumy nie był wstanie dopasować się żadna inną przynętą, natomiast Małgorzata również trafiła na inny kolor jedną rybę. Po takim spotkaniu byliśmy wszyscy naładowani pozytywną energią do wspólnego działania. Po jakimś czasie spotkaliśmy się na moim mazurskim lundzie. Borys doszedł do wniosku, że nasza nazwa gumy powinna być inna, ponieważ dla osób z zagranicy, którzy by byli zainteresowani naszymi przynętami to by było łamanie języka. Nazwa musiała kojarzyć się z jakąś legendą lub czymś co ma power. I ot tak powstała nazwa która jest do dzisiaj czyli Pike Tyson.
     
     
     
     
     
     
    Po około 3 miesiącach powstał drugi rozmiar który miał 16cm. Był to chwilowy debiut tej przynęty ponieważ ogon był zbyt delikatny, dodatkowo coraz bardziej wyprowadzało nas z równowagi to, że formy nadal się zapowietrzają. Na którymś wspólnym spotkaniu Przemo powiedział, że trzeba zrobić formy otwarte zalewane od góry. To by nam rozwiązało temat zapowietrzających się gum, tak jak to kiedyś robił Class ze swoim McRubberem. Nie mogliśmy czekać dłużej i to zrobiliśmy. Kształt przynęty był odrobinę zmieniony tak, aby był płaski grzbiet aby można było zrobić w łatwy sposób formę otwartą.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Po pierwszych próbach na otwartej formie już nie było problemów które były wcześniej. Musieliśmy tylko odpowiednio zadbać o krawędzie gumy podczas skurczu. Formy otwarte dały nam duże możliwości łączenia i mieszania kolorów. Borykaliśmy się z wieloma problemami: wypadające oczy, problemy z farbami, zbyt duży skurcz, opadający brokat itp.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Pike Tyson był bardzo skrupulatnie testowany w 2020roku. Jesień bez wątpienia należała do niego. Pierwsza ryba powyżej metra miała 110cm na kolor sexy shad. Po upływie około 2 tygodni po rozmowie z Borysem i opier… go za to, że nie łowi na naszą gume tylko na inne wynalazki, wziął się w garść i trafia na firetigera grubą rybę o długości 112cm!!!
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Po tak wspaniałym sezonie doszliśmy do wniosku, że wprowadzimy również model o wielkości 14cm oraz 30cm. Z kształtkami bardzo dużo pomógł nam Adam Szwanka - za co bardzo serdecznie mu dziękujemy.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Wiele pracy włożyliśmy również w naszego twistera na podstawie Pike Tysona 21cm. Twister jest robiony z formy otwartej, w której ogon jest położony na boku a nie tak jak powinien być w pionie lub w poziomie. Jest to chyba jedyny taki twister o takiej pracy jak nasz.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    W planach mamy ciągłe udoskonalenia naszych przynęt oraz zrobienie takiego kształtu, jakiego jeszcze szczupaki nie widziały w naszych wodach.
    Guma Pike Tyson to nie tylko kawałek podgrzewanego sylikonu, lecz historia trzech ziomków, których wydeptane ścieżki wędkarskie się połączyły. Jedna przynęta połączona różnymi doświadczeniami, wskazówkami i wiedzą zbieraną od lat.
     
    Pozdrawiam
    Zander90
     
    Artykuł bierze udział w konkursie "wygraj wędkę marzeń - sezon 2"

  • Już niedługo minie 14 lat, jak zacząłem bawić się w rodbuilding. Sporo zmontowałem w tym czasie wędek, często dość nietypowych, specyficznych patyków pod bardzo konkretne zastosowania. Kilka z nich, uzbrojonych dla kolegów z forum, będzie przedmiotem niniejszego tekstu.
    Zaczęło się oczywiście od tego, że na naszym rynku nie było wędek, jakich potrzebowałem. A nie było żadnych castingów. To znaczy były, ale albo St.Croix za krocie, albo trzy modele Jaxona (a przynajmniej ja tak to pamiętam). Ewentualnie zbrojenie w pracowni. A stąd już prosta droga do ‘przecież sam sobie mogę zrobić’.
     
     
     
     
     
    Nigdy nie dbałem o to, czy moje wymysły były 'zgodne ze sztuką', czy absolutnie wyłamujące się spod logiki. Prawda jest taka, że w internecie można wszystko napisać, a wiele osób pisze to co myśli, a nie opisuje to, co sprawdziło w praktyce. A nawet jeśli ktoś, coś przetestował i wyniki nie były satysfakcjonujące, to może ja zrobię to lepiej i będę zadowolony z rezultatów?
    Jeszcze ostatnie zdanie tego niezbyt ciekawego wstępu. Pragnę się wytłumaczyć, że w sumie to nie do końca mój pomysł z tym artykułem. Zostałem prywatnie zachęcony do napisania dłuższego tekstu o moich eksperymentalnych projektach. Wybrałem, więc kilka takich, które zapadły mi w pamięć z uwagi na ich wyjątkowość i poprosiłem użytkowników tych wędek, aby z perspektywy czasu napisali, co o nich sądzą.
     

    Projekt 1. Długi kij castingowy pod cięższy boczny trok (2,9 m, do 30 g).
    KS: Opinie o bocznym troku wiadomo jakie są - jedni nim gardzą, a drudzy chętnie stosują, bo niezaprzeczalnie w pewnych warunkach jest najskuteczniejszy. Pierwszą moją myślą, odnośnie wędki, jaką wybrać pod boczny jest Konger Tango w długości 2,75 m. Czuła, krótka szczytówka i duża zbieżność prowadząca do dolnika o bardzo dużej średnicy jak na kijek do 10 g. No właśnie, ale jest to raczej kijek do max 10 g ciężarka. Powyżej tej masy szczytówka szybko traci czułość i flaczeje pod obciążeniem zamiast pokazywać dokładnie, co dzieje się z przynętą. A co jeśli chcemy łowić jeszcze większymi ciężarkami? I w dodatku multiplikatorem?
    Paweł @na ryby
    Łowię tylko na casta. Trocie w morzu czy śledzie na choinkę też. Stąd potrzeba dość specyficznej, niedostępnej w sklepach wędki - długiej, mocnej wklejki pod multiplikator. Chętnie ją opiszę, żeby ludzie zobaczyli, że cast to nie tylko krótkie wędki, czy tylko ciężkie jerkowanie.
     
     
     
     
     
    Z wędki jestem bardzo zadowolony. Chociaż jest trochę specyficzna przez swoją długość, a dokładnie długość przyponu. Na łodzi to nie robi problemu, ale gdzieś po rzekach byłoby trudniej miotać takim zestawem. Kij był i jest zbudowany tylko z myślą o łowieniu okoni z łódki na jeziorze, ewentualnie street fishingu na Motławie, czy portowego łowienia. Czyli w takich warunkach gdzie załadowanie go nie będzie stanowiło problemu. Długość 2,9 m specjalnie dedykowana łowieniu tylko na boczny trok z fluorocarbonu o długości około 2m. Tak długie przypony stosują głównie zawodnicy. Nie startuję w zawodach, ale zgadzam się, że taki długi przypon łowi więcej okoni i częściej zdarzają się te większe. Sparowany jest ze Scorpionem 1001, ale każdy multik powiedzmy do Tatuli R z tych lżejszych będzie do niego dobry. Głównie łowię na twistery, czy chude przedłużone ripperki max do 5 cm, czasami gumki robalopodobne max do 10 cm. Używam pałeczek ołowianych, w zależności od głębokości łowiska, od 5 g do 18 g. Głównie łowię z dna na tak zwanego szuranego. Czyli ciężarek szoruje po dnie, a przynęta idzie troszkę nad dnem. Ten blank charakteryzuje się dużą pracą szczytówki, zarówno podczas zarzucania, brania czy holu ryby. Dobrze pokazuje brania małych okoni, jak i większych. Największy złowiony tą wędką miał 38 cm. Moje jeziora charakteryzują się tym, że są w nich każde okonie, od tych 12 cm do 40+. O 50+ nie słyszałem chodź pewnie są, bo czemu by nie. Niestety te 40+ łowi się właściwie tylko na żywca. Na przynęty sztuczne można się wyłowić do syta ale raczej tych mniejszych i tych średnich do 28 cm. 30+ to już okaz na sztuczną przynętę. Co do pracy kija pod rybą to raczej blank pracuje powiedzmy w 1/4 swojej długości, ale mimo to nie gubi ryb.
    Co ewentualnie bym zmienił w tej wędce? Nie wiem jakie są teraz dostępne blanki o tej długości. Ten jest trochę gruby w dolniku. Jeśli są chudsze to komfort łowienia byłby jeszcze większy. Podsumowując, bardzo polecam tą długość do bocznego troka.
     
    Projekt 2. Długi casting o możliwie najniższym cw (2,7 m, blank muchowy #3/4)
    Grzegorz @polny
    Kij z założenia miał być na klenio-jazie na najmniejsze możliwe przynęty. Miał zastąpić spinning, a że rybostan mam, jaki mam to zaczęło się poszukiwanie różnych metod wędkowania, więc musiał przyjść czas i na casta. Podczas przeglądania materiałów o łowieniu castem wszędzie przewijało się stwierdzenie, że "kij musi się ładować", aby rzucić. No to "co się może lepiej ładować jak nie blank muchowy?" - pomyślałem. Do tej pory spinningowałem kijami ok. 270 cm to też taki sobie wybrałem pod casta. Przegląd ofert producentów castingów i nikt na świecie nie ma kija w tej długości, ani zbliżonej pod takie łowieni. Nienormalni, czy co? Przecież taka długość będzie najlepsza. Skąd tu skombinować taki kij? Wszystkie drogi w internecie prowadzą do Kamila z Łodzi...
    Dostaję od niego informację, że kij takiej długości pod casta light nie będzie najlepszą opcją, ale muszę to sprawdzić. Początkowo używany z Daiwa Zillion 1016 SV TW, który ma obsługiwać gramaturę ok. 2 -3 g. Pierwsze rzuty chyba fajne, kij się ładuje, ale multik mógłby być jeszcze bardziej light. Grzebiemy na jerkbaicie dalej i wychodzi, że TOP w tej dziedzinie to jakaś Daiwa KTF. No dobra skoro powiedziało się „a” to pasuje powiedzieć „b”. Po miesiącu czekania, prosto z Japonii, wjeżdża Daiwa Alphas w wersji KTF. W międzyczasie, co ważne, udało mi się nabyć jakiś kij pod ultralighta typowo castingowy w długości ok. 220 cm. Po jakimś okresie używania obu wędek z Daiwą dochodzę do wniosku, że tym krótszym kijem rzucam dalej niż dłuższym, a sama przyjemność rzutu jest dużo większa. Przy kiju 270 cm, aby wykonać płynny ruch na nieuregulowanej rzece musimy mieć już trochę miejsca wkoło siebie, co nie jest takie oczywiste. Z każdym dniem sam dochodzę do wniosku, że kij może być krótki tylko musi mieć tą idealną akcję, powiedzmy med-fast, aby się ładował pod przynętą. Łowienie krótkim castem było dla mnie bardzo fajne, przyjemne, ale jednak czasami nad rzeką dziką, jak Dunajec, brakowało mi po prostu trochę odległości kija do prowadzenia przynęt wzdłuż dzikich brzegów i musiałem się mocno wychylać i gimnastykować.
    W międzyczasie kupiłem casta 240 cm i używam pod cięższe przynęty boleniowe. Tutaj już jestem mega szczęśliwy, bo samo rzucanie multikiem sprawiało mi zawsze frajdę. A przy przynętach powyżej 5 g i lotnych, casting i spinning są bardzo porównywalne, biorąc pod uwagę możliwości rzutowe, a jak wspominałem same rzuty multikiem są super!
    Podsumowując cast w wersji light, ultralight to jednak kij krótki ponieważ tylko taki ma sens, aby sprawiało to przyjemność , jeżeli łowimy na małej rzece gdzie stoimy blisko brzegu i nie zależy nam na jakichś specjalnych odległościach rzutu i sam dostęp do wody jest dobry to spokojnie bierzemy kij ok. 200 cm o akcji med-fast i bawimy się bardzo przyjemnie. Jeżeli chcemy używać kijów ok. 270 cm, bo tego wymaga łowisko, to moim zdaniem odpuszczamy temat, bo spinning będzie tu znacznie wygodniejszy.
    Jak sobie przypomnę to praktycznie każdy wątek na forach sprowadzał się do tej samej tezy, do której dotarłem sam po powiedzmy 2 latach. Musiałem przy tym wydać troszkę sianka, ale to ja do tego sam doszedłem i jestem z tego dumny!
     
     
     
     
     
    KS: Również w swojej baitcastingowej przygodzie próbowałem łowić UL długim kijem. I również doszedłem do podobnych wniosków. Do lekkich, często nielotnych przynęt, kij musi się dobrze ładować, a w przypadku długich wędek (2,5 m i w więcej), nawet jeśli dobrze ładować będzie się tylko 50-60 cm szczytówki (co powinno wystarczyć do załadowania przynęty) to sama długość wędki będzie już mocno wpływać na dynamikę rzutu. Do tego dochodzi oczywiście problem ze znalezieniem miejsca do oddania rzutu. Jeśli tylko nad brzegiem znajdą się jakieś drzewa, krzaki, czy nawet wyższe trawy możemy mieć już problem. Tak długa wędka z niskim cw pod multika może mieć dobre zastosowanie chyba tylko wtedy, gdy łowimy na wypuszczanego, tj. rzucamy przynętę na wodę (nawet krótko, spod siebie) i pozwalamy jej spłynąć w dół, jednocześnie wystawiając szczytówkę poza nadbrzeżny pas roślin. Multik nie skręca linki, a kciukiem można bardzo dokładnie kontrolować spływ przynęty. Jednocześnie długa wędka ułatwia precyzyjne prowadzenie i szybkie zacięcie "w takt".
     
    Projekt 3. Bardzo długi spinning boleniowy (4,3 m, 15-40 g)
    KS: Generalnie wędki spinningowe o długości powyżej 3 metrów nie są zbyt popularne. W katalogach większości firm oferta blanków spinningowych kończy się na 10', czyli nieco ponad 3 m (pomijam różne serie 'specjalistyczne'). Podobnie jest z ofertą gotowych wędzisk, 3,05 m to najczęściej maksymalna długość. Ewentualnie można znaleźć jakieś nieliczne dłuższe - np. łososiówki, albo ciężkie spiny do łowienia z morskiego brzegu. Nad wodą raczej ciężko spotkać osoby łowiące spinningami powyżej 3,3 m. A co dopiero ponad 4 metrów! A jednak długa wędka daje przewagę pod kilkoma względami. Po pierwsze, łatwiej jest dalej rzucić, a po drugie, mamy większą kontrolę nad przynętą nawet z dużej odległości.
     
     
     
     
     
    Wojciech @Bułka
    Specyfikacja łowiska, czyli dżungla na brzegu, wymusiła na mnie wymyślenie sposobu na przedostanie się przez ponad 2m pas trzcin, zielska i innych glonów. Nie mam czasu na zakładanie woderów/spodniobutów i przedzieranie się przez trzciny jak Bear Grylls. Prowadzenie przynęty nad trzcinowiskiem przy użyciu krótkiego (2,7-3m) kija jest dla mnie niewygodne. Pięknego letniego dnia podczas łowienia z gruntu surfcastingową wędką 420cm (innej "gruntówki" nie mam) zauważyłem nieodkryty dotąd potencjał. Od pomysłu do realizacji dzięki Mekamilowi poszło szybko i powstała NaCh*jaMiTaRapa, czyli wędka o długości 430cm i o cw ok. 15-40g. Kij sparowany jest z Daiwą BG 3500, która nieźle go wyważa.
    Wędka przewidziana jest pod zaporówkowe i wiślane bolenie łowione z brzegu, jak wcześniej wspomniałem, często mocno zarośniętego. Kij posyła przynęty na bardziej niż satysfakcjonujące odległości. Poza tym pozwala operować przynętą z brzegu zza pasa trzcin. Przy łowieniu z niezarośniętych wiślanych główek różnica jest głównie w odległości rzutów i siły jaką trzeba w rzut włożyć - tym kijem wystarczy lekko machnąć a przynęta leeeeeci.
    Do tej wędki używam tylko żyłki. Wiem, że ostatnio zapanowała moda na łowienie boleni na plecionki, ale przy dłuższych rzutach wolę mieć mocniej dokręcony hamulec w kołowrotku i amortyzację z 4,3m kija i żyłki. Takie połączenie pozwala po zacięciu od razu podjąć walkę z rybą, a bolenie są sprytne i lubią pokazać wędkarzowi, że łowić ryb nie potrafi Dodatkowo koszt wymiany 500m żyłki 0,22 (a Wisła niszczy linki szybko) jest dużo niższy niż koszt wymiany plecionki - nie bawię się w podkłady z grubszych/starszych linek. Wędką tą łowię głównie na przynęty powierzchniowe - różne chlapaki, prowadzone pod powierzchnią ołowianki, wąskie wahadłówki. Staram się używać przynęt lotnych, dobrze wyważonych - idealnie sprawdza się najcięższy RH Spinnerbait.
     
    Projekt 4. Długi spinning na pstrągowe rzeczki (3,3 m, 5-18 g)
    Piotr @niedziel_jig
    Zacznę od tego, że Kamil to świetny twórca, dobrze mi się z nim współpracuje, zawsze ciekawie realizuje moje dziwne pomysły. Ta wędka została stworzona pod konkretny typ łowiska i ma swoje konkretne przeznaczenie. Używam ją głównie w rzekach uregulowanych o dosyć wolnym na ogół uciągu, ale też z miejscami szybszymi. W rzekach tych występuje sporo roślinności i szybko zarastają, tworząc w okresie letnim szerokie na nie więcej niż metr korytka.
    Jest to wędka długa na około 3.3 metra, o pięknej parabolicznej akcji, która znakomicie trzyma rybę. Mimo swojej giętkości pozwala bezstresowo wyholować duże ryby [przyp. KS: zbudowana została na blanku switchowym w klasie 6/7]. Co jest ciekawe, ryba na takiej wędce zupełnie inaczej się zachowuje niż na kijach twardszych. Hol jest spokojniejszy i dla ryby bardziej męczący. Używam jej głównie do łowienia z prądem różnymi jigami, larwami, itp. różnym robactwem na bardzo lekkich główkach. Szczególnie w okresie wiosenno - letnim.
     


     
     
     
    Stosunkowo długa wędka pozwala mi dobrze poprowadzić przynętę i w odpowiedni sposób ją zaprezentować. Długość wędki pozwala mi również na obławianie miejsc pod nogami w burtach nie płosząc ryb - po prostu dzięki temu stoję dalej od brzegu. Zdarza mi się łowić w gęstej trawie i trzcinach. A nie wiem czemu, ale duże pstrągi lubią trzciny. W skrajnych sytuacjach taką wędką jestem w stanie obłowić miejsce powyżej trzcin. Łowienie w taki sposób wymaga trochę wprawy, przypomina łowienie na długą nimfę, a jak zapewne wiecie do nimfy wędki są zdecydowanie dłuższe.
    Choć wędka została wymyślona do opisanego powyżej typu łowienia to jednak również zdarza mi się nią łowić w okresie zimowym bardzo dużymi jigami pod prąd, obławiając miejscówki po Krakowsku czyli po Łuku. Kolejnym atutem jest to że ryby w momencie brania nie odbiją się od szczytówki, a raczej wsiadają. Czasami nie uda się w porę zaciąć, ale miękkie przynęty mają to do siebie, że ryba potrafi dłużej ją w paszczy przetrzymać, dzięki temu mamy szanse wpiąć taką rybę nawet z sekundowym opóźnieniem.
     
     
     
     
     
    Z czasem okazało się, że wędka ta również dobrze sobie radzi na większych rzekach typu Pilica czy Nida oraz, że świetnie sobie radzi z małymi woblerami, mikrojigami, łowiąc ryby typu jaź i kleń.
     
    Projekt 5. Najmniejsza możliwa masa wędki (1,9 m, do 4 g)
    KS: To jest w sumie projekt, który powstał bardzo niedawno i nie do końca z potrzeby, a raczej z ciekawości. A problemem wyjściowym było poszukiwanie możliwie jak najlżejszego uchwytu kołowrotka. Jednakże zdecydowanie wpada on na listę najbardziej eksperymentalnych wędek, jakie uzbroiłem.
    Aby nie przynudzać szczegółami, którymi dzieliłem się na bieżąco w swoim wątku technicznym, powiem w skrócie: blank równe 16 g, uchwyt niecałe 8 g, set przelotek niecałe 2 g. Jakby nie liczyć wyszła wędka o wadze 26 g przy długości 1,9 m. Chyba niezły wynik?
     
     
     
     
     
    Typowa paproszarka do mormyszkingu za białorybem. I jest to kij, który przypomniał mi, że dłubanina na mikropaproszki jest niezwykłą, ultrafinezyjną zabawą, która doskonale ćwiczy refleks. Początkowo miałem problem z wyczuciem, jak się takim zestawem w ogóle rzuca, bo w ręku uczucie jest jakby się trzymało sam kołowrotek, wędki zupełnie nie czuć. Zresztą punkt wyważenia, mimo trzymania za sam koniec dolnika, wypada pod palcem wskazującym.
     
     
     
     
     
    Miałem go już nad wodą kilkanaście razy i wciąż mam doskonałą zabawę nawet, gdy ryby są niezbyt chętne do współpracy.
    Słowem podsumowania, nie bójcie się kombinować i niech nikt Wam nie wmówi, że Wasz zamysł jest głupi, dopóki go nie sprawdzicie. Ostatecznie nawet jeśli coś jest głupie, ale działa to znaczy, że wcale nie jest głupie.
     

    Artykuł bierze udział w konkursie "wygraj wędkę marzeń - sezon 2"

  • Wyprawa po marzenia

    Przez adamski86, w Relacje,

    Wyprawa po marzenia? Czemu nie. Niespodziewanie zadzwonił telefon. Odebrałem go zaspany z wielkim niepokojem, ponieważ było już po, godzinie 23. Wiadomo, telefon w takich godzinach nie wróży nic dobrego, myśli zaczęły mi się same kłębić w głowie, wzbudzając mój niepokój. Coś się musiało wydarzyć w rodzinie. Oby nie, bo nieszczęść, limit, w tym roku został już przekroczony. Jednak nie. Głos mojego rozmówcy w słuchawce cichy i stonowany, mówił jakby nie na temat. O co mu chodzi? Zaspany nie mogłem zaskoczyć. Jakiś czas temu, drogi przyjacielu, długo rozmawialiśmy na temat wędkarstwa i powiedziałeś mi że chciałbyś spróbować połowić sobie wędką, gdzieś nad wodą, bo to może, by pozwoliło usunąć Ci stres i napięcia jakie towarzyszyły Ci w życiu codziennym od kilku lat. W istocie tak było, prowadzenie firmy i ciągłe problemy z dostawcami, klientami i innymi firmami, zalegającymi płatnościami, zrobiły ogromne spustoszenie w moim organizmie. Dlatego szukałem jakiejś odskoczni, żeby zresetować swoje życie na nowo. Teraz słysząc jego spokojny głos, przypomniała mi się nasza wcześniejsza rozmowa. Wiem, że jest późno-powiedział, ale chciałbym ci zaproponować fajny wyjazd na ryby, jeżeli chcesz to 13 listopada lecimy samolotem z chłopakami na ryby. Wylot z Krakowa do Arlandy- Szwecja. Mamy trzy dni opłacone miejsce w domku w miejscowości Nortalje i dwa dni mamy łodzie. Kolega nasz wypadł z ekipy, ponieważ złamał nogę i jest wolne opłacone miejsce, tylko trzeba przebukować bilet i możemy lecieć ku przygodzie. Szkoda, żeby się opłacone miejsce zmarnowało. No to co ty na, to? -zapytał. Jutro już jest 12 listopada, daj chwilę pomyśleć, jestem zaskoczony twoją ofertą. Prześpię się z tym i rano podejmę decyzję. W nocy przez tą rozmowę, nie mogłem zasnąć. Wiele myślałem nad tym wyjazdem i jednak się zdecydowałem na ten wyjazd. Niech się dzieje wola nieba, co będzie to będzie. A będzie to moja pierwsza przygoda z wędkarstwem i odskocznia od co dziennych problemów, w końcu to tylko trzy dni. Z tymi myślami i z moim postanowieniem zasnąłem. Rano wstałem, a za oknem brzydka listopadowa pogoda, nie napawała mnie optymizmem, w końcu jutro wylatujemy samolotem na północ Europy i jak tak będzie jak tutaj, to ja dziękuję za taką przyjemność i rozładowywanie stresu. Po śniadaniu zadzwonił mój przyjaciel i po usłyszeniu mojej decyzji bardzo się ucieszył, że się zdecydowałem na tą wyprawę z nimi. Omówiliśmy szczegóły, spotkania, na lotnisku w Balicach 13 listopada, w dniu wylotu do Szwecji i cały plan pobytu. Cały dzień ogarniałem swoje sprawy i przygotowywałem się na ten wyjazd. Co ze sobą zabrać? Krótka lista i do wieczora byłem już gotowy na ten wyjazd. Kolejną noc nie mogłem zasnąć, znowu myśli kołowały się w mojej głowie, jak to będzie? Pierwszy lot samolotem, pierwszy raz na rybach, jak to wszystko ogarnąć. Bijąc się z tymi myślami zasnąłem. Nastał dzień 13 listopada, dzień wyjazdu. Wszystko potoczyło się bardzo szybko, walizki prowiant, alkohol i wyjazd z domu na lotnisko. Na lotnisku w Balicach szybka odprawa i do samolotu. Lecimy liniami Norwegian. Samolot fajny, przy starcie wbija w fotel, a emocje niesamowite. Na wysokości 10 tyś metrów zatyka mi uszy i tracę słuch, który odzyskuję dopiero wieczorem. Lądowanie, już bez żadnych przygód, miękko i delikatnie wylądował pilot. Moje obawy co do lotu, który trwał 1 godzinę i 30 minut, były nie uzasadnione i były nie potrzebne. Ale takie życie.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Wysiedliśmy z samolotu na lotnisku Arlanda, pod Sztokholmem i udaliśmy się po bagaże. Na lotnisku robi się ciemno i mglisto, wieje północny zimny wiatr, jest nie ciekawie. Chłopaki żartują i śmieją się ze mnie. Będziesz miał niezły chrzest bojowy. Może jeszcze jakiś sztormik się trafi. Tu dodam, że mamy łowić na wodach morskich. Zabieramy swoje walizy i ruszamy autobusem pod wypożyczalnię samochodów, tam mamy zarezerwowaną Caravelę, dla nas 8 samochód super na taki wyjazd. Krótkie przekazanie pojazdu oraz dokumentów i możemy ruszać do Nortalje. O godzinie 15 zrobiło się ciemno i bardzo zimny wiatr smagał nas swym powiewem niczym biczem. W samochodzie zrobiło się ciepło i przytulnie, a nasze organizmy otrzymały dawkę napoju rozgrzewającego, który wprowadził dobry nastrój w całej ekipie poza kierowcą oczywiście. Czas dojazdu upłyną szybko, wystarczyła godzina jazdy i byliśmy już na miejscu, jednak znalezienie ośrodka, to był już problem. Duża mgła i bardzo ciemna noc ograniczały widoczność do zera. Nikogo nie spotkaliśmy na drodze, aby zapytać o ten ośrodek. Wąskimi uliczkami kluczyliśmy w kółko, w końcu trafiliśmy we właściwą dróżkę i wjechaliśmy na teren naszej bazy. Meldunek, klucze i do domku. Zajęliśmy pokoje i rozpakowaliśmy się. Do kolacji została godzina. Wystarczyło, żeby organizm przyjął kilka dawek wódki. Przy gorzale i rozmowie o rybkach, szybko minęła godzina. Ruszyliśmy w dobrych humorach do restauracji na kolację. Mogę tylko powiedzieć, że kucharz się postarał. Super jedzenie i na powitanie gości dostaliśmy po 100 ml wódki. Po kolacji wróciliśmy do domku, ja już miałem dość a koledzy się dopiero rozkręcali. U mnie zmęczenie i wypity alkohol zaczęło dawać znać o sobie. Jak ja jutro wstanę. Piłem z nimi na równi jednak co jakiś czas robiłem przerwy i to mi wyszło na dobre. Po jakimś czasie odetchnąłem z ulgą i opuściłem rozbawione towarzystwo. Zabawa trwała w najlepsze a mnie nie przeszkadzało już nic. Za dużo emocji jak na jeden dzień. Zasnąłem jak beton.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Nastał dzień 14 listopada, dzień mojej przygody z wędką i rybami. Jak tak ma wyglądać wędkarstwo to ja dziękuję. Poranny prysznic postawił mnie na nogi. Na ogromnym kacu doszedłem na śniadanko z resztą grupy, która jakby przycichła na chwilę. Cała ekipa po smacznym śniadaniu była w super nastroju. Żartom i śmiechom nie było końca. Wróciliśmy do domku po sprzęt i o godzinie 9 byliśmy już na molo przy łodziach, przebrani w kombinezony i uzbrojeni po zęby w przynęty i wędki okoniowe, przypony wolframowe ruszmy po przygodę, wspomnienia i emocje. Pogoda fatalna, pochmurnie, mocno wieje, zimno jak diabli. Przy takiej pogodzie psa bym z domu nie wygonił, a co dopiero poczuć, przyjemność z wędkowania i miłe wspomnienia z wyprawy. Nie tak sobie to wyobrażałem. Mamy przed sobą 5 godzin przygody z morzem, łodzią i rybami. Dzień jest krótki i o godzinie 14 robi się ciemno. Musimy być o tej godzinie już na molo z powrotem. Jednak co nastąpiło na naszej łodzi, po dotarciu na łowisko, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Dopłynęliśmy w końcu w to miejsce, gdzie namierzyliśmy, trochę ryb. Koledzy dali mi krótki instruktarz, jak rzucać i jakie ruchy wykonywać wędką z przynętą, aby coś przechytrzyć w wodzie. To co wydarzyło się przez najbliższe 5 godzin zmieniło moje dotychczasowe życie. Do godziny 12 na naszej łodzi, a było nas czterech wędkujących złowiliśmy około 70 sztuk, okoni, w rozmiarze 30-45 cm długości, każdy z wędkujących. Na drugiej łodzi, która płynęła kilkanaście metrów od nas koledzy złowili tylko kilka sztuk. O godzinie 12 spłynęliśmy na krótką przerwę, gdzie spożyliśmy ciepły posiłek składający się z kiełbasek, bułeczek i jak zwykle z takiego rozmiękczającego napoju. Ekipa z naszej łodzi naśmiewała się z ekipy z drugiej łodzi, że nie potrafią łowić i tak po posiłku i kilku głębszych, ruszyliśmy z powrotem na łowisko. Koledzy z drugiej łodzi otrzymali od nas odpowiednie przynęty, bo w tym dniu cała tajemnica tkwiła w odpowiedniej przynęcie. Niby była to ta sama przynęta, jednak różniła się kolorem i niewielką, różnicą w długości. Nasza przynęta, to był kiler. Nie zapomnę tego do końca życia. To co się stało w tym dniu, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Udało się mnie i moim kolegą z łodzi przez 4,5 godziny złowić ponad 100 okoni i na tak delikatne przypony wyciągnąć 7 szczupaków w przedziale 70- 82 cm. To był armagedon, niesamowite przeżycie. Druga łódź, również po zmianie przynęt, złowiła po kilkadziesiąt sztuk okonia na wędkarza.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Zaczęła się szarówka i musieliśmy się zbierać z łowiska. W tych emocjach zapomniałem o zimnie, wietrze i chłodzie. Wracając do przystani już myślałem o dniu jutrzejszym w którym to nastawialiśmy się tylko na szczupaka. W oddali zobaczyłem naszą przystań i zapadający zmrok, a była godzina 14,30. Szkoda, że ten dzień tak krótko trwa i w myślach już nie mogłem się doczekać jutra. W tym dniu wspaniałym wrażeń miałem cały wór. Po dotarciu we wspaniałych nastrojach, nikt nie myślał o warunkach i pogodzie, która dała się nam we znaki. Ale to była pierwsza część dnia. Wróciliśmy do domku i szybko na smaczny obiad. Ośrodek po sezonie, goście mile widziani, jedzenie fantastyczne i ten klimat. Jednak to była tylko połowa dnia. Druga połowa dnia zaczęła nadchodzić małymi krokami Po powrocie z obiadu, trzeba było uczcić ten dzień i moje osiągnięcie jakiego dokonałem. Najwięcej złowionych okoni i 7 szczupaków w tym dniu, To był na mnie wyrok. Z każdym z kumplem musiałem się napić i nie, jednokrotnie. Nie wiem, jak zakończył się ten dzień, ale ja tu byłem fotografem. Nie wiem czy te zdjęcia będą mogły ujrzeć światło dzienne, ale tak to jest, jak się chce uczcić jakiś sukces. Wieczór po takim dniu nie mógł się skończyć tak OOOO. Kolację mieliśmy przyniesioną do domku. Część ekipy oblewając dzisiejsze wspaniałe wędkowanie padła, część chciała iść do sauny, bo to jak nie tu, skoro jest w domku, w którym jesteśmy i w na dodatek Szwecji przecież to grzech nie być w saunie. Tak, tylko jest taki mały szczegół. Trzeba znać ich język i znać się na obsłudze urządzeń, które są w saunie. Część ekipy zasnęła przy stole a część poszła do sauny, tylko zapomnieli o dolewaniu wody na rozgrzanie kamienie i wyszło to tak jak w mikrofalówce z, grillem. Koledzy zostali upieczeni przez wysoką temperaturę w tej saunie. Ten dzień nie mógł się inaczej skończyć. Zmęczenie, emocje, alkohol zrobiły swoje. Było gruuuubo. Tak to mogę określić. Już nie mogłem myśleć i nie miałem problemu ze snem. Padłem. Nadszedł 15 listopada. Ranek, nie mogłem podnieść głowy. Ból okropny, kac niesamowity, jak żyć, jak żyć. Jednak jakaś siła podpowiadała mi, zbieraj się i zasuwaj na, śniadanie. Za godzinę wypływamy. Zebrałem swoje zwłoki i poszedłem na śniadanie. Ekipa na śniadaniu była zdziesiątkowana jednak humor, dopisywał nam wszystkim. Dotarliśmy do domku i z powrotem na molo. O godzinie 9 odpływamy.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Ostatni dzień pobytu, uzbrojeni w grubszy sprzęt typowo pod szczupaka ruszamy łodziami na inne łowisko. Pogoda fatalna, powinno się siedzieć w ciepłym domku a nie wypływać w taką pogodę. Kac okropny, duch, ochoczy, ale ciało mdłe. Zabrany ekwipunek i płyny uzupełniające pomagają doraźnie. Ale się nie uskarżam, zresztą nikt z grupy również. Nastrój fantastyczny. Zabrany sprzęt szczupakowy się nie sprawdza. Ryby nie są aktywne. Za Późno na zmianę wędek więc zmieniamy przynęty i próbujemy z okoniami. Znowu wspaniały spektakl z okoniem, tylko więcej spadów ryb, bo, mieliśmy za mocne wędziska. Do godziny 12 mieliśmy po kilkadziesiąt ryb wyciągniętych, w tym kilka szczupaków. Przerwa na ciepły posiłek, kilka głębszych i walczymy dalej. Godzina 14 zbliżała się i trzeba było się zbierać z łowiska. Wróciliśmy do ośrodka ciągnąc za sobą zmrok i niesamowitą frajdę z tak fajnego wędkowania. Po dotarciu do domku, krótkim odpoczynku poszliśmy na pożegnalny obiad, szef kuchni znowu staną na wysokości. Atmosfera super, tylko cały czas na fali. Powrót do domku i pakowanie walizek to już szczegół. Żegnamy cudowne miejsce i wracamy na lotnisko do Arlandy a stąd do Balic. Jak bym określił ten wyjazd i pierwsze moje kroki w wędkarstwie. Pomimo wielu trudności na tym wyjeździe, było fantastycznie, a ja odzyskałem pełny luz w życiu osobistymi harmonię. Do dzisiaj uganiam się za rybkami po różnych łowiskach, po całym świecie i czuję się z tym fantastycznie. Zwłaszcza że stosuję zasadę No Kill. Dziękuję mojemu wspaniałemu przyjacielowi Pawłowi za zaszczepienie we mnie ducha wędkarstwa i za wszystko to co sprawiło mi wielką radość i przyjemność. Kilka zdjęć z tego wyjazdu dedykuję Tobie, jak to czytasz wiesz i widzisz jaką frajdę miałem, zwłaszcza że to była pierwsza moja wyprawa i pierwszy kontakt z rybami.
     
    @admski86
     
    Artykuł bierze udział w konkursie "wygraj wędkę marzeń - sezon 2"

  • W tym artykule opowiem Wam historię najlepszego wędkowania jakie miałem okazję przeżyć. Dokładnie to 4 dni łowienia, których prawdopodobnie nigdy nie zapomnę, ale o tym później.
     
    Planowanie.
     
    Czy grube łowienie można zaplanować? Pewnie wielu z Was myśli, że nie, ale ja uważam, że posiadając odpowiednie doświadczenie (czyt. znajomość zwyczajów ryb w danym łowisku) pewne rzeczy można zaplanować. Potrzeba odrobinę szczęścia, żeby pogoda odpaliła i mamy sukces.
     
    Cała ta przygoda zaczęła się, można powiedzieć już w marcu. Dlaczego w marcu? Jak pewne wszyscy wiedzą żyjemy w dziwnych czasach, w których jeden Chińczyk zjada nietoperza, a następstwa tego są katastrofalne. Irlandia miała dość “inne” podejście do ograniczeń niż to miało miejsce w Polsce i w połowie marca został u nas ogłoszony “Lockdown” całkowity. Jest zakaz opuszczania domów, jeżeli nie jest to absolutnie konieczne, większość biznesów stoi, a my mogliśmy się poruszać na maksymalnie 2km od domu. Wędkowanie dozwolone było jedynie w obszarze tych 2km na max 1.5 godziny więc tylko wybrańcy mogli sobie pozwolić na łowienie ryb. Pech chciał, że 3 dni przed ogłoszeniem lockdownu, podczas mojego pierwszego wypadu na jezioro na własnej łajbie miałem awarię silnika i musiałem wzywać pomoc. Zostałem odholowany. Silnik zepsuty, brak możliwości poruszania się i zawiezienia go do “swojego” mechanika zmusił mnie do poszukania jakiegoś lokalnego “machera”. Po kilku długich tygodniach koczowania restrykcje zostały powoli luzowane co pozwoliło nam na poruszanie się w obszarze do 20km od domu co w moim przypadku pozwalało już na łowienie ryb lokalnie, gdyż miałem kilka jezior w tym obrębie. Podczas lockdownu planowaliśmy sobie z kolegą Jackiem grube łowienie, gdyż zdejmowane restrykcje nałożyły się prawie idealnie z odpowiednią fazą księżyca, czyli pełnią. Z naszych doświadczeń z poprzednich lat wynikało, że te największe ryby, czyli ryby powyżej 115cm, łowione były zwykle w okolicach pełni, a dokładnie kilka dni po niej. Czerwcowa pełnia jest jednak wyjątkowa, dlaczego? Bo pokrywa się ona mniej więcej z tarłem płoci.
     
    Zaczynamy.
     
    Gdy nadszedł długo wyczekiwany czas łowienia, ustaliliśmy z Jackiem, że na pierwszą wyprawę pojadę z naszym wspólnym kumplem Łukaszem, zrobić rozeznanie. Była to sobota. Na niedzielę zaplanowany miałem wypad z moim 7 letnim synem, który po 3 miesiącach niewychodzenia z domu i brakiem kontaktu z osobami, bardzo chciał pojechać z tatą na ryby. W sobotę bladym świtem, po dotarciu i zwodowaniu łódki okazało się, że silnik nie startuje... Byliśmy załamami... 6 rano jesteśmy nad wodą po tak długiej przerwie, a silnik po prostu nie działa... Wtedy mówię do Łukasza “dzwonimy do Jacy”. Dzwonimy, drugiej stronie zaspany Jaca pyta “Co jest?” na co pada odpowiedź “Jak to co? Gdzie jesteś, czekamy na Ciebie”. Jacek nie bardzo przytomny, nie wiedząc o co chodzi pyta “Cooooo?”. Odpowiadam, że czekamy nad jeziorem z Łukaszem, tak jak się umawialiśmy. Po chwili wytłumaczyłem mu, że silnik nam nie odpalił i potrzebujemy łódź. Chwila ciszy i pada odpowiedź “Dobra będę za trochę ponad godzinę, bo muszę się obudzić.”.
    1.5 godziny później nad jeziorem melduje się Jaca. Pakowanie łódki zajmuje nam sekundy, gdyż od dłuższego czasu byliśmy już gotowi i nie tracąc czasu nareszcie wypływamy łowić.
     
    Ciekawostka - tego roku Irlandia miała najgorętszą wiosnę od ponad 150lat, a co za tym idzie był rekordowo niski poziom wody - najniższy, odkąd zaczęto przeprowadzać pomiary. Spadek o ok 1.5 metra spowodował, że szczupaków po prostu nie było na ich standardowych, wiosennych stanowiskach. Szczupaki jak wiadomo podążają za pokarmem, czyli w tym wypadku za płociami, które były zgrupowane na tarło. Z powodu bardzo niskiego stanu wody płocie przesunęły się na głębsze partie jeziora, a szczupaki oczywiście poszły za nimi. Co ciekawe, najlepsze miejsce jakie znamy na jeziorze, które płaciło co rok pięknymi rybami, i to w dużych ilościach było puste. Poziom wody spadł, ryby się z tego stanowiska wyniosły i już nie wróciły tam w ogóle. Nie złowiliśmy tam do końca sezonu ani jednej konkretnej ryby, jedyne jakieś pistolety.
    Szczupaki łowiliśmy w dryfie, z ręki, łowiąc dużymi przynętami. Ja używałem oczywiście swoich Baby Shad’ów, Jacek łowił swoimi Disco Pajkami, a Łukasz wszystkim po trochu. Zlokalizowanie ryb zajęło nam trochę czasu, gdyż jak wcześniej wspomniałem przesunęły się ze standardowych stanowisk. Po spudłowanym braniu, czy też odprowadzeniu stawaliśmy na spot-locku i obławialiśmy tą miejscówkę bardzo dokładnie. Pierwsza fajniejsza ryba zameldowała się u mnie w okolicach południa i mierzyła 106cm. Złowiona na Baby Shad’a w moim ulubionych kolorze, czyli biało-pomarańczowym.
     
     
     
     
     
    Kolejne dryfy produkowały jakieś mniejsze ryby, ale dopiero na chwilę przed 16 wydarzyło się coś wspaniałego. Łukasz zacina rybę, jak się po chwili okazuje, potężną rybę, która mierzyła aż 119cm. Dodatkowo ucieszył mnie fakt, że ryba została złowiona na Baby Shada! Była to największa dotychczas złowiona ryba na moją przynętę.
     
     
     
     
     
    Oczywiście Łukasz, jak to Łukasz nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i 20min później zaciął kolejną metrówkę na Baby Shada.
     
     
     
     
     
    12min po wypuszczeniu ryby Łukasza, tym razem mój Baby Shad sprowokował kolejną metrówkę. Na pokład wjechała gruba 105-tka.
     
     
     
     
     
    3 metrówki w 40min, w tym jeden potwór długości 119cm, złapany przez najlepszego przyjaciela. Lepiej bym sobie tego nie mógł wymarzyć.
     
    Ryby mieliśmy zlokalizowane! Teraz wystarczyło poprzestawiać plany życiowe odrobinę i wyciągnąć z łowiska, ile się da zanim zostanie ono najechane przez hordy po-lockdownowych, wygłodniałych wędkarzy, którzy już za kilka dni będą mogli podróżować bez ograniczeń!
    Tego dnia doławiamy jeszcze chyba dwie dziewięćdziesiątki i udajemy się do domu, ładować baterie i szykować się na kolejny dzień.
     
    Dzień drugi.
     
    Kolejnego dnia wypływamy już tylko z Jackiem, a na wodzie meldujemy ok godziny 7:30. Pierwszy dryf w zlokalizowanej dzień wcześniej miejscówce zaowocował 90-tką. Później Jacek łowi 2 kolejne 90-tki na Disco Pajka.
     
     
     
     
     
     
     
    Dzień zdecydowanie większej aktywności, kilka dobrych ryb w pierwszych dwóch dryfach, jeden spad. Wtedy wiedzieliśmy już, że złowimy coś konkretnego, ale to co się wydarzyło godzinę później przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Pamiętacie rekord Łukasza z dnia pierwszego? Długo nie nacieszył się on tym rekordem, ale o tym za chwilę ????
     
    Dokładnie o godzinie 9:00 słyszę od Jacka “siedzi”. Po chwili już wiedzieliśmy, że to fajna ryba. Zdecydowanie największa ryba Jacka z ostatnich 2 dni. Po krótkim holu w podbieraku ląduje przepięknej kondycji ryba długości 111cm i przepięknym, mało spotykanym w Irlandii ubarwieniu. Już było dobrze!
     
     
     
     
     
    Jak pewnie pamiętacie z początku artykułu, w niedzielę miałem zaplanowane łowienie z Frankiem, moim 7 letnim synem. Umówiliśmy się z żoną, że koło godziny 10 wyszykuje ona młodego, a gdy będą gotowi to da mi znać, a ja podjadę po niego i spędzimy resztę dnia nad wodą. Powiedziałem wtedy Jackowi, że musze jechać, ale najpierw zróbmy szybki, krótki dryf w miejscu, gdzie wyjechały te największe ryby. Na jeziorze zaczynało być tłocznie. Ustawiliśmy dryf dokładnie na najlepszą “miejscówkę” a na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Wtedy wydarzyło się coś niesamowitego. Zaciąłem rybę, a jakąś sekundę po mnie Jacek zacina kolejną i wbija spotlock. Mamy podwójny hol! Ja wiedziałem, że u mnie jest dobrze. Jacek też miał fajną rybę (wysoka 90-tka, może mały metr?), ale po zobaczeniu mojej ryby otworzył kabłąk i załapał za podbierak. Wolał nie ryzykować utraty mojej ryby, a po jej podebraniu złapał za swoją wędkę. Niestety jego ryby już nie było. Po szybkim mierzeniu okazało się, że moja ryba ma trochę ponad 120cm! Ryby tej wielkości, czyli Łukasza 119-tka z dnia pierwszego oraz moja 120-tka łowi się w Irlandii niezwykle rzadko. Aby zobrazować Wam jak rzadko, weźmy tu za przykład Jacka, który jest zdecydowanie najlepszym przewodnikiem wędkarskim w Irlandii, który spędza od wielu lat około 300 dni w roku na wodzie, a ryby przekraczającej 120cm wówczas jeszcze nie złowił (kiedy piszę ten artykuł Jacek już może pochwalić się nowym rekordem 122cm).
     
     
     
     
     
     
     
    Niestety zdjęcia jakie mam z mojej 120-tki są koszmarne :/ dostałem ogonem po twarzy i ryba mi zwyczajnie uciekła.... No ale jeszcze kiedyś ją dorwę i wtedy zrobię sobie odpowiednią sesję zdjęciową!
     
    Magia spotlocka!
    Jak napisałem wyżej, Jacek w momencie ostatnich brań wbił spotlock. Dla osób, które nie wiedzą czym jest spotlock jest to opcja w silnikach elektrycznych, która za pomocą pozycji GPS automatycznie utrzymuje łódź w tym samym miejscu. Taka elektryczna kotwica, tyle, że nie trzeba się namachać, a co najważniejsze nie płoszy się ryb, jak to ma miejsce przy wyciąganiu normalnej kotwicy, która utknęła w tonach zielska. Zaraz po wypuszczeniu 120-tki powiedziałem Jackowi ze robimy jeszcze 2-3 rzuty i będę jechał po Franka. Na kolejną rybę nie czekaliśmy za długo, gdyż Jacek w pierwszym rzucie po 120-tce zacina kolejnego klocka, czyli rybę długości 114cm! Czy udało by się nam to osiągnąć bez spot-locka? Nie ma takiej opcji, gdyż dawno byśmy zdryfowali poza stanowisko ryb przy holu 120-tki.
     
     
     
     
     
    Po wypuszczeniu 114-tki poprosiłem Jacka o podwózkę do samochodu i udałem się do domu odebrać syna.
    Po naszym powrocie brania odrobinę zwolniły, ale co jakiś czas udawało się nam wyjąć jakieś ryby 90cm+ i kilka mniejszych. Zacinane przez nas ryby dawaliśmy Frankowi do holowania, gdyż on doczekał się tylko jednego brania i to nie zaciętego.
     
     
     
     
     
    Gdy całkowicie ucichły brania zrobiliśmy sobie przerwę na grilla i Vifona.
     
     
     
    Po grillu Franek wyholował sobie jeszcze jakieś rybki i zakończyliśmy dzień. Jednej z największych Franka ryb nie zmierzyliśmy, niewytłumaczalne niedopatrzenie, ale patrząc po zdjęciach mogła się ona zakręcić koło metra. Jak myślicie?
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Dzień 3 – rozbestwienie.
    Na 3 dzień łowienia wybraliśmy się po kilku dniach przerwy. Pogoda po naszej ostatniej wyprawie była średnio szczupakowa. Mały lub praktycznie zerowy wiatr nie wróżył sukcesów. Szczupaki najlepiej biorą podczas dużej fali, więc daliśmy im odpocząć kilka dni i zameldowaliśmy się nad wodą w czwartek, kiedy warunki były odpowiednie (czyt. większość została by w domu). Na wodzie byliśmy już po 4 nad ranem i łowiliśmy ponad 18h tego dnia! Nie będę wchodził w szczegóły, żeby nie zanudzać. Tego dnia złowiliśmy aż 24 ryby, w tym 3 metrowe sztuki. 106-ka oraz 103-ka Jacka na Disco Pajka oraz moją 112cm na Piranię w kolorze Blue.
    Po skończonym wędkowaniu zostaliśmy nad jeziorem, aby jak najbardziej zmaksymalizować czas łowienia. Rozpaliliśmy grilla i z piwkiem w ręce obmyślaliśmy plan na kolejny dzień. Przyznam szczerze, że nastroje nie były najlepsze. Większość osób nam znanych spływając z jeziora z 24 fajnymi rybami skakała by z radości, a my po dwóch tak wspaniałych dniach na wodzie z rybami 119 oraz 120cm mieliśmy niedosyt. Nie było 120-tki, więc dzień był taki sobie! Tak wygląda totalne rozbestwienie!
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Na 4 dzień łowienia dołączyć miał do nas Łukasz, na parę godzin z rana i podczas grilla padło stwierdzenie “zobaczysz, wpadnie jutro Łukasz i z racji, że meta jest już dość przeorana i szczupaki coraz słabiej reagują na nasze przynęty Łukasz wrzuci 40-tkę do wody i złowi potwora!”. Czy tak się stało?
     
    Dzień 4 – 18kg.
     
    Dzień 4 zaczęliśmy dość wcześnie, bo jeszcze się dobrze nie rozjaśniło, kiedy byliśmy na wodzie. Z racji noclegu w samochodach nad wodą wystarczyło zjeść szybkie śniadanie i mogliśmy wypłynąć! Worek z rybami otworzyłem ja łowiąc rybę 90+, później Jacek zaczął swój dzień łowiąc metrówkę (106cm) i chwilowo ucichło. Po dołączeniu Łukasza i powrocie w rejon łowienia chłopaki odwalili niezły numer. Zanim zdarzyłem wykonać mój pierwszy rzut, oni już mieli podwójny hol zacinając ryby dokładnie w tym samym momencie. Jacek złowił wysoką 80-tkę, rybę ok 87-88cm, natomiast Łukasz po chwili pozował do zdjęcia ze swoją rybą z pierwszego rzutu – 107cm. Czy wspominałem już, że Łukasz ma niesamowicie dobrą rękę do szczupaków?
     
     
     
     
     
     
     
    Kilka dryfów później, a dokładniej po godzinie 10:00 Jacek oznajmia, że zbliżamy się do mety, gdzie wychodziły te największe ryby. Zaraz po zwinięciu przynęty Łukasz odłożył wędkę na bok i wziął do ręki drugą, z wyrzutem do kilograma przystosowaną do rzucania największymi kotletami. Przez 4 dni łowienia 97% czasu łowiliśmy z pięknymi wynikami przynętami przekraczającymi 30cm – Disco Pike, Baby Shad itp. Niestety czasami 30cm nie jest wystarczające do poderwania z dna tych największych mamusiek. Czasami, a zwłaszcza w okresie pełni, a zwłaszcza wtedy, gdy zauważamy aktywność tych największych ryb wrzucenie do wody czegoś jeszcze większego może być kluczem do sukcesu. Łukasz o tym wiedział, my zresztą też. Jednak obaj z Jackiem jako “producenci” przynęt woleliśmy łowić na swoje wabiki. Łukasz natomiast na koniec zestawu założył Line Thru Trouta 40cm i kilka rzutów później naszym oczom ukazało się jedno z najbardziej widowiskowych brań jakie widzieliśmy. Nie więcej jak 1m od łódki potężna ryba zdjęła przy samej powierzchni przynętę Łukasza (podczas grilla noc wcześniej wykrakaliśmy dokładnie tą sytuację). Ryba była tak duża, że mieliśmy spory problem z wpakowaniem jej do podbieraka. Było potwornie nerwowo, ale udało się! Cała nasza trójka, która nie jednym bardzo dużym szczupakiem miała do czynienia, spanikowała!
    Po podebraniu wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z wielką rybą, ale dopiero podczas ważenia zdaliśmy sobie sprawę z jakiego kalibru rybą mamy przyjemność!
     
     
     
     
     
    Po włożeniu jej do siatki podbieraka waga pokazała ponad 18kg! Ogromna fala na jeziorze nie pomagała w ważeniu i odczyty się trochę wahały. Po zmierzeniu miarka pokazała całe 120cm! Po wypuszczeniu ryby i zważeniu siatki podbieraka, która to wahała się między 1.2 a 1.3kg założyliśmy, że ryba ma co najmniej 16.5kg. Uznaliśmy, że 16.5kg to będzie uczciwy odczyt.
     
     
     
     
     
     
     
    Zakończenie relacji z łowienia taką rybą będzie, chyba jak najbardziej na miejscu, bo kto by chciał dalej słuchać o kolejnych 90-takach?
     
    Ogólnie, przez 4 dni łowienia złowiliśmy ponad 70 ryb. Zdecydowana większość z nich to ryby powyżej 85cm. Co najmniej połowa to ryby ponad 90cm. Ryb powyżej metra było 13, w tym 6 ryb powyżej 110cm!
     
    111, 111.5, 114, 119, 120 i 120!
     
    Jak prowadziliśmy przynęty?
    Bardzo często dostaje od klientów zapytania, jak mają prowadzić zakupione u mnie przynęty. Często jestem pytany o to “Ile musze dopalić Baby Shada żeby zszedł na 5m?”. Otóż przynęty, niezależnie czy jest to guma czy np. Jackowy Disco Pike lub Miuras Mouse należy prowadzić wolno! Oprócz tego należy je prowadzić jak najwyżej w toni, idealnie by było zaraz pod powierzchnią! Z naszych doświadczeń wynika, że przynęty prowadzone bardzo wysoko bardzo dobrze działają niezależnie czy mamy pod nami 1 czy też 7m wody. Dopalanie gumy i opuszczanie jej do 5m na 5m wodzie według mnie nie ma sensu. Dla szczupaka podniesienie się z 5m do przynęty to pewnie ze 2 machnięcia ogonem i pokonuje ten dystans w mgnieniu oka. Podczas opisanych 4 dni łowienia wszystkie ryby złowione były między 3 a 8m metrami głębokości, a przynęty prowadzone były zawsze tak samo!
     
    Gdzie szukać ryb na dużej wodzie?
    Szczupaki zawsze znajdują się tam, gdzie znajduje się ich pokarm. W naszym przypadku chodziło o grube płocie zgrupowane na tarło. Bardzo częstym błędem mniej doświadczonych wędkarzy jest uparte obławianie przybrzeżnych trzcinowisk. Co prawda można tam połowić ryb prawie zawsze, ale nie będą to ryby duże. No chyba, że z jakiegoś powodu szczupaki żerują w trzcinowiskach np. gdy odbywa się tam tarło leszcza, wtedy jest to jak najbardziej zasadne. Dla przykładu, w drugi dzień łowienia, gdy na naszej łodzi wjechały ryby 111,114 i 120cm, mój znajomy z uporem maniaka atakował trzcinowiska na tym samym jeziorze, i co prawda złowił tak jak my kilkanaście ryb, ale nie przekroczył 80cm. My natomiast nie złowiliśmy ryby poniżej 85cm. Kolejnym kluczowym punktem programu jest wielkość przynęt. Drugiego dnia łowienia byliśmy śledzeni przez jednego lokalnego wędkarza. W każdy dryf ustawiał się za nami i nas obserwował, starając się łowić dokładnie w tych samych miejscach co my. Skąd to wiem? Odezwał się do mnie chłopak kilka tygodni później i umówił po odbiór przynęt. W rozmowie przyznał się, że był tego dnia na wodzie i nie był w stanie zrozumieć, dlaczego tylko my łowimy ryby. Oni złowili jedną 80-tkę, my znacznie więcej. Powodem był rozmiar przynęt. Musimy to sobie powiedzieć wyraźnie moi drodzy, czy nam się to podoba czy nie, rozmiar ma znaczenie!
     
    Bonusowy akapit – Catch & Release!
    Po napisaniu tego artykułu, jeszcze przed jego publikacją, kiedy pokazałem znajomemu zdjęcie mojej 120-tki okazało się bez żadnych wątpliwości, że ryba ta została złapana już wcześniej, a dokładnie co najmniej dwa razy!
    W czerwcu 2018r mierzyła ona 118cm. We wrześniu 2019r miała 119cm, a gdy została złapana przeze mnie w czerwcu 2020r miarka pokazała 120cm! Niech mi teraz ktoś powie, że Catch & Release nie działa!
     
     
     
     
     
     
     
    Żeby tego było mało Łukaszowa 120-tka została wcześniej złowiona w lipcu 2017r. Mierzyła wtedy 109cm, a szczęśliwym łowcą był nikt inny jak Łukasz!
    Czy wspominałem już, że Łukasz ma niewiarygodnie dobrą rękę do szczupaków? ????
     
     
     
     
     
    Pozdrawiam,
    Melek
     
    Artykuł bierze udział w konkursie "wygraj wędkę marzeń"

  • Jest to opowiadanie pozbawione fikcji literackiej. Ot taka historyjka w której pewnie każdy może znaleźć cos ze swojego doświadczenia,- a może dzięki niej czegoś sobie zaoszczędzi?
     
    Wydaje mi się, ze najtrafniej właśnie tym cytatem z mojego ulubionego polskiego filozofa można wyrazić myśl, która mi przyświecała pisząc ten tekścik. Dlatego posłużyłem się nią w spolszczonej z góralskiego wersji . Może to i mało ambitnie, ale za to trafnie. Używając zatem dalej Tischnerowskiego sposobu myślenia rozwinę to powiedzonko tak: szukanie Prawdy zabierze ci kolegów a i tak, to wręcz nieludzkie poświecenie i doświadczenie osamotnienia nie zagwarantuje, ze ja znajdziesz i poznasz… Za to szukanie kolegów poprowadzi cię do poznania prawdy, przynajmniej tej o samym sobie…
    Od dawna nosiłem ten tekst w głowie, jednak jakoś brakowało mi impulsu by przelać go na papier. A to brakujące słowa - by nikogo nie obrazić, a to niechęć - do grafomanii przypominającej publiczny onanizm papierem ściernym widywany często „w internetach“ , czy jakiekolwiek inne wylewanie żalów i domorosłe psychoanalizy… Jednak w ostatnim czasie dwa mocne impulsy z forum pobudziły mnie znów do tego by się zmierzyć z tematem, który mało któremu wędkarzowi nie jest znany. Mówiąc o inspirujących mnie tekstach mam tu na myśli watek Tomka @Sayonara „Przyjaciele znad wody“ i wpis na Blogu Pawła Bugajskiego pt: “Stojąca woda płynący czas“.
    Obydwa te teksty jak i ponowna lektora „No i z głowy“ Janusza Głowackiego wywołały we mnie pogodne wspomnienia i refleksje o osobach z którymi dane mi było łowić ryby. Niezależnie od tego czy byli prawdziwymi przyjaciółmi czy tylko przebierańcami w skórze przyjaciół, cieszę się, ze ich spotkałem. W jakimś stopniu,- czasem mniejszym, czasem większym wpłynęli przecież na mnie i przyczynili się do mojego rozwoju, czy lepiej powiedzieć do szerzej otwartych oczu, nie tylko na wędkarstwo, ale właśnie na poznanie samego siebie poprzez wędkarstwo.
    Tak się złożyło, ze historia moich wędkarskich przyjaciół dziś zatoczyła koło. Moja przygoda z łowieniem ryb zaczęła się gdy bylem jeszcze dzieckiem. Wracając ze znienawidzonego przedszkola mogłem wziąć psa i iść na ryby. Wystarczyło przebiec za ulice, gdzie zaczynał się już inny świat. Świat jakby jeszcze mokry od rosy, nieskazitelny, bajkowy, wręcz zaczarowany, dziś wiem, ze taki był jedynie w moich naiwnych dziecięcych oczach. Ale wtedy wystarczyło przebiec przez pobliskie łąki, po drodze zwędzić jakieś jabłko czy gruszkę z sadu sąsiada by po 20 minutach znaleźć się w miejscu w którym było kilka torfowych oczek i rów melioracyjny. W torfowych oczkach mieszkały kiełbiki i karasie a w rowach były cierniki, które łapałem własnoręcznie ukręconym z drutu podbieraczkiem w którym siatką była pończocha babci… Jeszcze dalej była rzeka, ale tam nie wolno mi było chodzić, wiec nie chodziłem i marzyłem tylko o tym, ze jak będę większy i nauczę się łowić to wtedy tam się dopiero wyłowię. W tamtym czasie był to niedostępny świat wielkiego wędkarstwa. Moj pies był fantastycznym kompanem wypraw. Nie denerwował, gonił wszystko co się ruszało a ja mogłem spokojnie łowić. Jak skończyły się robaki i przedmioty pogoni pochowały się skutecznie, leżeliśmy na lace patrząc na przelatujące chmury. Ja marzyłem o pięknym szczupaku a on,- pewnie o jakiejś kiełbasie. Wędkarskie wakacje u ciotki w górach, czyli tam gdzie do dziś czuje się „u siebie“ były już inne bo bez mojego wiernego kompana. Ale także wystarczyło przebiec przez podwórko i warzywniak by być nad Rabą. Za dnia uczyłem się w jej rwącym nurcie pływać a wieczorem i o świcie pędziłem by złowić pstrąga. Nie jak chłopaki od sąsiada widelcem na patyku tylko mucha na którą dla poprawy wyników nawlekałem robala co poradził mi stary góral przypominający swoim wyglądem Sabałę z rycin. Czułem się lepszy od Sebka i Jaśka i dlatego z nimi nie łowiłem, co nie przeszkadzało mi się z nimi kumplować i rozmaite głupoty robić. Po przeprowadzce na miejskie osiedle miłościwie panujący w tym czasie soc-realizm pozwalał łowić ryby w zalanych wodą gruntową i opadową wykopach na fundamenty budynków, które powstały dopiero gdy bylem już pełnoletni. Te socjalistyczne „pojezierze“ (wykopów było kilka) zapewniały nam możliwość pójścia w każdej chwili na ryby. I tak od wiosny do jesieni. W zimie próbowaliśmy łowić spod lodu, co jednak nie było łatwe, bo owe wykopy były również darmowym lodowiskiem dla całego osiedla.
    Jakoś jednak ten betonowy industrial nie współgrał z moimi pierwszymi doświadczeniami w „łapaniu ryb“ tak wiec jak dowiedziałem się, ze kilku starszych kolegów jeździ PKS-em o 5-tej rano na duże pobliskie jezioro to moja wyobraźnia zwariowała jakby od dotknięcia raju. Od tej chwili już tylko i za wszelka cenę chciałem zostać ich kolega bo Krzysiek i Andrzej byli podwórkowymi gwiazdami wędkarstwa. Tak poznałem swojego pierwszego prawdziwego wędkarskiego przyjaciela. Jacek nie należał do tej grupy, ale tez o tym marzył tak samo jak ja.
     
     
     
     
     
     
    Owi starsi koledzy byli ledwo o kilka lat starsi ale byli dla nas po prostu gwiazdami wędkarstwa skutecznego i jedynego prawdziwego. W chwilach gdy nie mogli jechać na duże jezioro łowili na stawiku przy pobliskim poligonie i tam się poznaliśmy. Poznanie to było przepustką do tego magicznego zapachu trzcin i bezkresnej wody, która kryje w sobie same okazowe ryby. Skarłowaciale leszcze które były tam w ilościach wręcz nieprzytomnych pozwalały się co prawda absolutnie wyłowić ale i z czasem dojść do pełnego zblazowania tą mizerią. Ciekawość i pasja podpowiadała nam dalsze szukanie. Horyzont naszego moczykijstwa wciąż się przesuwał co już wtedy było dla nas zauważalne. Wtedy dowidzieliśmy się ze ojciec jednego z naszych podwórkowych kolegów łowi na Rybniku. Nie raz słyszeliśmy opowieści o potężnych leszczach, karpiach i amurach tam łowionych. Któregoś dnia odważyliśmy do niego pójść i tak poznaliśmy Jurka.
     
     
     
     
     
     
    Fantastyczny facet, pełny humoru na pozór trochę surowy, w którym nie było nic ze zgreda jakimi byli na ogol faceci w wieku naszych ojców w tamtych czasach. Rośliśmy, nie tylko wędkarsko przy Jurku jak w cieniu dobrego drzewa. Jurek miał wspaniały, trochę angielski humor i wręcz rozbrajające, jakby trochę ze Szwejka porównania otaczającej nas rzeczywistości. Mimo swojego wyksztalcenia potrafił się bardzo zdystansować do każdej formy szpagatowego „inteligenctwa”. Ani się nie zorientowaliśmy jak doszliśmy do momentu gdy pozakładaliśmy rodziny. Po bożemu jak to się mówiło i co gorsza w tamtych czasach robiło, wcześnie, młodo, zbyt młodo… Tak powoli rozchodziły się w presji „rodzinnych codzienności“ moje drogi z Jackiem. I tylko Jurek trwał niezmiennie w swoim wędkarskim rytmie co zresztą robi do dziś. Nigdy nie zapomnę tych wieczorów i nocy przegadanych o nowych planach wędkarskich. Ścigaliśmy się w sprzęcie, wiadomościach, lepiliśmy po nocach kulki proteinowe (w latach 90-tych). To ze mieszkaliśmy w jednym bloku powodowało, ze nie raz Jacek albo ja wieczorem wpadaliśmy do siebie z pomysłem,- chodź- zostaw wszystko,- jedziemy na nockę, węgorze powinny brać - nie pamiętam by ktoś z nas odmówił. Byliśmy największymi wędkarskimi wariatami na całej naszej ulicy i podejrzewaliśmy ze nawet na całym osiedlu. Obaj nie przypuszczaliśmy wówczas, ze to co było nam dane razem przeżyć już nigdy nie będzie mogło się powtórzyć. Ze jest niezwykłym darem ściśle określonego czasu i przestrzeni. Być może właśnie to wspaniale doświadczenie pchało mnie później podświadomie do szukania kompanów wędkarskich przygód. Nie wiedziałem wtedy, ze spotkam ich tak wielu i ze z żadnym z nich nie stworze już takiego Teamu jak z Jackiem i Jurkiem. Chyba tak musi być, ze gdy nie przeżyje się odpowiednich rzeczy w odpowiednim czasie to te karty księgi życia zostają dla nas bezpowrotnie zakryte. Mimo to kilku kolegów spotkanych później miało duży wpływ na moja wędkarską ewolucję.
     
     
     
     
     
     
    I tak dzięki przemiłemu Leszkowi zainteresowałem się spinningiem. Ponieważ nie bylem wówczas najbiedniejszy a sklep Leszka należał do najlepiej zaopatrzonych sklepów wędkarskich z działem spinningowym, przesiadywałem tam godzinami , rozmawiałem, kupowałem, znów rozmawiałem, znów kupowałem i sprzedawałem to co kupiłem dosłownie przed chwilka. Dopiero po latach zauważyłem, ze niektórzy koledzy doradzali mi cos, po to by za chwilkę to ode mnie za pół ceny odkupić. Czy robili to umyślnie,- tego nie wiem. Wiem za to, ze bylem tak naiwny i tak niedoświadczony, ze łykałem to wszystko jak pelikan. Moja sława jako stukniętego sprzęciarza rosła nawet szybciej niż doskonale wówczas wyniki miejscowej kadry. A ponieważ Leszek był bardzo dobrym spinningistą i trenerem kadry okręgu szybko poznałem najlepszych śląskich zawodników. Przez grzeczność ich nie wymieniam, żeby kogoś nie urazić swoim zapomnieniem… Nie nauczyłem się od tych kolegów co prawda zbyt wiele ze skutecznych technik łowienia ale za to zobaczyłem jakie spustoszenie w portfelu robi niewiedza i jak słono musi naiwniak zapłacić za te lekcje, których nie odrobił wcześniej. Tak wiec znów koledzy okazali się niezawodnym i niezbędnym elementem rozwoju. Potem nastąpił długi czas krótkich i powierzchownych znajomości ukierunkowanych na naukę pociągającego mnie spinningu aż do poznania Darka z którym włóczyłem się po wodach całej Polski dobrych dziesięć lat poznając zalety: punktualności, organizacji wyjazdów, taktyki, techniki, posiadania kotów i osobistego marketingu personalnego w którym był mistrzem ponad mistrze.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Darek miał znanych kolegów wśród polskich spinningowych sław. Tak poznałem ich i ja i to był dla mnie przełom. Mogło by się wydawać, ze jak najczęstsze łowienie z Nimi daje dużo wiedzy o technice i taktyce łowienia. Pewnie tak, ale dla mnie zupełnie co innego było największym odkryciem. Każdy z Nich swa wędką grał swoja własną muzykę, muzykę niepowtarzalna, muzykę, której nie można się nauczyć i szkoda nawet próbować. Owa muzyka oprócz solidnych podstaw nic i nikogo nie kopiowała, podążała własną droga w rytm wyobraźni wspartej doświadczeniem i obserwacja natury. Tomek a raczej Tomki, Marek, Maciek, Harnaś, Karol, Edek, Darek, Jacek i jeszcze wielu innych, byli i są dla mnie odzwierciedleniem powiedzenia, ze z jednym człowiekiem trzeba przejść 1000 kroków z innym wystarczy jeden a z jeszcze innym trzeba maszerować cale życie. We wstępie napisałem, ze historia moich wędkarskich przyjaźni zatoczyła koło. W moim przypadku owo koło zamknął Marek.
     
     
     
     
     
     
    Zamknął je tak, jak się nie spodziewałem. W pełni zrozumiałem jego myśl dopiero po wyjeździe z Polski i po przewartościowaniu paru spraw. Jest to najlepszy dowód na to jak koledzy potrafią być delikatni i prawdziwi zarazem. Dziś najchętniej łowię sam, albo z moim synem Oscarem, co nie oznacza, ze nie cieszę się z towarzystwa wiecznie zadowolonego, zmotywowanego i tryskającego energia Zbyszka, czy Benia, który cieszy się z każdej chwili spokoju nad woda i naszych spotkań.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Wiem, ze jestem tym samym naiwnym typem co kiedyś; ale teraz lubię swoja naiwność, cieszę się że ocalała. Chronię ja, nie wystawiając jej na pastwę pseudo przyjaciół. Najpełniej odczuwam jej naturalne piękno gdy stoję w wodzie podczas zapadającego zmierzchu czekając aż sandacze podejdą na płytką wodę. W każdym cichym wręcz kocim ruchu nie ma przypadku. Kamienie rafy są jakby wyryte w jakiejś niewidocznej mapie, którą mam przed oczami wyobraźni . Wszystko to uwalnia mojego ducha dziecięcej ufności i zlewa się w jedno wielkie szczęście bycia wędkarzem.
     
    Artykuł bierze udział w konkursie "wygraj wędkę marzeń"

  • O tych dwóch znaczeniach słowa i to w kontekście wędkarstwa uzmysłowiłem sobie w młodzieńczych latach kiedy to przyszło mi na spławikówkę złowić pierwszą w życiu wzdręgę. Zestaw to był nie lada, bo Stilonowska gruba żyłka, ołów z rolki, pióro gęsie pomalowane przez dziadka, wędka bambusowa do której był przykręcony jakiś kołowrotek z ruchomą szpulą, i skórka chleba jako przynęta. Ile radości ów widok mi sprawił tylko małe dziecko wie. Piękno ryby urzekło mnie od pierwszego złowienia, wiedziałem że to wzdręga jednak dziadek powiedział mi że nazywana też jest często krasnopiórą. Zaciekawiło mnie to, podrążyłem temat jej innej nazwy czytając książki, pytając dziadka. Wiele mi to wyjaśniło i zachwyt nad tą niewielką rybką był w pełni zrozumiały, bo z lektury to nie tylko mi się on udzielał.
    Lata mijały, mój rozwój wędkarski parł do przodu, raz szybciej raz wolniej ale progres był i to najważniejsze. Krasnopióra przewijała się przez te lata kiedy łowiłem spławikiem raz przypadkiem, później świadomie – jednak bez spektakularnych efektów. Przyszedł czas kiedy pochłonął mnie spinning i tylko na nim postanowiłem się skupić. Łowiąc spinningiem na jakiś czas zapomniałem o białorybie w tym o wzdręgach. Z biegiem lat i rozwijania rzemiosła coraz śmielej spoglądałem w stronę świadomego łowienia białorybu na przynęty sztuczne. Oczywiście świadomie i powtarzalnie, bo przyłowów nie zaliczam do tego. Jak już się jaziami i kleniami nacieszyłem, przypomniałem sobie o mojej krasnej miłości z młodych lat…
    Zacząłem budować bazę, i nie chodzi mi o domek nad wodą gdzie miałbym spędzać czas, ale o rzetelną wiedzę z zakresu biologii oraz zwyczajów tych pięknych ryb. Tak napompowany informacjami oraz ułożonym planem działania wziąłem to co miałem w domu czyli najdelikatniejszy mój kij okoniowi do 7gr, kilka paproszków oraz kupionych w sklepie imitacji wszelkiej maści robactwa i ruszyłem do boju. Rzeczywistość okazała się brutalna i szybko sprowadziła mnie na ziemię już podczas pierwszej wyprawy. Niestety wróciłem można powiedzieć o kiju, nie liczę małych jak palec kilku okoni. Cóż nie poddawałem się, zwalałem na wszystko winę, a to na pogodę, a to na porę, a to na łowisko itp. Kilka następnych wypraw poskutkowało tym, że na koncie pojawiło się kilkanaście małych okonków i jedna wzdrążka.
     
     
     
     
     
    Mówią, że nic tak nie wzmacnia i nie motywuje jak porażki – to prawda. Zaczęła się dogłębna analiza w mojej głowie, oranie internetu w tym jerkbaita, szukanie przyczyn porażek w połowach. Wstępnie zacząłem uzmysławiać sobie, że muszę nieco zmodyfikować podejście do łowienia. Zmieniłem przynęty, zagościły wszelkiej maści mikrojigi, odchudziłem plecionki schodząc do 0.4 oraz prowadzenie przynęty. W końcu pojawiły się jakieś nieśmiałe wyniki. Z wyprawy na wyprawę było coraz lepiej, czyli osiągnąłem jakiś mały sukces i regularnie łowiłem moje ukochane i piękne krasnopióry. Nie były to może jakieś oszałamiające wyniki bo było po kilka ryb na wypad, zdarzało się kilkanaście, rozmiar też nie powalał gdyż kończył się w okolicach 15-16cm. Jednak to już trochę optymizmu wlało we mnie i postanowiłem w zimę porządnie się przygotować do kolejnego sezonu. Zacząłem od dozbierania przynęt, zwłaszcza tych mikro i raczej ręcznie robionych. Potem skupiłem się na kiju bo ten okoniowy miałem wrażenie, że jest zbyt suchy i zbyt szybki na to jak łowiłem. Pojawiła się jakaś wędka używana kupiona na forum z przeznaczeniem na białoryb.
     
     
     
     
     
    Kolejny sezon to był przełom. Odławiałem regularnie wzdręgi w ilościach mnie satysfakcjonujących, może nadal nie rozmiarowo ale ilościowo już było ok. Rozeznałem miejsca i populację ma moich łowiskach i wytypowałem sobie dwa gdzie te wzdręgi rokowały najlepiej. Wydawało mi się, że muszą też być tam i te większe tylko wymagają wypracowania. Pod koniec sezonu miałem kontakt z większą sztuką, przepiękny atak z zielska niczym torpeda zmącił wodę, chwila walki i niestety spięta ryba. Ale już miałem pewność, że są tylko trzeba się do nich dobrać. Następne wyprawy już nie przyniosły dużej wzdręgi na kiju. Pewnego słonecznego dnia usiadłem na brzegu by sobie odpocząć i tak mi się dobrze siedziało, że bez mała pół godziny sobie wodę obserwowałem (okulary polaryzacyjne to cudowny wynalazek). Co tam się działo to szok, wygrzewały się kluchy w oczkach między grążelami, czasami zbierały coś w wodzie, z przodu te mniejsze z tyłu większe. Dłużej siedzenia nie wytrzymałem i postanowiłem spróbować. Wymach, rzut, przynęta w wodzie 0,5gr mikrojig, dwie animacje z nadgarstka i jest mała wzdrążka. Ponawiam następnych kilkanaście rzutów i kolejne dwie ryby. Ale zauważam jedną ciekawą rzecz, co któryś rzut udaje mi się sięgnąć odległością te większe sztuki, po wpadnięciu przynęty do wody jest chwilowe zainteresowanie, niestety bez „strzału”. Animacja powoduje odwrotny do zamierzonego skutek. Do końca łowienia schemat powtarzał się, małe wzdręgi ok lądowały, duże niestety...
     
     
     
     
     
    W domu na spokojnie szklaneczka whisky i analiza, niestety będą znowu wydatki pomyślałem ☹
     
    Doszedłem do następujących wniosków, potrzeba mi narzędzia które :
    A: umożliwi mi powtarzalne i celne rzuty przynętami poniżej 0,5gr na odległości powyżej 15 metrów, a najlepiej powyżej 20;
    B: widząc w okularach jakie tam kluchy piękne pływają wędka musi mieć trochę mocy w dolniku by nie pozwolić wejść rybie w zielsko;
    C: ciekawy wniosek wysnułem - wydaje mi się że animacja była zbyt nerwowa, co skutkowało brakiem chęci zaatakowania przez te większe i doświadczone krasnopióry moich przynęt.
     
     
     
     
     
     
     
    Tu może trochę rozwinę, bo nie wiem czy jasno się wyraziłem. Zauważyłem, że te większe wzdręgi są bardzo ostrożne i każdy nerwowy, zbyt szybki ruch przynęty powoduje spadek nią zainteresowania. Niestety choćbym nie wiem jak delikatnie wędką operował widziałem, że przynęta i tak zbyt szybko i nerwowo się zachowuje. O ile mniejszym wzdrążkom to nie przeszkadzało to te duże już grymasiły. W tak zwanym międzyczasie próbowałem różne wędki, blanki i rozwiązania, jednak to jeszcze nie było to co miało być.
     
     
     
     
     
    Przyszedł czas na finalne wybory, czytanie forum, rozmowy na PW, kilka telefonów tu i ówdzie z prezentowaniem moich oczekiwań i ich ewentualną realizacją, to był czas kiedy należało wybrać odpowiednie narzędzie. Po wielu godzinach rozważania nad różnymi konstrukcjami padło na mało oczywisty blank i jeszcze mniej oczywiste - ale tylko na pierwszy rzut oka - uzbrojenie, ale o tym później.
    Wędkę otrzymałem na początku sezonu, także nie miałem już nic na swoje usprawiedliwienie. Trzeba było zająć się tylko i wyłącznie łowieniem, pokazaniem że umiem, że nie wydawało mi się i te ryby tam są. Dzisiaj mogę powiedzieć udało się w 100%, nie pamiętam ile nałowiłem w tym sezonie wzdręg +25cm, a gro z tego to przedział 30-39,5cm. Regularność i świadome łowienie już nie tylko tych maluchów ale i klusek powodował banan uśmiechu przez całe moje wyprawy na wzdręgi. W końcu mogłem dosięgnąć CELNIE ryby operujące w odległościach większych niż 15metrów od brzegu. Animowało się w końcu tak jak powinno i większe krasnopióry jak parowozy tnąc taflę wody atakowały wściekle przynęty. Kto raz zaznał tego widoku i przyjemności z holu tej walecznej ryby nie zapomni tego do końca życia. Wędka oczywiście nie pozwalała na zbyt duże harce w zielsku i łowiąc na bezzadziorowe haczyki nie uświadczyłem spadów (co oznacza, że rybę dobrze kij trzyma). Nałowiłem się tych pięknych ryb w rozmiarach mnie satysfakcjonujących do woli w tym sezonie, co uważam za swój osobisty duży sukces i jestem bardzo z tego faktu zadowolony. Oczywiście nie jest to koniec mojej przygody z krasnopiórą, kocham je oglądać, łowić i zwracać im wolność. Cel na przyszły sezon? Oczywiście – złamanie bariery 40cm ????
     
     
     
     
     
    Zapewne będą pytania o sprzęt - poniżej moja docelowa konfiguracja, której długo nie będę zmieniał. Kij na blanku Qualia PT642L przedłużona w dolniku i uzbrojona nieco ciężej tak by móc załadować nieloty pokroju 0,2gr, oraz by było lekkie opóźnienie w animacji przynęty dając jej w wodzie delikatnie, nie nerwowo wystartować i prezentować łagodnie tak jak to lubią te największe sztuki. Młynek Vanquish’19 c2000s, linki jakich używam to plecionki YGK G-Soul Upgrade PE X4 #0.25 5lb oraz YGK G-Soul Upgrade PE X4 #0.3 6lb, zawsze używam 50-100cm fluorocarbonu, najczęściej 0.13, 0.16, 0.18, przynęty to wszelkiej maści mikrojigi, imitacje robali, pijaweczek, mikro wahadłówki, mikro obrotówki itp.
     
     
     
    Zestaw ten jest bardzo lekki nie męczy ręki, ma potencjał na walkę z dużym przeciwnikiem, prezentuje właściwości do których dążyłem i które na moich łowiskach są potrzebne do skutecznego, regularnego i świadomego łowienia docelowego gatunku jakim w moim przypadku są wzdręgi. Oczywiście nie jest złoty środek i remedium na wszystko i wszystkie łowiska. To jest moje narzędzie, które umożliwiło mi regularne „tetate” z pięknymi kluchami w słusznych rozmiarach na moich specyficznych łowiskach. Kończąc życzę wszystkim by może spróbowali przygody z łowieniem krasnych wzdręg, a sobie jak pisałem wyżej złamania bariery 40cm. Oczywiście zdrowia i przysłowiowego połamania….
     
     
     
     
     
    Dziękuję i pozdrawiam „nyny”
     
    Artykuł bierze udział w konkursie "wygraj wędkę marzeń"

  • Wertikal - to metoda wędkarska, która wielu wędkarzom kojarzy się bardzo różnie. Dla jednych jest to metoda, która budzi kontrowersje, wychodzi poza ramy wędkarstwa, jest niezgodna z tzw. etyką wędkarstwa i oznacza wędkarstwo na poziomie mięsiarstwa lub w ogóle nie jest już wędkarstwem itd… Jeszcze dla innych to nowy świat, świat nowoczesnej technologii, nowych przeżyc i doznań. Świat gdzie można o wiele więcej zobaczyć i lepiej poznać zwyczaje ryb. Wertikal jest kojarzony często z metodą łatwą, pozbawioną finezji, emocji, zaskoczenia, no i przede wszystkim niewymagającą zbyt wiele od wędkarza. ALE czy napewno tak jest…?
    Witam wszystkich, mam na imię Andrzej. Na stałe mieszkam w zachodniej Szwecji. Chciałbym przybliżyć wam mój wertikal na jeziorach, jego cienie i blaski, bazując na moim doświadczeniu i obserwacjach. Zapraszam do czytania.
     
     
     
     
     
     
    W moim przypadku fascynacja wertikalem nastąpiła naturalnie, jako kolejny rozdział wędkarstwa, który przechodzę i próbuję zrozumieć jego istotę działania. Nie ukrywam - wciągnęło mnie to już kilka lat temu i nieustannie nie mogę się doczekać kolejnego wyjazdu. Metoda wertykalna jest dla mnie trochę odwrotnością wędkarstwa ryb drapieżnych, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Zazwyczaj nasze przynęty penetrują wodę, żeby zwabić rybę lub ryby. Łowimy w interesujących nas miejscach, różnymi metodami. Tutaj przy pomocy sprzętu i nowoczesnej technologii wyszukuję interesującą mnie JEDNĄ rybę i wtedy próbuję ją złowić dobierając odpowiednią wertykalną metodę i przynętę. Moje skupienie jest tylko na jednej wybranej rybie. Przypomina to często walkę na arenie, walkę oko w oko z przeciwnikiem, niemalże poczucie jego oddechu, tylko ja i on. Jedynym łącznikiem jest ekran echosondy. Wertikal daje mi w pewnym sensie wybór z kim chcę walczyć na tzw. arenie. Przy odpowiednim zrozumieniu potrafię odseparować mniejsze ryby i skupić sie właśnie na tych wybranych.
     
     
     
     
     
     
    W tej metodzie uważam, że nie ma przypadków. Chyba że przypadkiem nazwiemy okazjonalnie napotkaną rybę na jeziorze. Chociaż zawsze można sobie wytłumaczyć, że to ona nas spotkała przypadkowo a nie my ją, coś w stylu Pan tu nie stał Tu wiemy często z kim przyjdzie nam się mierzyć i kogo będziemy chcieli przechytrzyć.
    Jest to metoda, która tylko z pozoru wydaje się łatwa a która wymaga dużej wiedzy o sprzęcie, wymaga również dużych umiejętności na wodzie, doświadczenia, znajomości detali i precyzji w każdej czynności. Właśnie o tych aspektach dużo z nas zapomina oglądając innych czy to w TV czy w gazetach. Tych kilka rzeczy powoduje, że z pozornego ”tylko” robi się poważne ”aż”. Ta metoda, żeby była efektywana musi być jak dobre danie lub coctail, w którym wszystkie składniki współgraja ze sobą, łączą się tworząc taki miks doskonały.
     
    O technice łowienia i emocjach.
     
    Jeszcze kilka lat temu uważałem, że wertikal jest łatwy, prosty i zwyczajnie nudny. Bo co może być ekscytującego w podrzuceniu rybie przynęty pod nos, kiedy później w zasadzie wszystko odbywa się już samo. Przyznam, że jeśli bym tak myślał i robił to straciłbym 99% ryb. Tu można by było doznać szoku jak przebiegłe i czujne są ryby. Tu słowa Będzie Pan zadowolony lub Jak boga kocham spotykają się z bolesną prawdą i weryfikacją. Jak dużego wachlarza technik i przynęt trzeba używać, żeby wymusić reakcje i próbę pochwycenia przynęty, wie tylko ten, kto spróbował tej metody.
    Jako że dysponuję echosondą obrazowania 2D, jak i techniką dającą możliwość zobaczenia ryby bez konieczności napływania na nią, pozwala mi to lepiej zaplanować strategię, ale daje też mnóstwo informacji o zwyczajach ryb.
    W zależności od rodzaju ryb na jakie sie nastawiam dobieram Technikę łowienia. Z czasem nauczyłem się, że inaczej polują szczupaki a inaczej sandacze, a jeszcze inaczej palje jeziorowe czy okonie. Choć część przynęt można używać na te same drapieżniki, to już technika łowienia ich różni się od siebie.
     
    Hmm…Więc na czym to w ogóle polega? Jedną z najistotniejszych rzeczy, jaką musiałem zrozumieć jest to, że nie mogę podrzucać rybie przynęty pod nos. Podrzucenie przynęty pod nos powoduje zwyczajnie spłoszenie, podejrzenia lub czujność ryb, a mi chodzi o coś zupełnie innego. Istotą jest, żeby moja przynęta znalazła się w pobliżu ryby i dzięki mojej pracy przynętą przyciągneła rybę do siebie. To ryba ma do mnie przypłynąć a nie odwrotnie. Kolejną z istotnych spraw jest precyzja. Muszę być bardzo dobrze zorientowany, gdzie jest moja przynęta, czy łódz się nie przemieszcza pod wpływem wiatru lub czy jestem prawidłowo ustawiony nad rybą. W większości przypadków ryby są w ruchu i panowanie nad łódką w warunkach bojowych to swojego rodzaju wyzwanie. Czasami mam kilka sekund, żeby odpowiednio zaprezentować przynętę. Przypadki, że ryby mnie widzą i uciekają przed łódka nie należą do rzadkości. Zakup kajaka w pewnym stopniu wyelimonował to zjawisko, ale nie do końca. Ryb w jeziorach szukam przeważnie na głębokości do 10 m. W tym przedziale wertikal jest dla mnie najbardziej skuteczny. Głębsze łowienie wiąże się z ryzykiem uśmiercenia ryby a mi raczej nie o to chodzi. Płytsze łowienie z kolei, odstrasza część ryb. Złowienie ich wymaga metody, która nie jest już wertykalna, ale do której używa się również echosondy. Przynętmi raczej nie skacze góra dół jeden metr, lecz w przypadku szczupaków czy sandaczy tylko wykonuje lekkie, kilku centymetrowe ruchy. Ale technikę trzeba zawsze dopracować w realu, jednym słowem - trzeba sprawdzić na jakiego kęsa mają dziś ochotę. Wspomnę jeszcze o tym później. Osobiście opuszczam przynętę w pobliże ryby i zbliżając się do niej powoli obserwuję na ekranie echosondy kiedy zareaguje, jesli zauważę reakcję, zatrzymuję przynętę i ruchem próbuję ją zwabić. W praktyce wygląda to tak że np: szczupak spokojnie zlokalizuje przynętę, która będzie od niego 2-3 metry, sandacze 1-1.5m, natomiast makrele czy palie jeziorowe powyżej 5 metrów. Bywają dni, kiedy trzeba eksperymentować z techniką, tu ogranicza nas tylko nasza własna wyobraźnia. Ja czasami wykonuje jeden silny podskok przynęty, żeby zwabić rybę, następnie w ogóle nią nie ruszam i czekam na branie ryby. Innymi razy podskakuję przynętą co kilka sekund w sposób ciągły. Inną moją techniką jest sposób na uciekiniera. Polega ona na tym, że po zwabieniu ryby do przynęty zaczynam uciekać kilka cm przed rybą, tak jakby ona nie mogła jej dogonić. Czesto okazuje się to skuteczne w słabsze dni.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Fragment dnia. 31 grudzień 2019…Płynę kajakiem na sandacza, którego wypatrzyłem zaraz po kawie wypitej w zaciszu zatoki. Obserwuję rybę przez kilkanaście sekund, jest w małym ruchu, ustawiona bokiem do mnie. Wiatr dość mocno pcha na lewą burtę, w dodatku lekko kropi deszcz. Wiem, że to mało optymalne ustawienie, ale myślę, że zdążę zaprezentować przynętę zanim wiatr przepchnie mnie znad ryby. Wyjmuję wędkę z uchwytu. To powinno być klasyczne napłynięcie i prezentacja przynęty w pionie. Jedną ręką kieruję czujnikiem od echosondy na przemian ze sterem od kajaku. W drugiej ręce trzymam gotową wędkę. Muszę płynąć dość szybko, bo dziś jest silny wiatr, jak znajdę się nad rybą wyhamuję szybko kajak. Da mi to kilka sekund na prezentację przynęty. Opuszczam wabik i zatrzymuję około 2 metry przed rybą. Nie widzę reakcji. Opuszczam jeszcze pół metra, lekko skaczę co kilka sekund wabikem, nic sie dzieje…. Opuszczam kolejne pół metra. Jest reakcja ryby, widzę, jak się obraca i zaczyna zbliżać. W miedzy czasie wiatr przepycha kajak, tracę rybę i przynętę z ekranu. Nie mam czasu poprawić ustawienie czujnika, branie może nastąpić w każdej chwili. Intuicyjnie wiem, że ryba może znajdować się przy wabiku. Wciąż ruszam co kilka sekund lekko przynętą……..PAC! Jest! czuję spory opór i następuje piękna walka. Chwila i już razem uśmiechamy się, choć w przypadku sandacza uśmiech jest jakby… nieszczery Piekny, 82 cm, wyczekany, na tzw czuja…Szybka fotka i uwolnienie, do zobaczenia i ruszam dalej… Wciąż ciągnie mnie do obszaru, który bardzo dobrze rokował wczesniej, postanawiam tam wrócić wieczorem…
     
     
     
     
     
     
    Szczupaki mają swoje, wypracowane techniki łowieckie, bazujące na szybkości. Bardzo często po zlokalizowaniu przynęty robią szybki skok i… PAC!. Szybkość jest ich głównym atutem, są też mniej płochliwe od sandaczy, takie cwaniaki w jeziorach, można by powiedzieć. Inaczej się sprawy mają przy sandaczach, które są zdecydowanie ostrożniejsze i mają inną technikę łowiecką. Mniejsze sandacze, takie powiedzmy do 50 cm przeważnie pływają w stadach po kilka sztuk, schowane gdzieś przy dnie w ciągu dnia. Średnie i te największe sztuki często spotykam w całej toni wody, nawet na jednym metrze głębokości. Czasami sandacze określam leniwymi, bo faktycznie zdecydowana większość sandaczy powyżej około 5 kg raczej nigdy nie rzuca się na przynętę. Sandacz dla mnie jest trochę jak widmo, powoli się porusza w wodzie, nigdy nie robi dziwnych ruchów. Zawsze opanowany bez gorącej głowy. Skrada się do swoich ofiar powoli i gdy jest w odległości kilku centymetrów często przygląda się jeszcze przez chwilę… po czym… PAC! Czasami zastanawiam się, o czym wtedy myśli (jeśli w ogóle to robi), czy jest to coś w stylu… już cię mam i już mi nie uciekniesz, czy może jest taki jak wyrafinowany sadysta, że jeszcze chwilę spojrzy swojej ofierze w oczy, po czym wykonuje precyzyjne cięcie. Może ktoś z was ma inną ciekawą teorie? Myślę, że pierwsze 5 sekund, gdy ryba znajdzie się przy przynęcie jest decydujące. Później nasze szanse spadają o 95%… niestety. Okonie dla odmiany są bardzo zazdrosne. Tu obowiązuje zasada, kto pierwszy ten lepszy. Jeśli uda się skusić jednego osobnika w stadzie to zazwyczaj reszta się chętnie przyłączy.
    Zupełnie inaczej jest przy Palji jeziorowej, której technika połowu jest zgoła inna. Te ryby łowię wertykalnie w jednym z piękniejszych jezior Szwecji, Vättern. Tu przejrzystość wody sięga 17 m, i przy sprzyjającej pogodzie ogląda się tu ryby na 10 m jak w akwarium. Palje jeziorowe to piękne i szybkie ryby. Szukam ich na głębokościach 10-30m. Tu dobieram przynęty, które przypominają ukleję. Sposób zbrojenia, jak na zdjęciach. Po zlokalizowaniu ryby opuszczam przynętę i w momencie, kiedy widzę na ekranie echosondy, że ryba zlokalizowała już przynętę i dosłownie trochę się ruszyła w jej kierunku, zaczynam zwijać w dość szybkim tempie z powrotem. Te ryby nie mają problemu by zlokalizować przynęte z odległości 8 m i doskoczyć do niej w ciągu 1-3 sekundy! Sam moment brania nie jest silny, ale już hol jest bardzo dynamiczny, emocjonujący i ekscytujący.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Fragment listu@2018 „Vättern- Bez soczystego”…
    Vättern jezioro, które budzi zmysły, jest jednym z trzech w koronie szwedzkich jezior. Jezioro, które wydaje się niedostępne, już po samej temperaturze wody… nie, nie....nie jest zimna....jest lodowata! I jednocześnie tak przejrzysta, że widoczność sięga 17m! 516km linii brzegowej i 1912 km2 powierzchni. 135km długości. To robi wrażenie, jak na jezioro. Czy takie jezioro może być łaskawe? Gdzie tu szukać ryb? Jak i czy są? Dużo pytań. Pośród tego niedostępnego środowiska są ryby i to piękne Już w porcie widać raki, cierniki, szczupaki ba to w końcu tu jest sportowy rekord Szwecji szczupaka. Ale tym razem nie on jest naszym celem. To palia jeziorowa nas tu przyciągnęła. Ryba, która właśnie dzięki takim unikatowym warunkom tu jest. Ryba piękna, szybka niczym torpeda, tak panowie ta ryba potrafi ruszyć z 40 m głębokości za przynętą pod powierzchnię i zajmie jej to mniej czasu niż wam zwinięcie przynęty w najszybszym tempie. Potrafi płynąć 5 cm za przynętą przez całą głębię i zawróci 1 m od łódki, niczym tuńczyk popłynie z powrotem w głębię. Moim marzeniem było złowić jedną sztukę, tak właśnie tylko jedną. Tym razem jadę z synem na naszą pierwszą wyprawę…
     
    Czy w takim wędkarstwie jest jeszcze miejsce na emocje? Tu zdecydowanie odpowiem, że tak. I to emocje na poziomie ekstremalnym. Już samo szukanie ryb jest dla mnie pasjonujące i wciągające. Świadomość, że teraz następuje próba złowienia szczupaka 100 cm albo okonia 45 lub sandacza 90 cm powoduje niesamowity przypływ adrenaliny. Ciężko zachować spokój w takich sytuacjach. Serce wchodzi w inny rytm jak zaczyna się polowanie. Wszystko odbywa się relatywnie szybko i nie ma czasu na zastanawianie się, trzeba być gotowym do działania. Moment, kiedy widzimy jak duża ryba zbliża się do przynęty potrafi czasami trwać wiecznie, te 5sek kiedy sandacz obserwuje naszą przynęte nie ma końca! Jestem napięty jak struna. Czekam na moment brania i nie mogę zapomnieć o pracy wabika, o łodzi, o wietrze i innych ważnych sprawach i to wszystko pod ogromną presją czasu. Każdy z nas, kto znalazł się w sytuacji, kiedy w krystaliczej wodzie widzimy czarny cień podążający za naszą przynętą, lub kiedy ogromny szczupak próbuje zgarnąć naszą przynętę 1m od łódki, zrozumie z jakimi emocjami mam do czynienia, przy każdej próbie złowienia ryby.
     


     
     
     
     
    Z tą metodą niestety albo ”stety” wiążą się jeszcze inne ważne emocje i zachowania… jakby dla równowagi i balansu. Pojawia się rozczarowanie, rozgoryczenie, brak uwagi na otoczenie, porażka, smutek. To strona wertikala, którą mniej lubię. Moje skupienie na ekranie powoduję, że coraz mniej zauważam otoczenie, coraz mniej patrzę w górę i wokół siebie. Nierozłączny kiedyś dla mnie element otaczającej mnie przyrody zostaje gdzieś zamazany i zgubiony. Dalej wydawałoby się, że jeśli już znajdę rybę i moją przynętą zainteresuję ją, to osiągnę sukces. Otóż NIE, zapewne ku rozczarowaniu wielu… Ryby, szczególnie te duże też umieją kalkulować, są wytrawnymi łowcami, są jakby profesorami. Potrafią często się zorientować, że coś jest… nie ten teges… Duża część wyjść do przynety nie jest wykańczana braniem a my zostajemy właśnie z tymi emocjami. Emocjami, które zostają długo z nami, emocjami, że spotkaliśmy olbrzyma a on odpłynął olewając naszą przynętę i nas. Dlaczego w zasadzie tak się dzieje? Przypuszczam, że zwyczajnie coś spowodowało, że ryba wyczuła zasadzkę, przejrzała nas, można by powiedzieć. Albo zwyczajnie spotykamy ryby, które odpoczywają. Takich osobników nic nie jest w stanie zmusić do zmiany reakcji. A czasami bywa też, że ryby tylko zainteresują się tym, co się dzieje i odpływają dalej. Przyzam, że czasami lepiej nie wiedzieć, bo świadomość spotkania dużej ryby zostaje na długo w pamięci.
     
     
     
     
     
     
    Jako że wertikal jest dla mnie miksem różności, to nie mogę nie wspomnieć o nocnym łowieniu. Nocne łowienie np: sandaczy przenosi nas w jeszcze bardziej tajemniczy świat. Świat mroku, innych zmysłów i doznań. Gdy zapada noc i cisza, spada temperatura powietrza, pojawia się mgła i ty w kajaku na środku jeziora z tzw latarką w ręku, polujący na duże ryby. To wyzwanie dla bardziej doświadcznonych wędkarzy, które może opiszę jak zdobędę sam więcej doświadczenia.
     
    Mój PRZEPIS na wertikal:
     
    Składniki, czyli wertykalowy niezbednik.
    - Łódz lub inny środek pływający
    - Wiedza i doświadczenie
    - Echosonda
    - Wędka
    - Przynęty
     
    W moim przepisie środek pływający odgrywa istotną rolę. Doświadczenie nauczyło mnie, że tzw. półśrodki przy wertikalu po prostu nie działają. Tu najmniejsze detale mają znaczenie. Odpowiednie zestrojenie całego ekwipunku na łodzi przenosi się realnie na nasz efekt. Wygodna pozycja do kierowania łodzią, odpowiednie miejsce zainstalowania czujnika, ekran echosondy w zasięgu ręki, uchwyt na wędkę i wiele innych mniejszych spraw ma ogromny wpływ na jakość i wspomniany wcześniej efekt w postaci złowionych ryb.
     
     
     
     
     
     
    Echosonda jako jedno z ważniejszych narzędzi do wertykalnego łowienia jest naszym łącznikiem, ale to od naszej wiedzy zależy czy będziemy umieli wykorzystać potencjał tego urządzenia. Osobiście często zmieniam ustawienia w zależności od jeziora, dużej zmiany głębokości a nawet pory dnia. Szukam optymalnego ustawienia za każdym razem. Wiedza o czujnikach, kątach, ustawieniach, jak i o ograniczeniach echosondy jest niezbędna i przenosi się na ilość wyszukanych szans. Dzisiejsza technika daje olbrzymie możliwości, od tradycyjnych echosond z obrazowaniem 2D, poprzez sonary boczne, do echosond z obrazowaniem na żywo, dzięki którym już nie potrzebujemy napłynąć na interesującą nas rybę, bo możemy ją zobaczyć wcześniej. Daje to olbrzymie korzyści, bo możemy lepiej się przygotować i dokonać lepszej oceny. Oczywiście sonarem 2D też da się łowić, choć będzie to wymagało więcej wiedzy od wędkarza. Jeśli chodzi o wędki to u mnie dobrze się sprawdzają wędki castingowe o mocnym dolniku, dzięki którym obsługa sprzętu przy tej metodzie jest po prostu bardzo wygodna.
     
     
     
     
     
     
    Lubię też, jak mam kontrolę nad wabikiem, ale nie kosztem sztywności całej wędki.
    Przynety: takie, które da się szybko sprowadzić na wymaganą głębokość lub dopasować do odpowiedniej techniki prezentacji. Kolory to już jeden wielki poligon. Choć ja uważam, że lubianym przez ryby kolorem jest róż i często sięgam własie po ten kolor. Wielkości przynęt, jakich używam do sandaczy i szczupaków to 10-20cm a ciężary zależą od warunków pogodowych i są to najczęściej 20-50g. Zawsze staram się tak uzbroić zestaw, żeby w miarę lekko zaprezentować wabik, jednocześnie osiągając kompromis względem głębokości i warunków pogodowych.
     
     
     
     
     
     
    Zakończenie
    Dla mnie wędkarstwo wertykalne jest swojego rodzaju osobistym spotkaniem z dużymi rybami. Jest jakby zaproszeniem do loży VIF (Very Important Fish). Nie zawsze udaje mi się tam dostać, ale samo obserwowanie zachowań dużych ryb i obcowanie z nimi jest dla mnie bardzo pasjonujące. Wędkarstwo wertykalne czasem bywa kapryśne i niezrozumiałe, ale może być zarazem emocjonujące. Zachęcam wszystkich do spróbowania tej metody, która być może okaże się bardziej wyzywająca niż to się wydaje na pierwszy rzut oka.
     
     
     
     
     
     

    Do zobaczenia nad wodą
    Pozdrawiam Andrzej.
     
    Artykuł bierze udział w konkursie "wygraj wędkę marzeń"

  • Boleń, rapa, polski tarpon, srebrna torpeda...te nazwy, oprócz tej właściwej, gatunkowej, krążą wśród polskich wędkarzy, kojarząc się nieodzownie z prawdopodobnie najbardziej sportowym drapieżnikiem naszych wód.
    Niegdyś widywany i łowiony tylko w dużych rzekach, dzisiaj spotykany niemalże w większości polskich akwenów, w tym tych ze stojącą wodą.
    Nie ma chyba drugiego gatunku (no może oprócz sandacza) wokół którego krążyło by tyle legend, mówiących o trudności jego przechytrzenia, zwłaszcza jeżeli weźmiemy pod uwagę metodę spinningową.
    Oczywiście czasy się zmieniły, technika, a w zasadzie technologia poszła do przodu, co przełożyło się w prostej linii, na zwiększenie naszej wędkarskiej skuteczności. Nie zapominajmy jednak, że ryby też się „uczą” i nie pozostają w tej ciągłej walce zbrojeń bez szans.
    Boleń, do tej pory tajemniczy i nieposkromiony król warkoczy oraz raf i przelewów, stał się coraz częstszym i co najważniejsze, nie przypadkowym trofeum spinningistów.
     
     
     
    Początki mojej fascynacji tym karpiowatym rozbójnikiem sięgają początków 2010 roku. Wtedy to właśnie, pierwszy raz miałem okazję być niestety tylko świadkiem połowu tej pięknej ryby. Ciężko powiedzieć, że od razu wpadłem po uszy, wszak byłem tylko biernym obserwatorem.
    Wszystko zmieniło się jednak, kiedy kilka lat później, sam trafiłem swojego pierwszego, ale niestety przypadkowego bolenia, łowiąc szczupaki na mojej ulubionej zaporówce.
    Od tej chwili bolenie stały się moim głównym celem i chociaż wiedziałem że na moim zbiorniku jest ich naprawdę sporo, marzyłem o prawdziwej, rzecznej torpedzie.
    Jako że, do dużej rzeki (w tym wypadku Wisły) mam kawałek, postanowiłem skupić się na pobliskiej, niewielkiej, nizinnej rzeczce, przepływającej niedaleko mojego domu, a która dodatkowo przepływa przez zbiornik, o którym wspomniałem na początku.
     
     
     
     

    Oczywiście, jak to zwykle mam w zwyczaju, zacząłem od teorii. Różnego rodzaju publikacje, filmy oraz artykuły stanowiły dla mnie główne źródło informacji. W tamtym czasie, żaden z moich kolegów nie podzielał mojej fascynacji, dlatego też całą drogę od teorii do praktyki musiałem przechodzić samotnie, ciągle ucząc się na własnych błędach.
    Jak zapewne większość z was wie, łowienie boleni kojarzone jest z tzw. ,,ekspresem" czyli typowym i najbardziej popularnym sposobie zwijania przynęty, w jak najszybszym tempie, z różnego rodzaju wariacjami. Oczywiście ja również zacząłem od ,,ekspresu", używając do tego typowych i mocno przeciążonych, boleniowych ,,przecinaków", czyli uklejo-kształtnych woblerów z pionowo wklejonym sterem.
     
     

    Początkowo, metoda ta nawet nieźle się u mnie sprawdzała, ale biorąc pod uwagę statystyki ilościowe i jakościowe, odczuwałem ciągły niedosyt.
     
    Doskonale pamiętam, pewną sytuację, która jak się później okazało, otworzyła mi oczy, a może głowę...nieważne.
    Pewnego razu, podczas jednej z moich, majowych wypraw, miałem okazję zaobserwować szczególną sytuację, a dokładnie rzecz ujmując, ,,taktyczne" polowanie rap.
    Stojąc na brzegu rzeki, miałem przed sobą przelew, rozciągający się na całej szerokości koryta. Przelew ten, tworzył spory warkocz, który do tej pory katowałem w sposób, o którym wspomniałem na początku.
    Tuż przy samym brzegu natomiast, tworzył się niewielki cień prądowy z bardzo płytką wodą. Kątem oka, dostrzegłem w nim niewielką ławicę sporych uklei. Nagle, tuż za nimi pojawił się ok. 70 cm boleń, który powoli opłynął ukleje, korzystając z osłony, stworzonej przez krawędź nurtu warkocza. Ryba, przystanęła na chwilę pod samym przelewem, tuż obok srebrnych rybek, po czym wolno odbiła, chowając się w spienionej toni warkocza. To co się wydarzyło za chwilę, było sprawą oczywistą. Rapa z impetem ,,wjechała" we wcześniej upatrzone stado, zostawiając po sobie, duży gejzer na powierzchni wody.
    Doświadczenie to, mocno skomplikowało moje dotychczasowe analizy, ale pozwoliło mi, wysnuć nowe teorie oraz hipotezy, które oczywiście trzeba było poddać odpowiednim ,,badaniom”.
    Przede wszystkim, jako główny cel, obrałem sobie znalezienie przynęty, jak najwierniej imitującej uklejkę. Wszelkie klasyczne, pływające woblery sterowe, świetnie sprawdzały się na innych gatunkach, ale nie brałem ich w ogóle pod uwagę. Szersza, bądź węższa praca X, V, czy Y kompletnie do mnie nie przemawiała, dlatego też swoją uwagę skupiłem na woblerach bezsterowych (oczywiście tych z seryjnej produkcji). Niestety, bardzo szybko przekonałem się, że większość z nich średnio nadaje się do nieco wolniejszego prowadzenia, a o postawieniu w lekkim nurcie, kompletnie nie było mowy. Mocno przeciążone, może i osiągały niesamowite odległości, ale ich praca była przewidywalna i równa, a po zatrzymaniu, tonęły jak kamień.
    Nie mogę w żadnym wypadku nazwać się nie wiadomo jakim twórcą przynęt, ale coś tam zawsze sobie strugałem, głównie pod jazie i nocne sandacze. W tym jednak przypadku poprzeczka została postawiona bardzo wysoko, dlatego też zwróciłem się o pomoc do brata, który w tamtym czasie, miał już na swoim koncie spory dorobek, w postaci dużej ilości zrobionych przez siebie, szczupakowych dżerków.
    Same założenia były proste, ale przełożenie ich na ekran komputera (w ten sposób ,,tworzę" swoje projekty) a następnie stworzenie z nich kilku satysfakcjonujących wabików, już nie do końca.
    Jednakże, w niedługim czasie i pomimo kilku trudności, udało się w końcu stworzyć kilka prototypów.
    Woblery te, wykoanne tylko i wyłącznie z drewna lipowego, miały posiadać cechy, na których mi najbardziej zależało czyli:
    • kształt i kolor, możliwie jak najbardziej zbliżony do naturalnego,
    • stosunkowo niewielką wagę,
    • wystarczająca lotność,
    • uniknięcie efektu tonącego kamienia
    Finalnie udało się to osiągnąć, bez większych problemów. Mało tego, woblery te łączyły i w zasadzie łączą, cechy kilku przynęt w jednej konstrukcji. Są odpowiednio lotne, a w przypadku kiedy nie jestem w stanie nimi dorzucić w wybrane miejsce, po prostu je spławiam niczym klasycznego pływającego woblera. Po zatrzymaniu oczywiście toną, ale w bardzo wolnym tempie, delikatnie i leniwie lusterkując. Podczas normalnego, wolnego zwijania, idą niezbyt szeroką ,,eską", ale przy szybszym pooszarpywaniu, pięknie odjeżdżają na boki, chętnie pokazując brzuszek. Bardzo dobrze trzymają się nurtu, nie wypływają do góry, no chyba że je do tego ,,zmusimy", co też nie stanowi żadnego problemu. Stają się wtedy powierzchniowymi chlapakami, ale w dalszym ciągu zachowując swoją ,,dżerkową" pracę.
    Prawdziwą wręcz magią i jednocześnie sporym zaskoczeniem, było dla nas to, z jaką łatwością można było je zatrzymać np. na płytkim napływie, gdzie bez żadnej ingerencji robiły całą robotę. Piękna naturalna praca, zmagającej się z nurtem uklei oraz lekkie odjazdy, mignięcia itd. Doskonale pamiętam nasze pierwsze testy, podczas których, do tak postawionego w nurcie woblera, bolenie podnosiły się z dna, lub nagle wyjeżdżały z warkocza.

     
     
    Oczywiście, pierwsze prototypy mają już za sobą kilka sezonów, dlatego też zgodnie z naturalną koleją rzeczy, do dzisiaj powstało kilka nowych wariacji, w których skupiliśmy głównie, na zmianach kosmetycznych, jednocześnie dbając o zachowanie najważniejszych cech swoich pierwowzorów.
    Przez ostanie 3 lub 4 sezony, używam praktycznie tylko woblerów bezsterowych własnej produkcji, lub wychodzących spod ręki brata.
     
     
     
     
     
     
     
    Rzeka
    Od samego początku mojej przygody boleniowej, zawsze starałem się obserwować wodę. Jest to chyba podstawowy warunek skutecznego i przede wszystkim świadomego łowienia rap. Oczywiście, łowiąc na niewielkiej rzece jest to nieco łatwiejsze, ale jak się później okazało, doświadczenie zdobyte na mniejszym ciurku potrafi zaprocentować i przydać się na większych rzekach.
     
     
     
     

    Samo łowienie bezsterowcami, daje o wiele większy wachlarz możliwości niż tradycyjny ,,ekspres", którego oczywiście nie chce w żaden sposób negować, czy wręcz dyskwalifikować. Osobiście jednak przekonałem się, że dzięki całkowitej zmianie taktyki, moje statystyki ilościowe i jakościowe znacznie się poprawiły.
     
     
     
     

    Jak już wspomniałem na wstępie, łowiąc bolenie skupiam się przede wszystkim na obserwacji wody. Charakterystyczne uderzenia i rozbryzgi to standard, ale zdarzają się sytuacje, w których bolenie żerują w nieco mniej widowiskowy sposób. Często są to tylko pojedyncze rybki, wyskakujące z wody, a niekiedy samo zawirowanie na jej powierzchni. Tak, czy inaczej, każde z powyższych zjawisk zawsze zwraca moją uwagę.
    Oprócz samej aktywności ryb, istotny jest wybór odpowiedniego miejsca. Rzeczne bolenie łowię od maja do października, pod warunkiem, że ten ostatni jest na tyle ,,ładny", aby zatrzymać migrujące do zbiornika na zimę ryby.
     
     
     
     
     
     

    Wiosną, skupiam się głównie na napływach przelewów, zalanych wiosennymi przyborami brzegach, cieniach prądowych (tutaj ciekawostka: nawet najmniejsze zwolnienie, dosłownie pół metra na pół metra powstałe za np. wystającym kamieniem, wystarczy aby zgromadziła się w nim drobnica i jakikolwiek nienaturalny ruch na powierzchni to sygnał świadczący o prawdopodobnej obecności bolenia)oraz miejscach w których ukleja gromadzi się na tarło.
    Sam sposób prowadzenia uzależniam od ,,temperamentu żerowania" boleni. Jeżeli np. tuż za napływem, widać nieznaczne ruchy na powierzchni, staram się prowadzić wobler jak najwolniej, zatrzymując go na napływie i pozwalając mu swobodnie pracować na napiętej lince. Jeżeli natomiast bolenie wyraźnie zaznaczają swoją obecność widowiskowymi atakami, przeciągam wabik nieco szybciej i agresywniej.
    Ciekawym zjawiskiem jest samo tarło uklei. Jeżeli uda mi się je namierzyć, co nie jest specjalnie trudne, złowienie nawet kilku dobrych ryb, często bywa zwykłą formalnością. Najtrudniejsze jest najczęściej samo ustawienie się w taki sposób, aby móc przytrzymać woblera jak najbliżej takiego miejsca. Można też go oczywiście przeprowadzić, ale z doświadczenia wiem że w tym konkretnym przypadku, łowienie na stopa daje o wiele lepsze rezultaty.
     
    Woda stojąca
    Łowienie boleni na stojącej wodzie, stanowi dla wielu wędkarzy temat tabu. Oczywiście w wielu przypadkach jest ono znacznie trudniejsze niż ma to miejsce w przypadku rzek, ale nie jest niemożliwe.
    Osobiście, na zaporówkowe bolenie, wybieram się głównie latem, podczas rzecznej niżówki. Nie chce tutaj poruszać dyskusji, czy zarybienia boleniem wód stojących jest słuszne czy nie. Faktem jest to, że na większości naszych zbiorników, populacja rap jest ogromna.
    Latem, namierzenie żerujących ryb, nie stanowi większego problemu. Wystarczy bacznie obserwować wodę, a ryby same zdradzą nam gdzie ich dokładnie szukać. Umocnienia tam, plaże, okolice mostów, czy w końcu przybrzeżne trzcinowiska, to miejsca, w których gromadzi się drobnica, za którą jak wiadomo podążają bolenie.
     
     
     
     
     
     
     
    Podobnie jak w przypadku rzecznego łowienia, stosuję te same przynęty, czyli moje bezsterowce. Nie wspomniałem o tym wcześniej, ale celowo projektowaliśmy je w taki sposób, aby były uniwersalne w kwestii rodzaju łowiska, a jako ciekawostkę dodam fakt, iż właśnie dzięki nim uczyłem się łowić rapy na wodzie stojącej.
    Podobnie wygląda również kwestia samej prezentacji wabika. Tutaj zawsze staram się dostosować do wcześniej wspomnianego ,,temperamentu żerowania". Bardzo aktywne drapieżniki, widowiskowo atakują drobnicę, co dla mnie jest sygnałem, aby poprowadzić przynętę nieco agresywniej. Analogicznie, mniej aktywne ryby, z reguły preferują nieco wolniejsze prowadzenie, ale i od tej reguły są wyjątki, a jedyny skuteczny sposób to po prostu kombinowanie.
    Niewątpliwie, przewaga bezsterowców na wodzie stojącej, wynika z ich nieregularnej i specyficznej, dżerkowej pracy. Taki wobler, mogę poprowadzić wolniutko, tuż przy samej krawędzi np. betonowego umocnienia brzegu. Mogę nim dżerkować w toni, imitując zdenerwowaną, lub przestraszoną uklejkę. Mogę nim również agresywnie pochlapać po powierzchni, co często daje bardzo fajne rezultaty.
    Jest jednak kilka zasad, które niewątpliwie łączą łowienie na rzece i wodzie stojącej.
    Przede wszystkim zawsze zwracam uwagę na rozmiar woblera i dostosowuje go do wielkości rybek na których aktualnie żerują bolenie. Wiosną np. rzadko schodzę poniżej 8,9 cm, podczas gdy latem zdarza mi się sięgać po dł. od 4 do 6 cm.
    W tym sezonie np., aby dobrać się do boleni, na szybko stworzyłem prototypową, bezsterową ,,szósteczkę", która już pierwszego dnia testów, bardzo ładnie połowiła.
     
     

    Kolejna sprawa to sam kolor. Oczywiście prym wiedzie klasyka, czyli srebrne boki, biały brzuch oraz oliwkowy lub grafitowy grzbiecik. Jest jednak coś, co zauważyłem kilka lat temu i od razu postanowiłem to sprawdzić. Chodzi mi dokładnie o nasłonecznienie. Idąc nieco w ślad za logiką amerykańskich wędkarzy, przekonałem się, że w słoneczne dni o wiele lepiej sprawdzają się woblery, które mają boki oklejone srebrną folią, natomiast w dni pochmurne, lepsze rezultaty mam na bezsterowce, w których boki, pomalowane są na dosyć ciemny grafit.
    Łowiąc bolenie, czy to w rzece, czy na wodzie stojącej, bardzo ważne jest aby wykonywać rzuty w przemyślany sposób. Rzucanie przynęty w miejsce ataku, owszem czasem się sprawdza, ale z reguły ryby w tym miejscu już po prostu nie ma. W tym sezonie jeden ze złowionych przeze mnie boleni, najpierw uderzył w ławicę uklei, po czym w ułamku sekundy pokonał odległość ok. 3 m, waląc z impetem, w agresywnie prowadzonego przeze mnie woblera.
    Obserwując ataki, lub chociażby najmniejsze oznaki żerowania, zawsze staram się znaleźć ,,ścieżkę", którą podąża drapieżnik. W większości przypadków, ryby okrążają ławice swoich ofiar, dokładnie je obserwując i wybierając najlepsze miejsce do ataku. Naszym zadaniem jest krótko mówiąc, mozolne rzucanie w jeden punkt, do momentu w którym nasza przynęta, czasowo zgra się z momentem w którym boleń ,,wjedzie" w ławice.
     
     
     
     
     
     
     
    Oczywiście sama przynęta to nie wszystko, dlatego też musimy odpowiednio dobrać nasz sprzęt. Osobiście, w przypadku mojego wyboru zestawu do łowienia boleni na bezsterowce, musiałem iść na dwa kompromisy.
    Pierwszy z nich dotyczy samej długości. W wielu przypadkach poleca się długie wędziska, co jest oczywiście zrozumiałe, ale jeśli chodzi o woblery bezsterowe, często wymagana jest odpowiednia ich animacja, co jak wiadomo przy dłuższych wędziskach jest znacznie mniej komfortowe, i niezbyt precyzyjne. Moja ,,boleniówka" ma tylko, albo aż 2,6 m długości i świetnie sprawdza się zarówno na rzece, jak i na wodzie stojącej.
    Drugi kompromis to sama akcja wędziska. Wcześniej, łowiąc tradycyjnym ekspresem, preferowałem wolniejsze kije o nieco głębszym ugięciu. Przechodząc na bezsterowce, musiałem znaleźć wędzisko, nieco szybsze (łatwiejsza animacja przynęty) ale o głębokim, ciepłym ugięciu, będącym w stanie poradzić sobie z agresywnymi atakami, na tzw. ,,krótkim dyszlu”.
    Wędzisko, którym łowie zbudowane jest na blanku o mocy ok. 14 lb i charakteryzuję się ciężarem wyrzutowym od 5 do 25 g. Oczywiście mógłbym zejść z mocą blanku, ale zdecydowanie nie jestem zwolennikiem męczenia ryby zbyt długim holem, zwłaszcza w silnym nurcie rzeki.
     
     
     
     
     
     
     
    Z pewnością zauważyliście w moim tekście pewną polemikę z tradycyjnym łowieniem ,,ekspresem". Nie inaczej będzie w przypadku kołowrotka. W tym wypadku, biorąc pod uwagę fakt, że najczęściej łowię wolno, a moje przynęty rzadko przekraczają 12-15 g wagi, nie muszę stosować mocnego, super wytrzymałego kołowrotka o wysokim przełożeniu. Możecie mi wierzyć, że wystarczy 4000-ka ze średniej półki, ale z bardzo dobrym nawojem, płynnym i niezawodnym hamulcem oraz z możliwie jak najszerszą szpulą.
    Uprzedzając wszelkie pytania o linkę, od kilku już sezonów, z powodzeniem stosuję plecionki w klasycznych oliwkowych, lub szarych kolorach. Nie jestem zwolennikiem ale i też nie przeciwnikiem stosowania przyponów z fluorocarbonu. Stosuję go głównie w przypadku, kiedy woda jest naprawdę czysta, lub kiedy ryby ewidentnie grymaszą. Szczerze powiedziawszy nie zauważyłem jakoś specjalnej różnicy w ilości brań, dlatego też samo stosowanie przeze mnie przyponu, wynika raczej z jakiegoś wewnętrznego przeświadczenia, że może coś to jednak da.
     
    Reasumując, mój sposób łowienia boleni może dla niektórych wędkarzy, nie będzie niczym odkrywczym, ale z drugiej strony być może są też tacy, którzy znajdą w nim coś dla siebie. Jak już wcześniej wspomniałem, z pewnością zauważyliście moją polemikę z tradycyjnym sposobem łowienia boleni tzw. ,,ekspresem". Oczywiście w żaden sposób nie umniejszam jego skuteczności, bo w wielu przypadkach bywa po prostu bezkonkurencyjny. Moim celem, było jedynie pokazanie Wam, nieco innego oraz znacznie mniej oczywistego sposobu łowienia tych pięknych ryb.
    Przez ostanie 3 czy 4 sezony, na mojej agrafce nie zawisł żaden sterowy przecinak. Dodatkowo zauważyłem że takie podejście do tematu, daje mi znacznie więcej ryb i to zdecydowanie przyjemniejszych rozmiarów.
    Ponadto pozwoliło mi ono, cieszyć się nie tylko łowieniem rap w rzekach, ale również w zbiornikach zaporowych i jeziorach.
    Warto również nadmienić, że takie ,,rapowanie", nie wymaga chociażby, niebotycznie wytrzymałego kołowrotka, nie męczy aż tak bardzo, a biorąc pod uwagę fakt, że czasem trzeba się nakombinować, mamy o wiele więcej satysfakcji z każdej przechytrzonej ryby.
     
    Poniżej filmik z najlepszymi atakami z tego roku
     
     
     
    https://youtu.be/djVLbpkgnDk 
     
     
    Artykuł bierze udział w konkursie "wygraj wędkę marzeń"

  • Wprowadzenie
    Woblery, to przynęty, którymi każdy z nas nieraz łowił. Można nimi złowić każdy drapieżny, i nie tylko, gatunek ryb. Również i ja łowię woblerami zarówno podczas zawodów swojego klubu, jak i w samotnych wyprawach. Niestety nie przedstawię swoich ulubionych modeli, czy też sposobu łowienia nimi. Nie tworzę także nich, czego czasami żałuję. Jednakże ta przynęta na tyle mnie zaintrygowała, że poświęcam jej wiele czasu, aby poznać ją z różnych stron. Postanowiłem opisać ją okiem fizyka - wędkarza.
    Fizyka towarzyszy nam przez całe życie. Poruszając się, mówiąc, widząc, słuchając, jedząc korzystamy z praw fizyki. Nawet nie zdajemy sobie sprawy jak w szerokim zakresie, często nieświadomie, korzystamy z praw fizyki. Z reguły fizyka kojarzy się nam z czymś pozytywnym, gdyż znając jej prawa potrafimy ją wykorzystać w sposób dla nas korzystny. Ale nie zawsze tak jest. Zależy z której strony spojrzymy na pewne zjawiska, to możemy je ocenić pozytywnie lub negatywnie. Rozpatrzmy np. tarcie. Bardzo często kojarzy się nam z oporami jakie należy pokonać choćby podczas przesuwania szafy po podłodze, przy zarzucaniu woblera (np. tarcie linki o przelotki), ale także z zużyciem, ścieraniem klocków hamulcowych w samochodzie, ostrzy nożyków w trakcie strugania drewnianych korpusów. Ale z drugiej strony, gdyby nie tarcie, to nie moglibyśmy zatrzymać się, walcować blach, czy też otrzymywać drutu o określonej średnicy, który wykorzystujemy na stelaże woblerów.
    Tak, zgadzam się całkowicie, że fizyka to rozległy obszar wiedzy i wymaga wielu lat na jej poznanie. Aby uporządkować i ułatwić przyswajanie praw i zjawisk fizycznych podzielono ją na wiele działów. Zatem możemy wyróżnić: akustykę, optykę, ciepło, elektryczność, mechanikę.
    Tak jak człowiekowi towarzyszą prawa fizyki, tak i woblerowi można je przypisać. Weźmy pod uwagę dział fizyki o nazwie: Mechanika. Związany z nią jest ruch, siły, praca wraz z energią, prawo ciążenia, drgania i fale. Słowo mechanika pojawiło się w stosunku do urządzeń, zespołów i elementów. Rozpatrując pod kątem ruchu możemy wydzielić: statykę, kinematykę oraz dynamikę. Gdy rozpatrujemy mechanikę związaną z ruchem w powietrzu, to dodajemy przedrostek aero-, zaś w środowisku wodnym: hydro-. Zatem mamy aeromechanikę oraz hydromechanikę. Ostatnio mocno rozwija się mechanika opisująca ruch np. człowieka. Wówczas mówimy o biomechanice (dodany został przedrostek bio-). Ale wróćmy do woblerów i praw fizyki z nimi związanych. W tym artykule chciałbym, bez znacznego rozpisywania się (wszakże tytuł artykułu zobowiązuje), skupić się na hydromechanice, dziale fizyki, składającym się z hydrostatyki, hydrokinetyki oraz hydrodynamiki.
    Mam taką cichą nadzieję, że przedstawiony poniżej materiał będzie na tyle uniwersalny, że będzie pomocny przy tworzeniu swojego, najlepszego, ulubionego woblera oraz uzmysłowi, co tak naprawdę dzieje się z woblerem podczas stosowania własnej techniki połowu lub wypracowanego sposobu, czy też koncepcji łowienia.
     
    Hydrostatyka
    Na podstawie definicji możemy dowiedzieć się, że hydrostatyka zajmuje się badaniem prawa cieczy i zanurzonych w nich ciał stałych.
    Zgodnie z prawem Archimedesa, na wobler będący w wodzie lub na jej powierzchni oddziałują siły wyporu FW i ciężkości FC zaczepione odpowiednio w środku wyporu SW i środku ciężkości SC, co zostało pokazane na rys.1.
     
     
     
     
     
     
     
    Rys.1. Rozkład sił w nieruchomym woblerze umieszczonym na powierzchni wody
     
     
     
    Siły te zawsze działają w pionie, a ich zwroty są do siebie przeciwne. Można spotkać trzy przypadki wzajemnych relacji pomiędzy tymi siłami. Jeśli:
    1. Siła wyporu FW jest większa od siły ciężkości FC woblera, to wobler taki jest woblerem pływającym, tzn. że zawsze będzie unosił się na powierzchni wody oraz po zaprzestaniu nawijania linki na kołowrotek będzie wynurzał się do momentu, gdy siła wyporu FW zrównoważy siłę ciężkości FC.
    2. Siła wyporu FW jest mniejsza od siły ciężkości FC woblera, to wobler taki jest woblerem tonącym, tzn. że zawsze będzie tonąć, także po zaprzestaniu nawijania linki na kołowrotek.
    3. Siła wyporu FW jest równa sile ciężkości FC woblera, to wobler taki jest woblerem o zerowej pływalności, tzn. że wobler zanurzony na pewną głębokość po zaprzestaniu nawijania linki na kołowrotek nie będzie wynurzać się, ani tonąć. Będzie zawieszony w toni.
    Gdybyśmy zagłębili się w definicje obu tych sił, to doszlibyśmy do wniosku, że zamiast porównywania ze sobą sił wystarczy porównać gęstość właściwą wody z gęstością właściwą woblera.
    Warto jeszcze zauważyć, że woblerowi pływającemu, znajdującemu się na powierzchni wody towarzyszy napięcie powierzchniowe.
    Jak środki wyporu SW i ciężkości SC wyznaczyć i jaką rolę odgrywają opisałem tutaj:
     
     
     
    http://jerkbait.pl/topic/110031-artykuł-lurebuilding-team-przedstawia-środek-wyporu-a-środek-ciężkości/page-2 
     
     
    Łatwiej jest nam zmieniać, np. poprzez umieszczenie dodatkowego obciążenia, położenie środka ciężkości SC oraz gęstość właściwą woblera niż środek wyporu SW woblera oraz gęstość właściwą wody. Na rys.2 przedstawione zostały trzy warianty położenia obu tych środków względem siebie oraz ich skutek. Mówi się wówczas o wyważeniu woblera. Pokazano to na przykładzie woblera pływającego, ale także dotyczy to pozostałych woblerów.
     
     
     
     
     
     
     
    Rys.2. Wpływ rozkładu obciążenia na wyważenie woblera
     
     
     
    Wobler wyważony głową w dół (rys.2a) umożliwia szybsze zanurzanie się w wodzie na żądaną głębokość. Takie ustawienie woblera pozwala na wstawienie steru pod małym kątem pochylenia względem osi poziomej woblera, co dodatkowo sprzyja szybszemu zanurzaniu się jego w wodzie. Obciążenie w tym woblerze w zdecydowanej większości znajduje się w okolicach głowy woblera. Najczęściej spotykane jest wyważenie poziome (rys.2b), wynikające z faktu, że główne obciążenie woblera znajduje się na wysokości brzusznej kotwicy. Wyważenie na ogon (rys.2c) stosowane jest w woblerach używanych w bardzo szybkich rynnach podczas prowadzenia woblera pod prąd. Uniemożliwia się wówczas wypychanie woblera na powierzchnię. Częściej takie wyważenie spotyka się w woblerach tonących. Ułatwia celniejsze podanie przynęty, szybsze zanurzenie, co sprzyja łowieniu w niewielkich rzeczkach z dołkami.
    Oczywiście rozmieszczenie dodatkowego obciążenia wpływa na pracę woblera. Rodzaje prac (akcji) woblera opisano tutaj:
     
     
     
    http://jerkbait.pl/page/index.php/index.html/_/sprzet/prace-woblera-ze-sterem-r353 
     
     
    Hydrokinetyka
    Zgodnie z definicją jest to dział zajmujący się badaniem ruchu cieczy przy uwzględnieniu sił działających na masę ciekłą, ale także możemy odnieść się do ciał poruszających się w wodzie, np. woblera.
    Łowiąc woblerem pływającym ze sterem każdy z nas bez problemu zauważa trzy charakterystyczne stany, fazy jego zachowania się, co pokazano na rys.3.
     
     
     
     
     
     
     
    Rys.3. Charakterystyczne fazy zachowania się woblera pływającego ze sterem
     
     
     
    Zatem, w I fazie wobler nurkuje pod kątem wejścia awej. Im kąt ten jest większy tym szybciej wobler znajdzie się na żądanej głębokości H. W II fazie wobler przebywa najczęściej najdłużej, to w niej ocenia się charakter jego pracy oraz najwięcej jest ataków ryb. Wobler porusza się na głębokości H, zwykle równolegle do lustra wody. Ostatnią fazą jest III faza, w której wobler wynurza się z wody pod kątem wyjścia awyj.
    Na skutek zwijania linki, do której wobler jest zamocowany pojawiają się siły: linki FL oraz hydrodynamiczna FH. Ich wartość potęguje płynąca woda. Siły te można przedstawić jako wypadkowe sił składowych w osi pionowej i poziomej woblera, co pokazano na rys.4.
     
     
     
     
     
     
     
    Rys.4. Rozkład sił w płynącym woblerze
     
     
     
    Zatem, jeżeli będziemy przemieszczać w wodzie wobler, to siła FL będzie miała następujące składowe:
    - siłę FLX, działającą w osi poziomej woblera, zgodnie z kierunkiem poruszania się woblera;
    - siłę FLY, działającą w osi pionowej woblera, zgodnie z kierunkiem działania siły wyporu FW.
    Siła hydrodynamiczna FH powstaje na skutek różnicy ciśnień, jakie pojawiają się nad sterem i korpusem woblera (nadciśnienie) oraz pod sterem i korpusem woblera (podciśnienie). Wynika ona z oddziaływania (naporu) ciśnienia wody na powierzchnię steru i czoło korpusu woblera. Działa prostopadle do powierzchni steru i czoła korpusu. Siła ta wywołuje reakcję w lince w postaci siły FL. Składowymi siły hydrodynamicznej FH są:
    - siła oporu hydrodynamicznego FO, działająca w kierunku przeciwnym do kierunku ruchu woblera;
    - siła nurkowania FN, działająca prostopadle do kierunku ruchu.
    Aby wobler mógł poruszać się w wodzie ze stałą prędkością v, to składowa pozioma FLX musi być równa sile oporu hydrodynamicznego FO, przy czym w rzece należy jeszcze uwzględnić prędkość wody. Natomiast, w celu zanurzenia woblera na żądaną głębokość siła nurkowania FN musi pokonać różnicę sił wyporu FW i ciążenia FC (FW-FC) oraz składową pionową FLY. Stąd siła hydrodynamiczna FH jest znacznie większa od siły FL, pochodzącej od linki. Ta różnica będzie tym większa im większa będzie różnica sił wyporu FW i ciążenia FC (FW-FC).
    Po poznaniu sił oddziałujących na wobler będący w ruchu można z ich użyciem opisać trzy fazy jego zachowania, które zaprezentowano na rys.5.
     
     
     
     
     
     
     
    Rys.5.Rozkład sił w trzech fazach zachowania się woblera
     
     
     
    Otóż, wobler nurkuje do oczekiwanej głębokości H (I faza) dopóty, dopóki spełniony jest warunek (rys.6):
     


    FC + FN*cos(awej - a) > FW + FLY
     
     
     


     
     
     
     
     
    Rys.6. Położenie woblera podczas nurkowania
     
     
     
    Natomiast wobler będzie płynąć na stałej głębokości H (II faza) wówczas, gdy nastąpi równowaga między tymi siłami (rys.7), czyli:


    FC + FN = FW + FLY
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Rys.7. Położenie woblera na stałej głębokości
     
     
     
    Wobler zacznie wypływać na powierzchnię (III faza, rys.8), gdy:


    FC + FN*cos(a + awyj) < FW + FLY
     


     
     
     
     
     
    Rys.8. Położenie woblera podczas wypływania
     
     
     
    Więcej o czynnikach decydujących o głębokości nurkowania woblera można poczytać tutaj:
     
     
     
    http://jerkbait.pl/topic/72445-artykuł-głębokość-nurkowania-woblera-ze-sterem/ 
     
     
     
     
    http://jerkbait.pl/topic/127040-artykuł-głębokość-nurkowania-woblera-ze-sterem-–-suplement/ 
     
     
    Z przeprowadzonych rozważań można zauważyć, że za pracę woblera decydują siły działające w poziomie FO i FLX, które występują jedynie podczas jego ruchu. Z kolei o głębokości nurkowania wpływają siły hydrostatyczne, czyli FW i FC oraz siły pojawiające się wyłącznie podczas ruchu woblera: FN i FLY. Oddziałują one w pionie. Spośród wymienionych sił jedynie składowe siły linki FLX, FLY zmieniają swoje wartości podczas łowienia ryb. W zdecydowanej mierze zależą one od kąta utworzonego pomiędzy linką a sterem (rys.4). Jest to kąt, który również obrazuje położenie linki względem lustra wody. Zatem jego wartość można zmieniać poprzez podnoszenie lub opuszczanie wędki. Z kolei wartości sił FO oraz FN zależą w dużej mierze od steru, a konkretniej od jego kształtu i wielkości, kąta położenia i odsunięcia względem oczka mocującego linkę. Te cechy określa się podczas wykonywania woblera i nie ulegają już zmianie podczas łowienia ryb. Wielkość steru można zmieniać poprzez jego poszerzanie, wydłużanie lub jednoczesne poszerzanie i wydłużanie, co pokazano na rys.9.
     
     
     
     
     
     
     
    Rys.9. Zmiana powierzchni steru poprzez:
     


    a) wydłużanie; b ) poszerzanie; c) wydłużanie i poszerzanie
     
     
     
    Ster o większej powierzchni (długość L, szerokość b ) zwiększa amplitudę A i częstotliwość wychyleń ogona w określonym czasie T, co w skrajnych przypadkach (duża szerokość steru B względem szerokości korpusu) może doprowadzić do destabilizacji pracy woblera. Na rys.10 i rys.11 przedstawiono wpływ powierzchni steru na pracę woblera. W przypadku przedstawionym na rys.10 zmieniono jedynie szerokość steru B.
     
     
     
     
     
     
     
    Rys.10. Wpływ szerokości steru B na pracę woblera
     
     
     
    Wobler z przypadku (a) posiada szerszy ster niż wobler z przypadku ( b ) Zatem zmienione zostały: siła oporu hydrodynamicznego FO oraz siła nurkowania FN. Wobec tego wobler z przypadku (a) ze względu na zwiększoną siłę FO będzie pracować agresywniej i szybciej, czyli o większej amplitudzie i częstotliwości niż wobler z przypadku ( b ). Agresywność i szybkość pracy woblera wzrasta wraz ze zwiększaniem szerokości steru B względem szerokości korpusu woblera. Z kolei zwiększona siła FN spowoduje nieco głębsze i szybsze zanurzanie woblera z przypadku (a) niż woblera z przypadku ( b ).
    Zmieniając powierzchnię steru poprzez zmianę jego długości L również zauważa się to, że zmienia się amplituda A i częstotliwość pracy woblera T oraz szybkość i głębokość zanurzania się jego w wodzie, co pokazano na rys.11. Wydłużanie steru zwiększa amplitudę i częstotliwość wychyleń ogona oraz powoduje, że szybciej i głębiej zanurza się wobler w wodzie. Zatem zmienione zostały: siła oporu hydrodynamicznego FO oraz siła nurkowania FN. Ze względu na zwiększoną siłę FO wobler będzie pracować agresywniej i szybciej, czyli o większej amplitudzie i częstotliwości. Z kolei zwiększona siła spowoduje nieco głębsze i szybsze zanurzanie woblera.
     
     
     
     
     
     
     
    Rys.11. Wpływ długości steru L na pracę woblera
     
     
     
    Tak więc zmierzanie do tego samego celu (amplituda A i częstotliwość pracy T oraz głębokość nurkowania H) może odbywać się w dwóch kierunkach, tj.: poprzez zmianę szerokości B lub długości L steru. Ale należy pamiętać, że zabiegi te mają swoje ograniczenia. Zwiększanie szerokości steru B może doprowadzić do niestabilności pracy woblera, a przyjęcie zbyt dużej długości steru L spowodować może całkowity zanik pracy woblera.
    Kąt pochylenia steru a względem osi poziomej woblera nie tylko wpływa na szybkość i głębokość zanurzania się woblera w wodzie, ale także na amplitudę A i częstotliwość wychyleń ogona w określonym czasie T, co pokazano na rys.12. Zwiększanie kąta a powoduje, że ogon woblera wychyla się na boki z większą amplitudą oraz z mniejszą częstotliwością, czyli pracuje agresywniej, ale wolniej. Natomiast szybkość i głębokość zanurzania się woblera w wodzie maleje. Zmniejszanie tego kąta wywołuje spokojniejszą pracę woblera, o małej amplitudzie i dużej częstotliwości wychyleń ogona. Wobler z tak ustawionym sterem szybciej i głębiej zanurza się pod wodę. Zmiana amplitudy i częstotliwości wychyleń jest spowodowana zmianą siły oporu hydrodynamicznego FO. Opór jaki stawia ster powoduje również, że zmienia się szybkość i głębokość zanurzania się woblera w wodzie. W pierwszym przypadku siła ta jest większa, a w drugim znacznie mniejsza. Pochylenie steru a również wpływa na wartość siły FN. Zmniejszanie kąta a powoduje, że rośnie siła FN. Wobec tego wobler z małym kątem a pochylenia steru szybciej i głębiej zanurza się w wodzie niż wobler z większym kątem a pochylenia steru.
     
     
     
     
     
     
     
    Rys.12. Wpływ kąta pochylenia steru a na pracę woblera
     
     
     
    Należy także pamiętać, że zachowanie się woblera w wodzie będzie potęgowane, bądź nie w zależności od prędkości jego poruszania się. Zwiększanie prędkości nawijania linki na kołowrotek wzmacnia pracę woblera (zwiększa amplitudę akcji A) oraz wymusza głębsze zanurzenie w wodzie. Podobnie będzie ze zwiększaniem prędkości poruszającego się środka pływającego podczas trollingowania. Warto również pamiętać o rodzaju akwenu, w którym będziemy łowić ryby za pomocą woblera. Prowadząc wobler w rzece pod nurt potęgujemy jego zachowanie, czego nie można powiedzieć podczas łowienia w wodzie stojącej. Natomiast prowadząc wobler w rzece z jej nurtem praca woblera jest mniej wyczuwalna.
    W większości przypadków, wśród rękodzielników, najczęściej wykonywane są woblery pływające, rzadziej tonące, a już w najmniejszym stopniu woblery o zerowej pływalności. O ile wykonanie woblera o zerowej pływalności można uznać za trudniejsze, wymagające większej skrupulatności w doborze wielkości obciążenia i próżno je szukać na rynku spośród woblerów ręcznie robionych, to w przypadku braku woblerów tonących w pudełkach moich kolegów jest to dla mnie niezrozumiałe. A przecież warto uzupełnić swój arsenał o woblery tonące, uzyskamy wówczas możliwość szerszego spektrum penetrowania toni w łowisku. Obrazuje to rys.13, na którym pokazano tor poruszania się woblera pływającego (a) i tonącego ( b ).
     
     
     
     
     
     
     
    Rys.13. Wpływ masy woblera na jego tor poruszania się
     
     
     
    Hydrodynamika
    W tym przypadku mamy do czynienia z pojawieniem się przyspieszeń podczas poruszania się woblera. Zmiany wartości oraz kierunki działania sił FN i FO następują gwałtownie, ale układ, rozkład sił jest podobny do tego, który opisano wyżej. Bardzo często tym zmianom towarzyszy także zmiana toru prowadzenia woblera. Podszarpując wobler (twitching) właśnie nadajemy jemu chwilowych przyspieszeń.
     
    Wnioski
    Można pokusić się, aby przedstawione w pigułce prawa fizyki wykorzystać do bardziej świadomego wykonania woblera, tzn. zaplanować amplitudę A i częstotliwość T jego pracy, a także wpływać na głębokość nurkowania. A to wiąże się z wykonaniem przynęty pod konkretny gatunek ryby lub na konkretne łowisko wg naszych wyobrażeń. Nie ośmielę się jednak wypowiadać się w sposób jednoznaczny o charakterystyce pracy woblera dla konkretnego gatunku ryby. Łowienie ryb, a także analizowanie opisów, relacji kolegów ze złowienia swoich ryb nauczyło mnie, że nie ma jedynej, słusznej przynęty (w tym woblera) przeznaczonej do połowu danego gatunku ryb. Przykładem jest choćby ten artykuł:
     
     
     
    http://jerkbait.pl/page/index.php/index.html/_/artykuly/50-x-50-czyli-kleniowy-zawrót-głowy-r425 
     
     
    Można rzec, że ilu wędkarzy, tyle sposobów prowadzenia i doboru przynęty. Owszem zdarzają się sytuacje, że dany gatunek ryby reaguje na jeden model przynęty lub jej kolorystykę, bądź sposób prowadzenia. Ale są to jedynie odstępstwa, jakich wiele, od najczęściej spotykanych sytuacji. Z biegiem lat powstaje coraz więcej nowych rodzajów przynęt i ich technik prowadzenia, podania rybie. Także w przypadku woblerów takie zmiany zachodzą. Niemniej wobler ze sterem zawsze posiada charakterystykę pracy (amplituda A i częstotliwość T) oraz zdolność do zanurzania się pod lustro wody. W związku z tym można pokusić się o przedstawienie paru wskazówek pomocnych przy tworzeniu woblera:
     
    1. Rodzaj łowiska
    Jeżeli chcemy, aby woblery prowadzone w wodzie stojącej oraz płynącej miały identyczną charakterystykę pracy, to będą one różnić się między sobą np. kształtem, wielkością steru, rozkładem i wielkością obciążenia. Woblery służące do łowienia ryb w wodzie stojącej powinny charakteryzować się agresywniejszą pracą niż woblery wykorzystywane do łowienia w rzece. Wyjątek stanowi łowienie woblerem z prądem rzeki. Wówczas woblery także muszą posiadać agresywniejszą pracę.
     
    2. Wielkość woblera
    Przyjęło się, że wielkość woblera dobiera się do wielkości poławianego gatunku ryby. Zatem małe woblery w celu złowienia mniejszych ryb, a duże do większych. Często sprawdza się takie podejście, ale kto z nas nie miał odstępstw od tej reguły i to w obie strony. Nieraz zdarzało się złowić na małe przynęty gatunki większych ryb i na odwrót. Podobnie przyjęło się zasadę w stosunku do wielkości akwenu. Małe rzeki, to małe przynęty, duże rzeki, to przynęty znacznie większe od tych małych. I tutaj można doświadczyć odstępstw w obie strony od tej reguły. Niemniej chcąc tworzyć woblery o podobnym kształcie, ale różniące się wielkością, a zwłaszcza długością warto zwrócić uwagę na wielkość steru. Zachowując jednakową wielkość steru można zauważyć, że wydłużanie korpusu woblera powoduje zmniejszenie zarówno częstotliwości jak i amplitudy wychyleń ogona, co pokazano na rys.14. Natomiast zwiększając wysokość korpusu, przy stałej jego długości, uzyska się wzrost częstotliwości i amplitudy wychyleń ogona woblera.
     
     
     
     
     
     
     
    Rys.14. Wpływ wydłużania korpusu na amplitudę i częstotliwość wychyleń ogona woblera
     
     
     
    3. Praca woblera
    Z pracą woblera związana jest jego akcja oraz tor po jakim porusza się. Wyróżnić można dwie podstawowe akcje woblera: w płaszczyźnie poziomej, tzw. akcja ogonowa oraz w płaszczyźnie pionowej, tzw. akcja lusterkująca (lusterkowanie). W akcji ogonowej wobler zamiata ogonem w lewo i w prawo. Natomiast w akcji lusterkującej, zwanej także brzuszną, wobler w płaszczyźnie pionowej przechyla się naprzemiennie w lewo i w prawo. Jak już wiemy każda akcja posiada amplitudę i częstotliwość. Woblery o akcji ogonowej chrakteryzujące się częstymi wychyleniami ogona w lewo i w prawo nazywane są woblerami o szybkiej akcji. Skoro wobler ma akcję szybką, to też może mieć wolną, leniwą. Nie tylko częstotliwość akcji woblera możemy zmieniać, ale także amplitudę wychyleń jego ogona. Woblery o dużej amplitudzie nazywane są woblerami o szerokiej, agresywnej akcji, a o woblerach z małą amplitudą mówi się, że pracują wąsko i spokojnie.
    Podobnie jak w przypadku woblerów o ogonowej akcji częstotliwość jak i amplituda wychyleń może być różna w woblerach z akcją brzuszną. Tak więc wychylenia na boki (w prawo, w lewo) mogą być częste i taką akcję o niewielkiej amplitudzie nazwać można migotliwą. Mogą też być wychylenia o niewielkiej liczbie. Podobnie jest z amplitudą wychyleń woblera na boki (w lewo, w prawo). Wobler może wychylać się tak bardzo, że sprawia wrażenie, iż kładzie się na boki. Może też mieć niewielką amplitudę, prawie nie zauważalną. Akcję woblerów można zmieniać, dopasowywać do swoich oczekiwać poprzez kształtowanie korpusu, dobór wielkości i położenia steru oraz rozmieszczenia obciążenia. W tym artykule wspomniałem jedynie o wpływie wielkości i położenia steru, co zostało pokazane na rys.10÷rys.12.
    A co z woblerami już kupionymi? Czy można poprzez pewne zabiegi zmieniać ich akcję? Odpowiedź brzmi: i tak, i nie. Jeśli wobler wykonany jest metodą wtrysku, gdzie ster stanowi jeden element z korpusem oraz oczko mocujące linkę jest oddzielnym elementem umieszczonym (zatopionym) w sterze, to niestety praktycznie nic nie jesteśmy w stanie zrobić. Natomiast woblery wykonywane hand made oraz firmowe, w których ster jest oddzielnym elementem woblera, umieszczonym w jego korpusie, a także oczko mocujące linkę nie jest zatopione w sterze można poddawać pewnym zabiegom zmieniającym ich charakterystykę pracy. Poniżej kilka wskazówek.
    Odginając oczko mocujące linkę umieszczone w korpusie woblera (Shallow Runner, Runner) w taki sposób, jak to pokazano na rys.15, wpływa się na parametry akcji woblera oraz szybkość jego nurkowania.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Rys.15. Odginanie oczka w płaszczyźnie pionowej w woblerze z oczkiem mocującym linkę umieszczonym w jego korpusie
     
     
     
    Odginać oczko można do góry lub na dół. Wobec tego:
    - jeśli wobler pracuje ze zbyt dużą amplitudą (agresywnie) to podginając oczko do góry (rys.15a), czyli oddalając od steru, zmniejsza się amplitudę oraz zwiększa się częstotliwość jego akcji; ponadto wobler z tak ustawionym oczkiem w stosunku do steru nurkuje szybciej, można też odnieść wrażenie, że głębiej schodzi pod wodę;
    - jeśli wobler pracuje ze zbyt małą amplitudą (spokojnie) to podginając oczko w dół (rys.15b), czyli w kierunku steru, zwiększa się amplitudę oraz zmniejsza się częstotliwość jego akcji; ponadto wobler z tak ustawionym oczkiem w stosunku do steru nurkuje wolniej i płycej.
    Jeżeli maksymalne podgięcie oczka w dół nie zwiększyło na tyle amplitudy akcji woblera, to wówczas należy nieco skrócić ster.
    Zwiększenie bądź zmniejszenie agresywności pracy woblera można także uzyskać poprzez podgięcie steru w dół lub w górę tak, jak to pokazano na rys.16.
     


     
     
     
     


    Rys.16. Podgięcie steru
     


    a) w dół, b ) w górę
     
     
     
    Przy podgięciu steru w dół wobler wówczas pracuje nie tylko z większą amplitudą i mniejszą częstotliwością, ale także płycej nurkuje pod wodę. Natomiast podgięcie steru w górę powoduje, że wobler pracuje z mniejszą amplitudą i większą częstotliwością oraz głębiej nurkuje.
    W woblerach z oczkiem mocującym linkę umieszczonym na sterze (Deep Runner i Super Deep Runner) również odginanie oczka mocującego linkę zmienia parametry akcji woblera, co zaprezentowano na rys.17. Odginając oczko do góry (rys.17a), czyli wysuwając ponad ster, powoduje się, że wobler pracuje z mniejszą amplitudą i większą częstotliwością. Postępując odwrotnie, czyli odginając oczko w dół (rys.17b) powodując chowanie oczka w sterze zwiększa się amplitudę i zmniejsza częstotliwość pracy woblera.
     
     
     
     
     
     
     
    Rys.17. Odginanie oczka w płaszczyźnie pionowej w woblerze z oczkiem mocującym linkę umieszczonym w jego sterze
     
     
     
    Jeżeli wobler posiada bardzo niestabilną pracę to wówczas należy skrócić i zwęzić ster.
    Zmniejszenie amplitudy akcji woblera można jeszcze uzyskać poprzez założenie większych kotwic lub wykonanych z grubszego drutu, albo po prostu umieszczając na kotwicy przedniej dodatkowe obciążenie. Dodatkowo wobler staje się cięższy i można nim dalej rzucić. Obniżenie środka ciężkości ponadto stabilizuje akcję woblera, zwłaszcza w rynnach z dużym uciągiem. Wobler z dodatkowym obciążeniem również szybciej i głębiej nurkuje pod wodę. Zbyt duże dodatkowe obciążenie może całkowicie zgasić akcję woblera.
     
    Podsumowanie
    W założeniu miał to być łatwy w odbiorze i zrozumieniu artykuł. Nie chcę Was zrażać do nauk ścisłych ;-). Stąd celowo pominąłem niektóre prawa czy zjawiska fizyczne, których opis może wydawać się abstrakcyjny. Skupiłem się na siłach jakie pojawiają się podczas łowienia na woblery, gdyż są łatwiejsze do wyobrażenia sobie. Ale i tutaj też są pewnego rodzaju uproszczenia choćby takie, że działające ciśnienie na powierzchnię woblera zamieniłem właśnie na siły skupione. Wprowadzając pojęcia amplitudy i częstotliwości akcji woblera delikatnie otarłem się o drgania. Matematyczny opis tych parametrów mógłby być już trudniejszy w odbiorze, a nie zawsze udaje się nam skupić się nad tym co czytamy ;-). Mam nadzieję, że ten artykuł przybliży nieco fizykę. Być może niektórzy z Was zaczną dostrzegać i zastanawiać się z jakimi prawami fizyki mamy do czynienia na co dzień. Dla mnie byłaby to frajda i podziękowanie za trud jaki wkładam, aby Wam je przybliżyć ;-). Pośrednim celem były podpowiedzi w jaki sposób można zmieniać charakterystykę pracy woblera.
     
    Artykuł bierze udział w konkursie "wygraj wędkę marzeń"

Artykuły

×
×
  • Dodaj nową pozycję...