Skocz do zawartości

Artykuły

Manage articles
  • admin
    Pierwsze moje spotkanie z Antaresem DC miało miejsce na początku 2006 roku. Informacje na temat tej konstrukcji były bardzo skąpe. Generalnie więcej domysłów niż sprawdzonych faktów. Już wtedy chciałem odpowiedzieć sobie na pytanie czy zastosowanie układu cyfrowego do obsługi hamulca rzutowego ma wpływ na jakość funkcjonowania tej konstrukcji. Shimano po trzech latach integrowania układu cyfrowego do swojego flagowego kołowrotka Conquest DC (Calcutta TE DC – nazwa na rynek amerykański) postanowiła uzupełnić swoją ofertę o wysokiej klasy kołowrotek niskoprofilowy bazujący na podobnym ulepszonym układzie. Postanowiono zbudować nową konstrukcje bazując na topowym modelu Shimano Antaresie.
     

    Shimano Calcutta Conquest 201 DC - pionier z systemem DC  
    Na kolejne spotkanie nie trzeba było długo czekać. W lutym tego roku w Japonii odbywały się targi Japan International Sportfishing Show 2006 (Yokohama) podczas, których Shimano ogłosiło oficjalnie swoją nowość – Antaresa DC. Na tą okazję stworzono unikalny katalog Shimano First Dimension 2006 przedstawiający wszelkie nowości wędkarskie tejże firmy. Do katalogu dołączono płytę DVD, na której ujawniono wszelkie tajemnice związane m.in. z Antaresem DC. Prezentację możliwości (wyczerpujący pokaz poszczególnych trybów pracy oraz zasad konserwacji) przeprowadził Hajime Murata, projektant kołowrotka oraz wysokiej klasy ekspert metody castingowej w Japonii. Zatem pierwsze potwierdzone wiadomości dotyczące możliwości funkcjonalnych kołowrotka już posiadałem. Nadal jednak nie znalazłem odpowiedzi na swoje pytania. Wiadomo bowiem, że firmy takie jak Shimano pokazują to co najlepsze zwłaszcza w filmach demonstracyjnych, które traktują jako narzędzie oddziaływania na klientów w myśl zasady - biznes jest najważniejszy.
     

    Serce Conquesta 201 DC - na zdjęciu widoczna cewka, a pod spodem układ mikroprocesorowy  
    Informacje o Antaresie DC zaczęły pojawiać się coraz częściej na sieci internetowej. Pierwsi zainteresowani, czy też entuzjaści sprzętowi zaczęli praktycznie zgłębiać wiedzę na temat tego kołowrotka. Głównie dotyczyło to wersji praworęcznej, która na rynku pojawiła się jako pierwsza. Początkowo liczba sprzedawanych egzemplarzy była bardzo limitowana. Właściwie do dnia dzisiejszego na realizację zamówienia, w przypadku kołowrotka leworęcznego, należy czekać około miesiąca. Jednak w roku 2007 dostępność Antaresa DC ma być powszechna.
    Ponieważ ta unikalna konstrukcja budzi wiele pytań oraz kontrowersji wśród wędkarzy szukałem wszelkich sposobności by osobiście móc zapoznać się z nią bliżej. Okazało się to możliwe. Ze swoimi doświadczeniami chciałbym podzielić się z czytelnikami jerkbait.pl. Będzie to tym samym pierwszy i unikatowy opis Antaresa DC7 LH (wersja na lewą rękę) w Internecie. Zapraszam do lektury.
     

     
    Wstęp
    Kiedy otworzyłem pudełko z Antaresem DC7 LH do głowy przyszło mi jedno porównanie – Subaru. Wygląd w zasadzie dość drapieżny. Oczekiwania jeśli chodzi o możliwości funkcjonalne tej konstrukcje również wielkie. Osobiście zastosowanie tego kołowrotka widziałem do połowów boleni. Wiele się bowiem mówiło, że to konstrukcja, która zapewnia zwiększenie możliwości rzutowych przy jednoczesnej minimalizacji liczby powstających splątań linki potocznie zwanych przez castingowców – brodami. Ponadto interesujące wydawało się przełożenie aż 7:1, które jeszcze do tego roku było niemal nieosiągalne w produktach żadnej innej firmy. Za jednym obrotem korbki kołowrotek zwija bowiem 79 cm linki co było szczególnie istotne podczas szybkiej prezentacji wabików bezsterowych. Czy zatem moje porównanie do Subaru będzie słuszne?
     

     
    Specyfikacja
    Kołowrotek został wyprodukowany w dwóch wersjach. Pierwsza oznaczona Antares DC cechuje się przełożeniem „standardowym” 5.8:1 (długość linki ściągniętej podczas jednego obrotu korbką to 65cm), druga oznaczona jako Antares DC7 przełożeniem szybkim 7:1 (79 cm). Oczywiście oprócz typowej dla rynku japońskiego wersji praworęcznej pomyślano też o castingujących „inaczej”. Od niedawna dostępna jest również wersja leworęczna. Kołowrotek bez względu na model waży około 250g. Dodatkowo nadmienić należy, że wersja przeznaczona na rynek amerykański nazywa się Calais DC, która nieznacznie różni się od wersji japońskiej (o różnicach w następnych rozdziałach). Kołowrotek, jak deklaruje producent może być używany podczas połowów w wodzie słonej. Został on specjalnie do tego przygotowany i zabezpieczony.
     
    Typ kołowrotka
    Przełożenie
    Moc hamulca [N/kg]
    Waga [g]
    Długość linki ściąganej [mm]
    średnica szpulki [mm]
    DC
    5.8
    49.0/5.0
    250
    65
    36
    DC7
    7.0
    49.0/5.0
    250
    79
    36
     
    Zawartość pudełka
    Już samo pudełko oznajmia, że mamy do czynienia z czymś niezwykłym. Zrezygnowano z typowego dla Shimano kartonika srebrnego na rzecz ciemnoszarego ze specjalną obwolutą plastikową mającą na celu zabezpieczenie opakowania przed uszkodzeniem. Wewnątrz znajduje się kołowrotek Antares DC zapakowany w pokrowiec, kluczyk nasadowy do odkręcania śruby rączki kołowrotka, olejek do konserwacji łożysk oraz komplet dokumentacji – instrukcja obsługi (niestety tylko w języku japońskim), schemat budowy oraz gwarancję międzynarodową.
     

     
    Pierwsze wrażenie
    Po pierwsze w porównaniu z innymi konstrukcjami wydaje się bardzo solidny. Jednocześnie sprawia wrażenie ciężkiej konstrukcji. Obok, w celu porównawczym posiadałem inne konstrukcje np. Daiwę Alphasa ITO, który reprezentuje wagę piórkową w stosunku do Antaresa. Ponadto możemy zaobserwować, że wszystko zostało dopracowane do najdrobniejszych szczegółów. Poszczególne frezy, detale są perfekcyjnie wykonane. Obudowa kołowrotka niczym lustro odbija wszystko co znajdzie się w jej zasięgu (fotografa również, w związku z tym były problemy ze swobodnym robieniem zdjęć). Spasowanie elementów również najwyższych lotów. Absolutnie żadnych luzów, żadnych niestabilności konstrukcji. Pierwsze zakręcenie korbką to dodatkowe wrażenia. Płynność ruchów idealna. Dodatkowo mechanizm pracuje bezszelestnie – ciszej niż Conquest DC. Po odblokowaniu i zakręceniu lekkiej szpuli ta kręci się jakby nie działało tarcie. Kołowrotek co można zauważyć na stopce został wyprodukowany w Japonii. Zapowiada się zatem, że testy Antaresa DC będą należały do przyjemności.
     

     

     
    Konstrukcja
    Na pierwszy rzut oka widać, że to konstrukcja bardzo mocna, przeznaczona do łowienia średniej wielkości przynętami. Trudno jednoznacznie, przed testami, zakładać jaki będzie zakres sprawnego operowania przynętami. Bazując na swoich doświadczeniach z Conquestem DC można było zakładać, że przynęty powyżej 10g będą obsługiwane bez najmniejszego problemu. Jednak czy lżejsze również? Na to pytanie postaram się odpowiedzieć w testach rzutowych. Patrząc na kołowrotek trudno doszukać się plastikowych elementów. Oczywiście zastosowano je tam gdzie to niezbędne – spust blokady szpuli, uchwyt korbki, podkładka pod śrubę mocowania rączki oraz podkładka pod regulację hamulca. Ponadto wewnątrz również niezbędne elementy – pokrętło trybów pracy oraz kapsel układu mikroprocesorowego. Korpus kołowrotka został odlany z lekkiego stopu metali. Wodzik wykonany z SiC oraz dodatkowo pokryty azotkiem tytanu.
     

     
    Szpulka Antaresa DC w kolorze czarnym, ażurowana pokryta tytanem. Jednak na próżno doszukiwać się podobieństw do takich konstrukcji jak Metanium XT, Skorpion czy chociażby Conquest DC. Szpulka ażurowana jest tylko w środkowej części, na osi co jest typowe dla konstrukcji typu Magnumlite. Może to zastanawiać czy to nie za mało. Producent jednak informuje, że jest to zupełnie wystarczające. Konstrukcja taka bowiem powoduje, że inercja początkowa podczas startu szpulki jest bardzo mała. Umożliwia to wykonywanie dalekich oraz celnych rzutów nawet małymi przynętami. Pojemność szpulki również duża. Dla porównania taka jak Metanium XT 2005 i większa niż w Antaresie AR. Czy zatem takie podejście będzie miało znaczący wpływ na możliwości rzutowe kołowrotka? Teoretycznie wydaje się, że tak. Jednak należy pamiętać, że kołowrotek ten nie został zaprojektowany z myślą o przynętach typu ultra lekkich.
     

     
    Pojemność szpulki przedstawia niniejsza tabela.
    Japońskie oznaczenie
    3
    3.5
    4
    5
    Średnica [mm]
    0.28
    0.3
    0.33
    0.38
    Długość [m]
    140
    120
    110
    90
     
    Ergonomia
    Po założeniu kołowrotka na wędzisko robię pierwsze przymiarki rzutowe. Kołowrotek bardzo dobrze leży w rękach. Kciuk samoistnie plasuje się w odpowiednim miejscu na obudowie. Można powiedzieć, że zaprojektowany został idealnie. Pierwsza regulacja również przebiega bardzo sprawnie. Pokrętło docisku szpuli oraz hamulec walki z słyszalnym „klikiem”.

     

     
    Ponadto regulacja jest bardzo płynna i przebiega bez konieczności używania dodatkowej siły. Hamulec walki w kształcie charakterystycznej gwiazdy. Dobrze wyprofilowany. Podczas holu ryby okazuje się łatwo dostępny. Na pokrętle docisku szpuli charakterystyczne frezy z zaznaczonym na czerwono aktualną pozycją nastawu. Hamulec rzutowy łatwo dostępny z zewnątrz. Również i w tym miejscu zainstalowano „klik”. Pokrętło trybu pracy kołowrotka dostępne po zwolnieniu blokady panelu bocznego. Po uchyleniu panelu bocznego, który przytwierdzony jest do obudowy kołowrotka (nie ma możliwości na wypadnięcie i utraty) dostęp jest również bardzo dobry.
     

     
    W celu wyjęcia szpulki z ramy Antaresa DC należy odkręcić układ elektroniczny. Wtedy to uzyskujemy dostęp do szpulki oraz łożysk, które wraz z czasem należy odpowiednio naoliwić załączoną w komplecie oliwką.
     

     
    Rączki kołowrotka wykonane ze specjalnej gumy. Muszę powiedzieć, że trzyma się je bardzo pewnie oraz przyjemnie. Nawet podczas ulewy (w pierwszy dzień testów miałem możliwość testowania w ulewie i wietrze), kiedy rączki są bardzo mokre, nie ma możliwości by nasza ręka przypadkowo ześlizgnęła się z uchwytu.
     

     
    Prędkość ściągania linki jest godne podziwu. Kiedy porównuję ją do innych konstrukcji różnica jest bardzo zauważalna. W przypadku standardowych przełożeń np. 5:0 dla Conquesta DC prowadzenie wabika boleniowego w ekspresowym tempie jest niezwykle trudne. A tutaj zupełnie naturalne. Ponadto przełożenie takie może być bardzo przydatne podczas tradycyjnego łowienia z opadu. To dla wielu wędkarzy może być dodatkowym argumentem „za”.
     

     
    Testy rzutowe
    Największą innowacją w opisywanej konstrukcji jest hamulec rzutowy. W konstrukcji tej, w odróżnieniu do Shimano Conquesta DC zastosowano nieco inną koncepcję. Największym problemem w Conqueście, który przez wielu wędkarzy był zgłaszany do Shimano to fakt, że trudno było ustawić program kontroli wysuwu linki tak by działał on w technikach precyzyjnego rzutu takich jak np. pitching (precyzyjny rzut spod siebie, w którym uzyskuje się niewielkie odległości – do 20 metrów). O innej technice rzutowej takiej jak skipping (metoda rzutowa, w której przynęta odbija się kilkakrotnie od lustra wody stosowana do precyzyjnych rzutów pod roślinne nawisy) w ogóle nie było mowy. W tym przypadku mało, który system hamulca rzutowego w ogóle się nadawał. Dlatego między innymi postanowiono zmienić zasadę działania hamulca. Funkcjonalności powyżej opisane są bardzo powszechnie stosowane przez wędkarzy używających konstrukcji low-profile.
     

     
    W Antaresie DC wprowadzono hamulec 4x8. Co to oznacza? Pierwsza cyfra „4” oznacza liczbę programów. W Antaresie DC są to odpowiednio L – Long (długie rzty), M – Multipurpose (standardowy, wszechstronnego zastosowania), A – Accurate (precyzyjne rzuty), W – Wind (w trudnych warunkach wietrznych). Tutaj możemy zauważyć pewne różnice jeśli chodzi o wersję amerykańską kołowrotka Calais DC, który oferuje odpowiednio – X – Extreme long (ekstremalnie długie rzuty), L- Long (rzuty długie) pozostałe są takie same. Jak się okazuje sam układ cyfrowy i zapisane na nim algorytmy rozwiązujące w trybie rzeczywistym równanie ruchu są identyczne. Na rynku amerykańskim, jakże podatnym na reklamy, postanowiono wprowadzić inne nazewnictwo, które znacznie bardziej działa na klienta. O ile lepiej przeczytać „Extreme long” od zwykłego „Long”.
     

     

     
    Druga cyfra „8” oznacza moc z jaką układ cyfrowy kontroluje wybrany przez wędkarza program. Im większa wartość tym większa kontrola (MAX oznacza maksymalną kontrolę tym samym długość rzutu staje się krótsza, ale program jest mniej podatny na zakłócenia w postaci czynników zewnętrznych takich jak np. nieoczekiwane podmuchy wiatru, deszcz, czy najczęściej spotykany – błędy wędkarza; MIN oznacza minimalny wpływ – wtedy uzyskujemy najdłuższe z możliwych rzutów przy wybranym trybie pracy ryzykując jednocześnie brodą).
     

     
    Jak już nadmieniłem układ cyfrowy Antaresa DC został znacznie usprawniony. Dla przypomnienia prędkości obrotowe szpulki uzyskane w tradycyjnych konstrukcjach opartych na hamulcu odśrodkowym to około 15,000-18,000rpm (obrotów na minutę). Oczywiście prędkość ta uzyskiwana jest w szczytowym momencie, tylko przez ułamki sekundy. Pierwsza wersja układu DC zastosowana w Conquiście umożliwiała rozpędzenie szpuli do wartości prawie dwukrotnie większych tj. 30,000rpm. przez co istniała możliwość uzyskania większych odległości rzutowych. W obecnie zastosowanym istnieje możliwość wzrostu tej wartości do 60,000rpm a nawet do 100,000rpm przez co również powinniśmy dostrzegać znaczący wzrost uzyskiwanych odległości rzutowych.
     
    Testy hamulca rzutowego
    Do testów rzutowych postanowiłem wybrać wędkę, która najbardziej spełnia moje wymagania jeśli chodzi o połów boleni i szczupaków na średnolekki casting. Dlatego wybrałem wędzisko Evergreen Temujin Crossfire „Steed” TXFC-66MR cechujące się następującymi parametrami – długość 6’6”, cw. 1/4 – 3/4oz., moc 6-16 lb. Ponadto testy rzutowe odbyły się zarówno w trudnych warunkach pogodowych (intensywny opad wraz z wiatrem o zmiennym kierunku) jak i podczas słonecznego i bezwietrznego dnia.
     

     
    Program M – celowo zaczynam omawianie właściwości rzutowych właśnie od tego programu. Jak sama nazwa wskazuje (Multipurpose – wszechstronny) został zaprojektowany z myślą o większości miłośników castingu. Jego charakterystyka została wręcz przekopiowana ze starszej konstrukcji Conquesta DC. Program ten wymaga średnich  i wysokich (w przypadku nastaw kontroli hamulca na MIN) umiejętności castingowych. Tak jak wcześniej wspomniałem system sterowania hamulcem włącza się zgodnie z charakterystyką po pewnym ustalonym czasie. Są to w zasadzie mikrosekundy ale właśnie podczas tego ułamku sekundy zapadają decyzje o tym jak daleko poleci nasza przynęta.W związku z tym technika rzutowa odgrywa tutaj kolosalne znaczenie. Niezbędne jest wykonanie w miarę dynamicznego wymachu z pełnym zachowaniem fazowości rzutu typowego dla castingu. Jeśli rzut wykonamy zbyt wolno, lub na chwilę zawahamy się i stracimy płynność ruchów to w początkowej fazie lotu wabika mogą powstać brody. Na szczęście w większości przypadków są one bardzo płytkie i łatwe do odplątania, ale wbrew opinii wielu teoretyków system DC nie zapewnia całkowitej ochrony przed brodami. Pamiętajmy, że hamulec włącza się dopiero po odpowiednio ustalonym czasie. Do tego zaś momentu szpula toczy się bez żadnej kontroli. Podczas testu wykonałem serie rzutów przynętami mieszczącymi się w zakresie pracy wędziska. Ponieważ już kilka miesięcy wcześniej korzystałem z kołowrotka opartego na hamulcu DC przejście na nową konstrukcję nie stanowiło najmniejszego problemu.
     

     
    Podczas rzutów lekko słyszalny był tzw. „hipnotic sound” (hipnotyzujący dźwięk) – pisk wytwarzany przez układ cyfrowy, który próbkuje prędkość obrotową szpuli z częstotliwością w paśmie słyszalnym dla ucha ludzkiego. Dźwięk ten w żaden sposób nie przeszkadza podczas normalnego użytkowania kołowrotka. Zresztą podobny wytwarzany był w poprzedniej konstrukcji Conquest DC. Przynęty przy ustawieniu MIN (pokrętło na panelu zewnętrznym) lecą daleko jednak różnica odległości w porównaniu z innymi kołowrotkami nie jest porażająca. Porównując je do tych uzyskanych z kołowrotka Daiwa Alphasa ITO (cena dwukrotnie niższa) przemawia oczywiście za Antaresem ale tylko o kilka procent. Wraz ze zmianą ustawień kontroli hamulca na MAX dystans się skraca jednak widać, że linka wysuwa się z kołowrotka w znacznie bardziej kontrolowany sposób (użycie kciuka prawie nie potrzebne). Teraz nadszedł najtrudniejszy test a mianowicie próba wyrzutu przynęty poniżej dolnej granicy wyrzutowej wędziska. W tym przypadku przynęta będzie praktycznie wyrzucona bezpośrednio z kołowrotka bez nadania przynęcie prawidłowej wartości początkowej co w przypadku konstrukcji DC jest bardzo istotne. Wybieram przynętę o masie 6g. Okazuje się, że mimo braku komfortu podczas rzutu kołowrotek radzi sobie bez najmniejszego problemu. Mogę również powiedzieć, że widać różnicę w stosunku do Conquesta DC, który miał większe problemy podczas takiej próby. Antares DC mimo, że nie jest stworzony do takich przynęt radził sobie bez problemów. Podczas testów wpływ warunków atmosferycznych był kontrolowany za pomocą bocznego pokrętła. Podczas mocniejszego wiatru ustawienia były bliższe MAX, zaś podczas pogody idealnej bez problemów kołowrotek ustawiony był na MIN. Pamiętajmy zatem, że najważniejsza podczas rzutu takim kołowrotkiem jest technika rzutowa. Tak naprawdę zastosowanie dynamicznego wyrzutu gwarantuje prawidłowe działanie układu cyfrowego (brak konieczności kontroli wysuwu linki kciukiem).
     

     
    Dodatkowo, ponieważ ciekawość ciągnie wilka do lasu, postanowiłem wykonać testy innym wędziskiem, którego dolną granicą wyrzutową jest 3/16 oz. Antares DC radził sobie i z przynętami około 5g jednak jak wspomniałem kołowrotek jest zalecany do cięższego łowienia. Komfortowo łowi się przynętami ~8g mimo, że wydawać by się mogło, że charakterystyka szpulki (głęboka oraz lekko ażurowana) wyklucza takie łowienie. Przy okazji możemy dowiedzieć się jak ważnym elementem jest prawidłowy dobór wędziska castingowego. W przypadku  Antaresa DC nie ma zbytnich ograniczeń jeśli chodzi o dolne wartości wyrzutowe jednak nieprawidłowe spasowanie wędziska z kołowrotkiem może znacznie obniżyć walory użytkowe zestawu castingowego. Dobór wędziska delikatniejszego poprawia znacznie sytuację.
     

     
    Zapytacie pewnie co z górą granicą wyrzutową. W przypadku Antaresa DC nie przejmowałbym się tym tematem. Myślę, że wędkarze, którzy lubią łowić przynętami cięższymi używając multiplikatorów niskoprofilowych również znajdą zastosowanie dla tej konstrukcji. Moim zdaniem nawet do jerkowania, raczej lekkiego, np. do 60g będzie to konstrukcja odpowiednia. To solidna konstrukcja z odpowiednim zapasem linki. W przypadku cięższych wabików sytuacja może być taka, że trudno  dynamicznie wykonać rzut nadając odpowiednią wartość początkową przynęcie toteż mogą powstawać brody ale raczej jest to zjawisko rzadkie. 
     

     
    Program A (Accurate – precyzyjny) – tak jak wspomniałem wcześniej Conquest DC nie był przystosowany do rzutów technicznych, specyficznych – precyzyjnych na krótkie dystanse. Dlatego też nie we wszystkich zastosowaniach konstrukcja ta znalazła swoich zwolenników. Podczas pitchingu lub flippingu często powstawały brody. Szpulka w początkowej fazie bezwładnie kręciła się oddając zbyt duże ilości linki. Inne metody rzutowe, zwłaszcza te precyzyjne, również stanowiły nie lada wyzwanie dla wędkarza. Byli również i tacy (wędkarze niedzielni lub osoby o mniejszych umiejętnościach technicznych), którzy nie potrafili odpowiednio rzucać sprzętem castingwym (nieodpowiednio nadawali prędkość początkową przynęcie) w związku z tym często narzekali na powstające brody. Inni natomiast, zmuszeni przez łowisko, musieli oddawać delikatniejsze rzuty na krótsze odległości. By usatysfakcjonować tą grupę wędkarzy powstał program A. Przyznać muszę, że podczas rzutów w tym trybie odległości uzyskiwane nie są porażające natomiast hamulec działa perfekcyjnie. Jeśli zatem chcielibyśmy rzucać bez konieczności jakiejkolwiek kontroli hamulca powinniśmy wybrać właśnie ten tryb. Po wpadnięciu przynęty do wody szpulka natychmiast zostaje samoczynnie wyhamowana bez konieczności dodatkowej ingerencji z zewnątrz (kontrola kciukiem). Zatem jest to tryb dla wszystkich tych, którzy lubią oglądać się za dziewczynami podczas wędkowania. W tym programie ruch szpulki kontrolowany jest natychmiastowo. Komfort kosztem długości rzutów. Niekiedy jednak jesteśmy zdani na takie działanie – zwłaszcza łowiąc technikami specyficznymi. Tryb ten testowałem w najróżniejszy sposób – tradycyjne rzuty oraz używając pitchingu. Działał bardzo efektywnie. Brody nie powstawały. Znacznie większa tolerancja na błędy wędkarza. To najsilniej działający tryb kontroli wysuwu linki Antaresa DC.
     

     
    Program W (Wind  - wietrzny) – dzięki pogodzie, która mnie obdarzyła podczas pierwszego dnia testów miałem okazję przetestować i ten program. Padał rzęsisty deszcz a od czasu do czasu wiatr potrafił całkiem nieźle dmuchnąć. To jednak nie wszystko. Na wspomnianej przeze mnie wcześniej płycie DVD Shimano First Dimension można podziwiać Hajime Muratę, który wykonuje rzuty wręcz w huraganowych warunkach. Kontrola wysuwu linki jest pierwszorzędna. Potwierdziły to i moje własne testy. Należy jednak zwrócić uwagę by tak jak w przypadku programu M rzut wykonać z odpowiednią dynamiką. Oczywiście odległości nie należą do zaskakujących czy rekordowych jednak jest to okupione kosztem pełniejszej kontroli wysuwu linki i zmniejszeniem liczby bród podczas np. niespodziewanego podmuchu wiatru w kierunku wędkarza. Podczas rzutu widać dość charakterystyczne działanie systemu DC. W momencie lotu wabika widać, że kołowrotek w pewnym momencie wydaje więcej linki niż potrzeba (rośnie nadmiar linki) w tym momencie zostaje widocznie zredukowana prędkość obrotowa szpulki by po chwili wszystko wróciło do normy. Takie zjawisko może pojawić się nawet w środkowej fazie lotu przynęty. Kołowrotki o hamulcach magnetycznych czy odśrodkowych takich sytuacji nie lubią najbardziej.
     

     
    Program L (Long – Długie rzuty) - to chyba najbardziej kontrowersyjny tryb pracy kołowrotka. Oczekiwania w stosunku do niego są wielkie. Każdy bowiem myśli, że skoro tryb M daje porównywalne ale dłuższe odległości od konstrukcji o wiele tańszych przy jednoczesnym zminimalizowaniu liczby bród to ten program da nam na pewno to czego oczekujemy – wzrost odległości o 20-40% (tak zapowiadają reklamy już w Conquiście DC). Nic jednak bardziej mylnego. Już na filmie First Dimension możemy odnaleźć odpowiedź. Tryb ten używany jest przez surfcasterów (używających do tego specjalnych wędzisk) oraz przez osoby z grona profesjonalistów. Uwierzcie mi, że rzuty w tym trybie wcale nie należą do najłatwiejszych. Przekroczenie czwartego stopnia w ośmiostopniowej skali kontroli hamulca jest nie lada wyczynem. Nawet najmniejszy podmuch wiatru może spowodować, że hamulec potrafi całkowicie zgłupieć nawet w środkowej fazie lotu przynęty kiedy wydaje się, że już nic strasznego nie może się wydarzyć. Oczywiście możemy ustawić program L oraz minimalne oddziaływanie (MIN) kontroli wysuwu linki, ale musimy cały czas kontrolować szpulkę kciukiem co znacząco wpływa na odległość. W tym przypadku uzyskujemy odległości porównywalne do trybu M. Tak więc by w pełni wykorzystać tryb długich rzutów nasza technika rzutowa musi być nienaganna. Wszystko wykonywane w odpowiednim momencie. Wtedy dopiero jesteśmy w stanie w pełni wykorzystać właściwości rzutowe tego niezwykłego kołowrotka. Od razu chcę przestrzec wszelkich śmiałków, którzy są przekonani o swoich nadzwyczajnych umiejętnościach – ten tryb zweryfikuje do bólu wiedzę z zakresu technik rzutowych. Żadnych prowizorek typu rzut z jednej ręki – dobry by popisać się przed dziewczyną ale nie w przypadku Antaresa DC. Każdy nawet najdrobniejszy błąd kwitowany będzie obszernym ptasim gniazdem. Oczywiście mówię o przypadkach, w których wykonuje się dynamiczny, pełen energii rzut, którego celem jest osiągnięcie znacznych odległości a nie zachowawczy rzut kontrolowany kciukiem. Chociaż właśnie brody najczęściej powstają przy takim zachowawczym rzucie. Ponadto w trybie L musimy korzystać z perfekcyjnie zbalansowanych przynęt. Nadają się do tego opływowe blaszki, cięższe bezsterowce i niektóre woblery. Te zaś, które lecą wykonując ekwilibrystyczne ruchy z góry odpadają – broda gwarantowana. Ponadto przy tej okazji należy zdać sobie sprawę, że niektórych wabików nie da się nauczyć latać. Jeśli jakiś wobler np. Salmo Hornet pokonuje 20 metrów to nie wiem jakbyśmy się starali nie jesteśmy w stanie nim rzucić dwa razy dalej lub osiągnąć zdecydowaną różnicę w odległości. Należy to po prostu zaakceptować.
     

     
    Na filmie First Dimension, Hajime Murata, uzyskuje Antaresem DC ponad 111m. Technika rzutowa wygląda jak rzut młotem. Wędkarz wykonuje rozbieg, dwukrotnie kręci wędką nad głową by ostatecznie już rozpędzoną przynętą osiągnąć rekordowej długości rzut. Sam Maruta jest tym faktem bardzo podekscytowany co może świadczyć o tym, że nie jest to oczywiste i bardzo łatwe.
     
    Testy hamulca walki
    Shimano już w poprzednich konstrukcjach pokazało, że potrafi wykonać hamulec najwyższej jakości. I w przypadku Antaresa DC działa on bez najmniejszych zarzutów. Odjazdy dowolnej wielkości ryby są bardzo dobrze kontrolowane. Hamulec działa bardzo płynnie. Szybkie zmiany mocy docisku hamulca są łatwe i precyzyjne.
     

     
    Dodatki
    W przypadku Antaresa DC pojawiają się już pierwsze dodatkowe elementy, które umożliwiają rozbudowanie konstrukcji. Jednak są one zapowiadane jedynie w katalogu a niedostępne na rynku. Na dzień dzisiejszy tylko w przypadku poprzednika (Conquesta DC) można nabyć dodatkowy układ mikroprocesorowy, który służy do kontroli linki fluorocarbonowej. Linka ta bowiem ma inną charakterystykę – jest cięższa toteż zastosowanie drobnych modyfikacji programu hamulca było koniecznością.
     

     
    Podsumowanie
    Jeszcze raz zatem dochodzimy do wniosku, że najważniejsza w castingu jest sama technika rzutowa. Sprzęt nie załatwi praktycznie niczego. Tak, więc powiedzenie, że casting to nie droga na skróty jest nadal aktualne. Wydając nawet 600USD na nadzwyczajną konstrukcję jaką jest Antares DC nie osiągniemy znaczącego przyrostu odległości w stosunku do tradycyjnych konstrukcji. Tak jak napisałem zwykli castingowcy podczas weekendowych wypraw używać będą najczęściej trybu M, którego odległości rzutowe porównywalne są do konstrukcji dwukrotnie tańszych. Użycie zaś trybu L niesie za sobą wiele utrudnień – konieczność dobrania idealnych wabików, bardzo dobre warunki atmosferyczne, a przede wszystkim bardzo wysokie umiejętności techniczne wędkarza. Oczywiście system hamulca w Antaresie DC jest najlepszy, jaki do tej pory widziałem. W wielu okolicznościach działa perfekcyjnie bez konieczności kontroli szpuli za pomocą kciuka. Dlatego zastosowanie tego kołowrotka na pewno zwiększy efektywność wędkarza – mniej bród, częstsze rzuty. Ponadto efektywny (lepszy) hamulec w porównaniu z magnetycznym czy odśrodkowym zwiększy odległość wyrzutu, ale tak jak nadmieniłem wcześniej nie będzie to postęp drastyczny. Tak więc moim osobistym zdaniem na pewno warto zainwestować w swój własny rozwój dopracowując techniki posługiwania się sprzętem castingowym.
     

     
    Dodatkowo pogłoski jakoby system DC był dla tych, którzy nie potrafią korzystać ze zwykłego hamulca odśrodkowego czy magnetycznego są całkowicie wyssane z palca i nieuzasadnione. Właśnie w tym przypadku konieczność sprawnego operowania sprzętem castingowym ma kolosalne znacznie. By wykorzystać wszelkie właściwości kołowrotka nie można stosować żadnych prowizorek. Wszelkie niedoskonałości techniczne mszczą się bezlitośnie. Pamiętajmy bowiem, że szpulka potrafi się kręcić 3-4 razy szybciej niż w tradycyjnych konstrukcjach opartych na hamulcu magnetycznym czy odśrodkowym. Tak, więc mimo tego, że Antares DC jest fantastyczną konstrukcją niosącą ze sobą sporo innowacji porównanie do Subaru było by przesadą. Myślę, że zdecydowanie lepszym porównaniem było by postawienie go obok luksusowej limuzyny np. Lexusa czyli komfortu, jakości wykonania oraz trwałości.
     
    Kończąc artykuł chciałbym serdecznie podziękować za wypożyczenie Antaresa DC7 LH do szczegółowych testów.  
    Remek,2006  
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • Na spływ umówiliśmy się już w zimie, więc trzeba było poczekać jeszcze kilka miesięcy. Termin spływu uzależniony był od stanu wody w Wiśle, od dobrej pogody oraz chcieliśmy wybrać okres, w którym byłaby większa szansa na dobre żerowanie ryb. Wybraliśmy czerwiec, jeden z najlepszych wędkarskich miesięcy w sezonie. Pod koniec miesiąca nagle dzwoni Marek „Sebek, pakuj się, jutro płyniemy na całą dobę”. Jak mogłem odmówić… Szybki telefon do Gromita i już wiem, że popłyniemy razem. Błyskawiczne przygotowanie sprzętu, drobne zakupy spożywcze i byliśmy w zasadzie gotowi.
    Ze względu na to, iż Marek posiada duży i mocny silnik, naszym celem był dwudziestocztero godzinny spływ Wisłą na długim odcinku Modlin – Czerwińsk.
     

     
    Po drodze mieliśmy za zadanie znaleźć jak najlepsze miejsca na letniego suma. Przez kilka miesięcy, na Wiśle utrzymywała się bardzo wysoka woda i prawdopodobnie większość miejsc zmieniła się nie do poznania. Dlatego co roku trzeba poświęcić wiele czasu na rozpracowanie i znalezienie nowych, rybnych miejsc. Oczywiście płynąc w dół chcieliśmy także połowić inne ryby, a głównym celem miał być boleń.
     

     
    W sobotę o 7 rano spotkaliśmy się z Markiem i jego małym synkiem Szymonem na przystani w Silurusie. Łódź Marka, ogromna wiślana pychówka, była przygotowana do wypłynięcia. Musieliśmy tylko wylać trochę wody, która uzbierała się po deszczu sprzed kilku dni. Na przystani zamontowaliśmy echosondę, złożyliśmy swoje zestawy spinningowe i wpakowaliśmy wszystkie potrzebne rzeczy do łodzi.
     

     
    Wypłynęliśmy około 8.
     

     
    Szybko przepłynęliśmy krótki odcinek Narwi.
     

     
    W końcu wypłynęliśmy na większe wody Wisły. Minęliśmy most i zaczęliśmy obławiać pierwsze miejscówki w okolicach Zakroczymia. Tutaj obłowiliśmy ciekawe opaski, mini przelewy oraz dzikie burty w poszukiwaniu boleni i dużych kleni. Niestety nie udało nam się złowić żadnej ryby. Po drodze zatrzymywaliśmy się w wielu miejscach, po obu stronach rzeki i niestety wszędobylski piach pozasypywał większość dobrych miejsc.
     

     
    W końcu dopłynęliśmy do ogromnej przykosy, która ciągnęła się prawie przez całą szerokość Wisły. Piękna miejscówka, na której liczyliśmy na żerowanie rap.
     

     
    Jednak podczas naszego postoju żadna z ryb nie pokazała się przy powierzchni. Postanowiłem zmienić taktykę i połowić castingiem na większe gumy z dna. Podczas łowienia zanotowałem dwa agresywne brania, niestety żadnego nie udało mi się zaciąć. Były to prawdopodobnie bolenie, które stały przy dnie.
    Popłynęliśmy dalej i w końcu znaleźliśmy się przy słynnych Grochalach.
     

     

     

     
    Tutaj z daleka opłynęliśmy wszystkie przelane główki i wytypowaliśmy jedną z nich, przy której zauważyliśmy atak bolenia. Aby porządnie obłowić miejscówkę, opłynęliśmy cały przelew oraz warkocz i podpływając pod prąd, ustawiliśmy się na zapływie przelewu, na samym jego środku.
     

     
    Z tej pozycji mieliśmy możliwość obłowienia całego warkocza, odchodzącego od główki, całego zapływu oraz zwarów powstających na przelewie. Za jakiś czas pojawiła się pierwsza rapa, która zażerowała daleko w warkoczu. Po jakimś czasie Marek zacina bolenia i szybko oddaje wędzisko małemu Szymkowi. Szymon dzielnie walczy z rybą i podholowuje rapę do łodzi.
     

     
    Marek sprawnie ją podbiera. Robimy kilka zdjęć i mierzymy rybę, która ma 69 cm.
     

     
    Szymon szybko wypuszcza rybę z powrotem do wody.
     

     
    Co jakiś czas rapy atakują przy powierzchni drobnicę. W końcu i ja zacinam swoją pierwszą i dość sporą rybę. Niestety boleń po kilkunastu sekundach wyczepia się z kotwicy. Łowimy dalej. Po jakimś czasie zacinam kolejnego bolenia i dość szybko podholowuję go do burty łodzi. Tutaj widzimy, że jest słabo zacięty i grot haka wczepiony jest w malutki skrawek pyska. Przed próbą podebrania ryba spina mi się. Nie poddaję się i łowię dalej. W pewnym momencie Marek zacina następną rapę. Po krótkim holu podbieramy rybę i robimy kilka zdjęć.
     

     

     
    Bolek szybko wraca do wody.
    Teraz rapy pokazują się bardzo rzadko, ale czujemy ich obecność, są zarówno w warkoczu, jak i na zapływie. Zakładam swoją ulubioną boleniową gumę i oddaję kilka rzutów w rejony warkocza. Przynętę sprowadzam szybkim tempem z częstymi podciągnięciami. Za każdym rzutem gumę prowadzę przez całą szerokość warkocza w okolicy zaobserwowanego ataku rapy. Po chwili mam agresywne branie, zacinam i po krótkim holu, mały Szymek podbiera mi rybę. Robimy ciekawe zdjęcia i puszczamy bolka do domu.
     

     
    Kolejną rapę łowi Gromit. Ryba wzięła w samym środku warkocza, na szybko prowadzoną gumę. Oczywiście robimy kilka fotek i zwracamy rybie wolność.
     

     
    Podczas łowienia, kątem oka zauważam ataki rap na płytkim zapływie. Zmieniam przynętę na lekką wahadłówkę i zaczynam łowić, szybko ją prowadząc. Długo nie musiałem czekać na pierwsze branie. Rapa bierze w drugim rzucie. Podprowadzam bolenia do burty łodzi i oczywiście energiczny Szymek podbiera rybę.
     

     
    W następnym rzucie zacinam kolejnego niedużego bolenia. Szybki hol, sprawne podebranie i rybka wdzięczy się do zdjęcia.
     

     

     
    Przez jakiś czas rapy całkowicie przestają żerować. Jednak po kilkunastu minutach mam kolejne branie na wahadłówkę. Krótki hol i podciągam rybę do łodzi, gdzie znowu sprawnie podbiera ją Szymon.
     

     
    To była najmniejsza rapka wyprawy.
     

     
    Widać, ze rapy zaczynają żerować na dobre, jednak my musimy płynąć dalej. Podejmujemy smutną decyzję i podnosimy kotwicę. Odpływamy z miejscówki i obserwujemy kolejne ataki boleni na przelewie, który musieliśmy opuścić. Szkoda, ale czas płynie nieubłaganie, a jeszcze daleka droga przed nami.
    Po drodze szukamy potencjalnych miejsc na letniego sumka, jednak nic ciekawego nie udaje się nam znaleźć. Nawet najgłębsze dołki teraz są albo zasypane albo ich głębokość nie jest zbyt interesująca.
     

     
    Mieliśmy też takie sytuacje, gdzie trzeba było przepychać pychówkę po piaszczystych płyciznach.
     

     
    W okolicach Smoszewa zatrzymujemy się przy bardzo interesującym przelewie. Tutaj mamy szansę na złowienie kilku gatunków, powinny być zarówno klenie, szczupaki, jak i bolenie. Po dłuższym obławianiu przelewu różnymi kleniowymi przynętami, niestety nie udaje nam się nic złapać poza jednym średnim szczupakiem. W momencie, kiedy mieliśmy już odpływać, na końcu przelewu pojawiła się spora rapa. Kilka rzutów i w końcu Marek ma branie. Po zacięciu oddaje kij Szymonowi, który mocno walczy z rapą i nie daje jej uciec.
     

     

     

     

     
    Po jakimś czasie Szymkowi udaje się podholować rybę i Marek szybko ją podbiera.
     

     
    Kilka zdjęć i rybka wraca do wody.
     

     
    Łowimy także na „ścianie Szamańskiego” jednak tutaj żadne ryby nie chcą z nami współpracować.
     

     
    Płyniemy dalej. Staramy się jak najszybciej dopłynąć do bardzo dobrej miejscówki, gdzie często żerują piękne bolenie. Po przepłynięciu sporego kawałka rzeki, w końcu dopływamy do miejsca i kotwiczymy w okolicy wielkiego warkocza, który powstaje za dużym zwaliskiem. Tutaj starannie obławiamy miejscówkę, jednak nasze połowy kończą się tylko na kilku ostrożnych i niezaciętych braniach. Po jakimś czasie odpływamy z miejscówki i obmyślamy dalszy plan.
    Płynąc w dół rzeki obserwujemy czy gdzieś nie pojawiają się pojedyncze bolenie, na które będziemy polować z dryfującej łodzi lub kotwicząc się na kilka minut. Takim sposobem udaje nam się złowić kilka boleni.
     

     

     

     

     
    Po dłuższym czasie, płynąc w dół, zaobserwowaliśmy dwa ataki dużej rapy. Tutaj musimy się zakotwiczyć i Marek mówi, że każdy ma po jednym rzucie, aby złowić tego bolenia i płyniemy dalej. To taki mini konkurs. Ja oddaję pierwszy rzut woblerem. Przeprowadzam przynętę blisko stanowiska ryby, jednak nie udaje mi się zmusić jej do brania. Następny rzut oddaje Gromit, któremu także ryba nie chciała zaatakować przynęty. Przychodzi kolej na Marka, który rzuca wobler w okolice stanowiska ryby i w pierwszych sekundach prowadzenia przynęty ma agresywne branie. Oczywiście po zacięciu, wędka znajduje się w rękach Szymka, który bardzo zaciekle walczy z rybą. Chłopak wręcz walczył całym ciałem i po trudnym holu podciąga w końcu rybę do burty.
     

     
    Tutaj sprawnym chwytem łapie ją Marek i wyciąga z wody. Ryba jest piękna i ślicznie ubarwiona. Po zmierzeniu okazuje się, że ma 70 cm.
     

     

     
    Szymek chętnie wypuszcza rapę do wody.
     

     
    Płynąc dalej szukamy kolejnych miejsc sumowych, jednak i tu nic ciekawego nie udaje nam się znaleźć. W końcu w okolicach Wilkówca namierzamy wspaniałą i głęboką rynnę. Opływamy całą miejscówkę kilka razy w dół i w górę rzeki. Miejsce idealne na letniego suma. Jest wyspa, jest głęboka na 5,5 metra rynna, jest wiele zwalisk i podwodnych przeszkód oraz duże skupiska drobnicy.
    Po rekonesansie miejscówki, postanowiliśmy zrobić sobie dłuższy odpoczynek. Wyszliśmy na ląd i rozpoczęliśmy biwak. Oczywiście rozpaliliśmy ognisko, aby usmażyć sobie jedzonko. Przy ognisku rozmawialiśmy o rybach, rzekach i wszystkim, co jest związane z wędkarstwem. Marek opowiedział nam kilka ciekawych, wiślanych historii, których wysłuchaliśmy z wielkim zaciekawieniem. W pewnym momencie na oczach Marka i Gromita, na namierzonej przez nas miejscówce, spławił się ogromny sum. Ryba pokazała się cała i Marek określił ją na około 60 kg. Był to, więc przepiękny sum.
    Po biwaku popłynęliśmy dalej w dół rzeki. Przepłynęliśmy kilka mniej ciekawych miejsc i dopiero za Czerwińskiem zatrzymaliśmy się na bardzo interesującej miejscówce. Tutaj główny nurt uderzał silnie w kierunku brzegu, wymywając rynnę z dużymi zawirowaniami wody. Wszędzie leżało pełno dużych kamieni, które tworzyły ciekawe nurtowe warkocze. W miejscu tym było mnóstwo uklei, która właśnie odbywała tarło. Jak się można domyślić, było też tutaj mnóstwo rap w różnych wielkościach. Ryby uganiały się przy powierzchni za swoim pokarmem. Jednak pierwsze minuty łowienia upływały bez jakichkolwiek brań. Po jakimś czasie ryby zaczęły brać, jednak brania były bardzo ostrożne i delikatne. Nie łatwo było oszukać żerujące rapy. Dopiero po kilku zmianach przynęt, Marek zacina ładnego bolenia. Ryba wzięła na szybko prowadzony wobler. Pod nami był bardzo szybki nurt, a rapa wykorzystywała to i walczyła dość dzielnie. Jednak w końcu skapitulowała i Marek podebrał ją. Zrobiliśmy zdjęcia i rybka wróciła do wody.
     

     
    Po jakimś czasie także Gromit zacina bolenia. Ryba uderzyła tuż przy powierzchni, na szybko prowadzony wobler. Ta rapa także walczyła dzielnie, nie dając się szybko podholować. W końcu Gromit sprawnie podebrał ją.
     

     

     

     
    Mi niestety nie udaje się zaciąć żadnej rapy, wszystkie brania są bardzo delikatne. Rapy cały czas wspaniale żerują, a nasze przynęty nie okazują się wystarczająco skuteczne. Postanawiamy przybić do brzegu i obłowić miejsca, których nie udało nam się obrzucać z łodzi. Rapy są dosłownie wszędzie.
    Wyszliśmy na brzeg i rozeszliśmy się po miejscówce. Gromit poszedł w dół, ja stanąłem kilkadziesiąt metrów przed nim, a Marek został blisko łodzi. Ciężkie warunki łowiska pozwoliły na obłowienie tylko niewielkiego odcinka. Mi udało się stanąć przy drzewie zwisającym nad wodą. W zwarach, niedaleko brzegu widziałem kilka żerujących rap. Rzucałem kilka minut, zmieniając przynęty i nie miałem nawet ani jednego brania. W końcu założyłem swój ulubiony wobler boleniowy i rzuciłem nim jak najdalej. Szybko sprowadziłem go w okolicę żerujących ryb i prowadząc wachlarzem, zacząłem go podszarpywać. Na branie nie czekałem długo, bo nastąpiło w pierwszym rzucie. Niestety ryba, po krótkim holu wyhaczyła się. Drugi rzut wykonałem prawie identycznie jak poprzedni, szybkie sprowadzenie woblera w okolicę ryb i kilka podszarpnięć. Branie było bardzo agresywne, a szalejący nurt nie pozwolił mi na szybki hol. W końcu podebrałem rybę i zmierzyłem ją. Okazało się, że ma 65 cm. Ryba wróciła do wody, a ja oddałem trzeci rzut. Wobler prowadziłem podobnie jak poprzednio i wszystko powtórzyło się. Ryba wzięła w najszybszym nurcie i odjechała w dół. Jednak podholowałem ją pod brzeg i dość szybko podebrałem. Ryba miała 60 cm. Wziąłem kilka większych oddechów i rzuciłem czwarty raz. Znowu wszystko przebiegło podobnie, jak na zwolnionym filmie. Potężne branie i szybki odjazd w dół rzeki. Na moje nieszczęście ryba szybko wypięła się z haków. Teraz już nie wytrzymuję i nogi zaczynają mi się powoli trząść. Oddaję piąty rzut. Podprowadzam wobler pod warkocz, podszarpuję i nagle mam kolejne branie. Niestety w ogóle nie udaje mi się zaciąć ryby i szybko spada. To już przypomina prawdziwe wędkarskie eldorado, żeby w pięciu rzutach mieć 5 ryb na kiju... Nie zmieniam taktyki i rzucam kolejny raz. Szybko prowadzę wobler i w chwilę później następuje kolejne branie. Tę rybę zacinam bez problemów i dość szybko podciągam do brzegu. Okazuje się, że nie jest taka duża jak poprzednie. Kolejne rzuty nie przynoszą mi już żadnego brania i po jakimś czasie odchodzę z miejscówki. Po drodze spotykam Gromita, który w tym samym czasie miał dwie ryby, które niestety spięły mu się. Wracamy do łodzi, gdzie odpoczywał Marek i prawie nie łowił.
    Było już dość późno i musieliśmy wracać na wcześniej wybrane miejsce na nocleg.
     

     
    Oczywiście płyniemy tam gdzie w dzień zaobserwowaliśmy suma. Płyniemy kilka kilometrów i podziwiamy Wiślaną przyrodę. W końcu docieramy na miejsce i rozkładamy się z jedzeniem. Szybko rozpalamy ognisko i podczas rozmów nasłuchujemy odgłosów zbliżającej się nocy.
     

     

     
    Po całym dniu łowienia nie mamy już siły, aby łowić. Nadszedł czas odpoczynku.
     

     

     
    Kiedy zrobiło się już całkiem ciemno, nagle okoliczną ciszę przerwał potężny atak suma na stado drobnicy, która pływała przy powierzchni. Potwierdziło się, że Marek miał nosa do tego miejsca. Sum jest! Noc upłynęła na długich rozmowach przy ognisku.
     

     
     W końcu pospaliśmy się. Marek z Szymkiem w pychówce, a ja z Gromitem przy ognisku.
    Obudziliśmy się nad ranem, a Marek zaparzył na ognisku dobrą kawę.
     

     
    Nadszedł czas powrotu do domu. Płynęliśmy kilkadziesiąt kilometrów w górę rzeki, co jakiś czas zatrzymując się i sprawdzając głębokości w mijanych miejscach.
     

     
    W końcu dopłynęliśmy do grochali, ale zbyt duża presja nie pozwoliła nam na dokładne obłowienie przelewów. Rapy pokazywały się, co jakiś czas i mieliśmy kilka delikatnych brań. Jednak ze względu na towarzystwo innych pychówek, postanowiliśmy wrócić do przystani. Podczas drogi rozmawialiśmy o rybach i podziwialiśmy krajobraz. Zatrzymaliśmy się jeszcze w jednym dobrym miejscu i obłowiliśmy je z brzegu. Niestety tutaj ryby nie chciały współpracować.
    Szybko wróciliśmy do Modlina. Na przystani złożyliśmy sprzęt i sprzątnęliśmy łódkę. Umówiliśmy się na kolejny spływ Wisłą i pożegnaliśmy się.
    Chciałbym bardzo podziękować Markowi Szymańskiemu za gościnę na łodzi i za wiele godzin wspólnego wędkowania. Był to jeden z najwspanialszych spływów mojego życia.
    Podkreślę także, że kolejny raz na żywo przekonałem się o tym, że Marek jest jednym z najlepszych spinningistów w Polsce. On kocha wędkarstwo, wyzwania i łowienie pięknych ryb.
    Dziękuję także Szymkowi za towarzystwo i za podbieranie boleni oraz Gromitowi za dobry humor i wspaniałe towarzystwo.
    Wam mogę obiecać kolejne relacje ze spływów z Markiem.
     
    Sebastian „rognis_oko” Kalkowski
     
    Zdjęcia:
    Sebastian Kalkowski
    Gromit
     
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • Dzień bolenia

    Przez admin, w Relacje,

    Ubiegły rok prawie w całości poświeciłem łowieniu boleni. Po nałowieniu się innych gatunków przyszedł czas na tą piękną rybę jaką jest rapa. Widowiskowe ataki tej ryby powodują, że krew zaczyna szybciej krążyć w żyłach, a świadomość że ryba na pewno jest w łowisku powoduje, że rzucanie nie wygląda jak bezsensowne okładanie wody.  Często łowienie bolków sprowadza się do polowania na upatrzoną sztukę, a jej przechytrzenie dostarcza podwójnej dawki emocji. Dynamika z jaką łowi się rapy sprawia, że łowienie innych gatunków ryb jest po prostu nudne.  Zawsze wydawało mi się, że rapa jest bardzo trudnym przeciwnikiem, a łowione wcześniej przeze mnie sztuki były raczej przypadkowe. Rapa jak żadna inna ryba wymaga specjalnego potraktowania. Boleń raczej rzadko bierze w przypadkowy sposób. Szczególnie przynęty mają bardzo duże znaczenie. Całą zimę poświęciłem na konstruowanie własnych, zaś moim konsultantem był doświadczony już w produkcji łownych woblerów Szpiegu. Rady, których mi udzielał sprawiły, że woblery, które sam wykonałem okazały się całkiem łowne. Miałem okazję się o tym przekonać pewnego czerwcowego dnia.
    Wędkarstwo jest piękne, ponieważ jest jedną wielką niewiadomą. Tak było tego dnia. Wydawało się, że nie różni się on od każdego innego. Fakt - pogoda była ładna, słoneczna, ciśnienie stabilne, ale nic nie wskazywało, że przeżyję przygodę swojego życia. Łowienie boleni polega przede wszystkim na ich znalezieniu co przedkłada się na pokonywaniu kilometrów wzdłuż brzegu rzeki. Na początku sprawdziłem jedno miejsce, ale okazało się, że boleni w nim nie ma. Przeszedłem spory kawałek wzdłuż rzeki i doszedłem do kolejnej ciekawej miejscówki, czyli ostrogi daleko wrzynającej się w nurt rzeki. Krążąca nad wodą rybitwa od razu zwróciła moją uwagę. Chwila obserwacji wody i widzę pierwsze uderzenia boleni. Widzę, że nie jest jeden a co najmniej kilka. Potem okazało się ze kilkanaście. Ostrożnie podchodzę do wody, zajmuję oddalone miejsce od szczytu ostrogi i wykonuję pierwszy rzut. Pierwszy pusty, drugi pusty, ale w trzecim coś gwałtownie zatrzymuje przynętę. Początkowo myślę że to zaczep, ale zaczep nagle ożywa i zaczyna się walka. 
    Bolek bardzo ładnie trzyma się zagłówkowych zwarów i za bardzo nie chce z nich wyjść. Jednak spokojne kontrolowane reakcje w końcu przynoszą skutek i po chwili rapa już walczy na spokojnej wodzie. Jeszcze kilka mocnych odejść i widzę przy powierzchni ładną ponad 70cm rapę.
     

     

     

     
    Jestem spokojny bo wobler tkwi głęboko w paszczy ryby. Kolejne rzuty, kolejna przynęty i następne bolki wyjeżdżają na brzeg. Nie są duże. Największe niecałe 60cm, ale zabawa jest przednia.
     

     

     
    Mam ich już z 4 gdy na główce pojawia się młody wędkarz. Akurat odhaczałem kolejną tym razem grubszą rapę około 65cm długości. Cieszę się, że widzę wędkarza bo wreszcie będę miał ładne zdjęcia. Odhaczyłem bolka i włożyłem go do wody by opłukać do zdjęcia, ale pod koniec gdy już miałem go wyjmować bolek szarpnął się i odpłynął wolny. Zdenerwowałem się, jednak od razu pomyślałem, że być może będą następne. I były. Przez dłuższą chwilę nastąpiła przerwa w braniach trwająca ok 2 godziny.  Kolega łowi małą 40cm rapkę i mimo, że widział jak wypuszczam rapy niestety zabija rybę. Przykro mi na to patrzeć bo wiem ze tego bolenia już nie złowię. Po jakimś czasie wędkarz odchodzi a ja zostaję sam. Nie na długo bo po chwili podchodzi następny kolega. Nie wiem może przyniósł mi szczęście bo bolki ponownie zaczęły żerować. A może spowodowała to zmiana woblera tym razem na przynętę mojej produkcji? Woblerek jest ładnie wyważony, daleko lata, a prowadzony szybko delikatnie drga tuż pod powierzchnią. Rapy to doceniają bo po chwili czuję kolejne mocna zatrzymanie i znów zaczyna się szaleńcza walka o wolność. W ciągu około 40 min przy wędkarzu łowię 5 kolejnych boleni. Wystarczy tylko, że się pokazał, trzy rzuty i siedzi. Coś pięknego. Żeby zawsze tak brały. Do godziny 15 mam już 9 boleni, jeden ponad 70 i dwa ponad 60cm.
     

     
    Około 15 wędkarz odchodzi a ja zostaję sam. Też nie na długo bo po chwili zjawia się tym razem dziadek z gruntówką. Bezpardonowo podchodzi do mnie jak czapla i wypowiada sakramentalne: Bierze? Ja na to, że jak tak będzie podchodził to na pewno nie będą brały i że nic nie złowiłem. Na szczęście rapy w tym dniu ładnie żerowały i nie reagowały za bardzo na wędkarzy. Dziadek zaczyna udzielać mi "fachowych" porad, że rzucam nie tam gdzie trzeba, że powinienem prowadzić przynętę szybciej i że najlepsza to jest blacha. Zaczynam sobie robić jaja i po kolejnym rzucie zaczynam stosować się do jego rad. Nic jednak nie łowię i kolejny rzut wykonuje po swojemu. Gdy wobler wychodzi ze zwarów na spokojną wodę czuje mocne kopnięcie. Rapa od razu, ze względy na twarde ustawienie hamulca krótko trzykrotnie odchodzi. Czuję, że jest ładniejsza, spokojnie 3kg. Boleń jest naprawdę silny i za nic nie daje się bliżej podciągnąć. Spokojny hol jednak zaczyna go męczyć i po chwili rapa krąży już 5 metrów ode mnie posiłkując się już tylko krótkimi ucieczkami. Oczywiście dziadek już zabierał się do podbierania, ale grzecznie odmówiłem. Jeszcze by mi go tą gruntówką podebrał. Po chwili bolek jest już w moich rękach. Dwie fotki i z powrotem wraca do wody.
     

     
    Dziadek na ten widok łapie się za głowę i chce żebym dał mu rapę. Śmieję się i odmawiam, trzymam jeszcze chwilę bolka aż odpocznie i sam odpłynie. Dziadek nie może mi wybaczyć wypuszczenia ryby bo on to by "oddał kiełbasę za rybę". Ogólnie jest jednak wesoło, ja sobie żartuję i obaj się śmiejemy.
    Na drugi dzień o 5 rano zjawiam się już w innym miejscu. Widzę atak ładnego bolenia i w drugim rzucie czuję elektryczne kopnięcie i znowu ładna rapa szaleje na końcu wędki.
     

     
    Do południa łowię jeszcze 4 robiąc wynik 15 boleni w dwa dni z czego 11 zostało złowionych na moje woblery.
     

     

     
    Podsumowując w 2 dni złowiłem 3 ładne ponad 70cm bolenie i 2 powyżej 60cm. Szkoda, że nie pobiłem swojego zeszłorocznego 80cm bolka, ale przynajmniej mam za czym biegać po Wiśle, na której jeszcze wszystko może się zdarzyć.
     
    Z wędkarskim pozdrowieniem
    Wujek, 2006  
     
     

  • Zaraz na początku roku jerkbait.pl ogłosił konkurs, którego celem było utrwalenie na fotografii ryby - bolenia. Nie narzucaliśmy stylu fotografii. Mogły to być zdjęcia akcji, portretowe lub inne. Czekaliśmy więc z wielką niecierpliwością na rozpoczęcie sezonu boleniowego. W kilka dni po majówce zaczęły napływać pierwsze prace i tak do ostatniego dnia konkursu. Ogólnie otrzymaliśmy 33 fotografie co nas bardzo ucieszyło. Musimy jednocześnie przyznać, że poziom konkursu był bardzo wyrównany a głosy między nami podzielone. Jednak należało wybrać zwycięzcę. Po krótkiej wspólnej dyskusji ustaliliśmy, że zwycięzcą konkursu fotograficznego jerkbait.pl jest Tomek Wojda. Gratulujemy zwycięzcy!
     

    FOT10  
    Chcielibyśmy również podziękować wszystkim uczestnikom konkursu. Poniżej prezentujemy pozostałe nadesłane zdjęcia.
     

    FOT1  
     

    FOT2  
     

    FOT3  
     

    FOT4  
     

    FOT5  
     

    FOT6  
     

    FOT7  
     

    FOT8  
     

    FOT9  
     

    FOT11  
     

    FOT12  
     

    FOT13  
     

    FOT14  
     

    FOT15  
     

    FOT16  
     

    FOT17  
     

    FOT18  
     

    FOT19  
     

    FOT20  
     

    FOT21  
     

    FOT22  
     

    FOT23  
     

    FOT24  
     

    FOT25  
     

    FOT26  
     

    FOT27  
     

    FOT28  
     

    FOT29  
     

    FOT30  
     

    FOT31  
     

    FOT32  
     

    FOT33  
    Redakcja jerkbait.pl,2006 
     
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • Sumy Rio Ebro 2006

    Przez admin, w Relacje,

    Mroźna tegoroczna wiosna pokrzyżowała nam plany wypadu na przedłużony, wczesno-majowy weekend do Szwecji. Przypuszczalnie lody ze szwedzkich jezior zeszły mniej więcej w czasie naszego, planowanego tam pobytu. Nie ryzykując więc niepewnego w skutkach, łowienia w zimnej wodzie, zaplanowaliśmy jeszcze bardziej zwariowaną eskapadę. Postanowiliśmy sprawdzić, co tam słychać nad wiosenną Ebro. Skład osobowy był podobny, jak ostatnim razem, czyli rezydujący w Barcelonie Guzu, Kuba, Gumofilc i dołączył do eskapady Legolas. Obiektem „badań” miały być oczywiście nie szczupaki, jak pierwotnie zakładaliśmy, lecz sumy, a w drugiej kolejności sandacze. W takiej sytuacji koniecznym stało się zweryfikowanie arsenału zabieranych przynęt i sposobów łowienia.
    Barcelona powitała nas dwudziestostopniową temperaturą i prawie dojrzałymi czereśniami w sadach, co było dość dużym kontrastem, zważywszy, że w Warszawie tydzień wcześniej stopniał śnieg. W Mequinenzie zastaliśmy wszystko po staremu, a i łódki w ordynku przy pomoście. Nie wnikając więc zbytnio w szczegóły, następnego dnia ostrzał rozpoczęto...
     

    Połączone nurty Ebro i Segre parę kilometrów w dół od rozlewiska  
    Omijając Rio Segre, której kolor przypomina Królową Polskich Rzek, popłynęliśmy na jej połączenie z Rio Ebro.
     

    Brudna woda niesiona przez nurty Rio Segre  

    Smuga to woda z Segre. Widok na rozlewisko....  
    Obserwacje odczytów sondy dały nam do myślenia, okazało się, że w korycie występuje bardzo mało ryb, nie mówiąc już o tych charakterystycznych łukach, świadczących o obecności dużych sumów. Postanowiliśmy sprawdzić, co dzieje się w okolicy brzegów. Nie dawała nam bowiem spokoju chlapanina, zaobserwowana w kilku miejscach. Okazało się, że były tam karpie oraz sandacze, które zżerały miliony centymetrowej długości rybek niezidentyfikowanego gatunku. Najciekawsze miejsca były w koronach zatopionych drzew (im gęściej gałęzi tym lepiej) oraz w miejscach z dużą ilością roślinności.
     

    Po opadnięciu wody nam też co nieco opadło. Tutaj poprzedniego dnia trollowaliśmy.  
    Obserwacje żywcarzy mówiły o tym, że okresowo i sumki odwiedzają te miejsca. W tej sytuacji zagadką było dla nas lokowanie niektórych zestawów daleko od brzegu, niejednokrotnie na głębokości 16m (!!!?). Specjalnością niektórych było wywożenie zestawów tak dalekie, że były wątpliwości, z której strony rzeki wędki są zarzucone.
     

    W takich właśnie miejscach (brzegowych) złowiliśmy również te najdłuższe sandacze, Kuby 85cm ...  

    i Gumofilca 80cm  
    Krótszych było dużo więcej, ale zaznaczyć należy, że średnia waga łowionych ryb była na zadowalającym poziomie (mało było tak popularnych w naszych wodach mikrosandaczy).
     

    Takich było najwięcej...  

    Takich było mniej...  
    Zastanowiło nas po pierwszym dniu, że nie było zupełnie widać suma. W ośrodku mówiło się, że akurat trwa tarło. Może i tak było rzeczywiście? Nie znaleźliśmy jednoznacznych na to dowodów. Dodatkowo sytuacje komplikował fakt żerowania ryb na wylęgu, a ponadto nieustannie zmieniał się poziom wody. Jednego dnia ubyło jej nawet około 1 metra (!).
    Innego dnia, kiedy na skutek udrożnienia systemu, nastąpił wyraźny uciąg wody, uaktywniło to niesamowitą wręcz ilość karpi, których wcześniej nie było zupełnie widać. Sum jednak nie ruszył za nimi na żer – sprawdzono. Wszystkie, z jakimi mieliśmy kontakt przebywały przy brzegu bądź były dosłownie weń „wbite”.
    Chyba mnie pierwszemu uwiesił się sum przy okazji kuszenia sandaczy. Po rzucie 0,5m od brzegu (woda około 1m), przynęta została pochwycona tak jakoś pewniej. Woda zakotłowała się, po czym ryba ruszyła na hamulcu ustawionym na 0,75 wzdłuż brzegu. Zestaw był przygotowany na taką niespodziankę (wędka 25LBS, plecionka 30LBS), pomimo tego hol trwał krótko. Jak się okazało nazajutrz, gdy woda opadła, miejscówka była najeżona, sterczącymi jak sztachety, ostrymi kamieniami. Szanse na udany hol w takim miejscu nie były duże.
     

    Tam, gdzie stoi łódka wziął sum. W miejscu pstryknięcia zdjęcia głębokość wynosi 10m, wszędzie pod wodą, wzdłuż całego brzegu stoi las zatopionych drzew  
    Następnym, który zawarł znajomość z sumem był Legolas. Ryba wzięła mu w podobnym miejscu, brzeg dodatkowo porastała trzcina a dna nie pokrywały kamienie. W odległości 30m wyrastał prawdziwy las podwodny (wszelkie próby przedarcia się tam w trollingu kończyły się walką o wyciągnięcie woblera z gęstwiny). Tym razem jednak zawiódł sprzęt, hak rippera okazał się zbyt....sandaczowy.
    Mnie na początku zabawy udało się skusić na trolling kilkudziesięciocentymetrowe sumowe dziecko, które choć podczas holu bardzo bojowe, nijak wygląda przy okazach tego gatunku.
     

     
    Codziennie penetrowaliśmy coraz większy odcinek rzeki Ebro, coraz dalej od naszej siedziby. Sumy było sporadycznie widać tu i ówdzie, jak się spławiały, brać jednak nie chciały.
    Gnębiliśmy więc sandacze (największe sukcesy ilościowe zanotował Legolas), poznawaliśmy nowe, potencjalne łowiska i podziwialiśmy widoki. Sukcesy odniósł również Guzu, który jak dotąd, nie miał szczęścia do Ebro. W tylko jednym dniu, kiedy pływaliśmy razem na łódce, wyholował z kilkanaście sandaczy.
    W poszukiwaniu sumowych miejsc trochę popływaliśmy. Oceniam, że oddalaliśmy się na jakieś 15km od obozowiska. Był więc również czas na uwiecznienie kilku charakterystycznych miejsc.
     

    Małysz już tu był...  

    Takie zagajniki to był chleb powszedni (zarówno „nawodne”, jak i „podwodne”)  
    Te podwodne były niezłym weryfikatorem odpowiedniej głębokości pracy woblera...:) Kawałek po kawałku dopłynęliśmy do kolejnego zlewiska rzek. Może uda się to prześledzić na mapce....
     

     
    Nasza trasa rozpoczynała się od połączenia rzek, widocznego na mapie u góry. Kończyła mniej więcej na rozwidleniu (wpada tu z lewej do Ebro rzeka Maraňa), widocznym na mapie u dołu. Po prawej widać kolejną zaporę. Głębokość jest tutaj większa, udało się nam zaobserwować maksymalnie 23m. Wpływ na to z pewnością ma obecność, kilka kilometrów w dole rzek, spiętrzenia, w postaci zapory. Z uwagi na duże oddalenie od brudnej Segre, woda jest tu bardzo wyklarowana. Aktywność ryb była tu większa, z pewnością rozległa, rozlana szeroko woda odpowiada sumom.
    Tego samego zdania był ten sumek, którego trzymam na poniższych fotkach.
     

    Mierzył około 160cm długości, oceniliśmy go na 30kg.  

     
    Wziął z trolla, blisko brzegu, opodal skalnego cypla. W miejscu, gdzie był cypel, ściany schodziły niemal pionowo w dół, tak że głębokość od razu przy brzegu wynosiła około 6m.
    Na sondzie widoczna była chmura drobnicy, pod którą sumek z pewnością podchodził, zanim spotkała go niespodzianka. Był bardzo żwawy, podczas holu nieustannie robił odjazdy, ale ciężki sprzęt (wędka 25LBS dobrej klasy i plecionka 50LBS) zrobił swoje. Ebro na wspomnianym odcinku bardzo mi się spodobała.
    Najbardziej podoba mi się to, że nie można tam łowić z brzegu na zasiadkę, co eliminuje lawirowanie pomiędzy zarzuconymi zestawami. Skały opadają miejscami bardzo stromo, gdzieniegdzie woda wyżłobiła w nich półki.
     

     
    Na poniższym zdjęciu widać skałę, na której gniazdowały orły przednie. Wynieśliśmy się stamtąd, żeby nie denerwować potężnych ptaków, które wykazywały zaniepokojenie naszą obecnością, szybując nad łódką.
     

     
    Nie mam pojęcia, jak zachowują się sumy na wspomnianym odcinku, gdy głębokość może sięgać 50m pod tamą (tyle wynosi głębokość na podobnym zbiorniku Caspe, który piętrzy samą tylko Ebro). Myślę, że spenetrujemy to następną razem.
    Wyjazd można moim zdaniem zaliczyć do udanych, było sporo ryb, aktywny wypoczynek z wędką w ręku, niespotykana dla nas na co dzień przyroda. Do tego dobre, odpowiednio wędkarsko „ukierunkowane” towarzystwo. Wszystkim uczestnikom składam podziękowania za wspólnie spędzony czas.
    Sumy nie dopisały tak, jak sobie tego życzyliśmy, jednak jak dla mnie najbardziej istotna jest pewność, że nie pływam po pustej, wyeksploatowanej wodzie, co daje, nieustającą podczas takiego wypadu, szansę na złowienie ryby. W przypadku Ebro są to ponadto często ryby życia, co dodatkowo podnosi adrenalinę.. To powoduje, że tydzień mija tak jak 1 dzień i choć, jak stwierdził Legolas, po takim wyjeździe wypada potem odpocząć ze 3 dni,  to i tak ciągnie ponownie.
     

    Czas wracać do domu....:(  
     
    Gumofilc, 2006  
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • 24.05 – Piąty dzień łowienia – wiatr
    W tym dniu całkowicie zaczęła zmieniać się pogoda. W poprzednich dniach maksymalna temperatura powietrza oscylowała w granicach 12 stopni, a teraz zaczęło robić się chłodniej. Od samego rana strasznie wiało i nie wyglądało na to, iż coś się zmieni. Jednak mimo wszystko postanowiliśmy wypłynąć.
    Przed wypłynięciem zmieniły się nieco ekipy na łodziach. Do Guza i Michała przeszedł Gromit, a do Andrzeja i Portera poszedł Łukasz.
     

     
    W tym dniu znowu rozdzieliliśmy się. Załoga Guza popłynęła na Żoliborz, my na Filipa, a przewodnik na Wojciecha. Po drodze na Filipa, postanowiliśmy dokładnie obłowić Śledziową Ścianę. Jednak zbyt silny wiatr uniemożliwił jakikolwiek dryf oraz zakotwiczenie łodzi. Wpłynęliśmy, więc do Filipa. Kilka godzin walczymy z wiatrem, ale udaje nam się łowić kolejne ładne ryby.
     

     

     

     
    Pływamy w bardzo szybkim dryfie. Mateo robi sobie dłuższą przerwę i postanawia nakręcić trochę filmu na kamerze video. Rognis z Remkiem łowią do TV. Mimo kiepskich warunków udaje się im złowić kilka ryb. Nie były zbyt duże, ale cała akcja została uwieczniona na filmie. Po jakimś czasie dołącza do nas druga ekipa, która także narzeka na ciężkie warunki atmosferyczne.
    Po godzinie 14 tej spotkaliśmy się na pobliskiej wyspie, aby zjeść wspólny obiad. Andrzej przywozi kociołek żeliwny, w którym przygotowywany jest jedzenie. Wewnątrz ziemniaki, kapusta, pokrojona wędlina, boczek, chleb i najważniejsze mięso szczupaka to wszystko doprawione przyprawione. Po około 40 minutach staje się niesamowitą ucztą. Omawiamy wrażenia z połowów i rozpływamy się po miejscówkach. My i łódź Guza łowimy w zatoce Filipa prawie do końca dnia. Po drodze do domu wpływamy jeszcze do zatoki Jeziorko gdzie doławiamy tylko trzy ryby.
    Andrzej popłynął jeszcze do zatoki Lalusia. Wpływa się tam wąskim kanałem, gdzie trzeba przepłynąć pod specjalnie zamocowaną rurą.
     

     
    We trzech złapali tam kilka ładnych szczupaków. Mieli też przygodę ze szczupakami ponad metr, które podczas walki spięły się.
     

     

     
    Podsumowując ten dzień, okazało się, że złowiliśmy taką samą ilość drapieżników jak dnia poprzedniego, 74 sztuki.
     
    25.05 – Szósty dzień łowienia – dziewięćdziesiątki
    Nadszedł ostatni dzień łowienia. Byliśmy nałowieni do syta i ten dzień chcieliśmy poświęcić na dokładne obłowienie miejsc, gdzie mieliśmy kontakty z dużymi rybami. My wybraliśmy zatokę Lalusia, Guzu Oborniki i Jachtową, a przewodnik chciał pokręcić się w okolicach Przesmyku, ponieważ mieli popłynąć także połowić śledzie.
    Zatoka Lalusia jest dość nietypowym miejscem, ponieważ wymaga bardzo cichego poruszania się po niej, a włączenie silnika spalinowego powoduje zanik brań na wiele godzin.
    Szybko wpłynęliśmy na elektryku. Chcieliśmy obłowić okolice ujścia kanału, gdzie było dużo zielska. Jeszcze zaspani oddaliśmy pierwsze rzuty. Łowiąc na jerki, przez jakiś czas nie mieliśmy kontaktu z żadną rybą.
    Mateusz zaczął łowić dużą wirówką Xaviego. Nagle powiedział, że miał delikatne branie. Siłą woli wszyscy skierowaliśmy tam swój wzrok. Po chwili zauważyliśmy wirówkę zbliżającą się do łodzi. Mateo przestał zwijać, aby pozwolić lekko opaść wirówce. Wirówka opadając pracowała swoim dużym skrzydełkiem. W tym momencie z cienia wyłonił się duży szczupak, około metra i powoli złapał całą wirówkę. Akcja była tak bardzo przejmująca, że Mateusz zapomniał dobrze zaciąć rybę. Po kilku krótkich odjazdach ryba wypięła się, a my cały czas byliśmy pod ogromnym wrażeniem tego widowiska.
    Około godziny 11 zaczęło padać i tak zostało już prawie do końca dnia. Podczas deszczu łowiliśmy ryby prawie wyłącznie na jerki. Szybkie tempo prowadzenia gliderów nie przeszkadzało w dogonieniu przynęt przez drapieżniki.
     

     

     
    W przerwach między deszczem, Remek łowił na Jack’a swoja nową techniką, na tzw. spławik. Tak złowił kilka kolejnych ryb.
     

     
    Po cichu przemieściliśmy się na koniec zatoki. Tutaj mamy kilka brań i łowimy kilka ryb.
     

     

     
    W pewnym momencie następuje zanik brań. Próbujemy skusić ryby na różne przynęty, jednak nic z tego. Łowimy w pełnym skupieniu, a w końcu Remek chcąc rozładować atmosferę, rzuca żartobliwy tekst: „Singor, ale ja cię przepraszam, że teraz będę łowił wirówką” (sławne powiedzenie Portera_, na co Rognis odparł: „Tylko złów coś na nią”. Remek założył dużą wirówkę, zrobioną przez Guza i oddał długi rzut. Nagle, po kilku sekundach, duży drapieżnik z impetem zaatakował przynętę. Wielki młyn na wodzie i agresywna walka były wspaniałym przedstawieniem. Remek szybko doprowadza rybę do łodzi, a Rognis ją podebrał. Szczupak jest naprawdę gruby, a po zmierzeniu okazuje się, że ma 92 centymetry. Robimy ładne zdjęcia i szybko wypuszczamy go do wody.
     

     

     

     
    W zatoce zostajemy do końca dnia i doławiamy jeszcze kilka ładnych szczupaków.
     

     
     Mieliśmy także kilka kontaktów z dużymi rybami, jednak nie udało się ich wyholować. Rognisowi na szczęście udaje się „rozdziewiczyć” Fatso Cranka – złowił dwa szczupaki.
     

     
    Na sam koniec Remek złowił szczupaka ponad 80 cm, który w pysku miał zastawioną przez jakiegoś Szweda, tzw. samołówkę zrobioną z metalu. Uwalniamy szczupaka z żelastwa i wypuszczamy go. Można powiedzieć, że szczupak miał szczęście. Był chudy jak przecinak. Teraz pewnie nabierze na wadze.
     

     
    W tym samym czasie Guzu, Gromit i Michał łowili w Jachtowej zatoce.
     

     
    W ciągu kilku godzin mieli kontakty z dwoma ponad metrowymi szczupakami, jednak ryby nie zdecydowały się do ataku, odprowadzając przynęty do łodzi. Łowią kilka mniejszych ryb.
     

     

     
    Po jakimś czasie przy pasie rzadkich trzcin Guzu zacina na jerka pięknego szczupaka. Ryba śmiało walczy i robi kilka młynków na wodzie. Po kilku nieudanych próbach, w końcu udaje się podebrać rybę. Do metra zabrakło jej tylko 3 centymetrów. 97 centymetrowa samica po kilku całusach i zrobieniu zdjęć wróciła oczywiście do wody.
     

     

     
    Miejscówka, w której wzięła ryba.
     

     
    Później chłopaki płyną jeszcze do zatoki Oborniki, aby pod sam wieczór spróbować połowić tam szczupaki. Chłopaki, a szczególnie Gromit mają po kilka brań dużych ryb, jednak żadna z nich nie zostaje wyholowana. Gromit łowił na pożyczonego ode mnie jerka typu walk the dog, który pracował ruchem wężowym na powierzchni wody. Atakujące szczupaki nie trafiały dobrze w przynętę i nie było szans na ich zacięcie. Niestety zabrakło szczęścia, a ryby były duże.
    Tego dnia Andrzej wraz z Porterem i Łukaszem postanowili popłynąć na śledzie. Z echosonda namierzyli całą wielka ławicę i przez dwie godziny złowili prawie 200 śledzi, na które mieliśmy chrapkę przy kolacji. Oczywiście śledzie smażone były na patelni. Koniec końców przypominały bardzo smaczne frytki.
     

     
    Chłopaki obłowili jeszcze zatokę Filipa, a na sam koniec spłynęli pod Śledziową Ścianę. Tam dołowili kilka ładnych ryb.
     

     

     
    Natomiast Andrzej w ostatnich rzutach złowił piękną samicę 95 cm.
     

     
    Wracając do bazy podziwialiśmy widoki.
     

     
    Na koniec dnia spotkaliśmy się w naszej bazie. Każdy opowiadał swoje wrażenia z ostatniego dnia łowienia. Wszyscy wspólnie stwierdzili, że była to rewelacyjna i bardzo udana wyprawa.
    Podliczając wyniki, okazało się, że ostatniego dnia złowiliśmy najmniej szczupaków 54 sztuki, z czego nasza łódź złowiła 30 ryb.
    Na kolację zjedliśmy smażone świeżutkie śledzie, a impreza potrwała aż do samego rana.
     
    26-27.05 – Powrót
    Nikt z nas nie lubi powrotów, a szczególnie ciężko było wracać po tak bardzo udanych połowach. W nocy przed wyjazdem niektórzy z nas nie pospali, ponieważ zabawiliśmy się aż do samego rana. Wcześnie rano zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie.
     

     
    Popłynęliśmy do Sunsveden. Tam przepakowaliśmy się w samochód Andrzeja i pojechaliśmy do Sztokholmu. Dojechaliśmy do centrum i pożegnaliśmy się z Łukaszem i Guzem, którzy mieli zostać w Szwecji do końca weekendu.
     

     
    Po drodze do Nynashamn podjechaliśmy do dużego sklepu wędkarskiego, zrobiliśmy małe zakupy i ruszyliśmy dalej.
     
     

     

     
    Po dojechaniu do Nynas spotkaliśmy się z ekipą, która miała nas zmienić. Podczas przepakowywania sprzętu do kolejnego busa, naszą uwagę przyciągnął zestaw wędkarski jednego z członków nowej ekipy.
     

     
    Szybkie przepakowanie do kolejnego busa i pożegnaliśmy się z Andrzejem, jego żoną i kolejna ekipą.
    Do odprawy promowej mieliśmy jeszcze sporo czasu i odwiedziliśmy miasteczko portowe. Tam zakupiliśmy przepyszne wędzone krewetki i delektowaliśmy się ich smakiem. Przy okazji zobaczyliśmy kilka ciekawych łodzi trollingowych, które stały w porcie.
     

     

     
    Nadszedł czas wjazdu na prom. Szybko dokonaliśmy odprawy i rozeszliśmy się po naszych kajutach.
     

     
    W drodze powrotnej było bardzo hucznie i wesoło. Wieczorem podziwialiśmy piękny zachód słońca.
     

     
    W nocy mieliśmy okazję obserwować w oddali oświetloną wyspę Bornholm. Następnego dnia, wszystkim było ciężko wstać, jednak duże śniadanie zrobiło swoje. Po dopłynięciu do Gdańska, wyjechaliśmy z promu i wyruszyliśmy w drogę powrotną do domów.
    Teraz pozostają jedynie wspomnienia…
     
    Krótkie podsumowanie
    Podsumowując cały wyjazd, przez 6 dni łowienia, w 9 osób złowiliśmy łącznie 488 szczupaków, co jest jednocześnie najlepszym wynikiem w historii siedmioletnich wypraw wiosennych i jesiennych Andrzeja Zduna na Roslagen. Złowiliśmy także okazy ponad dziewięćdziesięcio centymetrowe 92,92,95,95,97 cm oraz 4 ryby ponad metr 104,104,104 i 106 cm. Należy wspomnieć, że nasza łódź (Rognis, Mateusz, Remek) złowiła łącznie 206 ryb z całej puli, a trzy z czterech szczupaków ponad metr zostały złowione na łodzi przewodnika. Największą rybą podczas wyjazdu – szczupaka 106 cm złowił Gromit. Najwięcej ilościowo Remek – 81 szczupaków.
    Większość złowionych szczupaków była już dawno po tarle. Były to bardzo waleczne i silne ryby. Łowiliśmy je najczęściej na porośniętych zielskiem miejscówkach o głębokości od 0,5 do 3 metrów.
    Najskuteczniejszymi przynętami były jerki w wielkościach 10-18 cm (Slider, Fatso, Jack, Guus, Yokozuna Zip), duże 15 cm gumy (Javallon, Relax i Manns) oraz wirówki w rozmiarach 5-9 (głównie Mepps i ręczne produkcje Xaviego i Guza). Kolory przynęt nie miały dużego znaczenia. Każdy łowił na swoje ulubione wzory. Ponadto sprawdziła się zasada, aby ryby łowić przynętami, które czuje się najlepiej, wówczas prowokowanie ryb do brania staje się bardziej skuteczne.
    Chcielibyśmy nadmienić, że prawie wszystkie złowione szczupaki wróciły z powrotem do wody, a tylko 10 sztuk (o rozmiarze max 70 cm) zabraliśmy na potrzeby bieżącego jedzenia przez 6 dni.
     

     
    p.s. Bardzo dziękujemy Małgosi i Andrzejowi Zdunom za wspaniałą organizację, opiekę i pyszne jedzenie serwowane podczas całej wyprawy.
     
    Sebastian „rognis_oko” Kalkowski
    Remek
    Zdjęcia do całej serii wykonali:
    Sebastian „rognis_oko” Kalkowski
    Remek
    Singor
    Andrzej Zdun
    Porter
    Gromit
    Guzu
    Michał

     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • 21.05 – Drugi dzień łowienia – Dzień życiówek.
    Tego dnia postanowiliśmy w dwie ekipy popłynąć do zatoki Filipa gdzie zamierzaliśmy łowić cały dzień. Wyniki z poprzedniego dnia podpowiadały, że miejsce to daje szansę na najlepsze efekty. Dużo złowionych ryb oraz bardzo dużo brań zapowiadało wspaniałą przygodę. Każdy z nas obmyślał, czy między tymi mniejszymi szczupakami czatuje ten duży, ten upragniony, ten metrowy. W tym dniu tylko Andrzej z Gromitem i Porterem płyną zwiedzić inne zatoki, które znajdują się bliżej toru wodnego. To typowe dla Andrzeja. Czuje się prawdziwym przewodnikiem i gospodarzem, toteż chce nam pokazać jak najwięcej ciekawych miejscówek.
     

     
    Ranek w Filipie okazuje się bardzo dobry. Łowimy wiele sporych ryb. Obławiamy pasy zielska na głębokościach 1-2,5 metra, stosując głównie jerki i duże woblery. Na większych głębokościach niestety nie notujemy żadnych brań. Taktyka jak z poprzedniego dnia. Wpływamy do zatoki, rozglądamy się, w którym kierunku wieje wiatr, uwzględniamy słońce tak by nasze cienie nie „świeciły” na 20 metrów i łowimy. Wszyscy trzej staramy się rzucać przynętami w jednym kierunku. Tak by maksymalnie efektywnie obłowić pas, po którym przepływa łódź. Przynęty prowadzimy umiarkowanym tempem. Dobieramy je zaś w zależności od głębokości łowiska. Płytsze miejscówki – przynęty pracujące pod samą powierzchnią wody, głębiej – przynęty pracujące w połowie toni. W naszych zatokach szczupaki zarówno te duże jak i mniejsze potrafią poderwać się z dna i uderzyć przynętę tuż pod powierzchnią. Podczas dryfowania cały czas następuje korekcja toru za pomocą silnika elektrycznego. Poza tym żadnego odpoczynku, utyskiwania, żadnego leniuchowania. Cały czas „napadamy”.

     

     
    Zaplanowana strategia na naszej łodzi ponownie procentuje. Łowimy najczęściej tzw. „hot fish”, czyli ryby aktualnie żerujące w danym miejscu. Już po pierwszych dniach obserwujemy znaczne różnice między zastosowaniem tradycyjnego kotwiczenia i agresywnego obławiania wykorzystującego jako podstawę dryf. Różnice dotyczą przede wszystkim statystyk. Zauważyliśmy, że kotwiczące osady łowią zaraz po wpłynięciu na miejscówkę oraz po dłuższym czasie. Często narażają się na przestoje. Próbujemy namówić innych na podobne podejście. Nie musimy długo czekać – wyniki mówią same za siebie. Ponadto ciągłe dryfowanie jest jeszcze aktywniejszą formą spinningowania. W kolejnych dniach, o których jeszcze napiszemy łowimy prawie wszyscy stosując dryf.
    W pewnym momencie napływamy na odcinek łowiska, który znajduje się na odległość rzutu od trzcin. Bardzo ładna i typowa miejscówka szczupakowa. Trzciny, wlot kanału z cieplejszą wodą. Na dnie sporo rzadkiej roślinności. Tutaj Remek ma branie ogromnego szczupaka, który niestety nie trafił dobrze w jego ulubionego pływającego Jack’a 18. Szczupak ot tak po prostu nie zapiął się na kotwice. Jedyne co pozostało to widoczny … jeszcze przez kilka sekund ogromnych rozmiarów lej na lustrze wody. Po chwili Rognis także zacina wielką rybę, która po kilku pociągnięciach spina się. W ciągu kilku minut mamy kontakt z dwiema dużymi rybami. Jednak to zupełnie nas nie zniechęca. Widać jednak, że potencjał miejscówki jest spory.
    Łowimy w całkowitym skupieniu, powoli dryfując wzdłuż trzcin. Część rzutów wykonujemy przed siebie, a część tradycyjnie we wszystkie luki między trzcinami. Często bowiem szczupaki stoją na granicy trzcin i otwartej wody. Celność rzutu niekiedy decyduje o sukcesie.
    Mateusz zmienia przynętę na Salmo Pike 16 cm w wersji SR i oddaje kilka rzutów. Pamiętamy ta przynętę z zeszłorocznego wyjazdu, kiedy to Guzu w ostatnich minutach złowił swojego życiowego szczupaka. W pewnym momencie na twarzy Mateusza pojawia się zaskoczenie, a my kontem oka widzimy jak mocno zacina wielkiego szczupaka. Drapieżnik wziął dosłownie 1 metr od łodzi w momencie, kiedy przynęta wychodziła już ponad lustro wody. Wielki kocioł na lustrze wody. Mateusz mocno przytrzymuje rybę i nie daje jej uciec. Wykorzystuje jej moment zawahania. Dosłownie trzy wściekłe ruchy głową i … Remek w tym samym czasie, nie wiadomo jak i skąd, wkłada specjalistyczny podbierak do wody podbierając szczupaka. Całość akcji trwała dosłownie około 5 sekund. To chyba rekordowy hol metrowego szczupaka. Byliśmy jednak świadomi tego, że szczupak powinien jeszcze długo popływać zanim zostanie podebrany ale … co byście wybrali – walczyć z nim w niepewności następne 5 minut i zadawać sobie pytanie czy się wypnie czy nie, czy pozować z nim do zdjęcia? W tym przypadku wzięły emocje, ale jak później się okazało szczupak bez uszczerbku na zdrowiu z powrotem wrócił w fantastycznej kondycji do wody. Rybę całkowicie zanurzoną w wodzie pozostawiamy w podbieraku.
    Mateo szybko zakłada rękawice, odhacza szczupaka w wodzie i chwytem pod pokrywy skrzelowe wyciąga nad łódkę. Jesteśmy pod wielkim wrażeniem, bo ryba jak na taką długość jest potwornie gruba i ciężka. Ponadto jest majestatycznie spokojna chociaż zdajemy sobie sprawę z tego, że energii ma pewnie sporo. Jej łeb stanowił prawie 1/3 całego ciała. Po dokładnych pomiarach okazało się, że szczupak ma 104 centymetry i 12 kg wagi.
     

     

     

     
    To nowy życiowy rekord Mateusza w szczupaku! Na pewno będzie miał długo w pamięci branie tej ryby, ponieważ dokładnie widział całą akcję. Po zrobieniu kilku zdjęć, natleniamy rybę i puszczamy w dobrej kondycji. Radości jest co niemiara! Na twarzy Mateusza rysuje się wielkie szczęście. Pozostali załoganci są równie szczęśliwi. Składamy gratulacje i łowimy dalej. Ryba została złowiona na wędkę, którą dostaliśmy do testów od firmy Dragon. Była to jerkówka Team Dragon.
     

     
    Druga ekipa też nie próżnuje i łowią kolejne ryby. Pomimo, że zatoka jest duża, to cały czas utrzymujemy ze sobą stały kontakt wzrokowy, czasami przepływając obok siebie i wymieniając uwagi. Następnym jednak razem weźmiemy krótkofalówki – będzie jeszcze łatwiej.
     

     

     
    Nadszedł czas obiadu. Odpływamy na umówioną wyspę, na miejsce spotkania z przewodnikiem. Okazało się, że w innych zatokach jest dość słabo i biorą tylko pojedyncze ryby. Ponadto nasz kolega Porter postanowił wypić troszkę za dużo Porterów (tak powstał nick na forum jerkbait.pl) i całe przedobiednie łowienie siedział „zawiany” na łodzi. Podczas smażenia na ognisku, pierwszego pysznego kociołka, omówiliśmy wrażenia z poprzednich godzin. Oczywiście oglądaliśmy zdjęcia metrówki. Przecież właśnie po takie ryby przyjeżdża się do Szwecji. Wprowadzamy się w odpowiedni klimat.
     

     
    Porter, który powoli odzyskiwał świadomość, nagle wstał i oznajmił wszystkim załogantom: „Jak dzisiaj nie złowię metrówki to nie nazywam się Piotroszczak”. Wszyscy płakali ze śmiechu. Musielibyście widzieć tą sytuację – naprawdę to był niekwestionowany hit wyjazdu. Długo każdy z nas zastanawiał się jak nazwie Portera. Nikt nie wierzył, że te słowa mogą się ziścić.
     

     
    W międzyczasie, gdzieś na uboczu Remek z Guzem ćwiczą Salmo Jacka. Kilka rzutów przynętą do wody, krótki instruktarz i Guzu oświadcza, że spróbuje swoich sił w jackowaniu. Po fantastycznym kociołku wszyscy popłynęliśmy z powrotem do tej samej zatoki. Drugie wejście do zatoki Filipa i oczekiwanie na kolejne ryby.
     

     
    Poobiednie godziny okazały się równie dobre. Łowiliśmy kolejne ładne ryby. Rognis męczył standardowo slidera.  Jego sposób prowadzenia był bardzo ciekawy. Wędka tradycyjnie opuszczona ku dołowi jednak nie wykonywał on tradycyjnych szarpnięc jerkowych, a jedynie ściągał go rytmicznie kołowrotkiem. Jak się okazało to również bardzo efektywna metoda prezentacji, która w szczególności pod koniec dnia, kiedy człowiek jest zmęczony, może stanowić substytut szarpania. Mateusz wiele łowi na perch’a 12 SR, który okazuje się bardzo skuteczny. Remek z kolei poławia na Jacka. W oddali widzimy Guza, który z wielkim powodzeniem, za pomocą wędki spinningowej łowi również na Jacka. Jak się okazuje łowi szczupaka za szczupakiem.
     

     

     
    Po kilku godzinach słyszymy okrzyk na łodzi Andrzeja. Chłopaki mają metrowca. Ryba wzięła blisko trzcin, między brzegiem a małą kamienną wysepką. Szczęśliwym łowcą okazał się no kto? Jesteście w stanie odpowiedzieć na to pytanie? Oczywiście Porter, ten sam, który nie miał nazywać się Piotroszczak. Tym samym zachował swoje nazwisko. Ryba miała 104 centymetry i została złowiona na wirówkę Aglia 5 pożyczoną od Gromita. Przynęta przyniosła mu szczęście i tym samym Porter pobił swój dotychczasowy rekord w szczupaku. Tutaj rodzi się odpowiedź na pytanie – czy tylko duże przynęty? Czy tylko jerki? Wielokrotnie dochodziliśmy do wniosku, że podstawą wcale nie jest typ przynęty a jej odpowiedni dobór do łowiska. Robiliśmy również testy mające wykazać czy kolor ma wpływ na liczbę brań. Oczywiście takie doświadczenia są bardzo subiektywne, ale w dobrej wodzie, gdzie konkurencja pokarmowa jest spora ma to znaczenie poboczne – ryby brały zarówno na gumy, jaki i na jerki oraz blaszki obrotówki. Oczywiście w pewnym momencie wędkarz zadaje sobie pytanie – czym łowi się lepiej, efektywniej? Czym można rzucić dalej, co poprowadzę sprawniej i na końcu na jaka przynętę chciałbym złowić moją upragnioną rybę.
     

     
    Tego dnia, powrót do bazy był bardzo utrudniony, ponieważ pod wieczór całe szkiery spowiła ogromna mgła. Dla bezpieczeństwa musieliśmy wracać całą grupą, a drogę torował nasz przewodnik. Można powiedzieć, że to wcale nie takie łatwe zadanie. Wielu z nas nigdy w życiu nie widziało takiej mgły. Czuliśmy się jak w kotle parującej wody. Widoczność dosłownie na kilka metrów, a wszelkie zmysły orientacji zgłupiały. Dlatego, jeśli nie mamy GPS’a warto wsadzić na dno swojego plecaka kompas. Może nas to uratować od obrania nieprawidłowego kursu np. z Roslagen na Alandy. Ponadto, przy okazji pamiętajmy o zapalniczce. W przypadku znacznego wiatru, kiedy fale na morzu nie pozwalają na swobodne i bezpieczne przebycie drogi może się zdarzyć, że będziemy musieli pozostać gdzieś w oddali od naszej bazy a wtedy zapalniczka na pewno nam się przyda.
     

     
    Podsumowując ten dzień, złowiliśmy łącznie 85 ryb, a nasza łódź znowu wykazała się łowiąc 40 ryb. W drugim dniu najbardziej skuteczne okazały się duże woblery, jerki oraz wirówki, w tym pięknie wykonane duże wirówki zrobione przez Xaviego i Guza.
     
    22.05 – Trzeci dzień łowienia – Zakład i Jim Beam Story.
    Michał, Guzu i Łukasz postanowili tego dnia rozpocząć od zatoki Żoliborz. Wczoraj zaczęły brać tam ryby i warto było sprawdzić to miejsce. Chłopaki złowili na płytkiej i zarośniętej wodzie kilkanaście szczupaków. Guzu tego dnia łowił wyłącznie na Jack’a i skutecznie radził sobie prowadząc go na mocnym zestawie spinningowym. Cóż tu dużo mówić – Guzu całymi dniami opowiadał TYLKO o Jacku. Był nim po prostu zafascynowany. Naszym zdaniem fascynacja wynikała z charakteru przynęty. Brania są bardzo widowiskowe. Ponadto miejscówki, w których łowiliśmy były stworzone do pullbaitów. Średnia głębokość to 2m, więc co mogłoby być lepszego?
     

     
    Pocałunek Jack’a.
     

     
    W tym samym czasie my obławialiśmy kolejne miejscówki na Filipie. Jednak wyniki z poprzednich dwóch dni były zdecydowanie lepsze. Co prawda ryby brały, ale większość brań była niemożliwa do zacięcia. Były zbyt delikatne. Brakowało zatem jakiegoś sposobu na złowienie większej liczby ryb.
     

     
    Po kilku godzinach dołączyła do nas załoga Guza.
     

     
    Podczas wpływania do zatoki mieli okazję podziwiać żurawie.
     

     
    Ekipa przewodnika postanowiła od rana starannie obłowić zatoki Wojciecha i Macieja. Okazało się, że i tam zaczęły brać szczupaki i jest ich całkiem dużo. W przerwie chłopaki płyną na Przesmyk połowić śledzie. Niestety nie mogą dokładnie namierzyć ławicy i łowią tylko pojedyncze sztuki. Jednak dla Gromita i Portera jest to pierwsze zetknięcie z tego typu łowieniem i sprawiło im to wielką frajdę.
     

     
    Około 14 spotykamy się na obiad i gotujemy duży kociołek pełen dobrego jedzonka.
     

     
    Zwykle wpłynięcie załogi na wyspę rozpoczyna się od sakramentalnego pytania – ile macie? Ile złowiliście? Tutaj widać mały akcent rywalizacji, który próbowaliśmy w tym roku wyeliminować, ale jak się później okazało nie zdołaliśmy tego zrealizować. Remek tego dnia do przerwy złowił jedynie 2 ryby, więc jak można przypuszczać zaczęło się … Jak to Ty masz tylko dwie ryby? Później doszliśmy do konkurencji zespołowej. Przez pierwsze dwa dni również i nasza łódź złowiła najwięcej … dlatego padały następne stwierdzenia – pobijemy wasz rekord ilościowy itd.
    Na Remka podziałało to jak płachta na byka. Rzucił on ot tak bez wielkiego zaangażowania – mogę się z Wami założyć, że po przerwie odrobię Waszą przewagę i jeszcze Was przegonię. W tym momencie widać było niedowierzanie i uśmiechy na twarzy – a może to był wyraz litości? Andrzej Zdun powiedział Remkowi, że musiałby wyłączyć konkurencyjną załogę by była możliwość chociażby wyrównania.
    I zaczęło się, Remek przysiadł z boku i widać było, że analizuje to co ludzie mówią. Gdzie i na co i w jakich okolicznościach połowili. Przeanalizowanie tego wszystkiego stanowiło nie lada wyzwanie tym bardziej, że zakład był aktualny.
     

     
    Po obiedzie, wszyscy decydujemy się wpłynąć do Filipa. Po wpłynięciu do zatoki Remek prosi Rognisa by ten wyłączył silnik. W oczach Rognisa pojawia się zwątpienie i przerażenie. Czy coś się stało? Nie … nic szczególnego, ale na Remkowej twarzy widać wielkie zadowolenie a w chwilę potem pojawia się głośny śmiech. Jest plan! Jest taktyka! Po chwili realizujemy tajemniczy plan. Wszyscy łowimy jak w amoku. Kolejne rzuty i kolejne wyciągnięte ryby. Czy zatem wygramy zakłady zarówno indywidualne jak i drużynowe? Na to pytanie przyjdzie nam poczekać do końca dnia.
     

     

     
    Jesteśmy prawie pewni, że dogonimy wynik łodzi Michała, a podczas łowienia, częstym przyłowem były ładne okonie.
     

     

     
    W momencie zmiany miejsca widzimy jak na łodzi przewodnika, Porter holuje dużą rybę. Czy to kolejna metrówka? Andrzej nie pozostawia złudzeń – informacja „metrowa ryba”.
     

     
    Podpływamy bliżej i kręcimy film na kamerze. Po dłuższym holu, przewodnik w końcu podbiera rybę, a my podpływamy do nich. Okazuje się, że ryba jest identycznej długości, jak ta z poprzedniego dnia. Porter złowił szczupaka 104 cm i powtórzył swój wczorajszy wynik. Ryba złowiona została na slidera w kolorze makreli, którego dzień wcześniej Porter dostał w prezencie od Guza. Jak widać, prezenty przyniosły mu dużo szczęścia.
     

     
    Dzień zbliżał się ku końcowi.
     

     
    Po drodze do bazy Andrzej postanowił zabrać chłopaków do zatoki Jim Beam. Płynąc w to miejsce Gromit zażartował, że to musi być fajna zatoka, bo on lubi czasem popijać whisky. Na miejscu okazuje się, że ryby nie biorą. Chłopaki łowią tam do końca dnia, a Gromit ma nosa i postanawia oddać ostatni rzut, zmieniając przynętę na swoją ulubioną pomarańczową wirówkę Aglię. Oddał dokładny rzut między trzciny, poprowadził przynętę, a w pewnym momencie uderzył mu piękny szczupak. Po długim holu udaje się podebrać rybę, a po zmierzeniu okazuje się, że szczupak ma 106 centymetrów. Tym samym Gromit łowi swoją rybę życia i największą rybę wyjazdu. Brawo! O tym fakcie dowiedzieliśmy się dopiero w bazie. Wszyscy dosłownie cieszyli się jak małe dzieci, że kolejna osoba z naszej grupy zrealizowała swój główny plan – złowienie okazu.
     

     

     
    Powrót do bazy,
     

     
    Przyszedł czas na podsumowanie rezultatów. Podsumowując wyniki z tego dnia okazało się, że złowiliśmy największą liczbę szczupaków w historii wypraw na Roslagen. Jeszcze żadna ekipa nie złowiła tam 118 ryb w ciągu jednego dnia.
    A co z zakładem? Okazało się, że z 2 ryb do obiadu Remek po przerwie narzucił szaleńcze tempo i koniec końców zaliczył 21 szczupaków + 1 okonia (jak się później okazało był to jedyny wynik powyżej 20 ryb złowionych w ciągu jednego dnia podczas wyprawy). Indywidualnie wygrał zakład. Natomiast zakład drużynowy został rozstrzygnięty na korzyść łodzi Michała, Guza i Łukasza 45 do 43 (wynik naszej łodzi). Jednak walczyliśmy zaciekle i popołudniowa tura zdecydowanie należała do nas.
    Tego dnia ryby w niektórych zatokach gryzły bardzo ostro. To wynik agresywnego brania na gumę Guza.
     

     
    23.05 – Czwarty dzień łowienia – Śledziowa Ściana
    Czwartego dnia znowu rozpłynęliśmy się po różnych zatokach. Każda ekipa popłynęła w inne zakątki szkierów. My wypłynęliśmy jako pierwsi, a naszym celem były zatoki Kormorany, Oborniki i Pod Mostkiem. Wiedzieliśmy doskonale, że na Filipie jest sporo szczupaka, ale raczej małego. Tego dnia chcieliśmy zrezygnować ze statystyk i poszukać okazów.
     

     
    Wpływając do zatoki Kormoranów należy zachować szczególną ostrożność, ponieważ jest cała usłana głazami i kamieniami, na które można wpaść płynącą łodzią.
     

     
    Po wpłynięciu do zatoki obławiamy kolejne miejsca, jednak przynoszą nam one tylko pojedyncze ryby. Widać, że tutaj szczupaki nie chcą współpracować. Decydujemy się na zmianę miejsca. Po drodze odwiedzamy turystycznie największe siedlisko Perkozów i innego ptactwa wodnego. Tutaj nie łowimy, aby nie stresować ptaków. Kręcimy krótki film i robimy kilka zdjęć.
     

     

     
    Naszym kolejnym celem miała być zatoka Pod Mostkiem. Po drodze zatrzymujemy łódź przy trzcinowisku na tzw. Greckim Cmentarzu.
     

     
    To dość specyficzne miejsce, ponieważ znajduje się przy samym torze wodnym, jest dość głębokie, woda jest bardzo przejrzysta, a temperatura wody nigdy nie sprzyja żerowaniu ryb. Jednak to tylko złudzenie, bo co roku są tu łowione piękne szczupaki. Pierwsze rzuty potwierdziły, że ryby są chętne do współpracy. Na największe gumy i duże woblery łowimy kilka szczupaków w granicach 80 centymetrów. Każda ryba jest bardzo silna i najedzona. Ryby są dość charakterystyczne – srebrne śledziowce.
     

     

     

     
    Na Greckim Cmentarzu udaje mi się zrobić ciekawe doświadczenie. W pewnym momencie za przynętą Remka podążał szczupak, ale nie był skłonny do współpracy. W tym momencie przynęty Mateusza i Rognisa od razu zostały wrzucone w okolice drapieżnika. Nagle szczupak podpłynął do gumy i powoli chwycił ją całą w paszczę. Wszystko to na naszych oczach (przezroczystość wody 5m). Rognis postanowił poluzować linkę i nie zacinać szczupaka. Chciał zobaczyć, co zrobi. Szczupak powoli zaczął odpływać z gumą w pysku, jednak po chwili zatrzymał się, ruszył dwa razy delikatnie łbem i wypluł przynętę. Trwało to dobrych kilka sekund.
    Wpływając do zatoki Pod Mostkiem, w pewnym momencie cały świat spowija burzowa pogoda. W tym czasie chłopaki z innych załóg obławiają kolejne zatoki. Ekipa Guza łowi na Krowich Głowach i na Filipie, a Andrzej postanowił zabrać załogantów w zatoki Gay Bay i Jeziorko. Wszyscy łowią kolejne ryby, ale jest zdecydowanie gorzej niż w dniu poprzednim.
     

     

     
    Burza pogłębia się i robi się dość nieprzyjemnie. Każda z ekip postanawia przeczekać ją w jakichś ustronnych miejscach, wpływając do szwedzkich domków na łodzie.
     

     
    Pod wieczór postanowiliśmy obłowić zatokę Oborniki. Okazuje się, ze ryb jest dużo, ale niestety większość z nich nieuważnie wypłoszyliśmy, wpływając za blisko płytkiego blatu, na który wieczorem wyszły duże szczupaki. Udaje nam się złowić tylko kilka ryb, ale brania tego wieczoru przejdą na wiele dni do naszej pamięci. Wszystkie ryby wychodziły do powierzchni i nawet z daleka podążały za prowadzoną przynętą. Zachowanie ryb przypominało brania Musky, które widzieliśmy na wielu amerykańskich filmach. Przynęta sunąca po powierzchni a za nią z impetem podążający szczupak.
     

     
    Nadszedł czas powrotu.
     

     

     
    Spłynęliśmy do kei, gdzie czekali już Michał, Łukasz i Guzu. Niestety nie było przewodnika, ale za chwilę zadzwonił telefon, że spóźnią się.
    Na sam koniec postanowili obłowić mało znaną miejscówkę, która znajdowała się przy bardzo długim pasie trzcin, a głębokość wahała się od 1,5 do 3 metrów. W którymś z rzutów wirówką, Gromit zaciął jakąś małą rybkę. Okazało się, że jest to śledź, który zaatakował przynętę i prawidłowo zapiął się na trzy groty.
     

     
    W kolejnych rzutach Porter i Gromit złowili 7 szczupaków, w granicach 80 centymetrów.
     

     

     
    Na wspólnej kolacji, Gromit wymyślił nazwę dla nowo odkrytej miejscówki. Od tego dnia mówiliśmy na nią Śledziowa Ściana. Oczywiście podsumowaliśmy wyniki z całego dnia. Łącznie złowiliśmy 74 szczupaki.
     
    Sebastian „rognis_oko” Kalkowski
    Remek
     
     
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • Sea Bass

    Przez admin, w Relacje,

    Planując wyjazd do Irlandii, nie przypuszczałem, że przysporzy mi tylu wspaniałych wędkarskich wrażeń. Mieszkam obecnie w m. Dingle (pd. – zach. wyspy), przez co zostałem „skazany” na łowienie w morzu. Najbliższa rzeka pstrągowo-trociowa znajduje się ponad 60 km, jeziora jeszcze dalej, a niestety nie dysponuje własnym środkiem transportu. Pozostał wiec Atlantyk.
     

    Moje ulubione miejsce na rdzawce, wargacze i makrele.  

    Największy złowiony przeze mnie rdzawiec.  
    Moimi przewodnikami w morskim łowieniu z klifów byli Polacy od kilku lat przebywający w Irlandii. Szybko się jednak okazało, że ich „irlandzkie” metody i przynęty przegrywają z klasycznym polskim opadem i polskim kopytem. Rybami, które przede wszystkim łowi się z klifów na spinning są pollacki (rdzawce), wrassy (wargacze) i makrele.
     

    Kolejny pollack.  

    Złoty i srebrny rdzawiec.  

    Wargacz.  

    Portret wargacza, każdy ma inne ubarwienie.  

    Makrela.  
    Już na początku pobytu w Dingle zaintrygowała mnie inna morska ryba - bass morski (sea bass). Irlandzcy wędkarze bardzo cenią ten gatunek ryb za niesamowitą waleczność i wspaniałe walory kulinarne. Bass jako jedyna ryba morska posiada wymiar ochronny – 40 cm, limit dzienny – 2 szt. Oraz okres ochronny – 15.05 – 15.06.
    Przeglądając czasopisma i rozmawiając z Irlandczykami dowiedziałem się, że złowienie bassa jest bardzo trudne. Łowi się go przede wszystkim z dużych plaż (Inch, Brandon) na żywe przynęty i muchę. Okazało się również, że bassy żyją także w zatoce Dingle, niestety są praktycznie nie do złowienia.
     

    Bassowa zatoczka.  

    W tym miejscu łowię bassy.  
    O tym, że i w Dingle bassy są do złowienia, przekonałem się pięknego słonecznego i bezwietrznego dnia na początku maja (taka pogoda zdarza się w Irlandii raz na dwa miesiące). Dość wcześnie wracałem z klifów do domu, ponieważ pollocki odmówiły współpracy. Akurat zaczął się odpływ. Już z daleka, w niewielkiej piaszczystej zatoce, zauważyłem żerowanie sporych ryb. W wodzie po kolana pływały dziesiątki 50-60 cm mulletów. Najlepszą przynętą na mullety jest podobno chleb, a ja miałem w kamizelce tylko gumki…Zmieniłem szpulę z żyłką 0.40 na 0.22. Założyłem pomarańczowego twistera Manss’a (magiczna „piątka” Jacka Stępnia) na 7 g. główce. Gumę prowadziłem prawie boleniowym tempem z powodu bardzo płytkiej wody (ok. metra) i zielska na dnie. Gumka wywołała umiarkowane zainteresowanie mulletów, jednak od czasu do czasu któryś odprowadzał ją do brzegu. Słońce powoli chowało się za otaczającymi Dingle wzgórzami. Kolejny rzut, po kilku metrach szybkiego prowadzenia branie!!! Po kilku minutach w zielsku na brzegu leżał prawdziwy morski bass!!! Nie był zbyt duży - 42 cm. Dzwonię do kolegi, który od 5 lat mieszka w Dingle i nigdy nie złowił jeszcze tej ryby. Paweł jest w drodze na plażę, gdy zaraz po upadku gumy do wody mam mocne uderzenie. Tym razem w gumkę walnął piękny mullet (jednak biorą nie tylko na chleb)!!!
     

    Pierwszy bass.  

    Mullet.  
    Na bassy ponownie wybrałem się nazajutrz. Zerwał się wiatr, na sfalowanej powierzchni zatoki nie było widać żerowania ryb. Dopiero tuż przed zachodem słońca zaczęły się spławy sporych ryb. I wtedy też miałem pierwsze uderzenie. Ale za to, jakie!!! Jednak bass po wyciągnięciu kilku metrów żyłki spiął się. Na kolejne branie czekałem kilka minut. Tym razem hol zakończył się powodzeniem. Bass miał 48 cm.
     

    Bass w całej okazałości.  

    Bass na tle starej kamiennej wieży  

    Zaraz wróci do oceanu.  

    Portret bassa.  
    W swojej zatoczce złowiłem już ponad 20 bassów, dwa największe miały po 53 cm. Najczęściej mam jedno, dwa brania zaraz po zachodzie słońca. Raz udało mi się złowić aż cztery bassy i gdyby nie fotografowanie ich, złowiłbym pewnie więcej.
    Wydaje mi się, że rozwiązałem zagadkę pojawiania się o zmierzchu bassów w tym miejscu. Wieczorem w mojej zatoczce aż gęsto jest od drobnicy, a bassy chyba dla własnego bezpieczeństwa wpływają na płycizny i rozpoczynają żerowanie dopiero o zmierzchu.
    Próbowałem też łowić na inne przynęty, ale tylko na pomarańczowego Manns’a miałem brania. Co ciekawe pomarańczowe twistery uwielbiają też polloacki. Podejrzewam, że przypominają im jakieś morskie stworzenia (krewetki?).
     

    Kolejny amator pomarańczowej „piątki”.  
    Wszystkie złowione bassy wypuszczam (dwa pierwsze skończyły na patelni, czego nie mogę sobie wybaczyć…). Nie mam serca pozbawić życia tak walecznej i pięknej ryby. Złowiłem w Polsce sporo 50-60 cm pstrągów, ale żaden nie walczył tak jak 50 cm bass. Łowię mocnym kijem do 50 g i żyłką 0.22, ale podczas holu bassa czuję, że sprzęt jest na granicy wytrzymałości. Specjalnie do łowienia bassów kupiłem w Irlandii kilka dni temu nowy kołowrotek – oryginalnego japońskiego Twin Powera XTR 3000, ponieważ przywieziony z Polski stary Aero GT niedługo „skończy się” na kilkukilowych pollackach.
     

    Widoczek na Dingle, znad oceanu nadciąga mgła.  

    Zachód słońca, zaraz zaczną się brania.  

    Częsty gość – delfin Fungi.  

    Wędkarska mapa Półwyspu Dingle.  
    Przede mną szczyt sezonu, woda w zatoce Dingle kipi od żerujących ryb.
     
    P. S. Przepraszam za kiepską jakość zdjęć, niestety bassy biorą przy słabym świetle.
     
    tpe1, 2006 
     
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • Tegoroczną wyprawę do Skandynawii na szczupaki zaplanowaliśmy rok wcześniej. Naszego wyboru dokonaliśmy podczas poprzedniego wyjazdu. Powód był bardzo prosty – warunki oferowane przez Andrzeja Zduna (organizatora wyprawy oraz przewodnika) należą do tych z najwyższej półki. Dlatego chcieliśmy odwiedzić jeszcze raz to samo miejsce, szkiery Roslagen, położone w północno – wschodniej szczęści Szwecji. Wystarczyło tylko zarezerwować termin i skompletować zgraną ekipę.
     

     
    Od samego początku chcielibyśmy nadmienić, że niniejsza relacja pisana jest z punktu widzenia jednej grupy - Rognis’a, Remka i Mateusza.
     
    Przygotowania
    Do wyjazdu było bardzo dużo czasu. Wszystko szło gładko. Mieliśmy wybrany termin, ekipa była zmobilizowana, wystarczyło przygotować się tylko psychicznie i sprzętowo. Oczywiście część z naszej grupy miała być pierwszy raz na szkierach, więc czas oczekiwania upływał także na wymianie informacji, doświadczenia i wiedzy, którą zdobyliśmy w latach poprzednich. Na tego typu wyprawy warto dobrze się przygotować. Głównie dlatego, iż szkoda tracić czas na niektóre sprawy, ucząc się ich na miejscu. Ponadto, mieszkając na wyspie w środku archipelagu szkierów w dużym oddaleniu od cywilizacji, w razie nagłego wypadku ciężko o jakąś szybką pomoc. W takich warunkach musimy liczyć na wzajemną współpracę i oczywiście na wiedzę i umiejętności naszego przewodnika. Dlatego więc trzeba pamiętać o innych kwestiach nie tylko tych wędkarskich – odpowiednia odzież, kremy UV, lekarstwa i wiele innych drobiazgów. Informacje zdobyte na poprzednich wyprawach okazały się wręcz niezbędne. Dzięki temu przygotowania postępowały sprawniej.
    Wiele pytań dotyczyło wyboru przynęt. Pojawiało się mnóstwo wątpliwości, która będzie najlepsza, jakiej zabrać najwięcej. Zawsze wychodzimy z założenia, że każdy wędkarz powinien łowić swoimi ulubionymi przynętami i takimi, które najbardziej „czuje”. Takie podejście oraz dodatkowo wiara w nie jest kluczem do sukcesu. Tak więc często powtarzamy, że nie warto przejmować się tym „kto i na co łowi”, ale warto łowić po swojemu. Warunkiem jest dopasowanie przynęty do warunków zastanych na łowisku. Wtedy szansa na złowienie ryb jest największa. Tak było, jak się później okazało, na naszym wyjeździe o czym w dalszych częściach napiszemy.
    W tym roku solidnie ograniczyliśmy liczbę ubrań, drobnego sprzętu oraz przynęt. Kiedy wspominamy setki przynęt, kilka ich rodzajów, które przeleżały w naszych pudłach nietknięte w zeszłym roku postanowiliśmy to zmienić. Tym razem zabraliśmy ich znacznie mniej stawiając głównie na jerki. Rozszerzyliśmy jednak ilość elektroniki potrzebnej do uwiecznienia naszej wyprawy, zdobyczy oraz tej potrzebnej na łodzi. Ponadto zabraliśmy kilka nowych wędzisk jerkowych Dragon’a, Yad’a oraz z pracowni Fishing Center, które mieliśmy przetestować w warunkach połowu szczupaków. Tak naprawdę zapragnęliśmy zdobyć wiedzę na temat wszystkich wędek jerkowych dostępnych na rynku Polskim podczas jednego wyjazdu. Wiedza ta stałaby się podstawą do udzielania pomocy innym użytkownikom naszego portalu.
    Przed wyprawą, w naszych głowach, co chwila pojawiały się obawy związane z dość kiepską pogodą oraz przedłużającą się zimą w całej Europie. Temperatury na minusie i bardzo późno schodzące lody nie wróżyły udanych połowów. Podsycały nas jedynie informacje z innych rejonów szkierów gdzie początek maja okazał się wspaniałym rozpoczęciem sezonu szczupakowego. Więc mimo złej pogody nastawiliśmy się optymistycznie i bardzo „bojowo”.
    Powoli zbliżał się termin wyjazdu. Niestety nie wszystko poszło gładko. Jeden z uczestników musiał się wycofać, więc rozpoczęliśmy poszukiwania nowego chętnego. Na nasze szczęście od razu zgłosił się nasz kolega Michał z Gorzowa Wlkp., który był z nami w zeszłym roku. Ekipa była ponownie w komplecie.
     
    18.05 – Pierwszy dzień podróży.
    Nadszedł dzień wyjazdu – 18 maja. Po szybkim spakowaniu rzeczy i sprzętu do samochodu Gromita, ruszyliśmy w drogę do Gdańska. Adam (Gromit) pewnie dowiózł nas na miejsce. Po drodze każda woda, która pojawiła się na horyzoncie była dokładnie omówiona. A wiadomo pojawiały się rzeki, jeziora, małe kałuże. Nic nie umknęło naszym napalonym wzrokom.
     

     
    Jechaliśmy w grupie 5 osób – Singor (brat Rognisa), Rognis, Remek, Gromit, Porter. Po dotarciu do Trójmiasta mieliśmy chwilę czasu, aby zjeść ostatni gorący posiłek przed wjazdem na prom. Zjedliśmy kilka skromnych zakąsek w małej knajpce przy gdańskiej Starówce. To już tradycja. W zeszłym roku również gościliśmy w tym lokalu. Ku naszej radości nic się nie zmieniło – wielkość porcji ta sama, co ucieszyło wszystkich zgłodniałych.
     

     
    Czas gonił i musieliśmy szybko pojechać na odprawę promową. Na miejscu przepakowaliśmy się w „promowego busa” naszego przewodnika.
     

     
    W trakcie dołączył do nas załogant Michał i miłą niespodziankę sprawił nam Siudak, który odwiedził nas przed wjazdem na prom. Wręczył tuż przed godziną zero prototypy swoich nowych szczupakowych przynęt.
    Odprawa nie trwała zbyt długo, a godzina wypłynięcia promu nadeszła dość szybko. Jednak przed nami było aż 18 godzin płynięcia non stop, do portu w Nynashamn i to zwykle jest najbardziej męczącym elementem całej wyprawy.
     

     
    Podczas rejsu mieliśmy czas na odświeżenie informacji z poprzedniego sezonu oraz na omówienie strategii poszukiwania szczupaków wiedząc, że pogoda oraz temperatura wody może nie sprzyjać ich żerowaniu. Dla zabicia czasu, w trakcie rejsu, co jakiś czas zmienialiśmy miejsca, w których przesiadywaliśmy i popijaliśmy kolejne piwka. Po drodze spotykaliśmy inne ekipy wędkarskie. Niestety nie mogliśmy namierzyć naszych kolegów z WCWI, którzy w tym roku jechali na poszukiwania czarniaków na Lofoty.
     

     

     
    Już na promie „podchmielony” Porter zainicjował powiedzenie: „Singor, ale ja cię przepraszam.”, które zostało z nami do końca wyjazdu. Właściwie było ono naszym hasłem przewodnim. Wypowiedziane w niezwykłym stylu i okolicznościach przez Portera kołatało się co chwila po naszych uszach. Później było często wykorzystywane dla rozweselenia towarzystwa.
     

     
    W końcu ekipa WCWI znalazła i nas. Spotkaliśmy między innymi Stefana, Sachę i Argrabiego, którzy jechali do Norwegii na morskie łowiska Lofotów. Chwila wspólnej rozmowy przebiegała bardzo sympatycznie, a my mieliśmy okazję poznać naszych kolegów na żywo.
     

     
    19.05 – Drugi dzień podróży.
    Następnego dnia naszym oczom zaczęło ukazywać się surowe, szkierowe wybrzeże Szwecji. „Panorama Bar” to kolejna tradycja. Zawsze, rano, wybiegamy tam i na tarasie widokowym oczekujemy pierwszych wysepek zwiastujących szybkie wpłynięcie do portu, a później już tylko kilkaset kilometrów do celu.
     

     

     
    Czas wpłynięcia dużego promu do portu Nynas to niezapomniane chwile, a widoki potrafią cieszyć oko od samego początku.
     

     
    Jednak noc podróży nie dla wszystkich skończyła się pomyślnie. Jak się okazało, w nocy Michał miał nieprzyjemną sytuację. Zasypiając w kajucie, na wyższej koi spadł z niej tak niefortunnie, że rozbił sobie poważnie kość policzkową i okolice oka. Po wizycie u promowego lekarza, wypadek nie okazał się niebezpieczny dla zdrowia i mogliśmy szczęśliwie opuścić prom. Szybka odprawa promowa i wyjechaliśmy na umówione miejsce spotkania z naszym przewodnikiem.
     

     
    W trakcie czekania na Andrzeja, załoganci Porter i Singor zwiedzili centrum Nynashamn, a my zrobiliśmy zakupy w pobliskim markecie. Oczywiście nie obyło się bez prezentacji sprzętu. Każdy wyciągnął a to wędki, a to kołowrotki i następowały krótkie prelekcje. W tym roku wielu z nas miało nowy sprzęt, który koniecznie chcieliśmy sprawdzić na dużych szczupakach.
     

     

     

     
    W końcu przyjechał przewodnik z ekipą z poprzedniego „turnusu”. Miło powitaliśmy się z naszymi gospodarzami i resztą osób. Długo nie wytrzymaliśmy i zaczęliśmy wypytywać się jak biorą szczupaki. Okazało się, że prawdopodobnie trafimy w okres intensywnego żerowania tych drapieżników. Temperatura powietrza zaczęła się podnosić, a woda powoli ogrzewać. Pogoda była zmienna, ale połowy z ostatnich dni naszych poprzedników dawały dużo do myślenia. W naszych głowach zaczęły pojawiać się różne myśli, każdy miał swoje marzenia, a szanse na ich spełnienie wydawały się być dość duże. Jednakże to co nas zaskakiwało w tym roku to fakt, że nikt nie mówił otwarcie na temat metrówki. Ten temat zszedł na plan poboczny. Nie było słychać – a ja złowię metrówkę, a ja dwie itd. Każdy bowiem został już odpowiednio nastawiony, że metrówka to wielkie szczęście, że takiej wielkości szczupak to okaz również i w Szwecji.
    Z pozytywnymi odczuciami ruszyliśmy w dalszą drogę do Sztokholmu, tam musieliśmy udać się na lotnisko gdzie odbierzemy Guza przylatującego ze słonecznej Barcelony oraz Łukasza, który z powodów służbowych doleciał bezpośrednio z Warszawy.
    Droga do Sztokholmu upływa na podziwianiu skandynawskiej przyrody oraz na zadawaniu pytań, na które z chęcią odpowiada nasz przewodnik. Andrzej jest wędkarzem niezwykłym. Jego wiedza na temat połowu wielu gatunków ryb, mogłaby zaimponować niejednemu specjaliście. Wszyscy słuchamy jego opowieści z wielkim zainteresowaniem.
    W końcu docieramy na odpowiedni terminal lotniska, z daleka Andrzej dostrzega naszych kolegów. Witamy się dość długo, ponieważ dawno się z nimi nie widzieliśmy. Pakujemy się i jedziemy. Teraz już tylko pozostaje nam odwiedzenie marketu i zakupienie przez przewodnika kilku potrzebnych artykułów spożywczych. Szybkie zakupy i ruszamy w kierunku Sundsveden.
    Jedziemy około 2 godzin i docieramy do miejsca, które nazwane zostało Drogą Trolla. Tutaj pozostaje nam dosłownie 8 km w kierunku portu. Droga jest bardzo wąska, śliska i niebezpieczna. Chyba każdy z nas chciałby się tutaj przejechać rajdowym samochodem z napędem na cztery koła. Mijamy pole golfowe i w końcu docieramy do Sundsveden. W porcie czekał już na nas Szwed Roger, który ma zabrać nas swoim kutrem do bazy, na naszą Wężową Wyspę.
     

     
    Szybko wpakowaliśmy rzeczy do barki, ale każdy już wypatrywał wielkiego szczupaka. Tutaj jeszcze ich nie ma, ale jutro będziemy próbowali spotkać się z tą rybą oko w oko. Dla kogo dzień następny okaże się szczęśliwy? Czy nasze plany będą strzałem w dziesiątkę? Czy odpowiednio się przygotowaliśmy?
     

     
    Chwilę później płynęliśmy już na wyspę. Podczas rejsu, wszyscy podziwiali piękny krajobraz oraz tamtejszą faunę i florę. Mimo, że niektórzy z nas byli tam już po raz kolejny takie widoki urzekają każdorazowo.
     

     

     

     

     

     
    Po około 40 minutach dotarliśmy do naszej kei. Powrót wspomnień z poprzednich sezonów. Te same budynki, ten sam kibelek tylko … nowy pomost.
     

     

     
    Tutaj będziemy przez następne 6 dni.
     

     

     
    Tego dnia było już za późno, aby łowić. Wieczór wykorzystaliśmy na rozpakowanie swoich bagaży oraz przygotowanie do jutrzejszych połowów. Każdy zajął swoje wcześniej wybrane sypialnie, a gospodarze ugościli nas pierwszą ciepłą i dobrą kolacją. O kolacjach i posiłkach pisaliśmy już w poprzednich relacjach. Generalnie za każdym razem wielkie zaskoczenie. Jedzenie przepyszne! Palce lizać no i taka wygoda nic nie trzeba robić. Siadamy do stołu i jemy. To bardzo ważne, bowiem zmęczeni codzienną „pracą” na łodzi na pewno oszczędzamy sporo czasu i energii. Gdybyśmy mieli robić to sami … lepiej nie myśleć.
    Nasze salony…
     

     

     
    Po najedzeniu się do syta, każdy zabrał się za przygotowanie swoich zestawów wędkarskich. Szybko podzieliliśmy miejsca na łodziach i powstały 3 ekipy. Rognis, Remek i Mateusz, a także Guzu, Łukasz i Michał oraz Przewodnik, Gromit i Porter. Każda z ekip przygotowała swoje łodzie i sprzęt.
    W tym roku nasza trójka była przygotowana troszkę inaczej niż w latach poprzednich. Jako jedyni zabraliśmy ze sobą na łódź dodatkowy silnik elektryczny i kilka niezbędnych gadżetów. Mieliśmy wyznaczone zadania, których nie udało nam się zrealizować w zeszłym roku, więc jeszcze przed tegorocznym wyjazdem zaplanowaliśmy łowienie i kolejność odwiedzania zatok, aby od samego początku móc wykorzystać na łowisku swoją wiedzę zdobytą rok wcześniej. Zabrany silnik elektryczny miał dać nam większe możliwości podczas łowienia łodzią w dryfie, bo tym razem nastawiliśmy się tylko na taką metodę obławiania kolejnych zatok i miejscówek. Wcześniej niewykorzystywana na tych łowiskach echosonda, tym razem okazała się strzałem w 10. Wiele razy pomogła nam we właściwym doborze przynęt, co wcale nie było takie oczywiste. Wiele odkrytych zjawisk dało nam większe wyobrażenie podwodnego świata i tym samym mieliśmy możliwość poprawienia swoich wyników.
     

     

     
    20.05 – Pierwszy dzień łowienia – Rozgrzewka.
    Nareszcie nadszedł czas łowienia. Tego dnia wstaliśmy pełni energii i gotowi na rozpoczęcie poszukiwań szczupaków. Wiecie, pierwszego dnia zawsze ma się doskonałą kondycję i humor. Na śniadaniu omówiliśmy jeszcze szczegóły organizacyjne. Zadecydowaliśmy, że pierwszego dnia obiad jemy we własnym zakresie, aby nie tracić czasu na spływanie na wspólny posiłek. Dokonaliśmy takiego wyboru, ponieważ każda z załóg miała rozpłynąć się po różnych miejscówkach w zupełnie innych kierunkach.
     

     
    Z kei pożegnał nas towarzysz z wyspy Koziołek.
     

     
    Nasza ekipa ruszyła jako pierwsza. Mieliśmy bardzo dużą odległość wody do przepłynięcia. Około 45 minut. Wybrana przez nas zatoka była w odległym miejscu szkierów, ale mimo to naszym planem „dnia pierwszego” było łowienie właśnie w niej oraz w dwóch innych pobliskich zatokach. Po drodze mijaliśmy kolejne skalne wysepki, lasy.
     

     

     
    Przepłynęliśmy przez główny tor wodny i powoli zbliżaliśmy się do naszego celu, zatoki Filipa. Przecież właśnie tam przeżyliśmy swoje najlepsze chwile podczas zeszłorocznej wyprawy. To tam łowiliśmy najwięcej i największych ryb. Teraz po raz kolejny czekała na nas. Czy rozegra się podobny scenariusz? Na to pytanie przyjdzie nam poczekać jeszcze kilka chwil
     

     
    Przed wpłynięciem do zatoki mierzymy jeszcze temperaturę wody. Okazało się, że w tym miejscu już jest cieplej o 1 stopień (dokładnie 9 stopni).
     

     
    Wpływając coraz dalej w zatokę zobaczyliśmy, że temperatura wody ma około 11-12 stopni. W oddali widzimy łódź tajemniczego Szweda, który podobnie jak my jerkował chwiejąc się na łodzi. Plan jest bardzo prosty. Wpływamy na wodę 3m, zakładamy przynęty, które poprowadzimy w pół wody. Oczywiście wykorzystujemy dryf.
    Po kilku rzutach wiemy, że nasze przypuszczenia odnośnie zatoki sprawdziły się. Rognis wierny tradycyjnie łowi na sidera. Jego nic nie jest w stanie chyba przekonać – wierny jednej przynęcie. Mateusz na duże kopyto. A Remek? No właśnie … Remek założył na końcówkę swojego zestawu gumę – javallon’a. Pierwsze branie, już dosłownie po kilku rzutach (4-5), odnotował Remek. Niestety ryba spięła się, ale na naszych twarzach wyraźnie rysowało się zadowolenie. Krótkie spojrzenie w stronę Mateusza i Rognisa i wiemy – będzie bardzo dobrze! Kilka minut później ponownie remkowy Javallon sprowokował szczupaka do brania i tak złowiliśmy pierwszą rybę na łodzi. Później poszło już łatwiej. W chwilę później Mateusz podaje, że wyszedł mu ładny szczupak. Teraz Rognis łowi swoją pierwszą, a następnie Mateusz. Na zmianę wyciągamy kolejne ryby. Jest bardzo dobrze ryby biorą na gumy, na jerki i jak w chwilę późnij się okaże na wblery.
     

     

     
    Z godziny na godzinę było coraz lepiej. Podczas łowienia, najbardziej cieszyło nas to, że każdy z nas spełniał swoje założenia sprzed wyprawy i skutkowały one dobrymi wynikami. Generalnie Rognis łowił wyłącznie na Salmiaki – slider 7/10s, fatso 10s. Mateusz – gumy oraz slider. Remek katował tradycyjnie – slidera, gumy oraz swoją ulubioną ostatnią przynętę jack’a.
     

     

     
    Po złowieniu kilku ryb doszliśmy do wniosku, że szczupłe są w doskonałej kondycji, są już najedzone i bardzo silne. Każda złowiona ryba pokazała na co ją stać. Walczyły naprawdę na wysokim poziomie.
     

     

     
     W ciągu kilku godzin złowiliśmy wiele ryb w granicach 75-85 cm. Mieliśmy kilka kontaktów z większymi rybami, jednak te większe wygrywały spinając się z kotwic. W tym dniu brań mieliśmy całe mnóstwo. Gdyby je wszystkie wyciągnąć byłoby grubo ponad setkę. Niestety nie ma tak dobrze!
    Po południu, Rognis łowiąc ulubionym sliderem w kolorze PH, na wypłyceniu 1 metra, poczuł silne branie i w tym samym momencie tafla wody rozbryzgnęła się na dużej powierzchni. Mocno zaciął i poczuł dużą rybę. Walka była bardzo imponująca, a ryba nie dawała się szybko doprowadzić do łodzi. W końcu po emocjonującym holu podebraliśmy ją. Po zmierzeniu okazało się, że ma 92 centymetry. Była to nasza pierwsza ryba ponad 90 cm. Radości było co nie miara, bo taką rybę uznajemy już za okaz. Szczęśliwy łowca prezentował ją z uśmiechem do kamer fotoreporterów po czym oddał ją z powrotem przyrodzie. Catch&Release oraz wielka dbałość o ryby to podstawa naszego wędkarstwa. Oczywiście nie zawsze wychodzi tak jak to w podręczniku napisano ale wszelkie zabiegi wokół ryby staramy się robić z największą ostrożnością i uwagą.  
     

     

     
    Rognis stwierdza, że ryba jak na swoją długość była to bardzo silna ryba, a podczas walki sprawiała wrażenie dużo większej.
     

     
    Tego dnia Rognis testował nowego Viento, Remek konkursową jerkówkę z Fishing Center, a Mateusz wędkę Team Dragon.
     

     
    Jeśli chodzi o Viento Rognis przekazywał co chwila swoje uwagi. Stwierdził on bowiem, że maszynka sama w sobie pracuje nienagannie, jednak nowatorski przycisk „Twitchin’bar”, który został zamontowany w tym modelu jest zbyteczny. Dużo sprawniej, a przede wszystkim dużo skuteczniej podrywać przynętę za pomocą wędziska niż samego przycisku. Co prawda złowił on ryby, używając „Twichin’bar” jednak wygodniej jest jerkować całym wędziskiem. Częste przyciskanie spustu powoduje szybkie zmęczenie palca i nadgarstka, ponadto dwukrotnie okazało się, że przycisk przeszkadzał podczas holu większych ryb. Wydaje się zatem, że to rozwiązanie Daiwy nie będzie miało zbyt wielu zwolenników.
     

     
    W ciągu dnia dostajemy wiadomości od innych załóg. Chłopaki łowią w zupełnie innej części toru wodnego, są bliżej morza. Łowią w zatoce Kormorana, Oborniki i innych pobliskich.
     

     

     
    Wyniki niestety nie są tak dobre jak u nas, jednak kilka osób nie daje za wygraną i także łowi sporo ładnych szczupaków.
     

     

     

     
    Nasz przewodnik Andrzej łowi piękną 95 centymetrową samicę szczupaka.
     

     

     
    Gromit łowi wspaniałego okonia 42 cm. Jest to jego życiowy garbus.
     

     
    My mamy jeszcze czas na obłowienie niewielkiej części zatoki Żoliborz, gdzie łowimy piękne śledziowe grubaski. Remek, czego nie potrafił ukryć, jako pierwszy przeszedł 10 szczupaków w ciągu jednego dnia co nie udało się podczas poprzedniego wyjazdu. Jak się później okazało na 10 się nie skończyło. Liczbę taką przeszedł z naszej łodzi również Rognis i Mateusz. Mieliśmy naprawdę zaskakująco dobre wyniki.
     

     

     
    Na koniec płyniemy do zatoki Lalusia, gdzie także udaje nam się złowić kilka szczupaków. Tutaj najskuteczniejsza okazuje się duża wirówka zrobiona przez Xaviego. To dość charakterystyczna zatoka. Z jednej strony płytka, około 0,5m, z drugiej troszkę głębsza ale z obfitą roślinnością. Z morzem połączona jest wąskim kanałem. Przy wejściu zauważyliśmy kilka ładnych szczupaków czatujących na swe ofiary. Plan oczywiście powtarza się. Wpływamy na silniku elektrycznym, ustawiamy łódź bokiem do wiatru i dryfując obławiamy wodę na wprost nas.
     

     
    Po spłynięciu wszystkich załóg do naszej kei, podsumowujemy wyniki z pierwszego dnia. Okazuje się, że zaczęliśmy całkiem nieźle, bo złowiliśmy łącznie 83 szczupaki, z czego 45 sztuk przypadło na naszą łódź. Podczas kolacji omawiamy wrażenia z połowów i „ostrzymy zęby” na następny dzień.
     
    Sebastian „rognis_oko” Kalkowski
    Remek
     
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • Skoro wybraliśmy już blank, wyznaczyliśmy jego kręgosłup oraz osadziliśmy rękojeść, czas „uzbroić” naszą wędkę, czyli znaleźć dla niej odpowiednie przelotki, w odpowiedniej ilości. Niniejszy, ostatni już, odcinek „Przygody z wędką” poświęcamy na dokończenie produkcji kija.
     

     

     
    Na początek warto sobie odpowiedzieć na pytanie, po co w ogóle są przelotki? Podstawową funkcją przelotek jest odpowiedni rozkład sił działających na blank.
     

     
    Po prostu im więcej przelotek, tym mniejsze obciążenie poszczególnych odcinków blanku -wtedy, kiedy blank poddawany jest obciążeniom (zacięcie, hol). Można powiedzieć w pewnym uproszczeniu – im więcej przelotek – tym mocniejsza wędka.
    Niestety, życie byłoby zbyt proste gdyby to była cała prawda o przelotkach. Musimy bowiem pamiętać również o tym, iż każda przelotka pogarsza właściwości dynamiczne, wyrzutowe, blanku. Przelotki mają bowiem określoną masę. Masę mają również nici i lakier, którymi przytwierdza się przelotki do blanku (m.in. dlatego dwustopkowe przelotki ważą więcej jako cały „układ” – wymagają podwójnej ilości lakieru i nici). Po wyrzucie, aby „wyładować się” czy też powrócić do stanu równowagi, blank musi zatem wykonać pewną pracę – tym większą, im większy jest ciężar przelotek i omotek. Tracona jest na to część energii, która mogłaby być przekazana lince i przynęcie. Jeden z moich amerykańskich rozmówców porównał ustalanie liczby przelotek dla danego blanku,  do pakowania worków z piaskiem w Ferrari. Samochód ten sam, silnik ten sam, ale im więcej worków z piaskiem, tym samochód będzie jechał wolniej. Dlatego za kontrowersyjne należy uznać teorie, mówiące o tym, iż masą przelotek można wpływać na akcję wędki – oczywiście, można bowiem spowolnić w ten sposób blank, ale czy nie lepiej jest, zamiast takiego działania, znaleźć po prostu „wolniejszy” blank i uzbroić go prawidłowo?
    Myślę, że rolę przelotek najlepiej oddaje określenie „zło konieczne”. Ustalając liczbę przelotek do uzbrojenia blanku, musimy szukać zatem kompromisu pomiędzy ilością przelotek, pozwalającą rozłożyć siły działające na blank, a pogorszeniem właściwości dynamicznych blanku. W dużym uproszczeniu można przyjąć, iż dla jednoczęściowej wędki castingowej minimalna liczba przelotek wynosi o jedną więcej niż długość blanku wyrażona w stopach. Zatem kij 6-stopowy (183cm) powinien być uzbrojony co najmniej w 7 przelotek, kij 7-stopowy (213cm) w co najmniej 8 przelotek. Oczywiście, jest to ogromne uproszczenie, które w konkretnych przypadkach może się nie sprawdzać.
    W celu rozwiązania powyższego dylematu, firma Fuji opracowała nową koncepcję zbrojenia wędzisk („Fuji New Concept”),  która w skrócie polega na założeniu, iż zmniejsza się wymiary przelotek po to, aby móc zastosować ich więcej.
    Większość przelotek dostępnych na rynku to przelotki tzw. ceramiczne składające się z ramki oraz pierścienia.
     

     
    Zmniejszając rozmiary ramki i pierścienia, zmniejszamy wagę przelotki, można zatem zastosować więcej przelotek przy tej samej, albo nawet mniejszej wadze kompletu. Dodatkowo, w droższych przelotkach, firma Fuji stosuje również lżejsze materiały na wykonanie ramki, np. tytan zamiast stali, co również znacznie redukuje masę.
    W wędkach castingowych, zbrojonych tradycyjnie, przelotkami do góry, nowa koncepcja Fuji ma jeszcze dodatkowy aspekt. Na tak uzbrojony kij działa bowiem siła skręcająca („torque”), która jest tym większa, im wyższa jest stopka przelotki i im większy jest rozmiar pierścienia. Zastosowanie mniejszych, niższych, przelotek pozwala na redukcję tej siły, co ilustruje poniższy rysunek:
     

     
    Zbrojąc wędki na zamówienie, czy też kupując gotowe kije, warto zatem zwrócić uwagę na ilość i wysokość przelotek.
    Jak wspomniano we wcześniejszym odcinku, część konstruktorów jest zdania, iż jedynym radykalnym rozwiązaniem występowania problemu siły skręcającej jest tzw. uzbrojenie spiralne („spiral wrap”). Jest to jednak temat zbyt obszerny na ramy niniejszego reportażu. Metod zbrojenia spiralnego jest kilka, dość powiedzieć, iż niewłaściwie wykonane zbrojenie spiralne może prowadzić do wyrwania przelotki i uszkodzenia blanku. Poza tym wielu wędkarzom nie odpowiada ono ze względów estetycznych. Obecnie zdecydowana większość wędzisk castingowych zbrojona jest nadal w sposób tradycyjny, przelotkami do góry i tak też zdecydowaliśmy się uzbroić naszą wędkę.
    Skoro już mowa o problemach tradycyjnego zbrojenia castingowego, wart przypomnienia jest również problem tzw. „line scrub” czyli linki dotykającej do blanku przy silnym wygięciu wędki. W lżejszych wędkach castingowych, zbrojonych w przelotki jednostopkowe, z faktem tym należy się po prostu pogodzić. Co najwyżej można starać się rozmieszczać przelotki w taki sposób i w takiej liczbie, aby ten problem ograniczyć. Do lekkiej wędki castingowej, na blanku o mocy, powiedzmy 8, 10 czy 12lb, nie możemy zastosować zbyt wielu, ani zbyt wysokich przelotek, ponieważ doprowadzi to do zbytniego obciążenia blanku. Jest to zwłaszcza istotne, jeżeli chodzi o uzbrojenie części szczytowej, gdzie waga i ilość przelotek ma największe znaczenie. Biorąc pod uwagę fakt, iż lekkie wędki castingowe nie są przeznaczone do połowu okazów ryb, problem line scrub jest dużo mniej istotny niż problem właściwej dynamiki kija, zwłaszcza gdy łowimy używając żyłki zamiast plecionki. Trochę inaczej sprawa wygląda w kijach cięższych, przez co można przyjąć kije o nominalnym ciężarze wyrzutowym powyżej 1 uncji. Na te wędki poławiamy zazwyczaj większe ryby, często stosując plecionkę. Uzbrojenie wędziska takiej klasy, w sposób nie eliminujący problemu line scrub, może się okazać bardzo niebezpieczne. Dlatego też wędki tej klasy często zbroi się w przelotki dwustopkowe, które pozwalają podnieść linkę od blanku na tyle wysoko, iż problem line scrub praktycznie zostaje wyeliminowany. Dobrze jest przy tym nie przesadzać z rozmiarami pierścieni, aby z kolei nie prowadzić do zwiększenia siły skręcającej.
    Tak dochodzimy do kwestii wyznaczenia rozmiaru przelotek, przez co przy przelotkach ceramicznych rozumie się rozmiar pierścienia przelotki. Rozmiary przelotek, ich rozmieszczenie („spacing”) należy rozpatrywać jako pewien układ, którego elementami są również wysokość kołowrotka (wysokość wodzika) oraz długość i charakter ugięcia blanku. W uzbrajaniu wędek spinningowych dochodzi do tego jeszcze element taki, jak średnica szpuli, z której będą zsuwały się nawoje linki. W przypadku multiplikatorów istotna może być zaś szerokość szpuli.
    Reasumując, wędkę należy zbroić z osadzonym w uchwycie kołowrotkiem docelowym, którego razem z kijem będziemy używali, albo kołowrotkiem bardzo podobnym. W naszym przypadku kij zbroiliśmy zakładając, iż będzie używany z multiplikatorem typu okrągłego („round”), średnich rozmiarów. Takich jak multiplikatory szwedzkiej firmy ABU: Morrum, Ambassadeur C34601, C45601.
     

     
    W naszym przypadku, wyznaczenie właściwego kompletu przelotek, pod względem ilości i rozmiaru, oraz wyznaczenie spacingu, przebiegło bardzo prosto i szybko. Po prostu Irek Matuszewski skorzystał z tego, że zbroił już identyczne blanki i wszystko miał już opracowane.
     

     
    Podchodząc jednak do nieznanego blanku, bylibyśmy jednak w innej sytuacji. Oczywiście, można i należy korzystać z tablic rozmieszczenia przelotek, np. firmy Fuji. Należy jednak pamiętać, iż są to tylko informacje orientacyjne. Po zamocowaniu przelotki szczytowej, oraz prowizorycznym osadzeniu według schematu pozostałych przelotek za pomocą taśmy (lepsza od taśmy papierowej jest taśma z elastycznego tworzywa), powinniśmy przystąpić do tego, co nazywa się w nomenklaturze „static deflection test” czyli testem ugięcia statycznego. Przeprowadza się go w ten sposób, iż najpierw osadzamy dolnik wędki poziomo (może się przydać pomoc drugiej osoby), przewlekamy linkę pomiędzy przelotkami i lekko ją obciążamy, przywiązując np. najdrobniejszy ciężarek, tak aby linka była tylko lekko napięta. W tym momencie od razu możemy sprawdzić przebieg linki pomiędzy przelotkami. Przez kilka pierwszych przelotek od multiplikatora linka powinna przechodzić, w miarę możliwości, przez światło przelotki. A przynajmniej bez załamania na krawędziach, co pozwoli na zwiększenie odległości rzutowych, na skutek zminimalizowanego tarcia. Dobrze jest przy tym sprawdzić przebieg linki dla różnych wyjść linki ze szpuli/wodzika (położenia skrajne i środkowe).
     

     
    Następnie, do przelotki szczytowej przywiązujemy drugą linkę z jakimś lekkim pojemnikiem, który pozwoli stopniowo uzupełniać ciężar (może to być np. butelka do której będziemy dolewać wodę lub dosypywać piasek). Na początku wagę pojemnika ustalamy tak, aby pod jego ciężarem uginała się, mniej więcej, 25% długości blanku. W tym momencie, możemy dokonać korekty (przesunięcia) kilku pierwszych przelotek – tych, które zamocowane są na uginającej się części blanku. Przelotki przesuwamy w ten sposób, aby linka nie dotykała blanku, a jej przebieg pomiędzy przelotkami, możliwie jak najbardziej, przypominał linię kreśloną przez ugiętą część blanku. Następnie wagę naszego pojemnika zwiększamy w taki sposób, aby blank uginał się mniej więcej w 50%, po czym w analogiczny sposób, jak powyżej, zajmujemy się kolejnymi przelotkami, których do tej pory nie przesuwaliśmy. Następnie zwiększamy ciężar maksymalnie tak, aby blank uginał się możliwie najpełniej i zajmujemy się pozostałymi przelotkami. Próby takie można powtórzyć dla różnych kątów podniesienia wędki i różnych kątów odchodzenia linki ze szczytówki, starając się w miarę możliwości odwzorować takie kąty odchodzenia żyłki i takie kąty podniesienia blanku, jakie najczęściej wystąpią w praktyce. Mogę powiedzieć po kilku czy kilkunastu próbach wykonanych samodzielnie, iż dla osób, które nigdy wcześniej nie praktykowały podobnych czynności, może się to wydawać dosyć żmudne, ale w rzeczywistości naprawdę bardzo wciąga. Biorąc pod uwagę pewien rozrzut parametrów w produkcji blanków, który ma miejsce nawet w jednej serii, jednym modelu i jednej firmie, w zasadzie metoda empiryczna jest jedynym sposobem uzbrojenia blanku, pozwalającym znaleźć złoty środek pomiędzy rozłożeniem napięć działających na blank, problemem line scrub, liczbą, wagą i rozmiarem przelotek. Dlatego ideałem jest zbrojenie każdego blanku indywidualnie, niemalże od podstaw. Należy jeszcze dodać, iż po tych różnych wariantach testu ugięcia statycznego, dobrze byłoby jeszcze oddać kilka rzutów naszym prowizorycznie zmontowanym kijem. O ile zadbaliśmy o właściwy przebieg linki pomiędzy pierwszymi przelotkami od multiplikatora oraz nie obciążyliśmy nadmiernie szczytówki kija, powinniśmy być w zasadzie spokojni o właściwości rzutowe wędki.
    W naszym przypadku rozkład przelotek (spacing), wyniósł [odległości pomiędzy pierścieniami poszczególnych przelotek od przelotki szczytowej, mierzone w cm]: 8-19-30-42-55-70-87-110

     

     
    Na koniec słów kilka o twardości pierścieni przelotek. Jak wspomniano powyżej, większość przelotek dostępnych na rynku to przelotki tzw. ceramiczne, składające się z ramki i pierścienia (w odróżnieniu od przelotek bezpierścieniowych, np. tylko wygiętych z drutu, przelotek muchowych, czy Recoil). Ramki spotyka się najczęściej stalowe lub tytanowe, natomiast pierścienie wykonywane są z różnych spieków, najczęściej aluminium. Podstawowym pierścieniem, można powiedzieć z dolnej półki, jest pierścień „Alu-oxy”, następną kategorię cenową i jakościową stanowią pierścienie typu „Hard”, „Hard Alu-oxy” czy „Hardloy” (nazwa w zależności od producenta). Kolejna półka do „Alconite” firmy Fuji oraz pierścienie typu „Zirconium”, aż wreszcie mamy górną półkę z pierścieniami typu „SIC” czy „Gold Cermet” firmy Fuji.
    Oprócz twardości samego materiału pierścienia, mierzonego w skali Vickersa, istotna jest również technologia szlifowania, czy też polerowania pierścienia, którą od lat chwali się firma Fuji.
    W praktyce można powiedzieć, iż przelotki typu „Hard”, „Hard Alu-oxy” czy „Hardloy” Fuji są wystarczające do połowu przy pomocy plecionki. W lżejszych wędkach spinningowych czy castingowych, przeznaczonych do rzucania lżejszymi wabikami, należy stosować przelotki lżejsze i gładsze, mniej obciążające właściwości dynamiczne blanku oraz korzystnie wpływające na odległości rzutowe – np. oferujące bardzo dobry stosunek jakości do ceny przelotki „Alconite” lub też, w przypadku zbrojenia delikatnych blanków najwyższej jakości, przelotki „SIC” w tytanowych ramkach.
    W naszym przypadku musimy pamiętać o tym, iż zbroimy blank potężny i krótki, gdzie masą przelotek tak bardzo przejmować się nie musimy, najważniejsze jest to aby były one solidne, pozwalające znieść przeciążenia wynikające z operowania dużymi wabikami i hol dużych ryb, oraz aby cenowo odpowiadały klasie blanku.
    Koniec końców, zdecydowaliśmy się na komplet przelotek który można określić mianem hybrydowego. Jako przelotkę szczytową, czyli tą, na którą będą działać największe obciążenia, wybraliśmy ekskluzywną przelotkę SIC firmy Fuji, z poszerzanym (wywijanym) pierścieniem typu PST (flanged). Jej koszt w Fishing Center to 35zł. Wywijany pierścień przelotki ma większą powierzchnię od standardowego, zatem powinien lepiej rozpraszać ciepło powstające w wyniku tarcia plecionki. Dodatkowo, podobno, pierścienie tego typu mają ograniczać oplątywanie się plecionki o szczytówkę.
     

     

     
    W przypadku lekkiej wędki, zwłaszcza dłuższej, taka przelotka, ze względu na swoją wagę i umiejscowienie na samym końcu wędki, które to położenie w praktyce wagę tą „dynamicznie” zwielokrotnia – byłaby raczej „zabójcza” dla właściwości blanku. Najbardziej bowiem istotne, biorąc pod uwagę akcje wędziska, są przelotki znajdujące się najdalej od kołowrotka. Powodują one przyłożenie największych momentów siły. (siła x ramię czyli odległość od uchwytu).
    Na naszym blanku przelotka nie zrobiła żadnego „wrażenia”, natomiast zdolności „obciążeniowe” na pewno wzrosły. Rozmiar przelotki to nr 8 - najmniejszy z produkowanych rozmiarów przelotki typu PST. Następne w kolejności, licząc od szczytówki, to dwustopkowe przelotki o numerach 7,7,7,8,8,10,12,16. Jak widać do kija o długości 6’6” stopy zastosowaliśmy w sumie 9 przelotek, licząc łącznie z przelotką szczytową. W przypadku przelotek dwustopkowych, zdecydowaliśmy się na, oferujące bardzo dobry stosunek jakości do ceny, przelotki amerykańskiej firmy Batson Enterprises, typu „Hard”, których cena w Fishing Center wyniosła odpowiednio: 3x4zł, 2x4,5zł, 5zł, 5,50zł, 6zł - razem komplet przelotek, wraz z przelotką szczytowa Fuji, wyniósł 72,5zł. Gdybyśmy chcieli uzbroić kij w komplet analogicznych przelotek Fuji, z pierścieniem SIC, koszt uzbrojenia w Fishing Center wyniósłby 230,60 zł, czyli znacznie przekroczyłby koszt blanku. Oczywiście w pracowni można również zbroić kije w przelotki z własnych zasobów.
    Poza przelotkami, do uzbrojenia wędki posłuży nam również prosty, metalowy zaczep na przynęty (4zł), który zamocujemy powyżej foregripu, zwrócony w kierunku tym samym co rączka kołowrotka (w naszym przypadku w lewo, bo zakładamy iż wraz z kijem będą użytkowane multiplikatory leworęczne).
     

     
    Z pozostałych komponentów potrzebny będzie nam jeszcze kapsel z twardego tworzywa (6zł)., którym zabezpieczymy przed urazami końcówkę naszego dolnika.
     

     
    Potrzebne będą również nici do wykonania omotek. Zastosujemy nici nylonowe renomowanej firmy Gudebrod, dobrane kolorem do koloru blanku, o grubości A, czyli najcieńsze. Grubsze nici, grubości C czy D stosuje się do najcięższych wędzisk o mocy powyżej 30lb. Na wszelki wypadek warto wspomnieć iż zwykłe nici nie nadają się do sporządzania omotek.
     

     

     
    Będziemy jeszcze również potrzebować acetonu do odtłuszczenia powierzchni blanku w miejscach, które będą lakierowane, oraz dwuskładnikowy lakier do pokrywania omotek firmy U-40, uznany specyfik, specjalistyczny, do tego typu zastosowań.
     

     
    Zaczynamy od przyklejenia  żywicą dwuskładnikową przelotki szczytowej.
     

     
    Następnie osadzamy blank w maszynie przeznaczonej do sporządzania omotek i odtłuszczamy miejsca, w których będą mocowane przelotki, acetonem.
     

     
    Mocujemy pozostałe przelotki, według opracowanego wcześniej spacingu. Ponieważ nasze przelotki są dwustopkowe, jedną stopkę można przymocować taśmą, w celu dobrego ustawienia przelotek w jednej linii, a następnie drugą przelotkę przytwierdzamy nicią. Po takim przytwierdzeniu, możliwe są jeszcze drobne korekty w ustawieniu przelotek.
     

     
    W tym momencie warto poczynić dwa krótkie spostrzeżenia. W wędkach o mocy powyżej 30lb, przelotek nie przytwierdza się bezpośrednio do blanku, ale można stosować w miejscu mocowania dodatkowy podkład, w postaci oplotu („underwrap”). Oczywiście takie rozwiązanie zwiększa masę uzbrojenia, niemniej jednak w wędkach tak ciężkich jak wspomniane nie ma to aż takiego znaczenia.
    Ponieważ nasze przelotki będziemy umiejscawiali bezpośrednio na blanku, należy najpierw dokładnie obejrzeć ich stopki, czy aby nie zawierają od spodu jakiś zadziorów czy ostrych fragmentów, które mogłyby uszkodzić blank. Dobra przelotka, powinna mieć stopkę gładką i prostą.
     

     
    Dodatkowo, przed zamocowaniem przelotki, powinniśmy je oszlifować na końcach stopek, cel jest dwojaki: po pierwsze omotka łatwiej „wchodzi” na stopkę przelotki, w ten sposób nie ma odstępów pomiędzy poszczególnymi nawojami nici,  po drugie unika się w ten sposób zbytnich przesztywnień.
     

     

     
    Sporządzanie omotek najłatwiej idzie, przy wykorzystaniu specjalnie skonstruowanego do tego celu urządzenia („wrapping machine”). Poszczególne fazy sporządzania omotki przedstawiają poniższe zdjęcia oraz „Krótki film o nawijaniu”© z wytwórni Friko Productions©, w roli głównej Irek Matuszewski.
     

     

     

     
    Krótki film o nawijaniu 7.5MB Kiedy już wykonamy oploty na wszystkich stopkach, warto jeszcze delikatnie je „opalić”. Nawet najlepsze nici mogą bowiem zawierać drobne zmechacenia, które gdyby nie zostały wyeliminowane poprzez opalanie, mogłyby negatywnie wpłynąć na gładkość i jakość przyszłej powłoki lakierniczej.
     

     
    Przed przystąpieniem do lakierowania jest jeszcze czas na wykonanie opisu kija czy dedykacji.
     

     

     
    Lakier, którego używamy jest dwuskładnikowy, zatem pierwszą czynnością jest dokładne wymieszanie go, aż do zmętnienia, w proporcji 1:1.
     

     

     

     
    Następnie nakładamy pędzelkiem średnio-grubą warstwę na lakierowane miejsca. Niestety, nic nie jest w stanie zastąpić wieloletniej praktyki, jeżeli chodzi o dobór właściwej grubości warstwy. Wiadomo, iż na przelotkach lakieru nie powinno być zbyt dużo, zwłaszcza w lekkich wędkach, gdzie niepotrzebnie większa on ciężar uzbrojenia. Nie może być też jednak lakieru zbyt mało, żeby np. nici nie zaczęły z czasem wystawać spod powłoki.
     

     

     
    Wędka polakierowana schnie, zamocowana we wrapping machine. Kij obraca się wolno, (ok. 10 obrotów na minutę), dzięki czemu powłoka lakieru rozkłada się równomiernie dookoła blanku, ulegają też odprowadzeniu na zewnątrz powłoki, pęcherzyki powietrza, zawarte w lakierze.
     

     
    Kiedy całość wyschnie, warto sprawdzić, jak uzbrojenie wpłynęło na wyważenie statyczne wędki. Wbrew pozorom, lakier i nici dosyć dużo ważą i może się okazać, iż wędka gotowa jest wyważona trochę inaczej, niż pierwowzór. W naszym przypadku okazało się, iż punkt równowagi statycznej kija przypadł kilka centymetrów przed foregripem. Są wędkarze, którym takie wyważenie odpowiada, w wędce jerkowej. Ja akurat do tej grupy nie należę i jestem zdania, iż zdecydowanie wygodniej łowi się wędkami wyważonymi w ten sposób, że środek równowagi statycznej wypada jak najbliżej mocowania multiplikatora. Ze względów, które przedstawiliśmy w jednym z wcześniejszych odcinków, wyważenia takiego nie możemy osiągnąć poprzez manipulacje długością dolnika (zbytnio zwiększać długości nie wolno, bo dolnik nie może on być dłuższy od przedramienia). Pozostaje jedynie doważenie kija, za pomocą zamocowania obciążenia w gałce dolnika. Należy w tym momencie podkreślić, iż doważanie w ten sposób wędek dłuższych i lżejszych należałoby uznać za błąd w sztuce, jako że przy takich kijach podobny sposób wyważenia może prowadzić do powstania swoistego rezonansu (drgań) środkowej części blanku, podczas wyrzutu. Ponieważ w naszym przypadku mamy do czynienia z blankiem krótkim i sztywnym, uznałem iż taką formę doważenia można zaryzykować. Firma Fuji produkuje w podobnych celach specjalne gałki z metalowymi pierścieniami w środku (typ EWCB). Z uwagi jednak na znaczną cenę (ponad 30zł), zdecydowałem się na inne rozwiązanie. Po prostu wkleiliśmy w dolnik wędki odpowiednio spreparowany ołowiany ciężarek.
     

     
    Po tej operacji środek wyważenia statycznego wędki przesunął się zdecydowanie w kierunku uchwytu multiplikatora. Oczywiście wzrosła niestety ogólna masa kija. Są wędkarze,  dla których ogólna masa wędki jest parametrem ważniejszym niż wyważenie statyczne. Robią oni wszystko, aby masę kija zmniejszyć (np. poprzez stosowanie dzielonych rękojeści, tzw. „split grip”) nawet kosztem sytuacji, w której kij przysłowiowo „leci na pysk”. Większość wędkarzy, z którymi miałem okazję rozmawiać ceni sobie jednak poprawność wyważenia statycznego, nawet kosztem pewnego wzrostu ogólnej masy. Ja również zaliczam się do tej grupy. Po prostu, jest to kwestia subiektywnego wyboru.
    W tym momencie budowa kija się zakończyła. Pozostało jeszcze zabezpieczyć rękojeść korkową specjalnym preparatem „Cork Seal”, firmy U-40, który będzie chronił nasz korek przed wnikaniem brudu i wilgoci.
     

     

     
    Sumaryczny koszt kija wyniósł 537 zł na co złożyły się:
    185zł – cena blanku 18zł – cena foregripu 88zł – cena dolnika 37,50zł – cena uchwytu Fuji 72,50zł – cena kompletu przelotek 4zł – cena zaczepu na przynętę 6zł – cena gumowego pierścienia („winding check”) wykańczającego foregripu 6zł – cena kapsla na wykończenie dolnika 120zł – koszt robocizny (20zł za rękojeść plus 10 zł za każdą przelotkę i zaczep, koszt nici i lakieru wliczony). Oczywiście, sumaryczny koszt kija moglibyśmy obniżyć, przede wszystkim decydując się na korek niższej klasy lub rękojeść z pianki. Mogliśmy również zastosować tańszy uchwyt multiplikatora oraz tańszą przelotkę szczytową – alternatywy cenowe były podawane we wcześniejszych odcinkach.
    Czy warto jest zapłacić takie pieniądze? To oczywiście pytanie, na które każdy musi sobie odpowiedzieć sam. Moim zdaniem tak. Za tą cenę dostajemy produkt ręcznie wykonany. Produkt, którego pochodzenie każdej części składowej jest znane i który powinien posłużyć długi czas. Ponadto mamy duży wpływ na wykonawstwo, wędka będzie po prostu wykonana „na miarę”, pod konkretnego wędkarza. W omawianym przypadku za wędkę jednak nic nie musieliśmy płacić. Firma Fishing Center ufundowała ten kij jako nagrodę w jednym z konkursów jerkbait.pl, zatem jakiś szczęściarz dostanie ją całkowicie za darmo!
    Czy zatem „Przygoda z wędką” dobiegła końca? Oczywiście że nie, teraz dopiero zacznie się na dobre -  tym razem nie w pracowni ale w nad wodą. Kij, który był przedmiotem reportażu miałem okazję trochę potestować, w większym zakresie zrobił to Remek.
     

     

     
    Mamy przekonanie, że w ręce przyszłego użytkownika trafi wędka, która go nie zawiedzie, i z której powinien być zadowolony. Liczymy, że o przygodach z tą wędką, i z rybami, przeczytamy jeszcze na stronach jerkbait.pl
     

    Remek: Wędka od początku zaskoczyła mnie swoim odczuwalnym niewielkim ciężarem. Jest bardzo lekka. Niekiedy miałem wrażenie, że to zdecydowanie delikatniejsza konstrukcja ale było inaczej. Podczas testów używałem różnych przynęt  - slidera 10s, fatso 10s oraz ciężkich gum jerkowych. Wędka pracowała bez najmniejszych zarzutów. Później jednak chciałem sprawdzić czy poradzi sobie również z Salmo Jackiem. Okazało się, że i tą przynętą można było kusić szczupaki. Generalnie to idealna jerkówka do przynęt z zakresu 30-70g. Używając takich jerków wędka wspaniale ładuje się oddając energię jak katapulta - do wykonania rzutu nie trzeba wielkiej siły. Prezentacja przynęty była równie przyjemna. Taką konstrukcją, lekką, idealnie wyważoną można bawić się przynętą, przy jednoczesnym braku czucia zmęczenia nadgarstka. Podczas testów złowiłem kilka szczupaków o rozmiarach od 60 do 85 cm. Żaden z nich nie "spadł" podczas holu. Jerkówka wspaniale współpracowała ze mną podczas walki z rybą. Brania były bardzo dobrze wyczuwalne. Zdecydowanie jest to jedna z lepszych jerkówek, którą miałem okazję wędkować.

    Kończąc ostatni odcinek reportażu, chciałbym podziękować osobom, które przyczyniły się do powstania cyklu. Ludziom, którzy dzielili się ze mną wiedzą i praktyką zdobywaną często latami, co ja tylko starałem się, jak najwierniej, przekazać czytelnikom jerkbait.pl
    Moje szczególne podziękowania kieruję do znakomitych rodmakerów i wędkarzy, takich jak: Irek Matuszewski i Piotr Strzeszewski z pracowni Fishing Center, Andrzej „Thymallus” Nowik, Matt Davis, Tom Kirkman z „Rodmaker Magazine”, Clifford M. Hall, Harry J. Emory, Al. Campbell i Jan Marek Kochański za publikacje w Internecie, chłopaki z Redakcji jerkbait.pl. Osobno chciałem podziękować Pawłowi „Gumofilcowi” Wypiórkiewiczowi za cierpliwe i metodyczne recenzje kolejnych odcinków i eliminację błędów.
     
    @friko, 2006  
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

Artykuły

×
×
  • Dodaj nową pozycję...