Skocz do zawartości

Artykuły

Manage articles
  • admin

    Zwiad

    Przez admin, w Relacje,

    Od dłuższego czasu nosiło mnie po całym domu. Czegoś mi brakowało. Coś było nie tak. Niby na rybach byłem w każdy weekend, ale odczuwałem wyraźny niedosyt z odbywanych wypraw. Kombinowałem różnie. A to ujście DZIWNEJ w poszukiwaniu boleni. A to nadzieja na belonę, zakończona sztormowymi warunkami oraz niemal zdmuchnięciem z plaży, zanim doszedłem do wody. Szukałem jakiejś nowej lokalizacji, nowego miejsca, które by rokowało na konkretne ryby, wysoki poziom adrenaliny, czy też najzwyklejszą w świecie inność od wypraw ostatnio odbywanych. Po głowie kołatała mi się też chęć przetestowania w bojowych warunkach KISTLER’a serii LTA, który, co prawda, w moim arsenale był już od kilkunastu ładnych tygodni, jednak, jak do tej pory, nie miał okazji uczestniczyć w pełnowymiarowej wyprawie na duża nizinną rzekę w poszukiwaniu białego drapieżnika. Myśli niemal same się układały. Już wiedziałem, że będzie to Odra. Wiedziałem, że najchętniej wybrałbym się na jakiś czytelny odcinek rokujący na konkretne ryby. W okolicach Szczecina niemal mekką wędkarzy poszukujących białego drapieżnika jest wielka opaska w miejscowości WIDUCHOWA. Woda zarządzana przed Spółdzielnie Rybacka Regalia, swego czasu dość często odwiedzana przeze mnie. W tym roku jednak celowo nie opłacałem składek na ową wodę  by nie kusiło. Chciałem spróbować czegoś innego, nowego …
    Spokój i plany kolejnego wędkarskiego weekendu zaburzył wyjazd w rodzinne strony, który jak na złość planowany był na cały weekend. Wędkarskie plany stanęły pod wielkim znakiem zapytania. Rozwiązanie przyszło zupełnie nieoczekiwanie. Skoro wyjazd w rodzime strony, to może by tak wybrać się na jakąś dawno nie odwiedzaną wodę, których  okolicach Myśliborza jest przecież pod dostatkiem. Szybki rzut oka na jedną z map na ścianie i… moje oczy niemal same powędrowały na skraj mapy. Zupełnie na zachód. Wybór mógł być tylko jeden ODRA. W początkowych planach miał to być odcinek Kostrzyn – Szumiłowo. Jednak postanowiłem skorzystać z otwartego zaproszenia formumowego kolegi @szpiega i wybrać się w jego rejony na odcinek sąsiadujący z miejscowością GÓRZYCA. Wiele się nasłuchałem i naczytałem do tego czasu o tamtejszym odcinku. Nie bez znaczenia był również fakt, że na wspomnianym odcinku kilka razy organizowane były Spinningowe Zawody z cyklu Grand Prix. Jeszcze tylko szybki rzut oka na zdjęcia satelitarne (ehhhh XXI wiek ... ) i byłem przekonany co do słuszności wyboru miejscówki.
     

    okiem satelity  
    Tuż przed wyjazdem do Myśliborza okazało się, że @szpiegu planowanego dnia ma zawody na zupełnie innej wodzie i do 15-16 będę musiał radzić sobie sam. Biorąc pod uwagę fakt, że lubię wędkować w sprawdzonym towarzystwie postanowiłem namówić na wyprawę starego przyjaciela @meneldur’a, czyli po prostu Czarka. Chwilę zajęło mi przekonanie Go jak bardzo chce wyjechać na Oderkę (@meneldur od pewnego czasu jest zagorzałym karciarzem i niewiele innych rybek mieści się w jego, bądź co bądź, pojemnej głowie). Skończyło się na tym, że niemal sam podjąłem decyzje za Czarka i tak w sobotę nieco po 9 nad ranem pruliśmy asfalt moim białym bolidem. Obaj bardzo lubimy Odrę, więc napięcie rosło odwrotnie proporcjonalnie do odległości, która nas dzieliła od Górzycy. Pierwszy raz szczęki nasze spadły nam na kolana, gdy przejeżdżaliśmy mosty w Kostrzynie. Najpierw most na Warcie. Szybki rzut oka w górę oraz w dół rzeki, chwilę później zalew Warty… jeszcze tylko kilka kilometrów… Na miejsce dojechaliśmy parę minut przed 11-stą. Według telefonicznych wskazań @szpiega mieliśmy się udać na tzw. ”strategiczną”. Początkowo myślałem, że główka nosi taką miejscówkę ze względu na obfitość ryb w jej okolicy i jej strategiczne znaczenie w planowaniu wyjazdów @szpiega. Na miejscu okazało się, że nazwa tej miejscówki wywodzi się od charakterystyki samej główki. Wyłożona do samej wody, a dawniej pewnie jeszcze dalej, płytami żelbetowymi główka stanowiła przeprawę czołgową oraz doskonałą miejscówkę.  Niestety owa główka była zajęta przez właściciela czerwonego lanosa, więc postanowiliśmy wybrać się na pierwszą wolną w dół rzeki.
     

    pierwsza w dół od „strategicznej”  
    Już same widoki kolejnych główek przyprawiały nas o szybsze bicie serca. Zarówno te poniżej strategicznej.
     

     
    Jak i te powyżej. Ze szczególnym uwzględnieniem tzw. „elek”
     

     
    Ciche podejście do główki. Pozycja Indianina podchodzącego grubego zwierza i… ze środka klatki na wolno prowadzonego „motoro-oila” na 6 gramowej główce, pierwsze oznaki życia. Najpierw delikatne trącenie. W kolejnym rzucie jeszcze jedno… aż w końcu zdecydował się na poważniejsze potraktowanie wcześniej próbowanego „świsterka”.
     

     
    Na początku konsternacja. Szczupak???? A może coś innego. Biorąc pod uwage wcześniejsze dość charakterystyczne pstrykanie może sandacz – tylko co by on robił na stojącej wodzie i to jeszcze w takim miejscu. Kilka ładnych odjazdów, kilka młyńców na powierzchni i …
     

     
    za chwilę sandacz cieszy oko łowcy oraz podbierającego

     

     
    Z takimi kłami lepiej unikać bezpośredniego kontaktu …
     

     
    Szybkie oględziny. Miarka wskazuje 72 cm. I już za chwilę ryba bez większego uszczerbku na zdrowiu wraca do wody.
    Nieźle jak na początek. Wracamy do spokojnego obławiania kolejnych miejscówek. Napływ, zapływ, warkocz, nurt. Niestety bez kontaktu. Nawet żerujących boleni ni widać. Widok następnej przelanej główki sprawia, że coraz intensywniej myślimy o zmianie miejsca.
     

     

     
    Choć i jak zwykle w wędkowaniu na Odrze z kocią morda pogadamy na w ogóle nie obławiane główki naszych sąsiadów.
     

     
    Kolejna główka. Ciche obłowienie zapływu, napływu… niestety bez rezultatów. Zaczyna się rzeźbienie w wodzie. Kilka rzutów w klatkę po stronie napływu… bez rewelacji. W kolejnym rzucie dosłownie spod woderów Czarka zaliczam szybkie branie oraz upragniony odjazd w stronę wody. A więc tu siedziałeś… kilka odbić i za chwilę mogę spojrzeć prosto w oczy ok. 55 cm szczupakowi. Domyślam się, że bohater nie był zbyt zauroczony ani szczęśliwy toteż kilkoma wygibasami postanowił czym prędzej wyślizgnąć się z moich rąk i wrócić do wody. Cóż, jak się jest sierotą to i nie ma czemu fotek robić… Chyba bardziej się nadaję na podbierającego. Kolejne miejscówki wywołują uśmiech na naszych twarzach …
     

     

     
    Kolejna główka i powtórka z rozrywki. Ciche podejście. Ja obławiam napływ główki i przymierzam się powoli do przelewu oraz warkocza, a @meneldur … ciągnie kolejnego sandacza … sprawne podebranie, tym razem bez mojej asysty i dziwnie wygrzbiecony sandacz pozuje do fotki.
     

     

     
    Długość tym razem tylko szacowana na oko 52-55cm. Czyżby fart początkującego. A może po miłosnych harcach sandacze odpoczywają teraz na spokojnej wodzie… cóż to wiedzą tylko sandacze. Zbliża się godzina 16. Powoli zbieramy się w stronę samochodu oraz zasłużonego posiłku. Za chwile dołącza do nas @szpiegu i za chwile wędkujemy w towarzystwie przewodnika. Idziemy w górę rzeki w stronę wcześniej wypatrzonych. Kolejne miejsca wywołują u nas zachwyt. Przelane główki, przelewy, rozerwane główki, piękne długie „elki” nic tylko łowić, łowić, łowić… Niestety od kilku godzin nad nami szaleje jakiś front. Wiatr wieje raz z jednej strony raz z drugiej. Niebo zasnuwa się ciemnymi chmurami i … tak pozostaje strasząc deszczem. Niestety popołudniowa sesja przynosi duże mniej emocji. Choć estetycznie nie jest wcale gorsza. Kilkadziesiąt minut przed zakończeniem @szpiegu na jednego ze swoich dopracowanych wobków zapina maluszka.
     

     
    Który po krótkim holu szybko i sprawnie ładuje w rękach swego pogromcy.
     

     
    Dzień zmierza ku końcowi. Powoli kierujemy się w stronę auta z mocnym postanowieniem poprawy powrotu i wyłowienia się za wszystkie czasy.
     

     
    A może i Wy macie ochotę wybrać się tam z nami??? Zapraszam … 
     
    Mifek, 2006  
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • „Kaszubskie marliny”

    Przez admin, w Relacje,

    Na belony ciągnęło mnie od dawna. Dziwnym trafem w ubiegłych latach „jakoś się nie złożyło” więc w tym roku obiecałem sobie, że muszę wreszcie cel osiągnąć. Już w połowie kwietnia zadzwoniłem do forumowego kolegi Gaddy, z konkretnym pytaniem: Darek, jakiego szypra polecasz?. Odpowiedź Darka była równie konkretna: „Najlepszy jest Andrzej Struk”. Sami rozumiecie, że w takiej sytuacji nie miałem wyboru – zadzwoniłem na podany numer telefonu komórkowego i zarezerwowałem wyprawę dla siebie oraz dwóch moich znajomych.
    Gadda jest jednym z pierwszych ze znanych mi wędkarzy, którzy zaczęli łowić belony na spinning. Przez kilka lat startował w zawodach łowienia tej ryby organizowanych na Zatoce Puckiej, tzw. „belonadzie” i od niego dowiedziałem się, iż w łowieniu „kaszubskiego marlina”, jak niektórzy nazywają belonę, ważne są dwie rzeczy: pora roku, z reguły przypadająca na okres maj-czerwiec, w którym belona jest w zatoce oraz dobry szyper, który potrafi ją znaleźć.
    Z uwagi na długą zimę i zimną wiosnę termin wyprawy na belonę przypadł na koniec maja. Co prawda prognoza pogody wyglądała nieciekawie, ale pocieszaliśmy się obiegową opinią, że „nawet jak wieje, na zatoce da się łowić”.
     

     
    Pierwsza miła niespodzianka nastąpiła w piątkowy wieczór. Pensjonat „Admirał” położony w Jastarni dokładnie naprzeciw portu, z którego mieliśmy wypływać, przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Dość powiedzieć, iż zdecydowanie odbiegał od standardu do jakiego przyzwyczajają rozmaite wędkarskie stanice. Wygodne, dobrze urządzone pokoje, lśniące toalety i elegancka restauracja z widokiem na morze zapowiadały dobry początek.
    Nasze nastroje nieco ostudził Andrzej Struk, z którym spotkaliśmy się w restauracji w celu omówienia taktyki na dzień następny – w końcu byliśmy belonowymi debiutantami! Andrzej zapowiedział, że pogoda raczej nie ulegnie zmianie i że w związku z tym nie powinniśmy spodziewać się nadzwyczajnych efektów. Krótko porozmawialiśmy także o sprzęcie jakiego powinniśmy używać. Andrzej zasugerował wędki o długości w granicach 240-275cm, o średniej mocy i akcji, pozwalające na operowanie nieco cięższymi przynętami o gramaturze 20-30 gram jakie mieliśmy stosować w związku ze spodziewaną dużą falą. Wybór padł głównie na wahadłówki w kolorze srebrnym, błyszczące, zbrojone z przywieszką. Ponieważ „lusterkowanie” jest zdaniem Andrzeja ważnym czynnikiem skutecznie prowokującym belony, szybko pozbawiliśmy popularne wahadłówki rozmaitych kolorowych folii doprowadzając je do stanu jak na zdjęciu. Do kosza poszyły również czerwone rurki igielitowe na kotwicach, ponieważ belona za tym kolorem podobno nie przepada.
     

     

     
    Podziękowaliśmy za cenne rady, po czym zamówiliśmy u sympatycznej Pani Anety, która żelazną ręką prowadzi „Admirała”, śniadanie na wcześniejszą godzinę i poszliśmy spać.
    Poranek przywitał nas słońcem i wiatrem mniejszym niż ten, którego żeśmy się spodziewali. To nastrajało optymistycznie, gdyż wiedzieliśmy od Andrzeja, że belona lepiej bierze przy słonecznej pogodzie. Pyszna jajecznica z dodatkami, przygotowana przez Panią Anetę, podniosła nasze nastroje jeszcze bardziej. Nie mówiąc już o obowiązkowym kieliszeczku, w celu lepszego utrzymania równowagi na rozkołysanej łódce. Nic dziwnego, że do zdjęć grupowych wszyscy pozowali w dobrych nastrojach.
     

     

     
    Krótka droga do portu i pakujemy się na kuter, tradycyjną łodź rybacką z malutką kabinką. Okazało się, że naszym szyprem będzie Pan Henio, a Andrzej wystąpi w roli przewodnika!
    Droga na pierwsze spodziewane łowisko zajmuje nam ok. pół godziny. Musimy nieźle się trzymać, żeby nie zaliczyć pokładu rozkołysanej łajby. Belony szukamy na płytkich łowiskach, o głębokości ok. 1-2m. W tym czasie widzimy w oddali dorszowe, pełnomorskie kutry, o dużym zanurzeniu, które podobno też zabierają wędkarzy na belonę … bez komentarza.
    Nie mamy jednak dużo czasu na żałowanie nabitych w butelkę kolegów po kiju, gdyż zaczynają się pierwsze brania. Widać że przewidywania Andrzeja z dnia wczorajszego, dotyczące wyboru przynęty, sprawdzają się w 100%.  Prawdziwym kilerem okazuje się 25 gramowa wahadłówka pokaźnych rozmiarów, prowadzona agresywnie, w szybkim tempie pod powierzchnią fal.
     

     
    Branie belony z początku charakteryzuje się tępym oporem, przypominającym zaczep, po czym następuje prawdziwy „koncert” rozmaitych tricków. Ryba wyskakuje nad wodę, co jest chyba najbardziej widowiskowe i rzeczywiście uzasadnia skojarzenia z marlinem, nurkuje pod łódź, walczy oporem swojego ciała, ustawiając się bokiem do fal, kręci rozmaite młynki etc. Niestety, ubocznym efektem tych harców jest często całkowite oplątanie belony w żyłkę, zanim dotrze do łodzi, co skutecznie pozbawia rybę łuski. Nawet szybki i zdecydowany hol, nie pozostawiający rybie jak by się wydawało żadnego „luzu”, nie pomaga w tej sytuacji. Nie lepiej jest po wyjęciu belony w celu odczepienia. Belona to kwintesencja agresji. Wyciągnięta na lince do góry „kąsa” dziobem na lewo i prawo, wije się jak wąż – niestety jeszcze bardziej zazwyczaj zaplątując się w żyłkę. Zdarzyło mi się nawet, iż chociaż belona całkowicie wypięła się z haczyków, to wgryzła mi się dziobem w kurtkę i za nic nie chciała puścić!
     

     
    Drobne ząbki belony mogą zresztą doprowadzić po przetarcia/przecięcia żyłki, co osobiście nie zdarzyło mi się przy żyłce 0,30 ale jeden z kolegów na łodzi stracił w ten sposób blachę. Z tego powodu niektórzy stosują zamiast żyłki cienką plecionkę.
    Pojedyncze brania nie satysfakcjonują jednak Andrzeja. Szukamy właściwego łowiska dopóty, dopóki nie znajdziemy miejsca, w którym częstotliwość brań osiągalne jest praktycznie w każdym rzucie! Opłaca się przy tym oddawać rzuty jak najdłuższe, z wiatrem, często bowiem w przypadku nieudanego ataku jednej czy drugiej belony, czy nawet spięcia się holowanej ryby, przynętę atakuje i zapina się kolejna belona.
     

     
    Oczywiście taka charakterystyka belony, wymusza na wędkarzu bardzo aktywny sposób łowienia. Biorąc pod uwagę pogodę, po kilku godzinach jesteśmy trochę przemęczeni, toteż Andrzej oraz szyper Pan Henio dbają o nasze siły fizyczne i psychiczne częstując nas od czasu do czasu kawałkiem gorzkiej czekolady czy naparstkiem gorzałki. W ten sposób łowiąc do godz. 12:30 ustanawiamy wynik 111 belon na łodzi. Podobno jest to bardzo dobry rezultat. Uznajemy, że jak na debiutantów, poradziliśmy sobie całkiem dzielnie i spływamy do portu. W drodze powrotnej Andrzej opowiada nam wiele ciekawych historii o biologii i zwyczajach belony, o Zatoce Puckiej, o tradycji rybackiej Kaszubów – piękne zwieńczenie udanego wędkarskiego dnia.
    Na koniec w porcie zaliczam obowiązkową sesję fotograficzną, uwieczniając na zdjęciach prawdziwych sprawców naszych pomyślnych połowów – Andrzeja Struka oraz Pana Henia.
     

     
    a w ogródku „Admirała” równie obowiązkowe mycie sprzętu, który po kilku godzinach wędkowania wyglądał tak
     

     
    Kilka belon powierzamy również w ręce Pani Anety, a raczej admirałowskiego kucharza, który podaje nam je naprawdę artystycznie. Smakują wybornie.
     

     
    Wyprawę na belony z Andrzejem Strukiem, oraz wizytę w pensjonacie „Admirał” mogę polecić każdemu z czystym sercem. Ponieważ sezon jeszcze się nie skończył, podaję namiary:
     
    PENSJONAT „ADMIRAŁ”
    Ul. Ks. W.Kossak-Główczewskiego 21
    84-140 Jastarnia
    Tel. (058) 675 29 04
    Tel.kom. 692 913 133

     
    ANDRZEJ STRUK
    Tel.kom. 603 588 067
     
    Ja wrócę za rok na pewno.
    @Friko, 2006
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • Zapewne wszyscy wiedzą jak trudno jest pogodzić rodzinny urlop z wędkowaniem. Myślę, że byłem w jeszcze gorszej sytuacji, bo jako gospodarz musiałem zorganizować tak czas, żebyśmy mogli spokojnie z ojcem pojeździć na ryby a reszta rodziny miała jakieś zajęcie. Znalazłem się pomiędzy młotem a kowadłem. Ostatecznie jednak jakoś z tego wybrnąłem i myślę, że wszyscy byli zadowoleni.
    Przyjazd rodzinki, a w szczególności mojego ojca i wspólne plany wędkarskie stanowiły okazję do uzupełnienia braków w wyposażeniu, a mam tu na myśli spodniobuty z gore-texu. Zakupiłem, zatem dwie pary Vision Flywoter Waders plus buty. Trafiłem jeszcze na promocję i za całość zapłaciłem 300 funtów, więc myślę, że to dosyć korzystny zakup. Kto się waha nad kupnem takiego sprzętu, to gorąco polecam. Komfort wędkowania jest nieporównywalny!!!
     
    [u][b]Pierwsze potoki za płoty[/b][/u]
    W Wielką Sobotę po południu zaatakowaliśmy wodę po raz pierwszy. Terenem bitwy była River Isla, zaś narzędziem walki - kto co miał. Papcio Broda spinning, Tomek „Wiśnia” muchówka, a ja jedno i drugie, tak na wszelki wypadek. Woda w rzece wysoka i podmętniała. Zdążyliśmy się załapać na końcówkę zbiórek i pierwszy namierzony przeze mnie pstrąg, którego oceniłem na największego w okolicy, nie dał się długo prosić i zebrał moją muszkę. Około czterdziestak wylądował na brzegu. Jak się później okazało była to największa ryba tego dnia. Później postanowiłem skupić się już tylko na spinningu, bo na wodzie było coraz mniej owadów i ryby grymasiły. W międzyczasie Ojciec przerobił jedno pudełko przynęt. Właśnie zabrał się za kolejne. Jak do tej pory sprawa wygląda dosyć prosto: nie reagują kompletnie na nic. Ja również nie mogłem skusić żadnej ryby, aż do momentu, kiedy sięgnąłem po złotą Aglię 2 z red tagiem zawiązanym na kotwiczce. Właśnie ta przynęta okazała się strzałem w dziesiątkę. Co ciekawsze, na nic innego nie chciały brać.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00067/001.jpg[/img]
    Pierwszy kropek na spinning[/center]
     
    Ostatecznie jako jedyny tego dnia złapałem ryby i uratowałem nasz honor. Obiecaliśmy bowiem wrócić z rybami na świąteczny stół. Zresztą tylko z tego powodu dostaliśmy pozwolenie na wyjazd w święta. Wieczorem podsumowanie wyników i wnikliwa analiza zawartości żołądków zabranych pstrągów. Sporo much, żuczków i innego robactwa, ale zero rybek, a przecież widzieliśmy w wodzie jakąś drobnice, wygalającą na strzeble. Nic to, następnym razem będzie lepiej.
     
    [u][b]Lany poniedziałek[/b][/u]
    W Szkocji zupełnie inaczej obchodzi się święta. Poniedziałek jest po prostu dniem wolnym od pracy i nazywa się Świętem Wiosny. Ponieważ hołdujemy polskiej tradycji postanowiliśmy wyskoczyć nad rzekę, żeby zaliczyć jakikolwiek kontakt z wodą. Pogoda nas nie rozpieszczała. Wiał silny wiatr (czy tutaj zdarzają się w ogóle bezwietrzne dni?) dlatego muchówki pozostawiliśmy w samochodzie.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00067/002.jpg[/img]
    Wiało nieustannie, a czasami na dodatek padało.[/center]
     
    Do wody oczywiście poleciały Aglie z red tagami przygotowane poprzedniego dnia. Znowu skuteczny okazuje się złoty kolor. Inne były ignorowane. Łapiemy pstrągi, ale raczej rzadko. Większość stanowią malce, takie około 25-30cm. Woda znacznie się oczyściła, co źle rokuje na kolejny dzień wędkarskich zmagań. Tego dnia wróciliśmy koło pory obiadowej.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00067/003.jpg[/img]
    Kolejny malec.[/center]
     
    Ryba dnia ponownie nie przekroczyła 40cm, aczkolwiek byłem z wyniku bardzo zadowolony. Ojciec stwierdził, że przy tak silnie wiejącym wietrze nigdy jeszcze nie łapał i żebym nawet nie próbował go wyciągnąć ponownie w taką pogodę nad wodę. Wtedy jeszcze chyba nie wiedział, że gdybym się na to zgodził, to więcej byśmy nie łapali.
     
    [u][b]Dzień ze Scottem[/b][/u]
    Na wtorek byliśmy umówieni na całodzienną wyprawę w celu nauki mokrej muchy. W roli nauczyciela Scott Park, o którym już zdążyłem wspomnieć na forum. Warunki pogodowe, pozostawię bez komentarza. Zmianie uległa tylko woda – klar. Tym razem pojechaliśmy na górny odcinek rzeki i schodziliśmy w dół objuczeni plecakami z przynętami i całodziennym prowiantem. Na dzień dobry Scott zapina pięknego potokowca, którego oceniliśmy na około kilogram. Niestety spiął się przy samym brzegu.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00067/004.jpg[/img]
    Pierwsza miejscówka i już ładny pstrągal.[/center]
     
    Nastroiło nas to sporym optymizmem i z zapałem zabraliśmy się do czesania wody. Metoda mokrej muchy wyglądała w ten sposób, że należało wykonać rzut po skosie w dół pod drugi brzeg. Napór nurtu na sznur sprawiał, że muchy spływały po łuku pod nasz brzeg. Od czasu do czasu należało wybrać ręką luz na lince, żeby utrzymać kontakt z muchami, lub nadać im agresywnej akcji przez energiczne, ale krótkie szarpnięcie. Gdy przynęty znalazły się pod naszym brzegiem, następowało ręczne zbieranie linki pociągnięciami. Niby wszystko proste i jasne, ale w praktyce już takie nie było.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00067/005.jpg[/img]
    Przecież to takie proste...[/center]
     
    Scott łapał, a my się przyglądaliśmy i sami próbowaliśmy, ale bez efektów. W końcu zrobiliśmy przerwę obiadową. Tempo narzucone, przez przewodnika było zabójcze i z ulgą zasiedliśmy w trawie nad brzegiem rzeki.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00067/006.jpg[/img]
    Na pewno jeszcze coś tam zostało![/center]
     
    Posiłek i ciepła herbata dobrze nam zrobiły. Wreszcie zaczęliśmy wyjmować z wody coś więcej niż tylko muchy. Nie były to okazy, ale każda ryba cieszyła niezmiernie. Scott stracił kolejnego dużego pstrąga, tym razem nawet go nie zobaczyliśmy.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00067/007.jpg[/img]
    Fish on!!![/center]
     
    Ogólnie brania były bardzo delikatne i dużo ryb się zerwało, ale myślę, że warto było spędzić albo raczej przebiec ten dzień z byłym maratończykiem. Zresztą nauka nie poszła w las i zaprocentowała w kolejnych wyprawach.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00067/008.jpg[/img]
    Jeszcze nie gotowy do wyjęcia.[/center]
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00067/009.jpg[/img]
    Nareszcie coś sensownych rozmiarów.[/center]
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00067/010.jpg[/img]
    Nawet Scott czasem łapał mniejsze[/center]
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00067/011.jpg[/img]
    Deszcze, słońce i tęcza.[/center]
     
    [u][b]Obrotówki tak, cykady nie...[/b][/u]
    Środę przeznaczyliśmy w całości na rodzinny wyjazd szlakiem zamków, ale czwartkowy poranek zarezerwowaliśmy dla pstrągów. W nocy była silna ulewa i woda w rzece znowu nabrała koloru kawy z mlekiem, więc tym razem muchówki zostały w samochodzie i wyruszyliśmy nad wodę ze spiningami. Tego dnia udało nam się wyjąć tylko kilka malców i dwa około trzydziestaki. Byliśmy po przeciwnych brzegach, dzięki czemu każdy miał swobodę ruchu i jednocześnie mogliśmy rozmawiać.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00067/012.jpg[/img]
    Z mętnej wody na obrotówkę.[/center]
     
    Tata uparł się na cykady. Odradzałem. Tymczasem konsekwentnie katowałem obrotówkę z muchą. Trochę odszedłem w górę rzeki. Nagle usłyszałem: O Jezuuu!!! Następnie głośne chlapnięcie. Kątem oka zobaczyłem fontannę wody. Pomyślałem sobie: No, nareszcie coś konkretnego mu się uwiesiło. Zwinąłem zestaw i zacząłem w pośpiechu wyciągać aparat. Jeszcze raz spojrzałem się na skarpę, na której powinien być mój staruszek, ale go tam nie zauważyłem, tylko w wodzie pływała czapeczka. Przestraszyłem się, ale po chwili wynurzył się z wody. Chciałem zrobić zdjęcie, ale widok był tak bolesny, że podarowałem sobie. Niebezpieczeństwo zażegnane, ojciec już na brzegu. Okazało się, że dał o jeden krok za daleko i stanął na nawisie trawy, zakładając kolejną cykadę. A nie mówiłem, że cykady NIE???
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00067/013.jpg[/img]
    W poszukiwaniu zaginionego pudełka.[/center]
     
    Przegląd sprzętu, wędka cała, ale brakuje strategicznego pudełka z samymi wyselekcjonowanymi i sprawdzonymi przynętami. Przeszukaliśmy dno w miejscu upadku i 5m w dół, ale nic nie znaleźliśmy. Koniec wędkowania na dziś. Straty spore - przeszło 600zł. Najgorsze, że niektóre przynęty chyba są już nie do zdobycia.
     
    [u][b]Finał[/b][/u]
    W piątek pojechaliśmy z rodzinką północnym wybrzeżem na wycieczkę nad Loch Ness, a wracaliśmy przez góry. Widoki zapierały dech, no a jakie piękne rzeki. Sobota była ostatnim dniem nad rzeką. Woda znowu oczyściła się i można było policzyć każdy kamyczek na dnie. Ponownie złapaliśmy za muchówki.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00067/014.jpg[/img]
    Smakowała muszka.[/center]
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00067/015.jpg[/img]
    Na brzegu.[/center]
     
    Podczas porannej rójki udało się skusić kilka kropkowańców, ale wciąż brakowało okazów. Koło południa straciłem szansę na ładną rybę w bardzo bezmyślny sposób. Wypatrzyłem pod drugim brzegiem dużego pstrąga, który regularnie zbierał. Położyłem przed nim moją muchę i przegapiłem branie, bo się zapatrzyłem na inne zbiórki. Niestety na suchą muchę pstrągi same się nie zacinają, a szkoda.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00067/016.jpg[/img]
    Ostatni na „sucharka”.[/center]
     
    Pech... skończyły się zbiórki i przeszliśmy na mokrą muchę. Zacząłem obławiać szypot zakończony sporą głębią. Tu aż pachniało grubasem. Gdy muchy przecinały szypot, nastąpiło potężne szarpnięcie i piękny potokowiec wyskoczył nad wodę. Po chwili spłynął w dół rzeki podskokami niczym delfin i wyciągnął mi cały sznur, aż do podkładu. Wtedy oprzytomniałem, wyszedłem na brzeg i zacząłem za nim biec. Byłem sam, bo ojciec został daleko w dole, więc nie mogłem liczyć na pomoc. Ryba pływała sobie jakby nigdy nic. Po około 10 pstrąg zaczął słabnąć. Wszedłem ponownie do wody i zacząłem ją sprowadzać w swoim kierunku. Wtedy uzmysłowiłem sobie, że to olbrzym. Jak go zatem podebrać skoro kark jak u prosiaka? Do tej pory wszystkie większe pstrągi pomagał mi ktoś wyjmować. No trudno trzeba sobie radzić samemu. Gdy już chciałem go wyrzucić na brzeg, pstrąg zebrał siły i kolejny raz odjechał w dół do następnego szypoty i spłynął po nim wystając do połowy, a ja potykając się o kamienie podążyłem w jego kierunku. Walka zaczęła się od nowa, bo za szypotem był głęboka płań, gdzie ryba spokojnie sobie pływała. W końcu po około 20 minutach udało mi się go wyjąć. Na brzegu taniec i szaleńcze okrzyki.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00067/017.jpg[/img]
    Przy wędce.[/center]
     
    Po chwili dołączył do mnie ojciec i razem mogliśmy podziwiać okaz. 58cm i 2kg to mój życiowy wynik i myślę, że chyba nie łatwo będzie to przeskoczyć na rzece chociaż kilka lat temu na River Isla padł dziesięciofuntowiec i to bardzo mnie mobilizuje.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00067/018.jpg[/img][/center]
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00067/019.jpg[/img]
    Pełnia szczęścia.[/center]
     
    Pozwolę sobie jeszcze na krótkie podsumowanie. Spinning okazywał się skuteczny tylko przy podmętniałej wodzie. Na woblery nie mieliśmy nawet pojedynczego skubnięcia! Przy klarownej wodzie muchówka przebijała stosunkiem 10:1. Prognozy zatem na przyszłość dla mojego spinningu nie są zbyt optymistyczne i z tą metodą chyba będę musiał się realizować na szczupakach.
     
    [b]Lukomat, 2006[/b]
     

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na [url="http://www.jerkbait.pl/forum/index.php?t=msg&th=974"]forum[/url].

  • Wszyscy stawiamy sobie jakieś cele. Od pewnego czasu moim wędkarskim celem numer jeden było złowienie szczupaka, którego długość przekroczy magiczną granicę 1 metra. Właściwie nie wiem, dlaczego akurat ta długość jest taka niezwykła. Przecież 1 metr to jedynie odległość pomiędzy dwiema rysami na wzorcu znajdującym się w Sevre pod Paryżem. A jednak właśnie te 100cm jest dla łowców szczupaków celem, który spędza im sen z powiek. Nasza wyprawa planowana była już od jesieni ubiegłego roku. Początkowo, podobnie jak dotychczas miała odbyć się we wrześniu. Jednak wszyscy byliśmy ciekawi jak to jest naprawdę z tymi majowymi szczupakami. Długo rozważałem ten termin. Ostatecznie nie zważając na trwający rok akademicki, dałem się namówić i podjąłem wyzwanie.
     

    Gotowi do drogi. Od lewej: Adam, Andrzej, Jarek, Piotrek (Pies nie jedzie ;P)  
    Wyjazd z Warszawy ustalamy na godzinę 14. Szczęśliwie, bez większych kłopotów docieramy do Gdyni i ładujemy się na prom. Wielka przygoda zbliża się wielkimi krokami. Nasz samochód mknie, niczym srebrna strzała zmierzająca prosto do celu. Po drodze spotykamy właśnie powracającą ekipę Polaków, którzy informują nas o swoich sukcesach i dają nam wstępne wskazówki. Zostawiamy samochód na brzegu i pakujemy się na dużą łódź, która zawozi nas na wyspę. Przez najbliższe dni będzie ona naszym domem. Warunki mieszkaniowe są idealne. Mamy wszystko, czego nam potrzeba. Przystań łodziowa jest bardzo wygodna a łodzie w dobrym stanie. Nie pozostaje nam nic innego jak wsiąść i zacząć łowić.
     

    Nasz domek...  

    ... i przystań.  

    Płyniemy na spotkanie wielkiej przygody.  
    Tym razem to ja będę sternikiem. Wymaga to więcej uwagi i nakłada trochę dodatkowych obowiązków, ale bardzo mi ta rola odpowiada. Ręka na rumpli, jedno oko na echosondzie a drugie na mapie... przydałoby się trzecie do podziwiania pięknej przyrody, ale nic to, na wszystko przyjdzie czas. Po chwili jesteśmy już przy pierwszej wyspie. Zaczynamy od bardzo płytkiej wody. Rozglądam się dookoła próbując ustalić skąd wieje wiatr, ale niestety woda wszędzie wokół prawie się nie marszczy. Kilka rzutów przy wyspie i płyniemy dalej. Pod drugim brzegiem jest trochę wiatru. Zakładam tonącego Jacka i po chwili mam pierwszą rybę. Nie jest imponująca, ale ważne, że jest. Tego dnia bardziej skupiam się na, chociażby pobieżnym poznaniu zatoki niż na łowieniu. Akwen przypomina trochę pobliską Old Bay, na której łowiliśmy dwa lata temu. Do wieczora doławiam jeszcze wraz z ojcem po jednym maluchu. Na drugiej łodzi Adam rozpoczął zdrową i silną osiemdziesiątką, również na Jacka 18. Na większe przyjdzie jeszcze trochę poczekać. Przy kolacji omawiamy pierwsze wrażenia i ustalamy plany na następny dzień.
     

    Zatoka Syrsan.  

    Jest pierwszy!  

    80-tka Adama.  
    Poranek wita nas bezchmurnym niebem. Płyniemy na wytypowane wcześniej miejsca. Pojawiają się pierwsze brania. Andrzej trafia 86 i sporo mniejszych. Ja łowię kilka pistoletów, ale nie mam kontaktu z większą rybą. W południe robi się naprawdę gorąco. Zastanawiam się czy jestem w Szwecji czy na Karaibach. Brania niemal ustają. Dopiero po południu a właściwie bliżej wieczora ryby znowu zaczynają współpracować. Nie wiem czy wynika to z pory dnia czy po prostu wpłynęliśmy w dobre miejsce. W każdym razie na wędce meldują się 82 i 81cm. To jednak ciągle nie to, na co czekamy. Zbliżała się ustalona godzina powrotu, więc odpalam silnik i płynę do przystani. Adam znowu dzisiaj pokazał klasę. 92 i 86cm sprawiło, że po raz drugi z rzędu był na tym wyjeździe najlepszy. Jednak wcale nie było tak różowo. Obie ryby zostały złapane, tuż przed spłynięciem, na Warriora 15 GT. Niestety kolejne potężne branie zakończyło się rozpięciem agrafki. Szkoda świetnej przynęty, ale jeszcze bardziej martwił nas los szczupaka, który odpłynął z niechcianym prezentem.
     

    86 spod wyspy.  

    81 centymetrowy głodomór.  

    Adam i 92cm szczęścia.  
    Kolejny dzień był słabszy. Największe złowione ryby nie przekraczały swoją długością 80cm. Za to było ich naprawdę sporo. W pewnym momencie na woblera podarowanego mi przez Jerrego złowiłem w bardzo krótkim czasie kilka szczupaków. Żaden nie powalał rozmiarami, ale zabawa była przednia. Pech chciał, że chwilę potem straciłem tą przynętę. Niby niegroźny zaczep zakończył się zerwaniem plecionki. Chyba z pół godziny pływałem w miejscu gdzie był zaczepiony z nadzieją, że go odnajdę.
     

    Było takich sporo.  

    Wielkością nie olśniewały, ale za to urodą na pewno.  
    Przygoda z agrafkami miała niestety ciąg dalszy. Po południu potężny atak na, prowadzonego przez Andrzeja, Warriora 15 Crank RT, zakończył się identycznie jak dzień wcześniej u Adama. Jeszcze przez chwilę widziałem czerwony kształt woblera, poruszający się powoli przy dnie, który jednak szybko zniknął wraz ze szczupakiem. Po tym zdarzeniu wszyscy poszli za moim przykładem i pozmieniali agrafki na morskie Spinwall’e, szkoda tylko, że zrobili to tak późno.
     

    Niektóre szczupaki grzały się na słońcu...  

    ...a ten odpoczywał w cieniu skał.  
    Wędkarstwo potrafi być zaskakujące. Dzień później wypatrzyłem pływającego przy brzegu, Warriora. Bardzo ucieszyliśmy się, że szczupak poradził sobie z tkwiącą w paszczy kotwicą i znowu pływa wolny od uciążliwej ozdoby. Zadowoleni z tak pomyślnie rozpoczętego dnia postanawiamy popłynąć za wiatrem, a właściwie wietrzykiem, w południowo-wschodni koniec zatoki. Jak na złość wiatr w tamtej części wieje w zupełnie inną stronę, co całkowicie zaburza mój wcześniejszy plan dryfu wzdłuż jednego z brzegów. Jakoś sobie jednak radzimy. Największe ryby nie przekraczają osiemdziesiątki, ale na ilość brań nie możemy narzekać. Dopiero, gdy słońce miało się już ku zachodowi Andrzej na X-Rapa jointed, zacina coś grubszego. Po krótkiej walce szczupak ląduje w łodzi. Jest piękny. Wiem, że jest większy od wszystkich, jakie do tej pory złowiła nasza dwójka. Pomiar wskazuje 94cm. Szczupak wziął przy trzcinach porastających małą zatoczkę. Wszędzie dookoła były prawie pionowo schodzące do wody skały, a woda miała kilkanaście metrów głębokości.
     

    Ryby walczyły dzielnie.  

    A w nagrodę szybko wracały do wody.  
    Kolejny dzień nie zachwycił nas specjalnym urodzajem. Złowiliśmy i wypuściliśmy wiele ryb, ale wszystkie były w stanowczo nieodpowiednich rozmiarach. Złowił się nawet jakiś okoń. Załoga drugiej łodzi, dla odmiany, nie mogła narzekać. Adam miał zdecydowanie najlepszy dzień na tym wyjeździe. Ryby o długościach 92 i 97cm odpowiednio na Fatso14F RR i Slidera 12S RR, a oprócz tego sporo mniejszych wyprowadziły go na zdecydowanego lidera w naszej małej rywalizacji. Jarek z kolei już nie pierwszy raz zaskakuje nas zupełnie niespodziewanym okazem. Piękny morski Jaź o długości 50cm złowiony na fatso10 a także ładny okoń, stanowiły wspaniałe urozmaicenie w pogoni za metrowymi zębaczami.
     

    Pasiak Andrzeja.  

    Trzy centymetry więcej i byłby metr.  

    Jarek znowu nas zaskoczył.  

    Złowiliśmy parę okoni... parę czyli dwa.  
    Jak co dzień przy kolacji omawiamy nasze dotychczasowe osiągnięcia, dzielimy się spostrzeżeniami i opracowujemy plany na następny dzień. O ile Adam i Andrzej mogą być w pełni usatysfakcjonowani to ja ciągle czuję niedosyt. Mój największy szczupak, przy długości 81cm jest wynikiem, co najmniej niezadowalającym w zestawieniu z kilkoma dziewięćdziesiątkami złowionymi przez współtowarzyszy. Przypominam sobie wcześniejsze wyprawy, na których, to dopiero ostatnie dni przynosiły mi największe ryby, ale nigdy do tej pory nie odstawałem tak znacząco od czołówki. Przyznam się, że wkradł się w moje myśli dość poważny niepokój o końcowy wynik.
     

    Wieczór zapowiadał zmianę pogody...  

    ...a ranek zaczął się obiecująco.  
    Do końca zostały dwa dni. Poranek wita nas wiatrem i zachmurzonym niebem. Czuję, że nadchodzi czas wielkich łowów. Postanawiamy, że przez pierwszą godzinę obskoczymy pobliskie miejscówki, które do tej pory dawały nam ryby a potem popłyniemy za wiatrem w kierunku północno-zachodnim. Od rana na końcu mojego zestawu wisi jeden z moich ulubieńców Fatso 14F w kolorze płotki. Na wejściu do długiej zatoczki łowię na niego 86cm szczupaka, co zważywszy na moje dotychczasowe osiągnięcia, jest bardzo obiecującym początkiem. W samej zatoce mamy sporo wyjść, ale większość kończy się odprowadzeniem przynęty. Zaczyna robić się tłoczno, pojawiają 4 nowe ekipy. Duże aluminiowe łodzie z potężnymi silnikami, dodatkowo silnik elektryczny na dziobie każdej z nich wskazują, że mamy do czynienia z profesjonalistami. Większość z nich łowi na muchę. Był to dla mnie dość ciekawy widok gdyż nigdy nie widziałem na żywo łowienia szczupaków tą metodą. My jednak pozostajemy przy jerkowaniu. Proponuję opuścić zatokę i udać się w jakieś bardziej odludne miejsce. Nie napotykając sprzeciwu, odpalam silnik. Wiatr niesie nas szybko wzdłuż brzegu. Czuję, że jestem w swoim żywiole. Uwielbiam takie łowienie. Błyskawicznie obławiamy duży obszar skupiając się głównie na trzcinowiskach. Przy gołych skałach nie mieliśmy przez ostatnie dni dobrych rezultatów. Wiatr wieje coraz mocniej a precyzyjne rzuty wymagają dużego skupienia. Dopływamy do rozległego pola zeszłorocznych trzcin, w którego środku znajduje się spore oczko połączone wąskim przesmykiem. W pewnym momencie ojciec ma branie na WC15. Duży szczupak atakuje przynętę tuż pod powierzchnią, ale nie trafia w przynętę.
     

    Mój podstawowy arsenał.  

    To miejsce nadal śni mi się po nocach.  
    Fala robi się naprawdę spora i ciężko jest utrzymać równowagę stojąc wysoko na łodzi. Odpalam silnik i poprawiam naszą pozycję. Rzucam w miejsce gdzie wcześniej widzieliśmy atak szczupaka, robię dwa pociągnięcia i czuję silne uderzenie. Mój Rozemeijer wygina się w pałąk. Krzyczę do ojca, że mam coś dużego. Ciągnę mocno, i jednocześnie boję się czy plecionka wytrzyma, czy kotwica się nie rozegnie. Miliony myśli przebiegają mi przez głowę. Nagle zdaję sobie sprawę, że silny wiatr spycha nas prosto w trzciny a ja nie mogę uciągnąć majestatycznie walczącej ryby, bo dryfujemy bardzo szybko. Patrzę jak jest zaczepiona. Widzę, że jeden grot tylniej kotwiczki jest wbity gdzieś na krawędzi pyska. Dreszcz niepokoju przeszywa mi plecy. Przechodzę na dziób a tata przesiada się na rufę. Przy pomocy silnika wreszcie zatrzymujemy się. W końcu mogę trochę zmniejszyć dystans między mną a rybą. Podciągam ją do burty łodzi i pewnym chwytem pod pokrywę skrzelową wyciągam z wody. Opadam na ławkę, rybę trzymam na kolanach i czuję jak wali mi serce. Zniknął wiatr, fale kołyszące łodzią, ustąpiło zmęczenie. Widzę tylko moją zdobycz i jej spokojne oczy. Oglądam go jeszcze raz i nie mam wątpliwości, że spełniło się moje marzenie. Ile może mieć? 102... 105... 110cm? Nie jestem w stanie tego ocenić. Cały się trzęsę. Tata robi kilka zdjęć. Szczupak nie wyrywa się, jakby wiedział, że zaraz wróci do wody. Miarka wskazuje 106cm. Nie mamy wagi, ale zgodnie szacujemy go na jakieś 8-10kg. Jeszcze tylko buzi i do wody. Dość długo muszę mu pomagać dojść do siebie. Walka była męcząca. Warunki nie pozwalały na szybszy hol. Trzymam rybę za ogon i czuję jak zaczyna się wyrywać. Patrzę jak majestatycznie odpływa. Jeszcze dziś, gdy o tym piszę nie mogę opanować drżenia rąk i szybszego bicia serca.
     

    Czy to jawa czy sen?  

    Jeżeli sen, to ja nie chcę się obudzić.  

    Portrecik.  

    106 cm. Mój nowy rekord życiowy i największa ryba wyprawy.  

    Catch, photo and release.  
    Znowu siadam do silnika i wypływam z trzcin, które otaczają nas ze wszystkich stron. Czuję się szczęśliwy. Nie potrzeba mi już nic. Biorę wędkę do ręki chyba tylko z przyzwyczajenia. Chwilę później Andrzej wyciąga siedemdziesiątaka. Wydaje się malutki. Spływamy dalej wzdłuż gwałtownego uskoku sąsiadującego z szczęśliwym trzcinowiskiem. Nie mija pół godziny a ja znowu czuję na końcu wędki ciężar. 92 centymetry szczęścia lądują w łodzi chyba w pół minuty. Jeszcze chwilę wcześniej byłby to mój rekord. Wiatr trochę zelżał. Postanawiamy powtórzyć dryf. Ojciec zachęcony moimi wynikami również zakłada Fatso14F RPH. Znowu zacinam rybę, ale nie robi na mnie najmniejszego wrażenia. Ma trochę ponad 70cm. W momencie, gdy podbieram szczupaka, Andrzej odpowiada szybką kontrą i ciągnie kolejną sztukę. Ta jest większa. Gdy pokazuje się na powierzchni nie możemy uwierzyć. Kolejna metrówka w tak krótkim czasie. Ryba daje się bez większych kłopotów podebrać. Ma długość 105cm, ale jest nieco chudsza od mojej.
     

    Nie musiałem długo czekać na kontrę.  

    Nowa życiówka Andrzeja  
    Mijają dwa kwadranse i jeszcze jedna dziewięćdziesiątka ląduje w łodzi. Kolejne napłynięcia nie przynoszą ryb. Zaczyna się robić późno. Płyniemy na przeciwległy brzeg gdzie spotykamy Adama i Jarka. Próbujemy jak gdyby nigdy nic zapytać jak im idzie, ale uśmiechy na naszych mordkach nie pozwalają mieć wątpliwości, że nieźle połowiliśmy. U nich też nie było źle ale do naszego szczęścia im trochę zabrakło.
     

    Było dzisiaj kilka takich.  

    A ten się złowił na bardzo delikatny zestaw.  
    Stajemy kilkadziesiąt metrów od nich. Rzucam w stronę trzcinowej wysepki. Woda ma tutaj trochę ponad metr. Nie chce mi się jednak zmieniać mojego zasłużonego fatsiaka, więc prowadzę go możliwie płytko, wysoko unosząc kij. Zastanawiamy się, kiedy znowu będzie nam dane złowić metrowego szczupaka. Ja rzucam od niechcenia żart, że zaraz złowimy następną. Nie uwierzycie, ale nie zdążyłem skończyć zdania, gdy poczułem, że mam następne branie. Ryba na płytkiej wodzie daje popis powietrznych akrobacji. Spokojnie i pewnie podbieram szczupaka, nie zdając sobie sprawy z jego rozmiarów. Gdy go ciągnąłem wydawał mi się duży, ale nie aż tak. Dokładny pomiar wskazuje 101cm. Ryba jest bardzo gruba. Delikatnie wypuszczam ją do wody. Nie muszę jej reanimować. Walka trwała bardzo krótko i ryba była w świetnej formie. Odpłynęła oblewając mnie dużą ilością słonej wody. Uśmiech nie schodzi z mojej twarzy. Odkładam wędkę rozglądam się dookoła i... jestem szczęśliwy.
     

    Nie dość, że długi to jeszcze bardzo gruby.  

    101 cm szczęścia.  

    Wracaj do wody.  
    Ostatni dzień rozpoczął się obiecująco. Co prawda pogoda wróciła do stanu poprzedniego, ale Andrzej łowi ładnego szczupaka 93cm. Potem chyba ze szczęścia robi na multiplikatorze taką brodę, że ze śmiechu przestaję łowić i zaczynam robić zdjęcia. Po opanowaniu sytuacji, odwiedzamy miejsce, które dzień wcześniej dało nam tyle radości, ale poza kilkoma krótszymi rybami nie mamy efektów. Postanawiamy przeskoczyć na drugą stronę. Nie wiadomo skąd zrywa się wichura. Wiatr wpycha nas w trzciny, więc co chwilę muszę odpalać silnik. Bardzo żałuję, że nie mamy na dziobie silnika elektrycznego albo, chociaż dryfkotwy. Przesuwamy się bardzo szybko wzdłuż brzegu całkowicie zarośniętego trzcinami. Warunki są trudne, ale jestem niemal pewien, że w każdej chwili może nastąpić branie dużej ryby. Po chwili Andrzej informuje mnie o wyjściu do jego fatso ładnego szczupaka. Jeszcze bardziej przykładamy się do łowienia. Kolejne wyjście do przynęty ojca i widzę po jego twarzy, że to nie był zwykły szczupaczek. Ocenił go na sporo ponad 120cm. Gdy trzciny się kończą, postanawiamy ponownie obłowić to miejsce, ale tym razem dokładnie, stając na kotwicy. Niestety nie mamy więcej kontaktu z rybą w tym miejscu mimo dokładnego obłowienia wieloma przynętami. Na koniec łowimy jeszcze kilka małych szczupaków w okolicy naszej przystani.
     

    Najlepsze były rzadkie trzcinki.  

    Na brak towarzystwa nie mogliśmy narzekać.  

    Jeden z ostatnich.  

    Zasłużony fatsiak.  
    Trzeba było się pożegnać z Zatoką Syrsan, która dała nam wiele radości. Zwykle, kiedy kończę łowienie w takim miejscu mam poczucie żalu, że trzeba już odjeżdżać. Tym razem było inaczej. Czułem przede wszystkim satysfakcję oraz dziwną pewność, że jeszcze tu wrócę. Wrócę by spotkać się z wielkimi zębaczami zamieszkującymi wody zatoki świerszczy. A moim celem będzie już nie metr, a 50 cali. Ktoś powie, że to tylko marzenie. Ale pamiętajcie, marzenia się spełniają... naprawdę.
     

    Jeszcze rzut oka na zatokę.  

    I obowiązkowy zachód słońca.  
    Piotr ‘phalacrocorax’ Szymański, Maj 2006
     
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • W dwóch pierwszych dniach tegorocznego sezonu boleniowego miałem przyjemność ugościć kilku przyjaciół na moich rapowych nadbużańskich łowiskach. Zgodnie z przepisami, sezon zaczął się w tym roku o dzień wcześniej, w niedzielę 30.04.
    W tym dniu razem z Xavim, Piotrkiem oraz moim bratem rozpoczęliśmy poszukiwanie pierwszych wiosennych rap. Niestety od samego rana pogoda nie sprzyjała nam. Ciągła zmiana ciśnienia oraz bardzo silny wiatr nie dawały szans na dobre wyniki. Po kilku godzinach łowienia nie udało nam się skusić żadnej ryby do brania, poza jednym szczupakiem. Na dodatek przechodząc duży odcinek rzeki nie zauważyliśmy żadnej aktywności boleni, a woda na Bugu była jeszcze wysoka. Przypominając sobie stany wody z poprzednich lat (mam je w pamięci) i po przeanalizowaniu sytuacji, wybrałem miejsca, w których wysoka woda mogła być naszym sprzymierzeńcem w znalezieniu drapieżników. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Dobrym miejscem była długa prostka, poprzecinana zwalonymi drzewami, na której tworzyły się długie warkocze. Takie miejsca przyciągały stada uklei, za którymi bolenie lubią się uganiać. Drugim dobrym miejscem była boczna odnoga rzeki, w której woda nagrzewała się zdecydowanie szybciej niż w głównym nurcie. Tutaj także zaobserwowaliśmy większe stada drobnicy i spodziewaliśmy się rap.
    W drodze na łowisko.
     

     
    Nie ugięci silnym wiatrem oraz co chwilę padającym deszczem przeczesywaliśmy miejscówkę za miejscówką. Nasza determinacja i chęć dobrego rozpoczęcia sezonu boleniowego doprowadziła nas do sukcesu. W tym dniu udało nam się złowić kilka boleni. Xavi pojmał jedną sztukę, mój brat także jedną, a mi udało się skusić 3 nieduże rapy i jedną piękną sztukę, powyżej 75 centymetrów. Niestety tej największej nie udało się sfotografować. Rapa przy samym podebraniu wypiełą się niefortunnie z zestawu. Jej hol jednak oraz podebranie uwiecznił na video Xavi więc będzie co wspominać i analizować.

    Pierwsza rapka sezonu.
     

     
    Xavi ze swoją pierwszą w tym roku.
     

     

     
    Mój brat także miał swoje chwile szczęścia.
     

     

     
    Później były kolejne rapy.
     

     

     

     
    Powoli dzień dobiegł końca. Mimo strasznie niesprzyjającej pogody udało nam się rozpocząć sezon boleniowy. Każda złowiona rapka w tak złych warunkach dała nam wiele satysfakcji. Jutro łowimy dalej.
    Z samego rana w poniedziałek dojechali do nas Remek, Friko i Wujek. Szybko przygotowaliśmy śniadanie i omówiliśmy wczorajszy dzień połowów. Chłopaki są nastawieni optymistycznie, a po obejrzeniu zdjęć z rybami chcą być jak najszybciej nad wodą.
    Dzielimy się na dwie grupy i wyruszamy nad rzekę. Jedni idą w górę rzeki, inni w dół. Po drodze każdy z nas ma kilka dobrych miejscówek, w których będzie szansa na złowienie bolenia. Niestety pogoda nadal nie była najlepsza. Wiało straszliwie. Jedyną pociechą tego dnia był fakt, że nie padał deszcz i od czasu do czasu pojawiało się słońce.
    Idąc z Wujkiem natrafiliśmy na miejsce, którego wcześniej nie znałem. Był to przelew z długim warkoczem. Miejscówka od razu wydała nam się dobra i liczyliśmy, na to że jakaś rapa się tu pojawi. Nie myliliśmy się, bo niedaleko brzegu zaobserwowaliśmy kilka delikatnych ataków drapieżnika. Po chwili Wujek zaliczył branie i złowił swoją pierwszą rapę sezonu.
     

     
    W tym samym czasie inni też starają się złowić swoje upragnione pierwszomajowe rybki.
     

     

     
    Mój brat Mateo, przyławia małego jazika.
     

     
    A niewędkujący Paweł robi okolicznościowe zdjęcia.
     

     

     
     

     
    W ciągu tego dnia złowiliśmy 7 rap i tym samym każdemu udało się otworzyć sezon boleniowy.
     
    Xavi z rapką.
     

     
    Moja śliczność.
     

     
    Druga grupa tj. Friko i Remek poszli walczyć w dół rzeki. Mimo bardzo niesprzyjających warunków udało się też połowić bolenie na nietypowy, dla rzecznych łowców, zestaw castingowy. Wiatr raz był sprzymierzeńcem innym razem przeciwnikiem. Jednak suma sumarum można powiedzieć, że i dla takiego zestawu można z powodzeniem znaleźć miejsce nad rzeką.

    Friko z pierwszą rapką sezonu złowioną na pożyczony casting – ojciec chrzestny remkowego zestawu.
     

     
    Remek ze swoim pierwszym boleniem sezonu złowionym na casting.
     

     
    Udało się nam także zrobić piękne portrety naszych zdobyczy.
     

     

     
    Oczywiście wszystkie złowione przez nas ryby wróciły w dobrej kondycji do wody.
     

     

     

     

     
    Po kilku godzinach łowienia spotkaliśmy się wszyscy w naszej bazie wypadowej, u Pawła na działce. Przy pełnym jedzenia grill’u, mogliśmy spokojnie omówić wrażenia z dnia, obejrzeć zdjęcia złowionych ryb i podzielić się swoją radością. Tym większą, że każdemu z nas udało się dopaść pierwszomajowego bolenia.
     

     

     

     

     
    Mieliśmy także ciekawskiego towarzysza.
     

     
    Na koniec dnia pozostało nam zrobienie grupowego zdjęcia i rozjechanie się po naszych domach.
     

     

     
    Sebastian „rognis_oko” Kalkowski
     
    p.s. chciałbym podziękować Xaviemu, Remkowi, Wujkowi, Frikowi oraz Piotrkowi za przybycie na moje i mojego brata bużańskie rewiry. Było nam bardzo miło gościć was i mam nadzieję, że spotkamy się tam jeszcze nie raz, łowiąc piękne bolenie.
    Dziękuję także Pawłowi za gościnę na jego działce.
     
    Zdjęcia:
    rognis_oko
    Xavi
    Mateo
    Remek
    Friko
    Paweł
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • Jak zacząć łowić na casting? W zasadzie potrzebne są trzy elementy. Wiara w to, że można się tego nauczyć, trening rzucania i zestaw castingowy. Fakt, że wiele milionów ludzi na świecie łowi na casting, plus nasza fascynacja tą techniką, jest wystarczającym powodem, żeby zacząć się tego uczyć. O treningu piszę trochę dalej, a teraz opiszę z grubsza, czym będziemy trenować.
     

     
     
    Wędka

    Opis ograniczę do wędki castingowej produkcji St.Croix z serii Triumph o symbolu katalogowym TRC66MF. Jest to węglówka jednoczęściowa o długości 2m. Średnia moc wędki mieści się pomiędzy 4 – 8 kg. Posiada ona szybką akcję. Producent zaleca ją do przynęt w zakresie 7 – 21 gram. Cena Triumpha w kraju to 220 zł. Jest to zatem wspaniały kij do rozpoczęcia przygody z castingiem. Osobiście do połowu przeciętnej wielkości drapieżników na jeziorach używam wędki castingowej Lamiglas również o mocy 17 lb i długości 2 metrów. Kij posiada piękne progresywne ugięcie i szybką akcję. Pozwala, podobnie jak, St.Croix bezproblemowo wyholować kilkukilogramowego szczupaka lub sandacza.
     
    Kołowrotek
    Wybierzmy klasyczny metalowy multiplikator Ambassadeur Abu Garcia 4601C3. Posiada on przełożenie 5,1:1. Mieści 165m żyłki 0,30 mm. Metalowa szpula obraca się na łożyskowanej tocznie, niezależnej ośce. Ma śladowe opory toczenia. Kołowrotek posiada prosty 2 łapkowy hamulec odśrodkowy. Istnieje również możliwość wymiany kompletu bloczków dociskowych na lżejsze. Poza tym kołowrotek nie posiada regulacji hamulca odśrodkowego. Regulacja głównego hamulca wykonana jest w postaci klasycznej gwiazdy. C3 może pracować w warunkach upalnego lata, zimą na śniegu i mrozie jak również pod wodą. Zamoczenie zestawu w jeziorze lub rzece nie ma żadnego, ujemnego wpływu na pracę kołowrotka. Jest to konstrukcja, która przy prawidłowej konserwacji może wytrzymać wiele lat. To najbardziej sprawdzony i prosty multiplikator dostępny na światowym rynku. Istnieje od połowy ubiegłego wieku. We wszystkich kołowrotkach firmy Abu zakończenie symbolu katalogowego przez 1 oznacza korbkę z lewej strony. Multiplikator ten dostępny jest również w kraju. Koszt to około 400 zł.
     

     
    Przynęty
     
    Woblery
    Wobler do castingu powinien mieć podaną masę oraz pływalność. Ponadto powinien dobrze i daleko lecieć oraz być łowny. Jeżeli ten ostatni warunek jest powszechnie oczywisty to lotność i dobór masy woblera jest często lekceważony przez producentów, dystrybutorów i wędkarzy. Ostatnim parametrem jest łowność woblerka. Parametr bardzo trudny do zdefiniowania. Jeżeli jednak właściwie dobierzemy wobler do miejsca przebywania szczupaka lub sandacza możemy być prawie pewni, że drapieżnik nie pozostanie obojętny wobec takiej przynęty. Do prób możemy użyć woblera Terminator szwedzkiej firmy Abu o masie 18 gram i długości 90mm lub innego o podobnych parametrach.
     

     
    Gumy
    Gumy są bardzo popularną i niedrogą przynętą do zastosowań castingowych. Ponieważ całkowita masa skupiona jest w jednym punkcie, a mianowicie główce jigowej przynęta ta ładnie i daleko leci z multiplikatora. W handlu dostępne są również gumy w formie rybki w środku, której znajduje się obciążenie. Produkuje je firma Storm.
    Blachy
    Wahadłówki, obrotówki dobieramy do masy wyrzutowej kija. Najbardziej popularne blachy wahadłowe produkuje firma Polsping o nazwach Gnom, Alga w kilku gramaturach.
     
    Akcesoria
    W trakcie nauki i pierwszym okresie posługiwania się zestawem castingowym zalecam używania wyłącznie żyłki. Żyłka jest tańsza, elastyczna i pozwala zrekompensować wiele błędów tak w trakcie rzutu jak również później w trakcie holu ryby i jej podbierania. Dobre żyłki castingowe powinny cechować się brakiem pamięci kształtu oraz stosunkowo małą rozciągliwością. Żyłka powinna być miękka żeby dobrze odwijała się ze szpuli kołowrotka. Wskazane są barwione n.p. żółte, których ułożenie na wodzie można na bieżąco obserwować. W technice castingowej żyłki, które stosujemy mają większą średnicę niż w klasycznym spiningu. Plecionki sugeruję odłożyć na następne lata.
    Na multiplikator proponuję nawinąć żyłkę o średnicy 0,30 mm np. Sufix o nazwie Magic Touch i wytrzymałości 7 kg. W takim przypadku wodzik multiplikatora będzie układał żyłkę równo na szpuli. Zamiennie możemy użyć żyłki tej samej firmy o nazwie HercuLine Mono 0,30 mm poj. szpuli 300 mb.
    Kolejnym ważnym elementem jest agrafka z łożyskowanym krętlikiem. Przy wyborze należy zwrócić uwagę na wytrzymałość tego elementu, bowiem szczególnie po całym dniu intensywnego łowienia zdarza się, że wobler zostaje odstrzelony podczas mocniejszego wyrzutu.
    Bardzo ważnym elementem zestawu jest poprawnie wykonany węzeł pomiędzy żyłką główną, a krętlikiem przyponu. Ten węzeł w warunkach łowiska wyznacza wytrzymałość całego zestawu castingowego. W moim przypadku najlepiej się sprawdza węzeł typu Palomar.
     

     
    Trening
    Jak działa multiplikator? W trakcie wyrzutu przynęty następuje bardzo gwałtowne rozpędzenie szpuli kołowrotka przez żyłkę gwałtownie wyciąganą przez n.p. wahadłówkę. Szpula rozpędza się do olbrzymiej prędkości zbliżonej do 16000 obrotów na minutę. W monecie oddalania się blachy jej prędkość powoli maleje. Cała trudność rzutu polega na niedopuszczeniu do sytuacji, w której żyłka odwija się szybciej ze szpuli niż blacha odlatuje od wędkarza. Prędkości te, czyli szpuli i blachy, regulują mechaniczne lub magnetyczne hamulce multiplikatora. Mogą one również, w niektórych konstrukcjach, działać równocześnie. W najdroższych modelach do hamowania dodatkowo wykorzystano zmienne pole magnetyczne sterowane przez procesor cyfrowy.
    Swoje pierwsze kroki z zestawem castingowym wyposażonym w multi z żyłką - 0,30 mm i nieuzbrojoną wahadłówką o masie 24 gram (Gnom 2 f.Polsping) rozpoczynany na łące. W dawnych, dobrych czasach f. Abu do każdego multiplikatora dodawała ćwiczebny ciężarek metalowo-gumowy z uszkiem. Wybrana przez nas blacha jest natomiast namiastką takiego ciężarka. Masa 24g blachy treningowej pozwoli uzyskać wymagany ciąg na kołowrotku niezbędny do oddania rzutu. Mam pełną świadomość, że propozycja treningu nieuzbrojoną blachą na łące jest najtrudniejszym momentem w całej nauce potencjalnego posiadacza zestawu castingowego.
     
    Rzucanie
    Nauka rzucania z castingu nie pozwala na skróty, własne wynalazki i osobiste modyfikacje reguł i zasad. Tak naprawdę najlepiej rozpocząć naukę pod okiem instruktora, ale przecież nie każdy ma taką możliwość.
    Pierwszym krokiem jest rozbrojenie blachy wahadłowej. Przez cały czas nauki kotwiczka nie będzie nam potrzebna. Następnie nawijamy żyłkę na multiplikator najlepiej od razu poprzez kij castingowy. Na końcu zestawu wiążemy dużą agrafkę z krętlikiem i zaczepiamy naszego nieuzbrojonego Gnoma nr.2. Trzymając płasko kij castingowy podciągamy blachę pod szczytówkę i zwalniamy przycisk szpuli jednocześnie kontrolujemy kciukiem szpulę przed zbyt szybkim odwinięciem.
     

     

     
    Blacha powinna opaść wolniutko na trawę. Czas tego opadania regulujemy radełkowaną nakrętką po lewej stronie kołowrotka. Wygląda ona jak naparstek do cerowania i we wszystkich multiplikatorach na świecie jest podobna. Najpierw dokręcamy ją do momentu zatrzymania się blachy a następnie z wyczuciem odkręcamy ją tak by blacha jednostajnym ruchem opadała w dół. W ten sposób możemy wyregulować nasz własny opór szpuli do rzutów. Potem nie wolno już dotykać tej nakrętki, aż do zmiany masy wabika.
    Następnie wyznaczamy okręg o średnicy powiedzmy 3m w odległości początkowej 16-18m od miejsca rzutu. Podciągamy multiplikatorem blachę na około 0,3m do szczytówki i trzymając w dwóch rękach wędzisko wykonujemy lekki, bardzo płynny rzut w kierunku wyznaczonego okręgu. Należy skoordynować pracę rąk ze wzrokiem i obserwować blachę przez cały czas lotu. Obserwacja ta jest nieodzowną czynnością przez pierwsze lata używania zestawu castingowego. Przed dotknięciem trawy przez blachę należy bezwzględnie wyhamować kciukiem obracającą się szpulę. Jest to kardynalna zasada i powinność przy operowaniu zestawem castingowym w każdych warunkach! Brak tej koordynacji i nie wyhamowanie wabika przed opadnięciem grozi splątaniem żyłki. Wygodnie jest starać się rzucić trochę dalej i wyhamować lot blachy nad wyznaczonym celem.
    Następnie powiększamy i zmniejszamy odległość o 5 metrów i staramy się trafić w okrąg. Ćwiczenia powtarzamy do uzyskania płynności w wykonaniu rzutu do okręgu. Po wstępnym opanowaniu celności rzutu nie należy zmniejszać średnicy okręgu tylko starać się wykonać możliwie płaski rzut do okręgu i lekko położyć blachę na trawie przez delikatne poderwanie szczytówki do góry w ostatniej fazie lotu blachy. Dokładne opanowanie tej czynności widać później nad wodą, kiedy to wprawny wędkarz potrafi prawie bezgłośnie położyć blachę na wodzie nie płosząc wszystkich ryb w promieniu kilkudziesięciu metrów.
    Ale załóżmy, że już po wstępnym treningu opanowaliśmy podstawy. Możemy zatem wybrać się nad wodę by rozpocząć pierwsze rzuty na otwartej wodzie sprawdzając nabyte umiejętności. Warunki łowiska są trochę inne i należy oswoić się z tym docelowym środowiskiem. Wszystkie opisane rzuty wykonujemy w pozycji stojąc. Na początku nauki przy kiju o średniej mocy będziemy wykonywać rzuty oburącz. Kolejną lekcją będzie nauka wykonywania tych rzutów w pozycji siedząc na łodzi.
    Przed połowem wstawiamy hamulec gwiazdkowy kołowrotka. Ustawiamy go tak by oddawał on żyłkę pod ugięciem około 3/4 wędki. Na łowisku po zarzuceniu staramy się prowadzić wabik w/g przyjętych zasad i reguł. Dodatkowym elementem prowadzenia wabika może być skuteczne podszarpywanie woblera i przerwa w holu. Branie drapieżnika najczęściej czuć bardzo wyraźnie na gryfie. Zacinamy zdecydowanym ruchem i powoli rozpoczynamy hol ryby. Ustawienia hamulca możemy korygować pokrętłem gwiazdkowym w trakcie holu.
     

     
    Pokusy
    Wykonywanie rzutów na maksymalną odległość. Rzuty w postaci lotu pocisku moździerzowego. Lekceważenie ćwiczenia rzutów na celność to podstawowe pokusy. Dodatkowo wyjście nad zarośniętą rzeczkę od razu z uzbrojoną przynętą kończy się najczęściej całkowitym splątaniem żyłki lub dodatkowo stratą zamocowanej na końcu zestawu przynęty. Pośpiech i trening na skróty prowadzi do rozczarowań i najczęściej do zaniechania połowów takim zestawem.
     
    Wiatr
    Wiatr to istotny czynnik przy rzucie castingowym. Rzuty z wiatrem są łatwe i dalekie. Na wykonanie ich potrzeba mniejszej siły. Natomiast w poprzek kierunku wiatru wymagają koncentracji. Najtrudniejsze są jednak pod wiatr. Musimy wykonać je z większą siłą by posłać nasz wabik możliwie płasko. W końcowej fazie rzutu skracamy zasięg rzutu kciukiem prawej ręki nie dopuszczając do zbytniego zwolnienia blachy pod wpływem wiatru. Brak takiego zdecydowanego wyhamowania może prowadzić do splątań. Szczególnie trudno wykonać prawidłowy rzut woblerem lub obrotówką, które źle lecą i robią różne koziołki. W takich sytuacjach wskazana jest wstępna selekcja przynęt. Do rzutu dopuszczamy tylko te woblery i przynęty twarde, które dobrze lecą podczas pogody bezwietrznej. Siłą rzeczy musimy wykonywać krótkie rzuty, a wszystkie niekorzystne zjawiska narastają właśnie przy lżejszych wabikach. Ciężkie przynęty o masie skupionej w omawianym zakresie wyrzutowym jak n.p. jigi pozwalają prawie zapomnieć o złych warunkach atmosferycznych.
     
    Splątania
    Splątanie żyłki na szpuli kołowrotka może nastąpić podczas nieprawidłowego wyrzutu wabika, w trakcie jego lotu lub najczęściej przy kontakcie przynęty z wodą. W większości tych przypadków linkę można odplątać. Splątanie takie nie posiada węzłów tylko przemiennie zawiniętą linkę na szpuli. Czasami poszczególne odcinki żyłki zawinięte są w obu kierunkach. Za żyłkę nie należy ciągnąć zbyt mocno tylko zwolnić blokadę szpuli i delikatnie odwijać kolejne zwoje. Po pewnym czasie dojdziecie do wprawy. Dobrą praktyką po kilku takich „wpadkach” jest zaczepienie blachy np. o drzewo i na poluzowanym hamulcu odwinięcie 80-100m żyłki, a następnie ponowne, już równe nawinięcie lekko naprężonej żyłce.
    Najgorsze splątania powstają podczas wyrzutu, gdy kotwica zaczepi za krzak lub drzewo. Nie da się w 100% wyeliminować wszystkich splątań jednak z czasem w miarę zdobywania doświadczenia będą one coraz lżejsze, często prawie niezauważalne. Pamiętajmy by przez cały czas trzymać kciuk nad linką i starać się błyskawicznie reagować na wszelkie nieprawidłowości podczas rzutu.
    Kolejnym ważnym elementem, o którym już pisałem wcześniej jest obserwacja lotu przynęty w powietrzu. Powinien być to nawyk utrwalany po każdym treningu. Należy starać się przynajmniej na początku rzucać z odsłoniętych miejsc na brzegu lub z łodzi. Przy zerwaniach, przecięciach żyłki nie wiążemy węzłów. Staramy się, jeżeli jest to możliwe, obrócić linkę na szpuli lub nawinąć nową. Pamiętajmy jednak, że przy nawijaniu odwijamy ją prostopadle ze szpulki. Ponadto, co warte podkreślenia, nigdy nie należy nawijać żyłki z klasycznego kołowrotka na multipliktor.
     

     
    Techniki rzutów z lekkich zestawów castingowych na jeziorach jak również na rzekach i rzeczkach postaram się opisać w następnym artykule castingowym późną jesienią. Zajmiemy się również łowieniem salmonidów na casting.
     
    Podsumowanie
    plusy
    - bardzo duża trwałość konstrukcji
    - wysoka sprawność przekładni (leciutko nawija się linkę)
    - najdoskonalszy kontakt z rybą wśród wszystkich kołowrotków
    - bardzo wydajny hamulec
    - brak kabłąka i rolki prowadzącej
    - brak wzdłużnego skręcania linki przez kosz kołowrotka
    - większa wytrzymałość liniowa żyłki (brak skręceń)
    minusy
    - kardynalna zasada wyhamowania lotu wabika przed opadnięciem
    - nagminny brak szpulek zapasowych
     
     

     
    Zestaw castingowy jest alternatywą dla osób pragnących łowić drapieżniki bardzo trwałym zestawem, czuć pracę przynęty i móc poradzić sobie z niespodziewanym braniem nawet dużej ryby dzięki rezerwie mocy tkwiącym w takim zestawie. Zachęcam wszystkich do samodzielnych prób.
     
     Thymallus, 2006

     
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • Życiowy kropek

    Przez admin, w Relacje,

    Pstrągi potokowe łowię dopiero od kilku lat. Powoli wciągają mnie na dobre i wiem, że będę poświęcał im każdy koniec zimy i początek wiosny. Swoje doświadczenia pstrągowe opieram jedynie na łowieniu w naszych mazowieckich rzeczkach i od czasu do czasu łowiąc pstrągi z daleka od domu. Wiem, że jeszcze wiele muszę się nauczyć, ale staram się iść do przodu, osiągając coraz większe sukcesy.
     

     
    Od pewnego czasu, łowiąc pstrągi, zacząłem marzyć o złowieniu pierwszego 40 taka. Jednak moim głównym celem było złowienie takiej ryby w którymś z odwiedzanych przeze mnie mazowieckich siurków. Po kilku latach łowienia na nich, dałoby mi to największą satysfakcję i ogromną radość. I tak się właśnie stało.
     

     
    W dniu moich urodzin wybraliśmy się razem z Gromitem na jedną z moich ulubionych rzeczek. Nad wodą byliśmy wcześnie rano. Szybkie przygotowanie sprzętu, polaroidy założone na nosy i poszliśmy. Wybrałem odcinek, na którym bywałem bardzo rzadko, ale miałem już tam wyniki. Po około 2 godzinach przedzierania się przez gęstwiny i łowieniu w trudnych warunkach nie udało się nam skusić żadnej ryby. Zaobserwowaliśmy jedynie dwa małe pstrążki. Nadszedł czas na zmianę miejsca. Po drodze zatrzymaliśmy się przy jednym z moich ulubionych miejsc, jednak i tu nie mieliśmy kontaktu z rybą. Postanawiamy zjechać jeszcze niżej. Tam chcemy połowić do końca, bo i odcinek rzeki jest dość długi. Gromit idzie lewym brzegiem, a ja prawym. Od czasu do czasu spotykamy się na kolejnych zakrętach i co lepszych miejscówkach. Na tak małej rzeczce pstrągowej jest to nieuniknione. Jednak zawsze zostawiamy drugiej osobie dobre miejscówki, które są po drugiej stronie brzegu. Do takich miejsc staramy się nawet nie podchodzić, aby nie płoszyć sobie nawzajem ryb.
    Po przejściu kilku ciekawych zakrętów spotkaliśmy się, aby zjeść wspólnie kanapki i pogadać stojąc po dwóch stronach rzeczki. Wypiliśmy herbatkę i po wymianie spostrzeżeń znad wody poszliśmy dalej. Idąc dalej w dół, po minięciu dwóch zakrętów dochodziłem do bardzo ciekawej miejscówki, która była po mojej stronie brzegu. Kątem oka widziałem jak Gromit omija ten zakręt dużym łukiem, aby dać mi możliwość cichego zakradnięcia się do miejscówki. Miejsce było bardzo ciekawe. Pod zwaliskiem, które było w środku nurtu, tworzyła się spora dziura, w której mógł czaić się ładny pstrąg.
     

     
    Miejscówkę obławiałem dość długo różnymi woblerami ponieważ tylko je można było wpuścić pod zwalone drzewo. Niestety nie przyniosło to sukcesu. Musiałem zrezygnować, ale tuż za zwaliskiem zaczynała się długa rynna, która szła wzdłuż zewnętrznego zakrętu. Zacząłem obławiać początek rynny, jednak i to nie przyniosło brania. Przesunąłem się w dół rynny i zaczaiłem się tuż za drzewem. Było to dobre ukrycie i jednocześnie mogłem z niego obłowić cały zakręt. Spławiłem nieduży wobler i podciągając go do siebie zauważyłem zaraz za drzewem interesujący ruch w wodzie. Przyjrzałem się dokładniej i zobaczyłem, że było to stadko malutkich srebrno-czarnych rybek. Szybko sięgnąłem do pudełka, bo miałem w nim prawie identycznie wyglądającego woblera Krakuska. Jednak po otworzeniu pudełka, w przegródce obok leżał inny wobler, który od razu wydał mi się idealny. Był najbardziej podobny do rybek, które widziałem. Postanowiłem go użyć. Oddałem pierwszy rzut, spławiłem nieco woblera i zacząłem go podciągać. Przeprowadziłem go wzdłuż rynny, ale i tym razem nie było żadnego brania. Drugi rzut oddałem identyczny, jednak spławiłem woblera na sam koniec rynny i tam zacząłem go ściągać. Podciągając powoli wobler, zatrzymywałem go, co chwilę, aby stojąc pracował w nurcie. Przy czwartym przytrzymaniu woblera w rynnie nastąpiło sile uderzenie. Zaciąłem bardzo szybko i po chwili już wiedziałem, że to ładny pstrąg. Ryba walczyła dość energicznie w środku rynny. Zrobiła dwa wariackie młynki i próbowała zejść w dół. Szybko ją przytrzymałem i zacząłem powoli wyprowadzać na spokojną płań po drugiej stronie rzeczki. Był jeden problem, ponieważ z tej strony nie za bardzo miałem jak podebrać tego pstrążka dlatego postanowiłem zawołać Gromita. Jednak był zbyt daleko, aby szybko dobiec na miejsce. Postanowiłem zaryzykować. Zsunąłem się w spodniobutach po brzegu do „głębokiej” rynny i postanowiłem przejść na drugą stronę, aby na spokojnej wodzie podebrać rybę. Na szczęście woda miała tylko ponad metr i spodniobuty wystarczyły, aby przejść na drugi brzeg. Wyprowadziłem pstrąga na płytszą, spokojną płań i szybkim ruchem podniosłem go ręką z wody. Był już mój. Wiedziałem także, że to moja życiówka, bo byłem przekonany, że ma ponad 40 cm. Gromit był już przy mnie. Postanowiliśmy go zmierzyć i zrobić kilka ładnych zdjęć. Dokładny pomiar wskazał 42,5 cm. Jest to mój nowy rekord w pstrągu. Byłem szczęśliwy, a taki prezent na urodziny to wspaniałe przeżycie!
     

     

     
    Razem z Gromitem zrobiliśmy kilka fotek mojej zdobyczy, a po sesji ryba oczywiście wróciła w dobrej kondycji do wody. Odpłynęła w swoją rynnę. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się tam spotkamy.
     

     

     
    Szczęśliwą przynętą był wobler, podarowany mi przez Andrzeja Lipińskiego. Nieduża imitacja rybki. Później ten wobler nie raz okazał się skuteczny i złowiłem na niego już kilka pstrążków. W tym dniu łowiłem spinningiem 2,4 m o c.w. do około 15 gram. Na kołowrotku w wielkości 1500 miałem nawinięta żyłkę 0,18 mm zakończoną małą agrafką z krętlikiem.
     

     

     
    Zapraszam jeszcze do obejrzenia prezentacji multimedialnej, która przybliży klimat rzeki i złowionego pstrąga:
     
    Życiowy kropek  
    Sebastian „rognis_oko” Kalkowski
    p.s. chciałbym podziękować Gromitowi za towarzystwo, za udaną wyprawę i za zrobienie pięknych zdjęć.
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • Oficjalne otwarcie sezonu pstrągowego nastąpiło dla nas w niedzielę. Jak pisałem na forum, musieliśmy pocieszyć się tęczakami z komercyjnego łowiska Loch Insch, bo kropkowańce z River Deveron całkiem nas olały. Urlop rozpocząłem w środę, jednak pogoda pokrzyżowała mi plany i dopiero w czwartek zameldowałem się nad River Isla (dopływ River Deveron). Łapałem na przemian spinning z muchówką. Nie było to szczytem wygody, ale pozwalało na dokładne przeczesanie jednej miejscówki różnymi przynętami. Wreszcie nastąpił mały progres, złapałem swojego pierwszego w tym sezonie potokowca. Nie porażał rozmiarami, ale liczy się, że pierwszy i na dodatek na suchą muchę, gdy na brzegu jeszcze leżały ostatnie oznaki zimy w postaci placków śniegu, a słońce nieśmiało przebijało się przez ciężkie chmury. Pstrążek, niczym jaskółka obwieścił bliskie nadejście wiosny. Delikatnie zwróciłem go naturze.
    W piątek zaplanowałem kolejny odcinek River Isla, ale pogoda ponownie spłatała mi figla i od samego rana wiał haar (szkocka nazwa bardzo silnego wiatru, odpowiednik halnego). Zatem nad wodą oddałem może siedem rzutów i odpuściłem, bo przynęty latały wszędzie, ale nie tam gdzie bym sobie tego życzył, a na wodzie była wysoka fala i nie byłem w stanie stwierdzić czy jest metr głębokości, a może trzydzieści centymetrów. Postanowiłem poświęcić ten wyjazd na przejście kolejnego odcinka i wizualne zapoznanie się z nową wodą.
    Na sobotę zaplanowany był wyjazd do Huntly, miasteczka położonego nad River Deveron. Moja druga połowa miała cztery wolne dni, które chcieliśmy spędzić razem. Umowa dosyć prosta: sobota i niedziela dla mnie, a poniedziałek i wtorek dla niej. Zarezerwowałem na weekend domek nad rzeką, z którego jest nie więcej jak dziesięć metrów do wody, wiecej pytań chyba nie ma.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00060/001.jpg[/img]
    Domek jeszcze nie do końca otwarty[/center]
     
    W sobotę z rana szybkie pakowanie i w drogę. Chcąc nie chcąc pojechaliśmy we trojkę, oprócz nas jeszcze nasze dwunastocentymetrowe maleństwo, które coraz częściej daje o sobie znać. Po niespełna godzinie byliśmy na miejscu. odniosłazegoy się w domku, zarządca Martin zaznajomił nas z obsługą piecyka gazowego, kuchenki i agregatu odniosłazego. Zjedliśmy późne śniadanie i za namową Martina nastawiłem się tylko na spinning, a za cel przyjąłem sobie króla tej wody, czyli łososia. Wczoraj jego znajomi złapali dwa, a jeden im się spiął. Woda odniosła się po opadach i topniejącym śniegu i łośki chętnie wchodzą z morza do rzeki.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00060/002.jpg[/img]
    Widok z okna domku[/center]
     
    Kolejno obławiałem wszystkie ciekawie wyglądające miejsca. Co dwadzieścia, trzydzieści metrów usypane są kamienne progi przez które środkiem przedziera się silny nurt tworzący poniżej długie i głebokie rynny, będące wymarzonymi stanowiskami dla ryb. Technika obławiania przypominała klasyczną trociowa orkę, czyli metr po metrze, męczące i nurzące... Zacząłem od woblerków z Czarnego, potem Salmiaki na przemian z karlinkami. Brak jakichkolwiek wyników spowodował, iż bardziej skupiłem się na rozmowie z Martą, która dzielnie towarzyszyła mi jako fotoreporter wyprawy.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00060/003.jpg[/img]
    Głębia poniżej progu[/center]
     
    Wtedy nastąpiło branie na tonącego Horneta 5. Silne uderzenie i przez moment zero ruchu. Zaczep? Nie, zaczep ruszył się. Trochę w górę, potem w dół. Krzyknąłem do Marty, żeby robiła fotki. Ryba trzymała się środka nurtu. Zasadniczo nie mogłem nic zrobić i tylko liczyć na to, że się zmęczy... Luz na żyłce. Nie!!! Jak to możliwe, przecież to prawie nówka, byłem z nią nad wodą trzy razy! Gorzki smak porażki wymalował sie na moich ustach, wywołując u Marty śmiech. Nic jej nie powiedziałem, usiadłem na kamieniu i potrzebowałem doprowadzić siebie i zestaw do porządku. Dopiero wtedy zauważyłem, ze zaczęło padać. Jeszcze tylko tego brakowało...
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00060/004.jpg[/img]
    Walka[/center]
     
    Takie branie następuje pewnie raz na dzień, a moze raz na tydzień, z tą właśnie myślą wróciłem do czesania wody, czyli brak optymizmu i ogólne niezadowolenie. Padało coraz mocniej, w końcu sie poddałem. Wrócilismy domku na herbatę, następnie wybraliśmy się na wycieczkę po okolicy. Najpierw pobliski zamek, a raczej jego ruiny skupiły naszą uwagę.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00060/005.jpg[/img]
    Castle of Huntly[/center]
     
    Później spacerek po miasteczku. W drodze powrotnej natknęliśmy się na skwer z kwiatami. Taki widok od razu rozwesela nawet w najbardziej pochmurny dzień.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00060/006.jpg[/img]
    Parkan[/center]
     
    Podczas spaceru zrobiliśmy małe podsumowanie dnia: pada deszcz, jest zimno i nic nie zapowiada, że jutro bedzie lepiej. Sytuacja nie wygladała zbyt korzystnie. Marta wyszła z inicjatywą powrotu na noc do domu. Specjalnie się nie upierałem, bo i tak przegrałem w głosowaniu 2:1, a wizja spędzenia nocy w domku letniskowym, gdzie pomimo ogrzewania piecykiem gazowym w ciągu dnia leciała para z ust, nie bardzo mi się uśmiechała.
     
    Całą noc padało i widok jaki mnie przywitał nad rzeką w niedzielny poranek wcale mnie nie zdziwił. Poziom wody podniósł się o ponad pół metra i korytem płynęła albo nawet przewalała się kawa z mlekiem. Hmm, trzeba było zostać w domu i porządnie się wyspać, w końcu jestem na urlopie, czyli relaks i spokój duszy, a ja kręcę się jak obłąkany nad martwą wodą. No cóż, to chyba nazywa się uzależnienie...
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00060/007.jpg[/img]
    Widok z mostu[/center]
     
    Spotkałem sie z Martinem, żeby oddać kluczyki od domku. Powiedziałem mu, że dziś odpuszczam, a on na to, że w żadnym wypadku, bo dziś jest większa szansa na złapanie ryby niż wczoraj. Myślałem, że sobie ze mnie żartuje, no ale skoro jest większa szansa, to niby jak? Pstrągów trzeba szukać wzdłuż brzegu, gdzie jest spokojniejsza woda, no i muszę zmienić metodę, bo one żerują na robakach wypłukiwanych z brzegu. Co??? Na robaka??? Z tej właśnie okazji Martin przygotował już dla mnie pudełko z czerwonymi robakami, które całą zimę przechowuje w szklarni, a potem wczesną wiosną, nie musi się bawić w poszukiwania. O Boże, pomyślałem sobie, schodzę na psy. Najpierw tęczaki z „burdelu”, a teraz czerwone robaki. Dwa głębokie wdechy. OK, niech będzie, nigdy nie łapałem pstragów na robala, bo w Polsce przecież jest zabronione.W Szkocji można, nikt się nie brzydzi i nie kręci nosem. Metodę dobiera się do warunków, taka jest filozofia większości szkockich wędkarzy, a skoro znlazłem się wśród nich, to muszę się jakoś przystosować. Pudełka z woblerami i blachami powędrowały do plecaka, dziś już z nich nie skorzystam.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00060/008.jpg[/img]
    Sprzęt na łośki[/center]
     
    Zmontowałem jakiś kombinowany zestaw z oliwki do dociążania obrotówek, haczyk muchowy i do boju. Wbrew pozorom, metoda nie jest wcale łatwa. To nie gruntówka samołówka, tylko świadome prowadzenie przynęty, wykorzystywanie zastoisk za kamieniami i wstecznych pradów. Nie to, żebym zaprzedał duszę diabłu, ale przyłożyłem się do sprawy najlepiej jak mogłem. Korzystając z okazji, że byłem sam nad wodą, mogłem oddać się przemyśleniom. Przypomniała mi się z dzieciństwa zabawa w chowanego. Jedno dziecko stało z zamkniętymi oczami, a reszata się chowała i krzyczała: jeszcze nie, jeszcze nie, jeszcze nie... Domyślacie się do czego zmierzam? Czwarty dzień z rzędu nad wodą, kilometry przemierzone brzegami rzek i d... Kropkowańce chowaja się po dziurach i muszą mieć ze mnie niezły ubaw. Koło południa wyszło słońce i zrobiło się jakby cieplej. W końcu jest branie. Po krótkiej walce wyjmuję króciaka, takiego jak w czwartek. Pchał się mocno do zdjęcia, ale mu się nie udało. Zostawiłem aparat w samochodzie. Mała strata. Morale się podniosły, jednak coś jest w tej wodzie. Niestety to musiał być jakiś pojedynczy desperat, bo poźniej już nic.
    Wracając do domu zajechałem jeszcze nad River Isla i miałem okazję obserwować pierwszą w tym roku tak masową rójkę. Nadzieja poraz kolejny wstąpiła we mnie. Jeśli ocieplenie się utrzyma i nie bedzie padać, to do jutro woda powinna troszkę opaść i oczyścić się, po poludniu znowu będzie rójka i może tym razem mi się uda.
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00060/009.jpg[/img]
    Nad rzeką...[/center]
     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/images/00060/010.jpg[/img]
    ... i na dachu mojego auta[/center]
     
    Niestety moje szczwane plany związane z poniedziałkiem całkiem nie wypaliły, bo rozpadało się na dobre i tak już zostało do końca mojego urlopu. Napisanie relacji odkładałem na później, bo każdego dnia liczyłem, że może jutro pogoda się poprawi. Teraz siedzę w ciepłym mieszkaniu przed klawiaturą z buteleczką piwa, a deszcz odbija się od okna i wyraźnie słyszę: jeszcze nie, jeszcze nie, jeszcze nie...
     
    [b]Lukomat, 2006 [/b]
     

    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na [url="http://www.jerkbait.pl/forum/index.php?t=msg&th=853"]forum[/url].

  • Na łamach jerkbait.pl są już opisy wędzisk, kołowrotków i innych akcesoriów wędkarskich. Jednak czegoś mi brakuje. Przecież najważniejszym elementem każdego zestawu jest przynęta. Bez niej nawet najwspanialsze multiplikatory, plecionki czy wędziska nie byłyby nic warte. W niniejszym artykule chciałbym przedstawić Wam moje przemyślenia dotyczące jednej z moich ulubionych przynęt szczupakowych.
     

     
    Gdy pierwszy raz zobaczyłem Jacka18, pomyślałem sobie, że bardziej nadaje się on jako ozdoba na wystawie sklepowej niż do łowienia ryb. Jednak coś kazało mi go kupić. Nie wiem dlaczego, ale musiałem go mieć. Tak też zrobiłem. Włożyłem do pudełka z innymi przynętami i... zupełnie o nim zapomniałem.
     

     
    Któregoś dnia, kiedy ryby nie chciały współpracować, w akcie desperacji testowałem wszystkie przynęty, jakie posiadałem. Którąś z kolei był właśnie Salmo Jack18 F. Trochę zrezygnowany zapiąłem go na agrafkę i srrruuuuu do wody. Pewnie oczekujecie ze napiszę coś w stylu, „kiedy tylko przynęta dotknęła lekko sfalowanej tafli jeziora, została zaatakowana z wielkim impetem, wysyłając w powietrze gejzer wody. Potężne szarpnięcia nie pozwalały mieć wątpliwości, że na końcu zestawu walczy wielki szczupak”... niestety muszę was rozczarować... nic takiego się nie wydarzyło, ani za pierwszym rzutem ani za następnymi. Tak jak przypuszczałem, opisywany jerk nie wykazywał żadnej tendencji do pracy. W tym względzie mnie nie zaskoczył. A jednak było w nim coś. Łowiło się całkiem przyjemnie. Rzuty były dalekie i celne, prowadzenie niezwykle łatwe ze względu na znikomy opór stawiany w wodzie, no i ta kolorystyka... umiejętnie prowadzonego Jacka, w lekko mętnej wodzie, naprawdę można pomylić z małym szczupaczkiem.
     

     

     
    Nie ukrywam, że przez długi czas nie mogłem na niego nic złowić. Ale byłem uparty. W końcu nadszedł upragniony wyjazd do Szwecji. Pomyślałem, że gdzie, jeżeli nie tam można sprawdzić skuteczność przynęt i udoskonalić techniki ich prowadzenia. Nie pomyliłem się. Jack został niekwestionowanym liderem, jeśli chodzi o liczbę złowionych ryb. Zmodyfikowałem również mój dotychczasowy sposób łowienia. Doszedłem do wniosku, że najskuteczniejsze jest wykonywanie krótkich i długich szarpnięć na zmianę. Zwykle w moim przypadku są to 2 krótkie i jedno długie pociągnięcie, po którym następuje mała przerwa. Nie zauważyłem żeby pozwalanie na wypłynięcie znacząco zwiększało ilość brań... no może poza kilkoma wyjątkami potwierdzającymi regułę. Jedną z podstawowych zalet opisywanej przynęty jest możliwość bardzo szybkiego obłowienia dużej przestrzeni.
     

     
    Do dyspozycji mamy dwa modele: pływający i tonący. Wszystkie występują w 3 kolorach. Osobiście wolę barwy naturalne, więc najczęściej używam Real Pike. Wersja pływająca pojawiła się wcześniej niż tonąca i z tego powodu, jak sądzę, jest chętniej używana przez wędkarzy. Ja jednak upodobałem sobie wersję tonącą. Jej niezaprzeczalne zalety to możliwość oddawania dalszych rzutów oraz właściwość, którą posiadają wszystkie tonące przynęty, możemy pozwolić mu zatonąć na odpowiednią głębokość. Nie liczmy jednak na to, że spenetrujemy nim duże głębokości, bo szybkość tonięcia jest nieznaczna i zajęłoby to bardzo dużo czasu. Warto sobie przypomnieć o jego właściwościach, zwłaszcza, gdy szczupaki żerują bardzo niemrawo. Można wtedy poprowadzić Jacka szarpiąc niezbyt agresywnie z dłuższymi przerwami. Po każdym takim pociągnięciu nasz jerk przez chwilę drży, po czym powoli opada. Czyż nie tak zachowuje się chory lub zraniony szczupaczek pływający w poszukiwaniu bezpiecznej kryjówki? Należy jednak pamiętać, żeby nie pozostawiać luzów na lince. Jest to główna przyczyna problemów z zacięciem ryby.
     

     
    Warto też mieć w arsenale pływającą wersję. Jest ona doskonała do obławiania bardzo płytkich zatok i blatów. Ponadto pływającego "Jacusia" praktycznie nie da się stracić. Gdy odstrzelimy przynętę, co czasami zdarza się każdemu, będzie ona się unosić na wodzie. Jedyne, co może mu się stać (i z pewnością się stanie, jeśli dacie mu szansę) to podziurawienie przez szczupacze zęby. Mój pierwszy jack został w ten sposób niemal zupełnie obrany ze skórki.
     

     
    I tutaj zahaczamy o jedną z nielicznych wad Jacka. Z mojego doświadczenia wynika, że zewnętrzna powłoka przynęty nie jest tak odporna na urazy mechaniczne jakbym tego chciał, choć i w tym względzie daje się zauważyć postęp w porównaniu do starszych egzemplarzy. Warto mieć przynajmniej dwie sztuki i w razie zauważenia ubytków w skórce, odłożyć przynętę a po powrocie do domu, jeśli tego wymaga, polakierować ją. Można oczywiście się tym nie przejmować i łowić ‘obdrapańcem’. Na takiego też złowiłem kilka ryb, ale uważam, że największą zaletą jacka jest jego, do złudzenia przypominający szczupaka, wygląd.
     

     
    Kończąc ten nieco nudny wywód, chciałbym zachęcić Was do wypróbowania Jacka18. Może przekonacie się do niego i, podobnie jak to miało miejsce u mnie, na stałe zagości on na szczycie listy Waszych ulubionych przynęt szczupakowych.
    @phalarocorax, 2006
     
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

  • Dla większości z nas Piotrek Piskorski (Pepe) to znana osoba. Mieliśmy okazję poznać go podczas wielu zlotów, czy warsztatów, które organizowało dla nas, wędkarzy, Salmo – firma, której Piotrek jest współwłaścicielem. Siedzieliśmy wtedy do białego rana i rozmawialiśmy o wszystkim – rybach, wędkarstwie, przygodach, biznesie i o zwykłym codziennym życiu. Rozmowy trwałyby pewnie bez końca jednak zawsze nadchodził koniec, kiedy trzeba było pojechać do domu do swoich codziennych zajęć. Po powrocie, pojawiały się kolejne pytania, kolejne niewyjaśnione kwestie, o które chciałem zapytać. Teraz ponownie miałem okazję zadać kilka pytań tej niezwykle ciekawej osobie, a wynikami rozmowy chciałem podzielić się z Wami.

    Piotrek, słyszałem o Tobie stwierdzenie, które trwale utkwiło w mojej pamięci „łowi jak maszyna, myśli jak szczupak”. Taką odpowiedź otrzymałem na pytanie, dlaczego masz zdecydowanie lepsze rezultaty od innych. Co to znaczy łowić jak „maszyna”, myśleć jak szczupak? Twoje rady by stać się lepszym, bardziej świadomym wędkarzem.
    Dzięki za uznanie. Nie jestem pewien, czy „myślenie” jak szczupak to dobry pomysł – pożeranie wszystkiego co się rusza łącznie z nieco mniejszymi kolegami, tarło raz w roku ... nie – dziękuje! ;o)
     

     
    Trudno mówić, że szczupak rzeczywiście myśli. Jest to raczej zespół nabytych doświadczeń życiowych, które owocują takimi czy innymi zachowaniami odruchowymi. Tak naprawdę szczupak jest jedną z najwolniej uczących się ryb. Stąd wielu wędkarzy na świecie uważa łowienie szczupaków za niegodne ich talentów zajęcie. Łowienie jednak dużych sztuk i do tego w miarę regularne to nie to samo.  Sukces wędkarski, szczególnie, jeśli chodzi o łowienie okazów (niezależnie od gatunku) jest wypadkową kilku ważnych czynników. Polecam „wzór” na sukces wędkarski omówiony na stronie Salmo. Tak więc jest to wypadkowa – wiedzy o rybach i ich zwyczajach, lokalizacji łowionych ryb oraz prezentacji przynęty (F+L+P). Proste?! W praktyce nie do końca. Kto ma największą szanse zostać królem wyprawy? Ten, kto analizuje swoje i kolegów doświadczenia wędkarskie, wyciąga z nich wnioski a potem bardzo ciężko pracuje na sukces. Niestety trzeba przyznać, że nie ma sprawiedliwości na świecie i w tej dziedzinie! ;o) Każdy z nas był świadkiem sukcesów farciarzy, którzy w żaden sposób nie „zasłużyli” na nie. Statystyka jest jednak nieubłagana. Na dłuższą metę farciarz nie ma szans z dobrym, pracowitym wędkarzem. Rzeczywiście zdarzało mi się parę razy złowić więcej dużych ryb niż inni. Wędkarstwo od wielu lat traktuję bardzo poważnie. Jest ono ściśle związane z moją pracą i zdaję sobie sprawę, że odpowiadając za promocję muszę się bardzo starać i ciężko pracować, aby firma była kojarzona z fachowością i profesjonalizmem. Oczywiście doświadczenia nie da się zdobyć przesiadując nawet 24 godzin na dobę nad jakimś polskim jeziorem. W zdobyciu wiedzy ogólnej bardzo pomogły mi studia rybackie, kiedy to spotkałem wielu mądrych ludzi. Reszta to praktyka, która oczywiście jest ważniejsza od teorii. Miałem, więc możliwość, szczęście i zaszczyt łowić z najlepszymi wędkarzami w Polsce i na świecie. Wiedza praktyczna, którą w ten najprzyjemniejszy sposób zdobyłem jest bezcenna. A co do „łowienia jak maszyna” to wielokrotnie zauważyłem, że z tych, czy innych powodów rzucam często dwa razy więcej od kolegów z łodzi. Czasami jest to kwestia opanowania sprzętu, czasami braku ich zdecydowania co do najwłaściwszej w danych warunkach przynęty a innym razem słabszej kondycji lub zwykłego lenistwa. Pozostaje rzecz jasna niewielki wpływ talentu. Niektórzy do podobnego poziomu dochodzą bardzo szybko a inni muszą pracować latami. To tak jak z muzyką, tańcem czy inną dziedziną sztuki … nigdy jednak nie uważałem siebie za specjalnie utalentowanego. Muszę pracować, aby moja firma nie straciła renomy. Staram się więc i tyle.
     

     
    Twoje historie o połowie szczupaków fascynują. Jestem ciekawy czy pamiętasz liczbę ryb ponad metr, które do dnia dzisiejszego złowiłeś? Której złowienie było najtrudniejsze lub odbyło się w ciekawych lub niezwykłych warunkach?
    No tak. Wiele razy zastanawiałem się nad prowadzeniem listy dużych szczupaków. Teraz zmusiłeś mnie do chwili zastanowienia. Jeśli mnie pamięć nie myli to jest to 24 lub 25 sztuk. Najwięcej metrówek złowiłem oczywiście w Szwecji, potem Irlandia, Holandia, Kanada i USA. W Polsce niestety nie udało mi się dokonać tej sztuki. Może dlatego, że łowię tu średnio 2-4 dni w roku. Najbardziej emocjonujący był z pewnością hol mojego życiowego okazu – 123 cm. Rybę tą złowiłem w 2001 roku na jez. Wetter w Szwecji na wobler Salmo Whitefish 13JDR na skraju gęstego trzcinowiska o głębokości ok. 1 metr i dość „delikatny” zestaw z plecionką 0,18 mm. Ponieważ zdecydowałem wtedy, żeby kolega z łodzi uwiecznił wszystko na taśmie kamery, musiałem sam radzić sobie z wyprowadzaniem ryby z gęstwiny trzcin bez możliwości manewrowania łodzią. Teraz myślę, że było to bardzo nierozsądne. Walka trwała ponad 15 minut a w jej trakcie parę razy o mało nie dostałem zawału!
    Mówiąc o dużych szczupakach warto też wspomnieć o muskie – ich kuzynach zza oceanu i mojej nowej miłości. W trakcie ostatnich dwóch wypraw wyjąłem 4 sztuki ponad metr.
     

     
    Szczerze mówiąc, kiedy ktoś mówi: Piotr Piskorski, myślę o dwóch gatunkach ryb: pstrągach i szczupakach. Obalmy ten mit. Które z ryb, poza wyżej wymienionymi, lubisz dodatkowo łowić i dlaczego?
    Dobrze, że nie wspomniałeś o muskie! ;o)) Tak więc oczywiście jest jeszcze ten gatunek. Kiedyś, mieszkając w Płocku, gdzie nad Wisłą i okolicznymi jeziorami zdobywałem pierwsze spinnigowe doświadczenia, sporo uganiałem się (bo nie można tego nazwać łowieniem) za boleniami, jaziami i sandaczami. Wtedy, mając całkiem dobre w porównaniu do kolegów wyniki, uważałem się za niezłego fachowca. Teraz, kiedy sobie przypominam te niezdarne próby ogarnia mnie śmiech. Inna sprawa, że i sprzęt był zupełnie nie ten i wiedza teoretyczna nie do zdobycia. Bardzo jednak zazdroszczę kolegom mieszkającym nad dużymi rzekami, bo np. boleń zawsze budził we mnie spore emocje i chętnie by częściej zapolował na okaz tego gatunku.
     

     

    Zawartość żołądka powyższego pstrąga - 14 sztuk żab + 4 wypluł w czasie fotografowania (do tego szczątki ryby i mała garść skrzeku)  
    Korzystając z okazji zróbmy reklamę Twoich ulubionych przynęt. Które przynęty Salmo wg Ciebie są najlepsze na poszczególne gatunki ryb: szczupaka, pstrąga, klenia, sandacza oraz … barrakudę?
    Właściwie trudno byłoby mi wymienić nawet trzy ulubione nie mówiąc o jednej! W zależności od miejsca i okoliczności używam Slidera i Fatso, ale też Jacka i Whitefisha.
    Jeśli już jednak musiałbym wybrać te jedną jedyna to byłby to oczywiście Slider i raczej 12 cm. Co do pstrąga sprawa jest podobna. Łowię ostatnio najwięcej na Executora 7SR, ale zawsze mam w pudełku Bullheada 6SDR i Horneta 4S. Co do barrakudy to niestety nie mam doświadczeń. Jeśli jednak mówimy o uniwersalnej, międzykontynentalnej przynęcie na ryby od 1 do 100 kg to chyba należy wspomnieć o Minnow 9.
     
    Skoro Slider jest Twoją ulubioną przynętą na szczupaka podaj proszę nam kilka wskazówek jak się nią/nim posługiwać. Prowadzenie, miejscówki, w których ją stosujesz, idealny sprzęt do jej zastosowań oraz dodatkowe tricki, które pozostają niedostrzegane przez wielu z nas.
    Nie wiem czy pisać o Sliderze i technikach łowienia tą przynętą. Napisano i powiedziano już na ten temat bardzo dużo. Jak wiecie można z ta przynętą zrobić prawie wszystko i łowić skutecznie zarówno w gęstych trzcinach jak i na 4-5 metrowym stoku. Podstawa sukcesu to świadomość tego, co dzieje się z przynętą w każdej sekundzie prowadzenia. Jest to zabawka nieprawdopodobnie wręcz plastyczna i wielozadaniowa! Jej największą siłę rynkową jednak stanowi fakt, że praktycznie nie da się nią łowić „źle” ... Dlatego też tak wiele osób na całym świecie pobiło dzięki Sliderowi swoje rekordy życiowe.
     

     
    Czy możesz opisać swoje ulubione albo najczęściej stosowane przez Ciebie zestawy: castingowy i spinningowy? Dlaczego używasz akurat takiego sprzętu? Jakie cechy spowodowały jego wybór?
    Od dawna stosuję właściwie kije dwóch marek – Rozemeijer i Dragon. Jeśli chodzi o casting to mam zwykle na łodzi 2-3 zestawy dwuczęściowych wędzisk Jerk –2it i Jerk Cast z multiplikatorami Daiwa i Ambassadeur. Testujemy ostatnio z powodzeniem nowe plecionki rozprowadzane przez Dragona i muszę przyznać, że są coraz lepsze.
     

     
    Co do sprzętu spinnigowego to właściwie od lat łowię wyłącznie na zestaw wędka Dragon i kołowrotek Daiwa lub ostatnio Okuma, która wprowadza co roku coraz lepsze rozwiazania. Moją ulubioną wędką jest Dragon HM62 Wobbler, bez której czuje się na łodzi jak bez ręki!
     
    Pstrąg był, może jest Twoją ulubioną rybą. Zresztą w książce „Sekrety mistrzów spinningu” Darka Duszy zostałeś wybrany jako ekspert w tej dziedzinie. Powiedz mi proszę gdzie tkwi piękno połowu pstrągów. Dlaczego tak wielu decyduje się jedynie na pstrągi latami szlifując technikę, zgłębiając wiedzę i podróżując po całej Polsce?
    Tak – pstrągi to moja pierwsza wielka miłość. Szczerze mówiąc trochę czasami żałuję, że nie da się zbudować dużej firmy produkującej wyłącznie przynęty pstrągowe. Są na świecie takie fajne miejsca do testów - USA, Patagonia, Chile, Nowa Zelandia. Do końca źródeł fascynacji pstrągowych fanatyków nie da się wytłumaczyć. Może to zrozumieć tylko ten, kto spróbował sowich sił na niezłej rzece. Najlepiej w towarzystwie dobrego pstrągarza. Skuteczne łowienie dużych ryb tego gatunku to najwyższej klasy wyzwanie dla wędkarza, jego wiedzy o biologii gatunku, umiejętności praktycznych, doskonałego opanowania sprzętu i cierpliwości. Pstrągi jak żaden chyba nasz gatunek potrafią nauczyć pokory. Moim zdaniem każdy, kto potrafi łowić skutecznie potokowce jest w stanie w krótkim czasie nauczyć się łowić dowolny gatunek. Tak więc finezja i najwyższy stopień wtajemniczenia – to kusi i wabi. Poza tym niepowtarzalne sceneria pstrągowych łowisk i piękno samego obiektu połowów! Każdemu radzę spróbować!
     

     

     
    We wspomnianej książce Darka Duszy dowiadujemy się, że miałeś niezłą chrapkę na rekord Polski w pstrągu. Sprawa jest cały czas otwarta. Czy myślisz, że jest to jeszcze możliwe zważywszy na spadające pogłowie ryb, rabunkową działalność ludzi oraz Twoje obecne, pochłaniające Ciebie doszczętnie zajęcia?
    Tak rekord Polski był kiedyś dla mnie obsesją. Nad rzekami pstrągowymi, głównie nad naszą Pasłęką spędzałem wtedy kilkaset godzin rocznie. Niestety nie miałem wystarczająco dużo wiedzy i szczęścia. Udało mi się złowić sporo okazów, ale oczywiście największe, w tym jeden z pewnością bliski rekordu, spadły. Pocieszam się, że wraz ze mną ta sztuka nie udała się wielu kolegom, od których wszystkiego niemal się o pstrągach dowiedziałem. Wraz z gronem przyjaciół, z którymi w 1989 roku założyliśmy Klub „Passaria” mocno staramy się aby sytuacja tego gatunku polepszyła się na naszej ukochanej Pasłęce. Wiele działań i wysiłków oraz błędów za nami. Ostatnie lata jednak napawają nas jednak nieco większym optymizmem. Tak więc przede wszystkim udało się uzgodnić status i warunki istnienia Klubu i Stowarzyszenia Miłośników Pasłęki z ZO PZW w Olsztynie – jestem pewien, że z korzyścią dla wszystkich. Udało nam się stworzyć w Olsztynie odpowiedni klimat do poszukiwania środków na ochronę i zarybienia. Członkowie Klubu również przeszli swoistą metamorfozę. Kiedy wiele lat temu proponowałem zmniejszenie limitu dziennego i zwiększenie wymiaru ochronnego, dyskusje trwały kilka godzin a zdania do końca były podzielone. Ograniczenia wprowadzamy jednak sukcesywnie a gdy w ub. roku zarząd zaproponował limit dzienny 1 sztuka i wymiar 40 cm decyzja zapadła w 5 minut i była przegłosowana jednomyślnie!
    Efekty mamy co sezon w postaci wielu okazów łowionych w Pasłęce. Jestem też pewien w 100%, że w mojej rzece wciąż pływa ten rekordowy okaz.
     

     

     
    Wyobraź sobie, że nie musisz już pracować. Wiesz, że pieniądze na koncie zaspokoją potrzeby zarówno Twojej rodziny jak i potomków. Gdzie, konkretnie, w jakiej okolicy, nieopodal, jakiego jeziora, rzeki lub innego typu wody postanowiłbyś się osiedlić i dlaczego?
    Trudne pytanie. Nie sądzę jednak abym się chciał gdziekolwiek ruszać z Olsztyna. Właśnie przeprowadziliśmy się do nowego domu więc pewnie chciałbym tu trochę pomieszkać.
    A miejsce z marzeń? Może Nowa Zelandia? Świetny klimat no i pstrągi.
     
    W swoich wspomnieniach mówisz, że dwie osoby wywarły wpływ na Twój wędkarski świat. Pierwsza, to T.Andrzejczyk, znany każdemu wędkarzowi autor znanej książki „Wędkarstwo jeziorowe”. Druga natomiast, to Berus Rozemeijer. Nazywasz go często mistrzem. W jaki sposób te dwie znajomości zmieniły Twoje podejście do połowu ryb?
    Krótko mówiąc było tak, że słynne „Wędkarstwo Jeziorowe” Pana Tadeusza było, jak teraz to oceniam, moim elementarzem. Nadal uważam, że każdy młody adept sztuki spinningowania powinien przeczytać wszystkie rozdziały jej książki i to nie jeden raz. Spotkanie z Bertusem i jego niezapomniane lekcje – zarówno te przy piwie jak i te na wodzie, to jak studia wyższe po podstawówce! Bertus nauczył mnie nowego sposobu patrzenia na łowisko i podejścia do taktyki łowienia szczupaków. Nagle wszystkie pytania i wątpliwości, jakie zrodziły się w mojej głowie podczas lat spinningowania znalazły proste odpowiedzi! W wielu przypadkach przeczucia mnie nie myliły, z czego byłem niezmiernie dumny. W równie wielu Mistrz jednak zmienił mój sposób widzenia problemu o 180 stopni!
     

     
    Co to konkretnie znaczy „nowy sposób patrzenia na łowisko i podejście do taktyki łowienia szczupaków”? Jakie konkretnie „proste odpowiedzi” i na jakie pytania udzielił Bertus? Poprosimy o kilka wskazówek jak podnieść swoją efektywność w łowieniu szczupaków.
    Trudno będzie to wszystko opisać w kilku słowach. Myślę, że warto byłoby opublikować książkę Bertusa „na szczupaki” . Niestety nie udało mi się przekonać na razie żadnego wydawcy. Podobno nie znajdzie się w Polsce 5000 chętnych do kupienia tego cudownego albumu. Może i tak ...
    Chodzi z grubsza o taktykę – ustawianie łodzi w stosunku do kierunku wiatru, głębokości i typu łowiska (pas trzcin, wzniesienie podwodne, rozległa płycizna, itp.) i oświetlenia (kotwiczenie czy dryf). Poza tym „czytanie” brzegu, ilość rzutów, które w danych warunkach warto oddać w danym miejscu, jakie przynęty, kiedy i gdzie stosować, jak często zmieniać przynętę (wersja, kolor). Mnóstwo wskazówek technicznych – od niego nauczyłem się prawie wszystkiego o prowadzeniu jerków (i nadal się uczę). Jasne stało się, dlaczego tyle razy w przeszłości wracałem z wypraw organizowanych głównie pod katem okazów o kiju a łowiłem sporo, ale bardzo małych ryb. Aż mnie skręca na myśl o prostych błędach, jakie wtedy popełniałem odbierając sobie właściwie szansę na porządne branie.
     

     
    Sam rozumiesz, że nie da się przy tej okazji omówić tylu zagadnień choćby „po łebkach”. Jeśli dobrze pamiętam zamieściłem sporo „elementarnych” uwag w moim artykule o szczupakach pt. „Z czym do szczupaka” opublikowanym parę lat temu w WW. Właściwie to nie wiem dlaczego nie ma go na naszej stronie. Z racji ograniczonej ilości miejsca (i tak tekst ukazał się nieco okrojony) zająłem się w nim jedynie komentarzem do kilku szczupakowych „mitów”, które mocno utrudniają wędkarzom złowienie upragnionego okazu.
     
    O jakich prostych błędach mówisz? Czy możesz podać choć kilka? W jakich miejscach proponowałbyś wykonać więcej rzutów, a z jakie odpuścić (krótka charakterystyka)?
     

     
    Trzeba kotwiczyć łódź, bo tylko tak można dokładnie obłowić miejscówkę.

    W klasycznych miejscach (pas trzcin lub tzw. "points" ) dużo lepiej jest  dryfować dokonując drobnych korekt silnikiem elektrycznym (może być na rufie chociaż oczywiście lepiej gdy sterujemy z dziobu). Nie tracimy czasu na kotwiczenie, obławiamy miejsce szybciej (dwóch sprawnych wędkarzy robi to naprawdę szybko) sprawdzając czy się coś w tym miejscu dzieje i zdejmując aktywne ryby nie tracimy czasu na mozolne męczenie tych niezdecydowanych. W przypadku zarejestrowania brań wracamy nawet kilka razy wykonując ten sam dryf. Przydaje się marker, którym oznaczamy centrum dobrych brań. Statystyka wskazuje wielokrotnie większą skuteczność takiej taktyki.

    Wiatr i słońce.

    Wielokrotnie lepsze są brzegi nawietrzne i osłonięte od słońca (łowimy mniej wygodnie ze słońcem "w twarz"). Zwykle instynktownie wybiera się miejsca spokojniejsze, gdzie nie trzeba walczyć z wiatrem i takie gdzie dobrze widać przynętę, czyli mając słońce w plecy.

    "Points"

    Są to miejsca, którym należy poświęcić na jeziorze nawet nieznanym najwięcej uwagi. Takie typowe to cyple (najlepiej przechodzące w podwody garb), przesmyki między wyspami lub brzegiem i wyspą czy krańce górek podwodnych. Zwykle wędkarze traktują takie miejsca jak każde inne poświęcając im tyle samo czasu co innym. Tymczasem, jeśli są okazy na danym zbiorniku to właśnie w takich miejscach najprędzej znajdziemy aktywne ryby.

    Odległość łodzi od brzegu

    Większość wędkarzy łowi zbyt blisko brzegu. Ustawiają łódź na odległość rzutu często stają dokładnie nad głową żerującego okazu w praktyce uniemożliwiając sobie jego złowienie. Do "points" podpływa się po uprzednim poznaniu struktury dna na echosondzie i obławia się je wykonując rzuty nawet na wodę pozornie zbyt głęboką - 5 - 8 metrów! Duże szczupaki stoją w takich miejscach "w pół wody" obserwując szczyt stoku, więc nie należy się starać łowić zbyt głęboko. Często najważniejsze są te pierwsze rzuty wykonywane z głębokiej wody. Szczególnie na mocno eksploatowanych zbiornikach.

    Głębokość prowadzenia przynęty.

    Ciąg dalszy poprzedniego punktu. Nadal pokutuje opcja, że należy łowić nad dnem podczas gdy na 4 metrach w zupełności wystarczy prowadzić przynętę 1,5 - 2 m pod powierzchnią. Dobrze jest wyobrazić sobie metrową rybę, która ogon ma ok. metra nad dnem i "stoi" ukośnie w górę obserwując powierzchnię. Głowa jej znajduje się wówczas około 2 m nad dnem. Mówię oczywiście o "hot Fish", która powinna zainteresować się przynętą. Ten nie żerujące najczęściej leżą  na dnie i mają w .... wszystkie przynęty (nawet Salmo).

    Tempo prowadzenia przynęty

    Większość wędkarzy ciągle uważa, że im wolniej tym lepiej. Wielokrotnie przekonałem się, że czasem szybkie i bardzo szybkie prowadzenie (które jest konsekwencją szybkiego dryfu) jest o wiele bardziej skuteczne od mozolnego "czesania" wody.

    Nie bać się stosować dużych przynęt.

    Najczęściej wędkarze szybko rezygnują z dużych przynęt ponieważ nie mają do nich odpowiednich zestawów. Kolegów maniaków jerkowania nie muszę do takiego sprzętu przekonywać, ale wciąż wielu wędkarzy nie rozumie, że w praktyce używanie dłuższych niż 2,1 m kijów wyklucza skuteczne łowienie dużymi przynętami przez wiele godzin dziennie.

    Kłania się dobre przygotowanie teoretyczne wyprawy
    Plan działania wykonany poprzedniego dnia z mapą - najlepiej batymetryczną zbiornika. Nawet zwykła mapa potrafi wskazać potencjalne stanowiska okazów (patrz "points").


     

     
    To tylko podstawowe uwagi, które na gorąco przychodzą mi do głowy. Tak naprawdę należałoby napisać mały podręcznik z ilustracjami. Przyjemne jest jednak również samodzielne odkrywanie pewnych prawd, nieprawdaż ?   ;o)  
    Miałeś okazję poznania wielu światowych wędkarzy. Salmo reklamują najwięksi zarówno w Europie jak i w Stanach. Podróżowałeś niemal po całym świecie widząc różne zwyczaje wędkarskie, techniki jak i nastawienie do naszej pasji. Czym różnią się wędkarze Polscy od np. Amerykanów?
    Różni nas od nich przede wszystkim ogromne parcie do sukcesu, wytrwałość i chęć doskonalenia się w sztuce wędkarskiej. Oczywiście wiadomo skąd się to bierze. W większości wód na kontynencie pn. amerykańskim nawet, jeśli jest słaby dzień, to i tak łowi się jakieś ryby. Jeśli zaś biorą to łowi praktycznie każdy – wnuczek, ojciec, babcia i matka.
     

    Jim Moynagh i Piotrek Piskorski  
    Tak, więc przeciętny amerykański wędkarz nie ma najmniejszych szans z przeciętnym polskim wędkarzem. Mało tego – wielu utytułowanych zawodników zadziwiłoby was swoją bezradnością w konfrontacji z prostymi wędkarskimi trudnościami. Bierze się to z niesłychanej specjalizacji, z której całe USA słyną. Tak, więc większość zawodników specjalizuje się w połowach tylko jednego gatunku, inne łowiąc zupełnie bez przekonania a więc często po prostu źle. Są oczywiście wyjątki, ale jeśli już poznacie takiego mistrza w USA to jest to naprawdę Super Mistrz! Salmo USA ma dwóch takich w swoich szeregach – Toma Zenanko i Jima Moynagh. Od każdego z nich nauczyłem się bardzo dużo. Tom przed ukończeniem 20 lat wygrał zawody spinningowe w połowie WSZYSTKICH gatunków ryb w Minnesocie i w wieku 21 lat dostał się do Hall of Fame. Od tego czasu rzadko startował poświęcając się raczej biznesowi. Jim natomiast to jeden z najlepszych łowców bassów w USA. Zaczynał jednak od muskie. Nie bez przyczyny jego postać z okazałym muskie zdobi okładkę jednej z popularniejszych książek o tym gatunku. Już pierwsza wyprawa z Jimem była dla mnie niesamowitym przeżyciem. To jest dopiero maszyna do łowienia! Cóż – 250 dni w roku na wodzie robią swoje. Każdy kolejny dzień z nim na wodzie to nowe spostrzeżenia i ciekawe wnioski. No i z najlepszymi się łowi. Właśnie z Jimem złowiłem swojego rekordowego muskie w ub. roku.
     

     
    Kiedy nastąpił przełom w działalności firmy Salmo? Moment, w którym stwierdziłeś, że firma ma przed sobą przyszłość.
    Może to zabrzmi głupio, ale w historii Salmo były dosłownie chwile, kiedy nieco tylko wątpiłem w przyszłość firmy. Patrząc na słabą wówczas konkurencję i nasze możliwości byłem w pewnym momencie nawet zdziwiony, że idzie tak wolno. Oczywiście lekcji pokory też dostaliśmy wiele, ale w sumie mieliśmy bardzo dużo szczęścia.
     
    Czy myślałeś kiedykolwiek, że staniesz się światowym potentatem w produkcji przynęt wędkarskich? Pamiętasz swoje początki, czasy akademickiego strugania woblerów pstrągowych? Kiedy postanowiłeś uruchomić firmę i jak do tego doszło?
    Od momentu podjęcia decyzji o powołaniu firmy do życia chciałem, aby kiedyś był to światowy potentat. Pewnie gdybym wiedział choć trochę jakie przed nami trudności, nie byłbym taki pewien. Dobre jest jednak moim zdaniem to, że po 15 latach wciąż jesteśmy w czołówce i nie mamy zamiaru zatrzymać się w rozwoju.
     

     
    Do założenia firmy namawiało mnie wielu wędkarzy, którym sprzedawałem, zwykle na zawodach wędkarskich, swoje rękodzieła. Przełom nastąpił jednak kilka lat później, kiedy poznałem Radka, który nawet w Stanach ma pseudonim „McGywer of Poland”. Od początku wiedziałem, że nasz team może zdziałać wiele.
     
    W Twojej firmie można zobaczyć replikę rekordowego muskie? Myślisz, że takie esoxy pływają jeszcze na świecie? Jaki był największy okaz, którego miałeś okazję holować lub widzieć?
    Muskie, który wisi u mnie to replika mojego rekordowego okazu – tylko 130 cm! Jeśli chodzi o ten gatunek to spora ryba, ale nie żaden super okaz. Co roku w USA i Kanadzie łowi się wiele większych okazów – takich do 57” czyli około 145 cm. Sami tylko goście Pipestone Point Resort gdzie byliśmy w tym roku złowili przed nami 3 większe sztuki! A przecież był to dopiero sierpień. Największy muskie jakiego widziałem wyszedł do Skinnera 20RT naszemu testerowi Garemu Iskierka w 2004 roku tez na Lake of the Woods. Nie podejmuję się oceniać, ale z pewnością miało to koło 1,5 metra! W Ameryce Pn. jest teraz tak dobra atmosfera dla muskie (zarybienia, ochrona i moda na catch&release), że to raczej kwestia czasu, kiedy pobity zostanie rekord świata (161 cm). Jeśli zaś chodzi o szczupaki to już nie jest tak dobrze. Największy, jakiego widziałem wziął Radkowi na Whitefisha 18F Salmo w jednej z zatok koło Vastervik. Myślę, że miał ponad 130 cm. Bertus co jakiś czas donosi o okazach powyżej 130 cm z Holandii. W ubiegłym tylko roku na jez. Volkerak jego znajomi złowili dwie takie ryby (ok. 135 cm!) w tym jedna na gumę a druga na Percha 12F Salmo! Niestety na razie nie udało mi się zdobyć zdjęcia tego potwora. Myślę, że zarówno Szwecja jak i Holandia to potencjalne miejsca złowienia kolejnych superszczupaków.
     

     
    Działanie linii produkcyjnej zwykle jest bardzo skrupulatnie skrywane przed światem zewnętrznym. Chciałbym jednak byś uchylił przed nami rąbka tajemnicy i powiedział jak wygląda produkcja wobblera. Czyli od pomysłu do półek sklepowych.
    O pomysłach i inspiracjach więcej w kolejnym punkcie. Pierwszym etapem produkcji jest przygotowanie form i drutów z obciążeniem. Takie „stelaże” druciane umiejscawiane są w formach i zalewane pianką poliuretanową. Pianka ta pod wpływem reakcji chemicznej rośnie i wypełnia formę tworząc kształt przynęty. Taka kształtka jest następnie poddana odpowiedniej obróbce, która ma na celu spowodowanie lepszej przyczepności farb. Malowanie odbywa się wielostopniowo przez zanurzenie, natrysk oraz wykańczanie ręczne. Potem nakładane są dekory. Tu również stosujemy kilka technik, w których jest bardzo dużo pracy ręcznej wykwalifikowanych pracownic. Ostatnie stadium to czyszczenie z nadlewek farby i lakieru zewnętrznego, nacinanie „sterowców”, wklejanie sterów i testowanie. WSZYSTKIE przynęty Salmo są indywidualnie testowane w wannach z wodą, które do tego celu zrobiliśmy. W miarę potrzeby przy testowaniu pracuje 4 osoby na dwie zmiany. Potem wystarczy tylko zapakować przynętę i wysłać w odpowiednie miejsce.
     

     
    Dla dociekliwych kolegów z wyobraźnią podam jednak jeszcze tylko kilka liczb, które powinny uzmysłowić ile w tym wszystkim ukrytej, ale niesamowitej pracy logistycznej. Otóż każda przynęta składa się z kilkudziesięciu stałych elementów. W czasie produkcji ma ją w rękach nie mniej niż 15 osób. Aktualnie mamy w ofercie, łącznie z kolorami i wersjami „pozakatalogowymi” – produkowanymi w krótkich seriach, ponad 1200 modeli. Przynęty wysyłamy do kilkudziesięciu krajów i czasem w produkcji są zamówienia dla 15 odbiorców jednocześnie.
     
    Skąd czerpiesz inspiracje do tworzenia kolejnych przynęt. Czy mógłbyś przy okazji opisać historię powstania mojej ulubionej przynęty slider’a?
    Kiedyś pomysły rodziły się w naszych głowach w sposób dość chaotyczny i mało związany z wiedzą na temat rynku. Zamiast zacząć od przynęt szczupakowych zaczęliśmy od pstrągowych. Potem wprowadziliśmy, co prawda przynęty na szczupaki, ale za to od razu na okazy. Błędów było wiele, ale rynek był wtedy tak chłonny, że „łykał” wszystko. Od czasu jednak, kiedy zaczęliśmy się nieco liczyć w Europie musieliśmy zacząć bardzo uważnie słuchać podpowiedzi i sugestii naszych klientów. Tak więc od wielu lat współpracujemy z dystrybutorami w kwestii „potrzeb” i czołowymi wędkarzami w kwestii testowania pomysłów. Projekty powstają w naszej pracowni. Wyjątkiem był jak do tej pory Chubby Darter, którego pomysłodawcą jest Jeff Simpson – doskonały wędkarz i dziennikarz pisma In Fisherman.
    Po decyzji o rozpoczęciu produkcji następuje faza druga – projektowanie. Najpierw powstaje superprototyp, który musi spełniać określone funkcje. Jeśli jesteśmy zadowoleni z jego pracy planujemy szczegóły dotyczące wersji i rozmiarów. Na podstawie tych założeń ja wykonuję szkice, nad którymi dyskutujemy z kolegami z produkcji. Potem rzeźbię prototyp w większej skali w celu lepszego oddania szczegółów. Następnie Radek skanuje moje dzieło w skanerze 3D i w jego pracowni, w tajemniczy sposób powstaje preforma. Na temat szczegółów  proszę do niego ... ;o) Z tej preformy rodzą się następnie pierwsze prototypy z pianki na których nasi specjaliści dokonują prób z najlepszym wyważeniem, wielkością i kształtem steru i umiejscowieniem oczek. Prototyp, który przejdzie pierwsze sito jest z grubsza wykańczany i często trafia jeszcze do zainteresowanych – tj, do testerów pracujących dla naszych dystrybutorów, którzy mają podpowiedzieć ew. poprawki. Czasami takie testy trwają kilka lat, czasami sami wiemy, że jest OK. Zwykle pracujemy jednocześnie nad wieloma pomysłami. Jeśli testy przebiegną pomyślnie ja rozpoczynam pracę nad kolorami. Nie ukrywam, że bardzo lubię tę część moich zadań. Kolory również są często poprawiane wiele razy, aż jestem z nich zadowolony. Poza tym konstrukcje, które już istnieją na rynku wiele lat, ciągle ulegają drobnym poprawkom i modyfikacjom. Celem jest oddanie klientowi przynęty, która pracuje poprawnie w każdych warunkach i jest możliwie trwała w swojej klasie. Uważni koledzy z pewnością dostrzegli jakim przemianom uległy takie modele Salmo jak np. Minnow. Dla ułatwienia dodam, że NIE MA we naszej ofercie modelu, który nie zmieniałby się lekko co 2-3 lata.
     

     
    Duży przełom w naszej historii stanowiły jerkbaity. Powstały one z inspiracji Bertusa oczywiście. Dwa pierwsze jednak – Fatso i Jacka zrobiłem instynktownie i trafiłem od razu w 10. Był to jednak trochę fart. Kolejnym etapem musiały być glidery. Tu znowu zainspirował nas Bertus. Glidery zrobione przez holenderskich mistrzów, które od niego dostaliśmy wyglądały co prawda okropnie – jak z grubsza ociosane siekierką deski w dziwacznych kolorach. Ich praca jednak po prostu zwała z nóg! Postanowiliśmy wprowadzić do produkcji coś pracującego podobnie, ale ładniejszego. Jak sądzę udało się ale bez wątpienia ukłon i wielkie słowa uznania należą się wielkim mistrzom przynęt na szczupaki z Holandii.
     

     
    Piotrze czy możesz uchylić rąbka tajemnicy i powiedzieć o planach produkcyjnych Salmo na najbliższe sezony? Jakimi nowymi modelami przynęt firma zamierza nas zaskoczyć? Co to będzie - jerki czy może jakieś specjalizowane woblery?
    W planach jak pisałem jest wiele konstrukcji. Niedługo zamykamy listę nowości na 2007 rok więc mogę z dość dużym prawdopodobieństwem zdradzić co ma duże szanse się na niej znaleźć. Może to być jeden wobbler boleniowy i jeden jaziowo/kleniowy. Poza tym nowe wersje znanych modeli – Perch 14 cm, Whitefish 18 Jointed i Pike 16 Jointed. Wiosną (w marcu i kwietniu) odbędą się też ostateczne testy nowych przynęt dalekiego zasięgu na bassa morskiego (wobblery z ruchomym obciążeniem), troć morską oraz nowego jerkbaita. W USA trwają testy nowego jiga podlodowego. W najbliższych tygodniach czekają nas wizyty u dystrybutorów w Holandii i Szwecji. Tam zdecydujemy, co wprowadzamy a co „wyprowadzamy”.
     
    Zdaję sobie sprawę, że Twoje wyprawy „tylko by połowić” dawno poszły w zapomnienie. Teraz zapewne każda kolejna wyprawa jest okazją do przetestowania czegoś nowego lub podstawą spotkania biznesowego. Czy planujesz w obecnym roku jakąś wyprawę ot, tak by połowić dla przyjemności?
    Bardzo chciałbym wrócić raz jeszcze do Mongolii. Kusi Syberia z tajmieniami i szczupakiem amurskim, o którym marzy też mój mistrz, więc może kiedyś razem uda się to zrobić. Fajnie byłoby w końcu skorzystać z zaproszenia naszego dystrybutora w Chile na pstrągi. Niestety raczej nie uda się zrealizować nic z tego w bieżącym roku. Dla przyjemności mam zamiar kilkanaście razy wyskoczyć nad Pasłękę w celu wytropienia tego potokowca na rekord Polski;o)))
     

     
    A co z ostatnio coraz bardziej popularnym castingiem? Czy w najbliższym czasie będziecie starali się wykonać jakąś serię niewielkich przynęt specjalizowanych do tej metody?
    Myślę o serii małych jerków na pstrągi i okonie, ale to raczej sprawa przyszłości (2008/2009)
     
    Porozmawiajmy o Twoim hobby, ale takim, które nie ma podtekstów wędkarskich. Co lubisz robić najbardziej lub co interesuje Ciebie poza wspomnianymi tematami wędkarskimi?
    Lubię rysować i malować, ale ciągle brak mi czasu na te przyjemności. Urządzam sobie w nowym domu pracownię więc będę musiał znaleźć chwilę aby powstało tam chociaż jedno ... dzieło ... ;o)
    Poza tym staram się poświęcać jak najwięcej czasu rodzinie. Mam dwóch synów i każdy kogo dotknęło podobne szczęście wie ile przy tym roboty.
     
    Piotrek, jesteś autorem serii wyśmienitych rysunków satyrycznych poświęconych polskiemu wędkarstwu. Czy zdarza Ci się czasem jeszcze rysować?  Jeśli tak, to czy możemy liczyć na to, że jakieś satyry w Twoim wykonaniu pojawią się na www.jerkbait.pl?
     

     
    Niestety jak wspomniałem nie zdarza mi się ostatnio rysować i bardzo nad tym ubolewam. Nie chciałbym składać pustych obietnic, ale jeśli już coś skrobnę do będziecie mogli to do siebie wrzucić.
     
    Czy chciałbyś coś przekazać użytkownikom www.jerkbait.pl?
    Chciałbym wszystkich kolegów serdecznie pozdrowić. Wiem, że z wieloma z Was spotkaliśmy się tu czy tam nad wodą. Wszystkim życzę zdrowia, pomyślności dla Waszych rodzin i sukcesów wędkarskich. Obyśmy mogli spotkać się nie raz jeszcze nad wodą czystą i pełną ogromnych, omszałych szczupaków.  Niech moc będzie z Wami!!!

    Szkoda, że musimy kończyć, ale obawiam się, że nasza sesja pytań i odpowiedzi mogłaby trwać jeszcze bardzo długo a wynik wypełnić niejedną publikację. Piotrek bardzo dziękuję za odpowiedzi i czas, który poświęciłeś. Życzę Tobie wszystkiego dobrego i do zobaczenia nad wodą.
     
    Wywiad przeprowadził: Remek, 2006
    Zdjęcia: Piotr Piskorski 
     
    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

Artykuły

×
×
  • Dodaj nową pozycję...