Skocz do zawartości

Artykuły

Manage articles
  • mart123

    Zmiana

    Przez mart123, w Techniki połowu,

    Właściwie to sam do końca nie wiem w jakim celu opisuję tu tę historię w ramach Konkursu „Wygraj wędkę marzeń”, będąc raczej przeciwnikiem publicznego rozpisywania się na temat połowów ryb, o których będzie ten materiał. Popularności nie szukam, dodatkowego sprzętu też nie potrzebuję, ponieważ jak większość tzw. nowoczesnych wędkarzy mam go 3 razy więcej niż faktycznie używam. Więc po co? Może to, chociaż opisywane zdarzenia miały miejsce nie tak dawno, wspomnienie i pożegnanie czasów, łowisk i ryb, które już chyba nie wrócą? Takie sentymentalne „ocalić od zapomnienia”? A może jest jeszcze nadzieja, więc niech będzie to materiał „do przemyśleń” dla wszystkich, od których i którym zależy na obecność w naszych wodach gatunku, którego nazwa za chwilę się pojawi, zanim będzie za późno na jego ratowanie.
     
     
     
     
     
     
    A teraz do rzeczy.
    Zmiana to zjawisko, które w przypadku połowów tej ryby, żerującej wyjątkowo chimerycznie posiada wielki potencjał sprawczy. Jak chcesz ją złowić a przynajmniej zbliżyć się do sukcesu to bądź na wodzie gdy jest nadzieja na zmianę pogody, poziomu i koloru wody, stopnia oświetlenia, ciśnienia, aktywności i miejsc przebywania innych ryb, pojawienia się pokarmu w istotnej ilości, mówiąc krótko każde zamieszanie w środowisku daje nadzieję i zwiększa nasze szanse. I sam też kreuj zmiany, łów inaczej niż wszyscy, niż to robiłeś do tej pory, niż to wynika z Twojego doświadczenia. A jak się zdarzy, że zmiany ułożą się jak planety raz na 1000 lat w jednej linii to możesz doświadczyć rzeczy niewiarygodnych, można powiedzieć cudów. I właśnie takich cudów byłem aktywnym uczestnikiem pewnego lata.
    Pierwsza z całego łańcuszka zmian, które doprowadziły do opisywanych wydarzeń, nastąpiła w czasie rodzinnej, wakacyjnej podróży. Z powodu nagłych kłopotów zdrowotnych u mojej małżonki musieliśmy zawrócić po 3 godzinach jazdy i może zabrzmi to nieludzko ale jakaś część mnie, zapewne ta najgorsza, najbardziej prymitywna, ta która od grubo ponad 30 lat każe mi bujać się z wędką w ręce po różnych wodach w każdych warunkach, ucieszyła się z tego faktu. Dlaczego? Śledząc prognozy pogody pod kątem podróży nie mogłem przeoczyć przewidywanej gwałtownej zmiany z ciepłej, spokojnej, wyżowej aury na deszczową, poprzedzoną przejściem frontu burzowego. I było mi niewątpliwie żal faktu, ze nie będzie mnie wtedy nad wodą, gdyż taka zmiana letniej pogody zwykle wywołuje pozytywne z punktu widzenia wędkarza muchowego poruszenie wśród ryb łososiowatych. No, ale do cholery, chyba raz w roku można odpuścić, opanować się i nie myśleć wciąż o rybach? No można, tyle że jakoś boleśnie było myśleć o tym, że tam, nad wodą będą dziać się rzeczy niezwykłe bez mojej obecności. Zatem zmiana planów okazała się prawdziwym „prezentem” od losu. Upewniwszy się, że mogę ze spokojnym sumieniem zostawić Kobietę Mojego Życia samą w domu niezwłocznie przystąpiłem do przygotowań do wyjazdu, którego głównym punktem miało być wypróbowanie „nowej” techniki, nazwijmy ją w skrócie „ aktywnie prowadzoną nimfą”. Czyli kolejna zmiana, tym razem wbrew temu co zwykle robiłem i utartym schematom, które mówią, że podczas połowów muchowych akurat tego gatunku prowadzenie przynęty powinno być spokojne, leniwe i mało dynamiczne. Od jakiegoś czasu czułem intuicyjnie, że szybkie i agresywne, czasem aż do przesady techniki prowadzenia much mogą w pewnych warunkach być naprawdę skuteczne. A w jakich warunkach? W sytuacji nadzwyczajnej aktywności ryb, która często się zdarza w czasie gwałtownych zmian pogody.
    Na moje szczęście żadna zmiana na lepsze nie zaszła, a w realu było nawet nieco gorzej niż zapowiadali. Cała podróż na łowisko odbyła się w strugach deszczu, na tyle mocnego, że nabrałem poważnych obaw czy zdążę przed spodziewanym przyborem i zmętnieniem. Ale szczęście tego dnia wyjątkowo mi sprzyjało, na miejscu okazało się, że pomimo trwającej ulewy woda jest w porządku, przy braku wędkarzy chętnych do łowienia na wybranej miejscówce.
     
     
     
     
     
     
    Mówiąc krótko, byłem na wodzie sam w idealnych warunkach. No, prawie idealnych bo, umówmy się, że w takim deszczu na muchę łowi się tragicznie i prawie sam, gdyż na miejscu powitał mnie niezawodny O., który już na mnie czekał ze świeżo zaparzoną kawą. Teraz wydarzenia nabrały tempa, rzut oka na wodę, ekspresowe przebieranie w strugach deszczu, rozkładanie wędki, kamizelka na grzbiet, pudełka z muchami do kieszeni, czapka i kaptur na łeb, podbierak do ręki, wiązanie much, dwa szybkie, parzące gardło łyki kawy i już wchodzimy do wody, powolutku, krok za krokiem by nie narobić hałasu, który przy taki niskim stanie wody mógłby „wyłączyć” na kilka kwadransów te ostrożne ryby. Dochodzi godzina 6:00 i przeciwnie do stylu naszego wejścia do wody historia prawie od razu nabiera tempa i jak u Hitchcocka zaczyna się od „trzęsienia ziemi”.
    Na początek idą dwie lekkie nimfy mające naśladować larwy jętki majowej, jedna w miarę wierna imitacja, druga podobna tyle, że wyraźnie ciemniejsza, prawie czarna, prowadzone na długiej lince po rzutach pod prąd i w poprzek.
     
     
     
     
     
     
    Jakąś chwilę łowię klasycznie, spokojnie ale zaraz przypominam sobie o moim postanowieniu wypróbowania nowego, bardziej agresywnego stylu prowadzenia przynęt.
    Więc do rzeczy - rzut ostro pod prąd i po odczekaniu chwili na zatopienie much zaczynam je dość szybko ściągać krótkimi skokami z prądem. Nieoczekiwane branie następuje w trzecim, może czwartym rzucie po zmianie stylu, a że trzymam wyraźny kontakt z muchami nie mam wątpliwości, że to ryba i zacinam szerokim ruchem kasującym luz linki. Mówię do O. łowiącego w pobliżu „siedzi”, nie wiedząc jeszcze, że użycie tej formy nie do końca jest adekwatne do sytuacji, i przystępuję do holu. Dosyć szybko orientuję się, że coś jest nie tak. Ryba nie zachowuje się w pełni normalnie, czuję, że jest niemała ale jakoś dziwnie „chodzi”, nie robi dalszych odjazdów, bardziej kręci się i myszkuje po dwa, trzy metry to w prawo, to w lewo. Szybko porzucam pierwszą myśl, że jest zahaczona poza pyskiem. Ryby tak zapięte walczą raczej bardziej dynamicznie a ta tylko kręci te swoje dziwne kółka. Może walcząca ryba zaplątała się w jakiś zahaczony o dno zerwany zestaw? A może to wielki ale flegmatyczny leszcz albo inna duża ryba spokojnego żeru? Pomimo tych wątpliwości robię swoje, staram się holować spokojnie, choć korci mnie by podciągnąć rybę bliżej powierzchni i zobaczyć co to za stwór. Po chwili mam ją parę metrów przed sobą, jeszcze moment i widzę miedziany cień wykładającej się na bok niewielkiej, może 75 cm zapiętej na skoczku głowatki, która jednak dalej ciągnie jak by była w pełni siły. Co jest? Albo ryba leży na boku albo ciągnie, nigdy jedno i drugie. Stojący obok O. zaczyna filmować końcówkę holu bo czuje, że dzieje się coś niezwykłego. W momencie gdy ryba wykłada się całkiem na bok za nią wyłania się zapięta na muszce kierunkowej….druga, może ciut większa, czyli na moim zestawie nie tyle „siedzi” co „siedzą” dwie głowatki. Teraz kluczem do sukcesu staje się uspokojenie emocji i ryb a przede wszystkim ułożenie planu „akcji podbierakowej”. Logika nakazuje zacząć od większej ryby a potem „dołowić” mniejszą i słabszą i już za pierwszą próbą udaje mi się umieścić w siatce karpiowego podbieraka obydwie sztuki.
    O. kręci z niedowierzaniem głową - co za fuks, jakbym tego nie widział to bym w życiu nie uwierzył - mówi. Teraz szybko kilka marnej jakości zdjęć, ryb nawet nie mierzymy bo zależy nam by je szybko uwolnić, mniejsza wydaje się być trochę spompowana. Na szczęście obydwie raźno odpływają, a ja odbieram gratulacje, zasiadamy na brzegu no i oczywiście otwieramy uroczyście ulubionego pilznerka. Cała akcja trwała nie dłużej niż 10 minut. A zdjęcie, no cóż, słabe, nieostre tak jak wszystkie z tego dnia robione mokrym aparatem z zaparowanym obiektywem.
     
     
     
     
     
     
    Fajnie się tak siedzi, popija piwko i gwarzy o rybach ale jak mawia inny mój kumpel ”nie przyjechaliśmy tu dla przyjemności”, więc po chwili przerwy znów „pakujemy” się do wody, tym bardziej, że ryby wydają się być aktywne. To tu, to tam jakaś ryba chlapnie, spławi się, pod drzewami co jakiś czas grube pstrągi „bulkają” na powierzchni, a na płytszej wodzie powyżej lipienie dzielnie „pracują” zbierając niewielkie, popielate jętki. Jeszcze nie ma 7-ej więc postanawiam dalej łowić w szczęśliwym miejscu, tym samym zestawem. Wchodzę więc znów powoli, nie mija 10 minut łowienia i w kolejnym rzucie mam wyraźne branie znów na agresywnie ściąganą z prądem nimfę. Pomimo, że 80-tki przeważnie dostarczają niemałych wrażeń z racji dynamiki jaką pokazują w walce, ta okazała się wyjątkowym „leniem”. Po paru krótkich odjazdach ryba ląduje w siatce bez większych perypetii. I bez perypetii odpływa po krótkiej, jednozdjęciowej sesji a O. kiwa głową ze zdziwienia – ktoś tu chyba ma dziś „fart” życia. Znów siadamy na brzegu by nieco ochłonąć, bo czegoś podobnego nikt się nie spodziewał.
     
     
     
     
     
     
    Deszcz, jakby wyczuł tę potrzebę i chcąc nieco ostudzić nasze emocje zaczął znów siąpić po chwili przechodząc w naprawdę mocną pompę.
    Siedząc i rozmyślając o planach na resztę dnia, który przecież ledwo się zaczął, kątem oka dostrzegłem niewyraźny cień wyłaniającej się tuż pod powierzchnią różowo-miedzianej dużej ryby. Pomyślałem: „kurczę, to może być prawdziwa „krowa”- jak niektórzy pieszczotliwie nazywają duże głowacice. W tym memencie oczywistym staje się, że będę tu stał jak czapla próbując złowić tę rybę, tak długo jak to będzie konieczne. Tego mi było trzeba, mija poranne zmęczenie z niewyspania, nie czuję już wilgoci, która zaczęła się powoli wkradać pod ubranie, w kilka chwil przewiązuję zestaw i znów powoli wchodzę do wody. Po dosłownie kilku rzutach, na poboczu głównego nurtu od mojej strony mam bardzo mocne branie na szybko ściąganą pod prąd po zakończonym spływie muchę. Zacinam dla porządku a ryba dostaje natychmiast „śruby” ciągnąc jak oszalała w dół rzeki. Czuję, że jest ładna ale po chwili wiem, że to nie „krowa”. Za szybko, za dynamicznie, zbyt wariacko walczy. Po kolejnej chwili już wiem, nie bez rozczarowania, że to nie może być głowacica i faktycznie kolejna zdobycz okazuje się być niezłym „potokiem”. Znów szybkie zdjęcie i ryba wraca do wody – płyń stary, dziś nie o ciebie chodzi. Jest prawie 9:00.
     
     
     
     
     
     
    Pewnie myślicie, że to już koniec tej nieprawdopodobne historii, która już od początku zakrawa na niezłą bajeczkę. Sęk w tym, że nie koniec. Wiem, że trudno w to uwierzyć ale w tym momencie najlepsze było jeszcze przede mną.
    Wychodzę na brzeg, dopijam piwo i nachodzi mnie „czarna myśl”, że jak zaczęły brać pstrągi to głowacice skończyły poranne żerowanie i poszły na odpoczynek, podczas gdy do końca dnia zostało jeszcze tyle czasu. Co tu robić? Ten mój myślowy wywód zakłóca ponowne pojawienie się różowego „kloca” z tym, że teraz widzę go dokładnie jak robi tzw. delfina na wprost mnie na środku dołka. To ogromna, stara ryba, która z jakichś względów postanowiła objawić mi swoją wielkość i aktywność.
    Chyba nie trudno odgadnąć, że po chwili ponownie stałem w wodzie, a ślady zmęczenia zniknęły jak ręką odjął. Znów jestem w pełni skupiony i gotowy do nowego „starcia”. Leje coraz mocniej ale ja już tego deszczu w zasadzie nie dostrzegam, liczy się tylko jedno – złowić „krowę”. Widząc jak wielka ryba kręci się po miejscówce postanawiam zrezygnować ze skoczka i łowić na pojedynczą muchę. Czasami zdarza się, że zestawy z dwoma muchami są przyczyną porażki, dając walczącej rybie szansę na zahaczenie swobodnej muchy o leżące w wodzie przeszkody i rozerwanie przyponu. W tym przypadku wiem, że taki błąd mógłby kosztować mnie utratę być może ryby życia a już na pewno sezonu. Zakładam zwykłą, szaro-rudą nimfę mogącą imitować wszystko i zarazem nic konkretnego. Ot taki bury glut na mocnym haku nr 6.
     
     
     
     
     
     
    Znów jestem w wodzie, przechodzę miejscówkę kilka razy, rzetelnie ją obrabiając krok za krokiem, niestety bez brania. Czasem, szczególne obławiając przestrzenne łowiska np. szerokie i głębokie płanie popadam w wątpliwość czy w takim ogromie wody tak duże ryby są w stanie zainteresować się tak mało znaczącą i niezbyt wyróżniającą się przynętą jaką jest średniej wielkości nimfa. I tym razem mam podobne myśli aż…
    …pod koniec kolejnego przejścia rynny, stojąc grubo poniżej miejsca ostatniego pojawienia się „kloca” wykonuję bardzo długi rzut centralnie w środek dołka, w którym pokazała się ryba, po czym zamierzam odczekać chwilę by nimfa doszła w okolice dna i zacząć ją ściągać tym moim „nowym”, sprawdzonym już i dającym sukcesy stylem. Jednak rozwój sytuacji wyprzedza moje plany, gdyż branie następuje niemal natychmiast po wpadnięciu muchy do wody gdy ja zaledwie zdążyłem częściowo wykasować luz na lince. Jest to potężne pociągnięcie po wodzie linki przez rybę, która wyszła prawie do powierzchni by zgarnąć przynętę i opadła z muchą w pysku do dna. Efektem tego jest oczywiście wyszarpnięcie sznura z trzymających go palców z trudną do opisania siłą. W tej sytuacji zacięcie jest tyle odruchowe co zbędne.
    W wędkarstwie każdy z nas ma takie chwile, które wywołują największe emocje. Dla mnie taką jest ten pierwszy kontakt z rybą zaraz po zacięciu gdy daje się poczuć jej wielkość i siłę na trzymanej w dłoni, napiętej jak struna lince. To co czuję teraz w pierwszym kontakcie jest jak wielki konar wyraźnie pulsujący na końcu mojego zestawu, gdzieś tam w głębi nurtu. Ryba, po kilku „bujnięciach” szybko startuje do walki wyciągając mi sznur najpierw z dłoni a potem z kołowrotka, prąc pod prąd z siłą byka przy wygiętym do granic wytrzymałości wędzisku. Jest nie do zatrzymania, z resztą nie ma takiej potrzeby gdyż podąża w bezpiecznym kierunku, niemniej w momencie gdy widzę podkład na kołowrotku zaczynam nieco mocniej kontrować tę szarżę. Po chwili „przeciągania liny” ryba zatrzymuje się i zawraca środkiem rynny. Teraz walka polega na serii dalekich odjazdów i odzyskiwania linki i powolnym przesuwaniu się w dół rzeki, z prądem. Ryba idzie bardzo głęboko, w zasadzie robi chce, tym swoim twardym, tępym, nieustępliwym stylem podwodnej lokomotywy, charakterystycznym dla dużych okazów tego gatunku i ani razu nie pojawia się na powierzchni wody. Walkę planuję zakończyć w miejscu gdzie jest placyk spokojniejszej wody, w który chcę rybę wprowadzić i tam ją uspokoić przed próbą podebrania. Wreszcie podnoszę rybę z dna i mam ją w zasięgu wzroku.
     
     
     
     
     
     
    Kurczę, naprawdę jest wielka ale wydaje się być już niegroźna. Pływa spokojnie tam i z powrotem na krótkim dyszlu, za moment będzie gotowa do podebrania. I co ciekawe, w kąciku pyska ryby widzę, najwidoczniej zerwaną jakiemuś wędkarzowi różową muchę, która później okazuje się imitacją dżdżownicy czyli po naszemu tzw. glajchą.
    Pierwsza próba zagarnięcia jej do podbieraka nie wychodzi, ryba odskakuje na parę metrów, w kolejnej ląduje w siatce dokładnie w momencie gdy deszcz przechodzi w ulewę.
     
     
     
     
     
     
    Niezawodny O. znów pomaga by sesja zdjęciowa była możliwie jak najkrótsza po czym wielka głowatka, teraz już bez różowego kolczyka w „ustach”, wraca raźno do miejsca z którego ją wyciągnąłem moim dość lichym jak na rozmiary ryby sprzętem. Dochodzi 11-sta.
     
     
     
     
     
     
    Czy to była ta „krowa” którą widziałem w wodzie? Trudno orzec, choć wielkość, pokrój ciała, kolor i miejsce gdzie wzięła by się zgadzały. Ważne, że ryba wróciła do rzeki w dobrej formie.
    Jako, że deszcz nie przestawał padać, po dojedzeniu napoczętego śniadania i wypiciu zimnej już kawy postanowiłem połowić jeszcze chwilę na wlocie i wracać do chaty. Jak dobrze pójdzie to jeszcze załapię się na świeżo ugotowany, a nie odgrzewany obiad. I znów wchodzę do wody ale bardziej by ochłonąć, poćwiczyć rzuty, przetestować nową wędkę i muchy. Nie zanudzając dłużej czytelników powiem, że moje testy trwały może 10 minut gdy prowadząc aktywnie muchę, tym razem dużą imitację jętki majowej w wersji spider, z płytkiej wody na głęboką, zauważyłem podwodny start ryby do muchy w momencie gdy osiągnęła tzw. kant czyli przejście płycizny w głębszy obszar.
     
     
     
     
     
     
    Wiecie, takie przemieszczające się wybrzuszenie wody podążające jak płynący tuż pod powierzchnią U-Boot w kierunku gdzie powinna znajdować się przynęta, zakończone mocnym, wyraźnym braniem. Tym razem ryba była mniejsza od poprzedniej, szczuplejsza, za to bardziej szybka i dynamiczna a ciekawy i emocjonujący hol pełen odjazdów i skotłowań powierzchni zakończył się jak poprzednie, bez większych historii w moim karpiowym podbieraku parę minut przed południem.
     
     
     
     
     
     
    Tym razem powiedziałem sobie dość, koniec tego szaleństwa. Deszcz na dobre ustał, rozjaśniło się a na zachodzie, spod ołowianych chmur zaczęły wyłaniać się kawałki niebieskiego nieba, czyli rozpatrując sytuację w kategoriach wędkarskich przyszła zmiana na gorsze. Czas wracać…
    6 godzin łowienia, 6 niezwykłych ryb, które odzyskały wolność i najwyższej klasy wędkarska przygoda parę godzin jazdy samochodem od domu. Czy to ma szansę kiedyś się powtórzyć? Raczej wątpię. Gospodarz wody zdecydował, że miedziane ryby nie są u niego mile widziane i jakiejś, wydaje się, że znacznej części stada pozbył się z łowiska, prawdopodobnie przenosząc ją w niższe partie rzeki, po którym to zabiegu wiele znanych miejscówek w zasadzie świeci pustkami. Pomimo tego ciągle mam nadzieję, że gdzieś w głębokich „baniach” Dunajca, Popradu czy Sanu czeka jeszcze na mnie wielka ryba w kolorze miedzi, która da mi podobne emocje, a której po spotkaniu z radością i honorem zwrócę wolność.
     
     
     
     
     
     
    Ale żeby szanse na podobne historie były znacząco większe od zera musi zajść kolejna, najważniejsza zmiana. Zmiana w postrzeganiu roli i pozycji głowacicy w łowiskach przez gospodarujące na nich Okręgi PZW, do tego zmiana mentalności pewnej części społeczności wędkarzy i miejscowej ludności, dla których głowatka to głównie kawał smacznego, rybiego mięsa, wreszcie zmiana filozofii niektórych, łowców głowacic, przeważnie „starej daty”, często niezwykle skutecznych, dla których zwieńczeniem wędkarskiego sukcesu jest, powiedzmy to sobie otwarcie, powieszenie na ścianie odciętej głowy złowionego okazu.
    Więc spróbujmy zrobić tę najważniejszą zmianę wszyscy razem, pozwólmy złowionym przez nas rybom, choćby nie wiem jak były wielkie, odpłynąć tam skąd je wyciągnęliśmy a może kiedyś wrócą, większe, silniejsze, sprytniejsze.
     
     
     
     
     
     
    Kraków, 15.10.2020
     
    PS. Na koniec, dla ciekawych szczegóły sprzętowe:
    Wędka: stary Winston B2MX 10’ w klasie 7,
    Koło: Bauer M4,
    Linka: Vision Vibe 85 7/8
    Żyłka: Trabucco T-force 0,255 mm
     
    Artykuł bierze udział w konkursie "wygraj wędkę marzeń"

  • Rzeka marzeń

    Przez pablo__20, w Techniki połowu,

    Nie wyobrażam mieszkać z dala od wody. W tłumie, miejskim gwarze i ciągłym biegu tak do końca nie wiadomo za czym.
    Nieduże polskie miasto w zachodniej Polsce z piękną, urokliwą i malowniczo meandrują nizinną rzeką Odrą, nad którą mieszkam nad którą przychodzę codziennie.
    Czy to z wędką, czy z psem ,lub z rodziną na spacer. Muszę tu być, poobserwować i sprawdzić jak się zmienia z dnia na dzień. Bycie nad wodą mnie uspokaja, relaksuje. Tam odpoczywam i tak naprawdę chyba niczego więcej nie potrzebuję.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Pomyślałem sobie kiedyś, że chciałbym spróbować swoich sił z brzanami, bo to dla mnie coś nowego, innego, pewnego rodzaju wyzwanie, którego wcześniej nie doświadczyłem.
     
    Okazuje się brzana w Odrze występują licznie i jest łowiona przez wędkarzy, ale niestety innymi metodami niż, ta którą chciałem wypróbować. O ich łowieniu na spinning nie było praktycznie żadnych informacji. Mało kto je łowił i mało się o nich mówiło.
    Pewnie z racji swojej niedostępności i znikomych informacji na temat jej bytowania.
    Przyszło mi na myśl:
    Albo naprawdę ich nikt ich nie łowi na spinning , albo jest to jakiś temat Tabu?
    Tak czy inaczej spróbuję – pomyślałem sobie. Najwyżej nic z tego nie wyjdzie.
     
    Sezon brzanowy na Odrze jest krótki i trwa raptem 3 miesiące, a w tak dużej nizinnej rzece każdy drobny szczegół ma ogromne znaczenie.
    Za każdym razem kiedy byłem nad wodą próbowałem czegoś nowego, innego i za każdym razem wyciągałem jakieś wnioski .Obserwowałem wodę, szukałem potencjalnych miejsc, w których te ryby mogły żerować. Postawiłem sobie jeden cel i zrezygnowałem całkowicie z łowienia innych ryb. Chciałem za wszelką cenę spróbować w końcu zmierzyć się z tymi rybami, a przede wszystkim nauczyć się je łowić na sztuczne przynęty.
    W głowie był jeszcze bałagan, pełno przemyśleń i mało koncepcji, ale po czasie powoli wszystko zaczęło się zgrywać, działać i przynosić zamierzone efekty. Wyodrębniłem szczegóły, które miały dla mnie bardzo istotne znaczenie.
    W końcu po czasie zrozumiałem, które elementy zaczęły odgrywały najważniejsza rolę w całym tym „moim brzanowym planie”.
    I jak się okazało największe znaczenie miał stan i przepływ wody.
    W tak dużej rzece jak środkowa Odra to moim zdaniem główny czynnik, od którego zależy gdzie i kiedy będą ryby.
    Na odcinku ok 20km zlokalizowałem +/- 25 miejscówek, na których zacząłem systematycznie łowić brzany.
    Czy to Dużo?
    Myślę, że sporo- tym bardziej, iż kilka lat wstecz wiedziałem o dwóch. (Teraz czasami nie starczało dnia, żeby wszystkie odwiedzić).
    Swój „start” nad wodę zaczynam od sprawdzenia „pogodynki”.
    Wiem wtedy czy płynąć w górę, czy też w dół rzeki. Jakie tamy ominąć, a na jakich obowiązkowo się zatrzymać.
    Na poszczególnych napływach spędzam maksymalnie do 30 minut. Nie skupiam się zbyt długo w jednym miejscu. Czasem wystarczy 3-5 rzutów i jest branie. Często na dobrą miejscówkę wracam o innej porze dnia bo wiem, że ryby wychodzą na żerowanie o określonych godzinach.
    Przy wyższej wodzie tamy z szybkimi rynnami na napływach, które przechodzą przez przelew, aż do warkocza odpadają. Po prostu nie da się tam dobrze poprowadzić przynęty, a to dla mnie kolejny z kluczowych elementów.
     
    Podanie przynęty- w tym przypadku woblera w odpowiednie miejsce, tak aby zaprezentował się jak najbardziej naturalnie i utrzymał w jak najdłuższym czasie w miejscu, gdzie potencjalnie stoją ryby to rzecz dla mnie najważniejsza, która w większości przypadków kończy się wyczekiwanym braniem.
    Potrafię kilkukrotnie przestawiać ponton tak, aby przynęta podana była pod odpowiednim kątem i przepłynęła w odpowiednim miejscu. Dlatego ustawiam się zawsze na dwóch ciężarkach przód i tył i do momentu kiedy nie stanę wg. swojego uznania „że jest dobrze” rzucanie na oślep nie ma sensu.
    Niejednokrotnie zdarzało się, że z lenistwa nie chciało mi się przesunąć pontonu o kilka metrów wiedząc, że ma to bardzo duże znaczenie i takie łowienie nie ma sensu bo osiągam skutek odwrotny do zamierzonego. Następnie kilkanaście minut później po małej korekcie pontonu przepływający już odpowiednio po progu wobler kusił piękna brzanę.
     
    Na woblery też zwracam szczególną uwagę i choć mam ich w kilku pudełkach ze 100+ to przeważnie używam jednego modelu i nie jest to żadna swoista reklama bo kilka negatywnych rzeczy o nich też napiszę. Po prostu bardzo je lubię i uważam, że tam gdzie łowię jako brzanowy wobler zasługuje na TOP 1.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Choć w pudełku mam ich ze 30 sztuk to moim zdaniem połowa z nich się nie nadaje. Nie pracuje tak jakbym chciał, a ostatnia kupiona partia ma całkowicie inaczej wklejony ster przez co ich praca jest bardzo drobna i odbiega jakością od tych „starych”, dlatego leżą i czekają na lepsze czasy.
    Każdego z tych dobrych zbroję w nowe kotwice, które wymieniam co jakiś czas, aby zawsze były maksymalnie ostre. Woblery ustawiam w taki sposób, aby zawsze trzymały się jak najdłużej środka rzeki. Dociążam kiedy nie pukają o kamyki, ale nie zbyt mocno, aby całkowicie nie „zgasić” ich pracy.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Szczytówka kija zawsze wysoko do góry, aby jak najmniej metrów plecionki miało kontakt z wodą. Cały czas staram się obserwować miejsce, w którym przepływa wobler i staram się przytrzymać go jak najdłużej w tym „wyjątkowym” miejscu.
     
    Wędka – moja ulubiona wysłużona „parrabelka” 2,79 do 16g z kołowrotkiem 2000 i linką 0,08-0,10 plus przypon z fluorocarbonu 0,25 łączony małym krętlikiem. Dla mnie to złoty środek.
    Z brzegu nie odważyłbym się łowić takim zestawem bo najzwyczajniej po kontakcie rybą nic by z niego nie zostało.
     
     
     
     
     
     
    https://youtu.be/nxyHATVVbgE 
     
     
    Z pontonu wygląda to całkiem inaczej.
    Zauważyłem, że tylko podczepione ryby uciekają ile sił w ogonie w dół, lub w poprzek rzeki.
    Każda dobrze zapięta brzana nie spada i zaraz po braniu płynie pod prąd– jak ja na to mówię
    „pod nogi” - do samego pontonu. (Do dziś nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale może kiedyś to rozgryzę).
    Na tak parabolicznym kiju ryba zachowuje się bardziej spokojnie, wędka ładnie amortyzuje wszystkie silne zrywy. Mogę spokojnie kontrolować wszystko co się dzieje wokół mnie. Nigdy nie zdążyło mi urwać, ani spiąć brzany podczas holu.
    Owszem były sytuacje kiedy ryba wzięła w mocno zaczepowym miejscu i po kilku sekundach zaparkowała w faszynie z muszlami po małżach przecierając przypon z fluorocarbon, ale akurat w tych przypadkach nie było zbyt dużych szans na sukces.
    Podczas holu zawsze postępuje tak samo. Wyciągam jeden ciężarek i rumplem silnika ustawiam ponton tak, aby nurt wody wciągnął mnie na spokojną wodę w klatce. Nigdy nie próbuje wyciągnąć ryby w głównym nurcie. To mija się z cele i może się źle skończyć.
    Po podebraniu rybę zawsze trzymam w podbieraku i nie wyciągam z wody dopóki sobie porządnie nie odpocznie. Kiedy płetwa grzbietowa sterczy do góry, a ryba zaczyna się już „wiercić” mogę ją spokojnie wyciągnąć, zmierzyć i nacieszyć się jej pięknem.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Każdą z nich staram się też wypuścić na spokojnej wodzie z dala od głównego nurtu, aby ułatwić jej odpłynięcie.
    Kilkukrotnie widziałem ryby, które zaraz po holu zostały wyciągane na pokład przebywając kilka minut bez wody. Odpływały później brzuchem do góry, czego nigdy nie chciałbym doświadczyć.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Podsumowując całą moją przygodę z brzanami od początku po dzień dzisiejszy.
    Spełniło się moje marzenie choć wcale nie było łatwo i łatwo nie jest nadal.
    Zaczynałem jakieś 5 lat temu nie mając żadnej wiedzy o tym gatunku. Jeden z kolegów pokazał mi dwa potencjale miejsca i kilka modeli woblerów, na które można byłoby spróbować.
    Po kilku sezonach, masie urwanych przynęt, przepłyniętych kilometrach w poszukiwaniu miejsc, dniach liczonych w dziesiątkach spędzonych nad wodą, bolącym kręgosłupie i spalonych plecach od letniego upału mogę stwierdzić, że się udało, a tegoroczny sezon zweryfikował to nadprogramowo.
    Wielokrotnie wszystko co sobie zaplanowałem, opracowałem sprawdziło się i zdało egzamin.
    Prawie za każdym razem udawało się skusić rybę do brania. Czasami była to jedna, dwie ryby na dzień, a czasami 5 i więcej. Zlokalizowałem też szczególnie dla mnie ważne miejsca w których, występują tylko duże brzany i przy odrobinie szczęścia kilka z nich w tym sezonie udało się wyciągnąć. Nie będę ukrywał, że dało mi to najwięcej radości.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    I tak to właśnie wygląda w mojej ocenie. – „na moim podwórku”- jak to mawiam.
    Doskonale zdaje sobie sprawę, że na innej wodzie wszystko co tu opisałem nie miałoby najmniejszego sensu i efekty byłyby delikatnie mówiąc mizerne, ale tu, gdzie łowię na razie się sprawdza i w miarę możliwości będę starał się to kontynuować.
    Zostały jeszcze tylko brzany na opaskach/ prostkach- ale to odrębny temat, z którym nie mogę sobie jeszcze do końca poradzić.
     
    Miejmy nadzieję, że w kolejnych latach będę mógł podzielić się z Wami nowymi doświadczeniami. Mam też nadzieję, że te piękne, silne ryby będą w naszych rzekach jak najdłużej bo łowienie ich to najlepsza rzecz jaka mogła mi się przytrafić w mojej wędkarskiej przygodzie.
    Pozdrawiam wszystkich kolegów po kiju i każdemu z Was życzę samych sukcesów i pozytywnych emocji nad wodą.
     
    Paweł
     
    Brzana - dla mnie najbardziej waleczna spinningowa ryba w rzece. Gdyby dorastała do takich rozmiarów jak sum byłaby nie do wyciągnięcia.
     
    Artykuł bierze udział w konkursie "wygraj wędkę marzeń"

  • Edge

    Przez korol, w Techniki połowu,

    Co sprawia, że niektórzy wędkarze łowią więcej ryb od innych? Posiadają tajemną przynętę, łowią w super miejscu, a może to szczęście, taki niesprawiedliwy czynnik losowy mający swoje źródło pośród gwiazd?
    Nigdy nie wierzyłem w przypadki i nie chciałem się im poddawać. Uważam, że oczywiście można złowić szczęśliwie jedną, wielką wspaniałą rybę, czasem całkowicie przypadkowo.
    Ale już powtarzalne wyniki w postaci wielu ryb średnich i dużych w sezonie, a tym bardziej w kilku sezonach pod rząd to kwestia umiejętności – wypadkowej ciężkiej pracy i wrodzonych predyspozycji.
    Po dłuższym zastanowieniu jestem zdania, że wędkarski sukces, rozumiany jako łowienie wielu ładnych ryb sezonie, często okazałych jest wprost proporcjonalny do sumy efektywnych czasów łowienia przemnożonych przez współczynniki głodu:
     
     
     
     
     
    Przez efektywny czas łowienia rozumiem moment, gdy atrakcyjna dla danych ryb przynęta znajduje się w odpowiednim miejscu w wodzie i jest prezentowana w sposób dla ryb interesujący. To znaczy musimy dobrze wybrać miejsce, czas łowienia, przynętę i jeszcze poprawnie ją poprowadzić. Wszystko musi się tu zgrać. Po uwzględnieniu współczynnika głodu, czyli miary aktywności ryb (powiedzmy nieżerująca głowacica - 1, boleń na tarle uklei - 10) osiągamy całkowity wynik. I tak przez cały sezon. Maksymalizujemy sumę iloczynów.
    Na całkowity czas przeznaczony na wędkarskie wyprawy często nie mamy wpływu. Albo inaczej, w dużym stopniu jest od nas niezależny. Pasja jest niezwykle ważna, pozawala nam zachować równowagę, dostarcza radości, satysfakjci, ale nie może, nie powinna powodować zaniedbywania rodziny, czy pracy. Maksymalizacja czasu na wyprawy kosztem na przykład dzieci była by szaleństwem, głupotą. Tego Wam nie życzę.
    Co więc możemy zrobić? W ramach dostępnego czasu możemy maksymalizować efektywny czas łowienia: skrócić dojazd, czas na przebranie, przyszykowanie sprzętu, dojście na łowisko. Możemy odłożyć rozmowy z kolegami na potem i być w pełni skupieni na łowieniu, nie oddawać byle jakich rzutów.
     
     
     
     
     
    Ja sam zawsze staram się „wyciągnąć” z wolnego czasu ile tylko się da. Między innymi dlatego wybieram szybciej zakładające się wodery połączone z gumowymi butami, czy też bardzo szybko poruszam się po kamienistych rafach. Nie, nie biegnę by pierwszy zająć tajne miejsce. Po prostu chcę łowić 10 minut dłużej. Niby mało, ale na 100 wyjść robi się już sporo dodatkowych godzin. Dodatkowych godzin, które pośrednio przekładają się na dodatkowe ryby.
    Ponadto, by lepiej zarządzać czasem jeszcze w domu, ewentualnie w drodze na łowisko, na czerwonych światłach ustawiam sobie kilka budzików. Dzięki nim sprawniej rozdzielam czas pomiędzy miejsca oraz przynęty. Już wcześniej wiem, gdzie, jak długo i na co będę łowił.
    Po maksymalizacji czynnika ilościowego pozostaje trudniejsze, czyli czynnik jakościowy. Coś pozornie nieuchwytnego, dzięki czemu wiemy kiedy i gdzie być nad wodą, jaką wybrać strategię, na jaką rybę się nastawić, jak się zachować, ale również co zmienić ze względu na szczególne, nieprzewidywalne warunki, niestandardowe zachowanie ryb, nagłą zmianę pogody, wymuszoną zmianę miejsca zajętego przez innego wędkarza. Tutaj nie ma prostej drogi. Liczą się skumulowane godziny nad wodą z całego naszego wędkarskiego życia. Ale, by nie było tak łatwo, jest to pewna wypadkowa ciężkiej pracy i indywidualnych zdolności, inteligencji. Nie wystarczy tylko nad wodą być. Trzeba ją bacznie obserwować i wyciągać słuszne wnioski. Jednym przychodzi to łatwiej, innym trudniej, c'est la vie!
     
     
     
     
     
    Powyższe zdjęcie to kwintesencja doświadczenia mojego wyspiarskiego przewodnika. Nie ma w nim nawet pixela przypadku. Czterdzieści minut spędzone tylko na tym, by w ciemnościach, z dala od brzegu dobrze postawić łódź z uwzględnieniem pory roku, fazy księżyca, zachmurzenia, godziny, silnego wiatru, pożądanej głębokości, ukształtowania dna…
    Na koniec należy pamiętać, że przyda się też podstawa teoretyczna - czytanie, rozmowy oraz obserwacja bardziej doświadczanych wędkarzy. Najfajniej wszystko odrywać samemu, ale gdy do danego miejsca już nie wrócimy efektywniejsze będzie poleganie na doświadczeniu innych. Powodzenia!
     
    Artykuł bierze udział w konkursie "wygraj wędkę marzeń"

  • Od pewnego czasu moja skrzynka wypełnia się masą pytań; jak, na co, gdzie, jaki sprzęt, jaka technika?
    Stało się to po publikacji osiągnięcia postawionego sobie celu na ten sezon; 50 kleni w rozmiarze 50+.
    Od kilku już sezonów kleń stał się ryba herbową moich zmagań wędkarskich i większość moich wypraw nad wodę była z nastawieniem na ten gatunek.
    Rozpocząłem w tym sezonie dosyć wcześnie bo już 20 lutego złowiłem pierwszego klenia, co prawda średniaczka bo około 40cm ale sam fakt złowienia go w lutym dawał nadzieję na ciekawy sezon.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Zimy w tym roku nie było tak więc okazji na wyjazd miałem sporo, sytuacja w kraju od marca postawiła do góry nogami wszelkie aktywności grupowe, zawody, zajęcia szkółki itp. Dla tego tez ten czas wykorzystywałem prywatnym łowom, trochę klenie ale jeszcze pstrągi.
    Kleniowy worek rozwiązał się w kwietniu kiedy to złowiłem kilka ryb 50+ a intensywne żerowanie i zaobserwowana ilość dużych ryb w łowisku dawała nadzieje na dobry sezon.
    Pierwsze wiosenne ryby łowiłem na małe gumki, potem wpadłem na pomysł aby łowić je na jigo-streamera co też przyniosło kilka fajnych ryb.
    Okres przed tarłem kleni jest okresem bajkowym, duże ryby grupowały się poniżej tarlisk w spokojnych wodach w oczekiwaniu na impuls od natury aby przystąpić do aktu prokreacji. Fenomenem kleni jest to że tarło potrafi trwać ponad miesiąc i tak było w tym sezonie. Pierwsze w tarliska weszły średniaczki i to one odbywały godowy taniec, te duże kluski pojawiały się w tarlisku na kilka minut i szubko zmykały w głębszych rynnach poniżej tarlisk. Był to okres głównie obserwacji, bez wędki.
    Kolejne tygodnie to już koncert brań pięknych ryb, najlepszy dzień to siedem ryb w rozmiarze 50+.
    Nadeszły letnie upały czyli okres łowów powierzchniowych, właśnie tego typu łowienie dawało mi najwięcej ryb latem. Ten sezon był trochę inny, z powierzchni masa ryb w rozmiarze 45-50 ale tych oczekiwanych klusek niewiele, koledzy podpowiadali mi że już pewnie ryby się opatrzyły na przynęty i stały się bardziej ostrożne i zapewne tak było. Rozwiązaniem stało się łowienie tych ryb z bardzo dalekiego dystansu, wypuszczanie przynęty na 40-50m a czasami i więcej zaczęło przynosić pożądane efekty, uwierzcie mi, zacięcie i hol klenia 55cm z odległości 50m jest czymś niepowtarzalnym. Potężne uderzenia, młynki, wyskoki z wody a to wszystko na płytkim zarośniętym odcinku rzeki. BAJKA.
    Przyszedł sierpień czyli miesiąc który przez wiele sezonów dawał najwięcej dużych ryb i tu okazało się że reguły w wędkarstwie nie istnieją, pięć wyjazdów pod rząd z wynikiem zero, nie zero dużych ryb ale zero totalne, bez brania. Pomysł mógł być tylko jeden, zmiana łowiska bo ryby się stamtąd wyniosły albo stały się bardzo ostrożne, dodam że na tym odcinku Narwi swoich sił próbuje masa wędkarzy którzy sukcesywnie płoszyli piękne ryby ;-)
    Kilka wyjazdów na inne rzeki, Supraśl i Netta dało mi kilka fajnych ryb ale żadna woda nie kryła tych wielkich.

     
     
     
    Decyzja była jasna, wracam nad Narew i szukam gdzie się przeniosły, kilka wjazdów i udało się je odnaleźć. Zajęły miejsca w których od lat ich nie było, co było tego powodem? Zapewne nikt nie potrafi odpowiedzieć.
    No i koncert kleniowy rozpoczą się na nowo. Wyjazdy z pięcioma rybami 50+ dawały nadzieję na realizację celu.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Przyszedł 16 września, od kilku dni prognozy na ten dzień powtarzały że to już koniec, koniec lata, temperatura, kierunek wiadru i jego prędkość, temperatura wody i ciśnienie mówiło jedno, to będzie albo najlepszy dzień sezonu albo przynajmniej średni.
    Bezpośrednio z pracy pędzę na łowisko, szybkie zbrojenie i walka. Drugi rzut i branie, jest…. Ryba na brzegi okazała się pięknym około 45cm kleniem. Obserwacja wody wskazuje na intensywne żerowanie, co chwilę ryby pojawiają się przy powierzchni i pięknym „cmokiem” cos zbierają, szybka decyzja na zmianę przynęty, zakładam najlepszego smużaka który dał mi już dziesiątki ryb i próbuję, po kilku prezentacjach przynęty piękne branie, jest, czuję moc i wiem ze to duża ryba. Po chwili już go mam w podbieraku, piękny kleń spełniający wymogi wyzwania. W głowie mam tylko jedno, spokój i opanowanie, jeszcze trzy i dokonam niemożliwego.
    Kolejne potężne branie i wiem że tu przeciwnik z tych co mają minimum 55 niestety po chwili wygrywa walkę, zarośnięte łowisko to trudne łowisko, ryba weszła w ziela i się wypięła „na mnie” ;-)
    Chwilo trwaj, pomyślałem. Oddalam się kilkadziesiąt metrów od tego miejsca po sporym zamieszaniu jaki zapewnił mi przed chwila przeciwnik.
    Doławiam kolejne dwie ryby no i przyszedł ten moment kiedy to jedna ryba daje ci sukces, jest stresik bo już prawie osiemnasta i za chwilę słońce zacznie się chować. Wracam w górę rzeki i widzę piękne oczka na wodzie, piękny kleń zbiera. Miejsce w którym nigdy nie miałem brania, równa rzeka z piaszczystym dnem z dwoma kamieniami około 2m od drugiego brzegu i właśnie za tymi kamieniami pojawił się on. Teraz trudna decyzja, smużak czy normalny wobler? Smużak daje większe szanse na branie ale z racji odległości taje też dużą nie pewność w zacięciu. Decyzja szybka, woblerek 4cm tonący poleciał za kamienie, szybkie sprowadzenie go w dół i …. nic aż po chwili, kilka metrów niżej uderzenie, zacięcie i czuję że to kolejny piękny egzemplarz do kolekcji. Ryba chyba wiedziała że jest dla mnie ważna bo szubko zaczęła uciekać w stronę zatopionych traw przy brzegu, wiem jedno, tam jej nie podbiorę bo to około 3m od brzegu, kleń jednak co postanowił to zrobił, wbił się w trawy. No cóż, decyzja szybka. Z kieszeni wyjmuję telefon, kluczyki do auta i w tenisówkach i dżinsach przedzieram się przez trawy aby dotrzeć do łobuza, chyba go trochę wystraszyłem bo wypłyną z traw co dało mi możliwość podebrania go w miarę bez problemowy sposób.
    Pięćdziesiąty kleń sezonu miał 58,5cm. Szybka fota i do wody.
    Osiągnąłem zamierzony cel, cel o jakim nie śniłem przez wiele lat. W głowie zapaliła się lampka aby złowić tego pięćdziesiątego pierwszego ale chyba emocje które we mnie były, ten entuzjazm uczyniły że brań już tego dnia nie miałem. W sumie po 30 minutach dałem spokój.
    I tak to przebiegł w skrócie mój cel, moje dotarcie do celu.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Jaki będzie kolejny, nie wiem. No może już mam pomysł ale chyba zbyt ambitny jak na nasze wody.
    Teraz kilka słów o sprzęcie jakiego używam.
    Wszystkie ryby złowione na ten sam zestaw, wędzisko SG Parabellum CCS do18g, kołowrotek Shimano Ci4 – 4000 z żyłką 0,20. Często zadajecie mi pytanie dlaczego żyłka a nie plecionka, odpowiedź jest dla mnie prosta, wiele testów, wiele brań i żyłka ma skuteczność wielokrotnie wyższą. Kto łowi klenie pewnie wie że tu potrzeby jest ułamek opóźnienia w zacięciu, zacinanie w tępo często kończy się klapą. Hol ryby dłuższym kijem 2,80 i żyłką daje większą gwarancję sukcesu, przynajmniej u mnie. Jaka żyłka? Świeża, zmieniam ją średnio cztery razy w sezonie. Zasada taniej i częściej jest znacznie lepsza niż drogo raz na sezon. Mój niezmienny wybór to Mikado C&L
    Przynęty wiosenne to małe woblerki i wspomniane wyże jigo-streamery. Lato z powierzchni to smużki Grzegorza od ImagoLures, nie ma skuteczniejszych, nie bójcie się tych największych ;-) .
    Tradycyjne woblery to 4-5 cm głównie tonące klasyki od Sieka i Dorado.
     
    Artykuł bierze udział w konkursie "wygraj wędkę marzeń"

  • „Miesiąc życia”

    Przez papkin444, w Techniki połowu,

    Najdłuższe oczekiwanie na majówkę w moim życiu.
    Zamówiona, długo oczekiwana wędka, w końcu jest w moich rękach kilka dni po rozpoczęciu sezonu. Nazwa, miałem nadzieję że tak będzie, miała odzwierciedlać to co będzie wyprawiać w nadchodzącym sezonie.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Majowe wędrówki brzegiem Odry
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    nie przyniosły oczekiwanych boleniowych okazów, i tak, na prawdziwy chrzest kijka trzeba było zaczekać do czerwca, ale o tym za chwilę…
    Duża niżówka na rzece już w maju, storpedowała wędkarskie plany na dobry początek sezonu i wymusiła zmianę łowiska na zbiornik powstały w wyrobisku żwirowni.
    Demotywowany wynikami jak i zastojem w pracy (tzw. COVID XD) coraz trudniej było mi się zebrać na rybki. Ten dziwny stan dopadł również znajomych, co kończyło się tym, że najczęściej musiałem jechać sam.
    Pod koniec miesiąca coś drgnęło, pojawiły się pojedyncze rapy
     
     
     
     
     
    i szczupaczki,
     
     
     
     
     
    nadzieja wróciła.
    I nadszedł czerwiec.
     
    W 2019r na tym zbiorniku podniosłem sobie poprzeczkę życiówką szczupaka ze 100cm na 115cm…
     
     
     
     
     
    Ależ to było piękne popołudnie, wyproszony u żony wypad na godzinkę po pracyi tłumaczenie jej że zawsze warto, choć na chwilę, i że ona tego nigdy nie zrozumie. Udało się udowodnić że tak jest.
     
    Mnóstwo czynników ma wpływ na nasz sukces, nawet tych poza sprzętowych czy pogodowych…
    Czasem jest tak że zaśpisz i trafisz na tą właściwą porę albo właściwe miejsce.
     
    11 czerwca godzina 5:00 – budzik – wyłączam, umówiony z sąsiadem, czekam czy zadzwoni, nie chce mi się… (kto tak nie miał – ręka w górę – nikt? Tak myślałem xd).
    Leżę , przewracam się z boku na bok, coś mi mówi - jedź bo będziesz żałował. Wstaję około 6:00, kawa, ale jakoś nie mogę się zebrać, w końcu około 7:30 – jadę.
    Nad wodą standardowo zaczynam od niebieskiego sliderka 7cm który dał mi sporo fajnych bolków i szczupaków. Godzina i nic, nawet wyjścia… Wzmaga się niekorzystny do rzutów wiatr. Grzebię w pudle i znajduję Jerka na którego nic nie złowiłem od nowości, ponad rok.
    Adam Szwanka – pozdrawiam.
     
     
     
     
     
    Postanowione, przełamuję wyrobiony brak zaufania do przynęty.
    Pięknie leci pod wiatr, rzut daleki, tam gdzie siedzą Bolki. Dwa obroty korbką i stop, oczywiście wcina…
    Zaczep? Docięcie, i zaczyna się jazda…
    10 minut walki w zielsku, z trzęsącymi nogami, rękoma, chyba tylko włosy mi nie drżały (czapka).
    Wiązanka wyzwisk w kierunku śpiącego sąsiada, kto TO podbierze, podbierak za mały, chwytaka nie mam… Ale kij w gumowiec i udało się, widzę że blisko życiówki ale się mylę, 108cm, euforia, dla takich chwil jestem wędkarzem.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Zdjęcie robione na statywie z patyka XD, akcja reanimacja, rybka spokojnie odpływa.
    Jadę do domu, wystarczy atrakcji na jeden dzień.
    Nazajutrz nie ma kiedy, ale kolejny dzień wstaję o 5:00, sąsiad oczywiście znów śpi, telefonu pod oknem nie słyszę, trudno, lecę sam.
    Piękny, bezwietrzny poranek, zaczynam od mojego nowego, ulubionego Jerka XD.
    30 minut dreptania brzegiem zatoczki, rzut w środek pod kępkę ziela, musi tam siedzieć.
    No i siedział, Boże, ten musi być większy, ale czy dobrze zażarł, czy kotwy, węzły, wytrzymają… Odpowiednia wiązanka do śpiącego sąsiada… 10 min i ląduje pod nogami, jest moc:
     
     
     
     
     
    Nowe PB 116cm, przepiękna ryba, przepiękna walka, praca zestawu nienaganna, rybka zmęczona, ale daje radę… Wrócę po nią jeszcze nie raz.
     
    Przez kolejny tydzień nie było kiedy, powrót do pracy, tzw. odmrażanie, ale 21 czerwca, sobota, wolne, no to siup. Pudło, rano nic, ale postanowiłem, że po południu podjadę na godzinkę. Po 16-tej melduję się nad wodą, drugi rzut, wobek wpada do wody i następuje najbardziej widowiskowe branie jakiego byłem świadkiem, szczupak uderza natychmiast i wyskakuje z nim z wody, spanikowany wybieram luz i zacinam rybę praktycznie w locie, ale jazda, czuję że jest mniejszy ale nadrabia walecznością. Kijek pięknie męczy i rybka po jednym odjeździe daje się podebrać.
    Grube 96cm zębatego szczęścia:
     
     
     
     
     
    Szybkie foto na patyku i rybka majestatycznie odpływa.
    Niedziela następnego dnia kończy się nauczką. Po tak dobrych rybach warto zmieniać kotwiczki, ale jaki ten musiał być skoro przy próbie zatrzymania zrobił takie coś???
     
     
     
     
     
    Gdyby ktoś mi powiedział, że w połowie czerwca będę wędkarsko spełniony, to popukałbym się w czoło. Ale czy nie to w naszej pasji jest najlepsze? Nie znasz dnia ani godziny, nie ma złej pory ani złej pogody, wystarczy aby się chciało ruszyć zadek i wyjść poza YT, Netflixa.
     
    Życzę każdemu aby na dzikiej, niekomercyjnej wodzie, konsekwencją i uporem udowadniał innym, że się da, i że warto te rybki wypuszczać, a one nam odpłacą emocjami i niezapomnianymi chwilami w otoczeniu piękna naszej polskiej natury.
     
     
     
     
     
    Połamania.
    papkin444
     
    Wędzisko : Lamiglas SI1122 – „Hubrods”
    Kołowrotek : Shimano Twin Power 4000HG
    Plecionka: Momoi Ryujin 0.12
    Wobler od Adama Szwanki : Crucian 9cm.
     
    Artykuł bierze udział w konkursie "wygraj wędkę marzeń"

  • [size=4][font=arial]Kolejnym krokiem, po tworzeniu woblerów jednoczęściowych, jest pójście w kierunku wykonywania woblerów pozbawionych sterów lub pozostanie przy woblerach ze sterem i zmaganie się z woblerami wieloczłonowymi. Patrząc pod kątem historycznym łamańce wśród naszych twórców powstały bardzo późno w stosunku do woblerów jednoczęściowych. Było to związane ze skutecznością jednoczęściowych woblerów w owych czasach, a także z brakiem dostępu do innych modeli zagranicznych producentów. Trwało to tak długo, jak były one bezkonkurencyjne. Na szczęście każda, nawet najlepsza przynęta, może opatrzeć się rybom. Zaczęto poszukiwać nowych rozwiązań. Ten kto posiadał łamańce potrafił otworzyć z pozoru martwą wodę. Myślę, że obecnie takie sytuacje zdarzają się. W opracowaniach dotyczących woblerów próżno doszukiwać się znacznej ilości informacji o woblerach wieloczłonowych, potocznie nazywanymi łamańcami, choć są gdzieniegdzie produkowane. Zatem warto przyjrzeć się im bliżej.
    Najczęściej tworzone są woblery dwu- oraz trójczłonowe, choć sporadycznie spotyka się o większej liczbie części. Łamańce, podobnie jak woblery jednoczęściowe, podlegają tym samym prawom fizyki i również wśród nich można rozróżnić rodzaje prac, tory poruszania się. Różnica pomiędzy nimi polega na tym, że z każdym kolejnym członem atrakcyjność zachowania się łamańca, na którą mamy wpływ, wzrasta. Oczywiście nie można nie wspomnieć, że mogą one nurkować na różne głębokości.
    Opis łamańców rozpocznę przewrotnie, nie od budowy, a od przeglądu ich konstrukcji, głównie pod kątem sposobów łączenia poszczególnych członów i jakie są tego konsekwencje.
    Bardzo popularnym sposobem łączenia członów w łamańcach jest wykorzystanie pojedynczych oczek symetrycznie rozmieszczonych względem wysokości korpusów. Powszechnie stosowane jest pionowe ułożenie oczka w członie dołączanym co powoduje, że w członie poprzedzającym jest oczko ustawione poziomo. Rozwiązanie takie pokazano na fot.1 oraz rys.1.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/Fot01.JPG[/img][/center]
    [center][i]Fot.1. Łamaniec z pojedynczymi oczkami, wobler Dariusza Szyszki [1][/i][/center]
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/01.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.1. Łamaniec z pojedynczymi oczkami [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Innym, pokrewnym rozwiązaniem jest zamiana położeń oczek, co pokazano na fot.2 oraz rys.2. Tak więc w członie dołączanym oczko jest ustawione poziomo, zaś w członie poprzedzającym w pionie.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/Fot02.JPG[/img][/center]
    [center][i]Fot.2. Łamaniec z pojedynczymi oczkami, wobler Pawła Parfieniuka [1][/i][/center]
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/02.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.2. Łamaniec z pojedynczymi oczkami [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Łączenie członów za pomocą pojedynczych oczek daje dużą swobodę dołączanym członom. Mogą one posiadać zarówno pracę ogonową jak i lusterkującą.
    Kolejnym sposobem łączenia członów ze sobą jest wykorzystanie dwóch oczek, również symetrycznie rozmieszczonych względem korpusów. Rozwiązanie takie pokazano na fot.3 i rys.3.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/Fot03.JPG[/img][/center]
    [center][i]Fot.3. Łamaniec z dwoma oczkami, wobler Tomasza Miernika [1][/i][/center]
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/03.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.3. Łamaniec z dwoma oczkami [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]W tym rozwiązaniu oba oczka w dołączanym członie ustawione są poziomo oraz w pionowo w poprzedzającym.
    Układ oczek można zmienić, co przedstawiono na fot.4 i rys.4. W tym przypadku w drugim członie oczka ustawione są w pionie, a w członie poprzedzającym ich ustawienie jest poziome.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/Fot04.JPG[/img][/center]
    [center][i]Fot.4. Łamaniec z dwoma oczkami, wobler Marcina Osowskiego [1][/i][/center]
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/04.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.4. Łamaniec z dwoma oczkami [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Ale oczka mogą być ustawione w sposób mieszany, co pokazano na fot.5 i rys.5. W członie dołączanym górne oczko jest ustawione poziomo, natomiast dolne pionowo.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/Fot05.JPG[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Fot.5. Łamaniec z dwoma oczkami, wobler Jana Mayera [1][/i] [/font][/size][/center]
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/05.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.5. Łamaniec z dwoma oczkami [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Zastosowanie dwóch łączących oczek w każdym z członów powoduje pewne ograniczenia w uzyskiwanej pracy woblera. Otóż dołączane w sten sposób człony nie mogą lusterkować lub lusterkują w bardzo ograniczonym zakresie.
    W przedstawionych na fot.1÷fot.5 oraz rys.1÷rys.5 sposobach łączenia korpusów za pomocą oczek możliwy jest także ruch w pionie dołączanych członów. Zakres ruchów w poziomie i płaszczyźnie wzrasta wraz z powiększaniem promieni oczek łączących człony.
    Większą swobodę ruchu w pionie drugiego członu umożliwia rozwiązanie pokazane na rys.6.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/06.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.6. Łamaniec z dwoma oczkami [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]W korpusie dołączanym umieszczone są dwa oczka, zaś w korpusie dołączanym jedno oczko podłużne. Zastosowanie takiego oczka umożliwia przesuwanie się w pionie członu dołączanego w większym zakresie. Ograniczeniem jest pionowy rozstaw oczek w korpusie dołączanym oraz długość oczka podłużnego w członie poprzedzającym. Ponadto praca ogonowa członu z dwoma oczkami będzie charakteryzować się większą amplitudą od poprzednich rozwiązań. Natomiast praca lusterkująca jest o podobnej amplitudzie jak w łamańcach z dwoma oczkami.
    Następnym sposobem łączenia korpusów w łamańcach jest zawiasowe łączenie, które pokazano na fot.6 i rys.7.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/Fot06.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Fot.6. Łamaniec z zawiasowym łączeniem [1][/i] [/font][/size][/center]
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/07.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.7. Łamaniec z zawiasowym łączeniem [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]W tego typu połączeniu nie jest możliwe lusterkowanie dołączanego członu. Pozostaje jedynie praca ogonowa. Ewentualnie w ramach luzów pomiędzy poszczególnymi elementami zawiasów wobler z takim łączeniem mógłby delikatnie lusterkować. Podobnie jest z ruchem w pionie. Przy braku luzów pomiędzy elementami zawiasów nie występuje ruch w pionie. Raczej takie połączenie spotyka się w dużych woblerach drewnianych ze względu na trudności wykonawcze. Problemów takich nie ma w przypadku woblerów z tworzyw sztucznych, zwłaszcza w produkcji wielkoseryjnej.
    Ostatni sposób łączenia korpusów w łamańcu pokazano na fot.7 i rys.8. Oczka poszczególnych członów połączono za pomocą sprężyny.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/Fot07.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Fot.7. Łamaniec ze sprężynowym łączeniem, wobler Dariusza Lesiewicza [3][/i][/font][/size][/center]
    [size=4][font=arial] [/font][/size]
     
    [center][size=4][font=arial][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/08.jpg[/img][/font][/size][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.8. Łamaniec ze sprężynowym łączeniem [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Wobler z takim sposobem łączenia posiada pracę ogonową jako dominującą oraz nieznaczną pracę lusterkującą, która wzrastać będzie w miarę różnicy pomiędzy wysokością sprężyny i podłużnego oczka. Możliwy jest także ruch drugiego członu w pionie. Im większa różnica w wysokości oczka podłużnego i sprężyny, tym większy zakres ruchu w pionie.
    Przedstawione na fot.1÷fot.5 oraz rys.1÷rys.5 można traktować jako bazowe, podstawowe sposoby łączenia członów w łamańcach, które można w pewien sposób modyfikować.
    I tak na fot.8 oraz na rys.9 i rys.10 pokazano ścięte powierzchnie łączonych korpusów.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/Fot08.JPG[/img][/center]
    [center][i]Fot.8. Łamaniec ze ściętymi korpusami, wobler Krzysztofa Gębskiego [1][/i][/center]
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/09.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.9. Łamaniec ze ściętymi korpusami [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Na rys.10 pokazano również łamańca ze ściętymi powierzchniami łączonych korpusów z tym, że w korpusie dołączanym ścięcie to jest wykonane w płaszczyźnie prostopadłej do ścięcia w woblerze wieloczłonowym z rys.9.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/10.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.10. Łamaniec ze ściętymi korpusami [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Takie rozwiązanie prawdopodobnie miało na celu zwiększenie amplitudy wychyleń członu w pracy ogonowej, co pokazano na rys.11. Teoretycznie, w rękach można tak wychylać drugi człon, ale wówczas środek oczka dołączanego członu musiałby się przemieścić wokół środka członu poprzedzającego. Prowadząc łamańca pod prąd, napierająca woda na powierzchnię czołową członu dołączanego nie pozwoli na to, będzie ten człon odsuwać od członu poprzedzającego. Ponadto masa kotwicy w dołączanym członie także nie pozwoli na większe wychylenia w pracy ogonowej.
    a) [/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/11.JPG[/img][/center]
    [center][i]Rys.11. Porównanie wychyleń dla różnych zakończeń korpusów [2][/i][/center]
     

    [size=4][font=arial]Z kolei na fot.9 i rys.12 przedstawiono łamańca ze ścięciami korpusów mające na celu schowanie oczka w korpusie pierwszym, a tym samym zmniejszenie długości woblera wieloczłonowego. Jednakże należy pamiętać, że człon dołączany im bliżej znajduje się członu poprzedzającego, tym mniejsza będzie możliwa amplituda pracy ogonowej. Rozwiązanie to jest trudniejsze do wykonania, zwykle występuje w produkcji masowej z wykorzystaniem tworzywa sztucznego. Choć możliwe jest też ręczne wykonanie takiego zabiegu, co przedstawia fot.2.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/Fot09.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Fot.9. Łamaniec ze ściętymi korpusami, wobler firmy Rebel [1][/i] [/font][/size][/center]
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/12.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.12. Łamaniec ze ściętymi korpusami [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Jak ważnym elementem w budowie każdego woblera, w tym łamańca, jest oczko można przekonać się przemieszczając go w pionie. Oczka łączące człony ze sobą nie muszą być symetrycznie umieszczone względem wysokości korpusu, co pokazano na fot.10 i rys.13. Zmiana położenia oczka powoduje zmianę położenia punktu obrotu członu dołączanego. W związku z tym możemy wpływać na amplitudę pracy lusterkującej woblera. Amplituda pracy lusterkującej zwiększa się w stosunku do łamańca z oczkiem rozmieszczonym symetrycznie względem wysokości jego korpusu mimo, że w obu przypadkach kąt wychylenia członu dołączanego będzie identyczny.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/Fot10.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Fot.10. Łamaniec z niesymetrycznie rozmieszczonymi oczkami, wobler Piotra Kardasa [1][/i] [/font][/size][/center]
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/13.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.13. Łamaniec z niesymetrycznie rozmieszczonymi oczkami [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Oczka łączące człony w łamańcach nie muszą być uformowane w kształcie pierścienia, ale także w kształcie podłużnym, co pokazano na rys.6. Tak uformowane oczko, ale ustawione poziomo daje więcej możliwości. Przykład woblera dwuczęściowego z tak ukształtowanym oczkiem umieszczonym w przednim korpusie zaprezentowano na rys.14. Człon dołączany oprócz możliwości uzyskiwania pracy ogonowej i lusterkowej wzbogaca się jeszcze o możliwość swobodnego przesuwania w poprzek korpusu poprzedzającego. Człon porusza się prostym odcinku 1 oczka i im dłuższy ten odcinek, tym większe wychylenia. Zatem w pracy ogonowej członu dołączanego można spodziewać się większej amplitudy wychyleń na boki.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/14.JPG[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.14. Łamaniec z podłużnym oczkiem [5][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Pewną modyfikację oczka podłużnego i ustawionego poziomo w przednim korpusie pokazano na rys.15. W tym przypadku część oczka, po której przemieszcza się oczko członu dołączanego nie jest linią prostą. Odcinek 2 wskazuje na wklęśnięcie w tym oczku.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/15.JPG[/img][/center]
    [center][i]Rys.15. Łamaniec ze zmodyfikowanym podłużnym oczkiem [5][/i][/center]
     

    [size=4][font=arial]Wówczas przesuwanie się członu dołączanego wzdłuż oczka członu poprzedzającego nie są takie swobodne, raczej gwałtowne. Im dłuższy odcinek 2, tym gwałtowniejsze będą te przeskoki. Zatem można spodziewać się podczas pracy woblera dodatkowych, niekontrolowanych odskoków na bok członu dołączanego. Ale tylko do pewnego momentu. Gdy na wskutek zwiększania wklęśnięcia (odcinek 2) powstały prześwit będzie mniejszy od grubości drutu oczka członu dołączanego, to przeskoki znikną. Wtedy człon dołączany będzie znajdować się na stałe po jednej ze stron członu poprzedzającego.
    Przedstawione modyfikacje omówione zostały na przykładzie woblerów dwuczłonowych, ale równie dobrze mogą dotyczyć łamańców o większej liczbie członów. Należy pamiętać, że wraz z kolejnym dodanym członem możliwość wariantowania zachowań woblera w wodzie zdecydowanie wzrasta. Poniżej zostaną omówione niektóre zmiany w łączeniu elementów łamańców na przykładzie woblerów z trzema członami.
    Na rys.16 przedstawiony jest wobler, w którym zmieniono mocowanie ostatniego członu względem rozwiązania pokazanego na fot.3 i rys.3. W tym przypadku mocowanie ostatniego członu zrealizowano za pomocą pojedynczych oczek. Wówczas ostatni człon ma więcej swobody. Oprócz pracy ogonowej można spodziewać się także pracy lusterkującej, czego próżno szukać w rozwiązaniu z rys.3.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/16.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.16. Łamaniec z pojedynczymi oczkami ostatniego członu [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Można postąpić jeszcze inaczej. Drugi człon połączono z pierwszym za pomocą pojedynczych oczek, co pokazano na rys.17.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/17.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.17. Łamaniec z pojedynczymi oczkami drugiego członu [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Dzięki takiemu zabiegowi wzbogaca się drugi człon o pracę lusterkującą, a poprzez łączenie ostatniego członu za pomocą dwóch oczek, również i ostatni człon może lusterkować. Ale nie może tego robić niezależnie względem członu drugiego, tylko razem z nim. Aby zniwelować w pracy lusterkującej wpływ członu drugiego na trzeci należałoby trzeci człon połączyć z drugim poprzez pojedyncze oczka. Oczywiście oba człony mogą także posiadać pracę ogonową.
    Z kolei na rys.18 pokazano łączenie członów z wykorzystaniem oczka podłużnego, przy czym drugi człon połączono z pierwszym poprzez dwa oczka umieszczone w drugim członie, zaś trzeci z drugim za pomocą jednego z członu trzeciego. Jest to w pewnym sensie modyfikacja rozwiązania z rys.6.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/18.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.18. Łamaniec z oczkami podłużnymi [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Takie rozwiązanie powoduje, że ostatni człon posiada większą jeszcze swobodę w pracy ogonowej i lusterkującej niż w rozwiązaniu z rys.6. Ów człon ponadto może przemieszczać się w pionie względem członu poprzedzającego.
    Natomiast rys.19 przedstawia wobler trójczłonowy, w którym wszystkie człony połączona za pomocą oczka okrągłego, umieszczonego w korpusie dołączanym, i oczka podłużnego, znajdującego się w członie poprzedzającym. W ten sposób drugiemu członowi umożliwia się ruch w pionie i jednocześnie swobodniejszą pracę ogonową oraz lusterkującą.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/19.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.19. Łamaniec z oczkami podłużnymi [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Kolejną modyfikacją łączenia członów ze sobą za pomocą oczka podłużnego jest rozwiązanie zaproponowane na rys.20. W tym przypadku oczka łączonych członów są ukształtowane jak oczka poziome. Dzięki tak ukształtowanym oczkom możliwe jest jednoczesne przesuwanie członu dołączanego względem członu poprzedzającego w poziomie (na boki) oraz w pionie (w górę lub w dół).[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/20.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.20. Łamaniec z dwoma oczkami podłużnymi [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Jednakże oczka podłużne nie muszą być ukształtowane w kształcie prostokątnym, mogą być w kształcie trójkątnym, co pokazano na rys.21. oczywiście wobler z tak ukształtowanymi oczkami zachowuje ruchy członu dołączanego jak w rozwiązaniu z dwoma oczkami podłużnymi w kształcie prostokąta (rys.20), ale dodatkowo zyskuje możliwość oddalania lub przybliżania tego członu względem członu poprzedzającego.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/21.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.21. Łamaniec z oczkiem podłużnym trójkątnym [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Rozwiązania przedstawione na rys.5, 8, 12÷15, 20, 21 z powodzeniem można zastosować w woblerach z członami o większej liczbie niż dwa. Ponadto sposoby łączenia korpusów za pomocą oczek pokazanych na rys.6, 9, 10, 12÷21 można praktykować w ten sposób, że zamienia się ich położenie w korpusach łączonych, czyli oczko z członu dołączanego umieszcza się w członie poprzedzającym, zaś oczko z członu poprzedzającym w członie dołączanym.
    Ale nie tylko metalowe łączenia członów można zastosować w tego typu woblerach. Można również użyć np. plecionki, co pokazano na fot.11 i fot.12. Takie rozwiązanie ma na celu wyciszenie pracy łamańca, gdyż oczka metalowe trąc, uderzając o siebie wytwarzają falę hydroakustyczną słyszalną przez ryby. Oczywiście takie kotwice w tym przypadku tez powinno się mocować za pomocą np. plecionki. Ponadto to połączenie jest bardziej elastyczne niż za pomocą metalowych, sztywnych oczek.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/Fot11.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Fot.11. Wobler z łączeniem za pomocą plecionki [4][/i] [/font][/size][/center]
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/Fot12.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Fot.12. Woblery z łączeniem za pomocą plecionki [4][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Podsumowując przedstawione sposoby łączenia można zauważyć, że jedne dają ciasne połączenie członów ze sobą, a drugie luźne połączenie. O tych ciasnych połączeniach można powiedzieć, że odbierają stopnie swobody członom dołączanym. Wówczas człon poprzedzający będzie miał istotny wpływ na zachowanie się kolejnego członu. Realizuje się w ten sposób, że oczka mają małe średnice, człony są blisko siebie. Praca takiego woblera jest łatwiejsza do przewidzenia, zaplanowania. W przypadku połączeń luźnych stopnie swobody praktycznie nie są odbierane. Zatem zachowanie się dołączanych członów może w pewnych granicach być niezależne od zachowania się członu poprzedzającego. Realizuje się poprzez oczka o większych średnicach, wówczas człony oddalone są więcej od siebie niż przy połączeniach ciasnych. Praca takiego łamańca jest żywsza, bardziej chaotyczna, trudniejsza do przewidzenia, zwłaszcza podczas początkowego tworzenia. Zjawisko to może potęgować również asymetria połączeń. Z czasem uda się nad tym zapanować.
    Ale nie zawsze pierwszy segment bezwzględnie lub w dużym stopniu decyduje o zachowaniu się całego łamańca. Zastosowanie oczka z rys.14 lub rys.15 powoduje gwałtowne wychylenia lub przeskoki w bok lub w górę, a nawet po skosie, członów dołączanych powodując, że cały łamaniec zmienia swój tor ruchu dążąc do ustabilizowania swojej pracy. Niestety wówczas następuje do ponownego przeskoku członu dołączonego, gdyż oczko zmieniło swoje pierwotne położenie.
    Chcąc uzyskać powtarzalność zachowania się łamańca oraz uzyskać to, co zamierzyło się podczas jego wykonywania ważne jest, aby przestrzegać precyzję w kształtowaniu i łączeniu oczek, stosować drut gładki i niezbyt sprężysty.
    W przypadku woblerów wieloczłonowych jest o tyle ciekawie w stosunku do woblerów jednoczęściowych, że można w jednej przynęcie uzyskać prace różniące się między sobą jej rodzajem, częstotliwością, amplitudą oraz torem poruszania się. Jednakże istotne jest zwrócenie uwagi na to, że człon poprzedzający może mieć wpływ na zachowanie się członu następnego. Metody łączenia członów ze sobą to tylko jeden ze sposobów wpływania na pracę członów, a tym samym na zachowanie się woblera. Bardzo ważny, ale nie zawsze wystarczający. Należy także rozważyć kształt całego łamańca, a zwłaszcza członu ze sterem, sam ster oraz rozkład obciążenia.
    Zwykle korpus przeznaczony na wobler łamany wykonuje się jako jeden element, a następnie dzieli go na tyle części, ile zakłada się wykonać członów. Rzadziej tworzy są korpusy członów niezależnie od siebie i później łączy w całość, co nie oznacza, że są jakieś przeciwskazania. Wręcz przeciwnie, można to wykorzystać np. do wzmocnienia pracy członu dołączanego. Człony mogą różnić się wysokością lub szerokością.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/22.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.22. Wobler z wyższym członem dołączanym [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Jeśli korpus członu dołączanego będzie wyższy (rys.22) lub szerszy niż człon poprzedni to, wówczas fragmenty tego członu wystające poza obrys członu poprzedzającego będą stawiać opór podczas poruszania się łamańca w wodzie. To spowoduje wzmocnienie pracy członu dołączanego. Człon dołączany może wystawać symetrycznie, lub nie, poza człon poprzedzający. Inny sposób wzmocnienia pracy członu dołączanego zaprezentowano na rys.23. Dwuczłonowiec został wykonany w ten sposób, że wobler jednoczęściowy został podzielony na dwa człony. W rozwiązaniu tym, zamiast kształtowania członu dołączanego (2) można na jego powierzchnię czołową zamocować dodatkową powierzchnię oporową (3). Powierzchnia ta musi być większa od korpusu (członu poprzedzającego) (1). W innym przypadku powierzchnia (3) nie wzmocni pracy członu dołączanego (2). Naturalnym jest to, że powierzchnia oporowa (3) nie musi być symetrycznie umieszczona względem wysokości członu dołączanego (2). Nie musi być także płaska. Można ją zaginać w dwóch płaszczyznach osłabiając lub wzmacniając pracę tego członu. Może także mieć wykonane otworki lub inne wycięcia.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/23.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.23. Łamaniec z powierzchnią oporową [5][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Warto także wykorzystać różną wyporność członów łamańca. Zatem można stosować materiały, gatunki drewna, różniące się wypornością na poszczególne człony, np. skojarzyć ze sobą lipę i balsę. W woblerze na rys.23 korpus przedni (1) wykonany został z topoli, zaś człon dołączany (2) z balsy.
    Wpływ kształtu korpusu na pracę łamańca jest identyczny jak w przypadku woblerów jednoczęściowych. Zatem korpus o dużej zbieżności wzdłuż długości oraz przekroju poprzecznym pokazany na rys.24 sprzyjać będzie pracy ogonowej o dużej amplitudzie.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/24.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.24. Korpus o dużej zbieżności [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Wówczas człon pierwszy ze sterem będzie narzucał pracę pozostałym członom jeśli jego pracy nie przygasi się. Z kolei korpus, który na całej długości niewiele, bądź w ogóle nie zmienia, swojej szerokości oraz ponadto będzie płaski na bokach pozwala uzyskać dodatkowo pracę lusterkującą, a praca ogonowa będzie zdecydowanie delikatniejsza od korpusu o dużej zbieżności. Korpus taki pokazano na rys.25.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/25.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.25. Korpus o małej zbieżności [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Istotna jest także długość pierwszego członu w łamańcu. Można dokonać podziału symetrycznego lub niesymetrycznego całego korpusu. Rozpatrując woblery dwuczłonowe zauważa się, że najczęściej spotykane są podziały symetryczne lub niesymetryczne, gdzie pierwszy człon jest dłuższy od drugiego. W przypadku woblerów trójczłonowych z reguły człon pierwszy jest równy lub nie co dłuższy od sumy długości pozostałych dwóch członów, choć zdarzają się sytuacje odwrotne. Na fot.13 przedstawiono 3 [cm] wobler z symetrycznym podziałem korpusu oraz połączenie członów za pomocą dwóch oczek.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/Fot13.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Fot.13. Wobler MKJ [1][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Niesymetryczny podział z kolei może być dwojako rozwiązany, tzn. pierwszy człon może być dłuższy lub krótszy od kolejnego. Na rys.26 pokazano wobler z niesymetrycznym podziałem, gdzie człon dołączany jest dłuższy od członu poprzedzającego ze sterem. Raczej taki podział sprawdza się w krótkich woblerach, nieco pękatych.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/26.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.26. Niesymetryczny podział korpusu [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Na rys.27 przedstawiono niesymetryczny podział korpusu na dwie części, w tym pierwszy człon jest dłuższy od drugiego. Im dłuższy korpus pierwszy, tym łagodniejsza jego praca, czyli o małej amplitudzie i mniejszej częstotliwości.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/27.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.27. Niesymetryczny podział korpusu [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Ale nie tylko tradycyjne kształty korpusów można stosować w woblerach wieloczłonowych. Za sprawą Macieja Jagiełły oraz Lecha Dylewskiego znane są niewielkie woblery z pojedynczymi korpusami w kształcie kuli. Można je wykorzystać w budowie woblerów dwuczłonowych, co pokazano na rys.28. Zastosowano w nim dwa oczka mocujące kotwice, ale korzystniej będzie wykorzystywanie tylko jednego: przedniego lub tylnego. Można je wykorzystać do imitowania rybiej ikry.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/28.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.28. Wobler dwuczłonowy z korpusami w kształcie kul [5][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Innym pomysłem na kształt korpusów jest wobler pokazany na rys.29. Oba połączone ze sobą korpusy kształtem przypominają rybki. Odpowiednie malowanie i można imitować niewielką ławicę ryb.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/29.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.29. Wobler z członami w kształcie ryb [5][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Kolejnym, istotnym elementem, którym można wzmocnić lub osłabić pracę łamańca, a zwłaszcza pierwszego członu jest ster. W tym przypadku możemy operować w wielu aspektach tj.: kąt pochylenia steru a względem osi poziomej korpusu, wielkość i kształt steru, położenie steru względem oczka mocującego linkę itd.
    Kąt pochylenia steru a względem osi poziomej korpusu nie tylko wpływa na szybkość i głębokość zanurzania się łamańca w wodzie, ale także na amplitudę A i częstotliwość wychyleń ogona korpusu w określonym czasie T, co pokazano na rys.30. Zwiększanie kąta a powoduje, że ogon korpusu wychyla się na boki z większą amplitudą oraz z mniejszą częstotliwością, czyli korpus ten pracuje agresywniej, ale wolniej. Natomiast szybkość i głębokość zanurzania się łamańca w wodzie maleje. Zmniejszanie tego kąta wywołuje spokojniejszą pracę korpusu woblera, o małej amplitudzie i dużej częstotliwości wychyleń ogona. Wobler wieloczłonowy z tak ustawionym sterem szybciej i głębiej zanurza się pod wodę. Zmiana amplitudy i częstotliwości wychyleń jest spowodowana zmianą siły oporu hydrodynamicznego. Opór jaki stawia ster powoduje również, że zmienia się szybkość i głębokość zanurzania się łamańca w wodzie. W pierwszym przypadku siła ta jest większa, a w drugim znacznie mniejsza.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/30.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.30. Wpływ kąta pochylenia steru względem korpusu na pracę łamańca [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Bardzo ważne jest dobranie wielkości powierzchni steru do wielkości i kształtu korpusu. Zbyt duża powierzchnia steru spowoduje, że ster będzie miał większy wpływ na pracę łamańca niż jego korpus. Natomiast zbyt mała powierzchnia steru wywoła mniejszy wpływ na pracę łamańca niż jego korpus. Powierzchnię steru można określać za pomocą jego szerokości B oraz długości L. Ster o większej powierzchni zwiększa także amplitudę A i częstotliwość wychyleń ogona korpusu w określonym czasie T, co w skrajnych przypadkach może doprowadzić do destabilizacji pracy woblera wieloczłonowego. Wobec tego ster może pełnić rolę stabilizatora, albo wręcz przeciwnie. W przypadku przedstawionym na rys.31 zmieniono jedynie szerokość steru B. Wobler z przypadku (a) posiada szerszy ster niż wobler z przypadku ( Zatem będzie pracować agresywniej i szybciej, czyli o większej amplitudzie i częstotliwości. Agresywność i szybkość pracy korpusu woblera wzrasta wraz ze zwiększaniem szerokości steru B względem szerokości korpusu BK woblera. Z kolei jeśli ster nie będzie stawiać zbyt dużego oporu, to wobler z przypadku (a) będzie nieco głębiej i szybciej zanurzać się niż wobler z przypadku (. Natomiast w przypadku stawiania zbyt dużego oporu, ów wobler mimo agresywnej i szybkiej pracy nie będzie zanurzać się szybko i głęboko.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/31.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.31. Wpływ szerokości steru na pracę łamańca [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Poprzez zmianę długości steru L również zauważa się to, że zmienia się amplituda i częstotliwość pracy korpusu woblera oraz szybkość i głębokość zanurzania się jego w wodzie, co pokazano na rys.32. Wydłużanie steru zwiększa amplitudę i częstotliwość wychyleń ogona korpusu oraz powoduje, że szybciej i głębiej zanurza się wobler w wodzie.
    Tak więc zmierzanie do tego samego celu (amplituda i częstotliwość pracy oraz głębokość nurkowania) może odbywać się w dwóch kierunkach, tj.: poprzez zmianę szerokości B lub długości L steru. Ale należy pamiętać, że zabiegi te mają swoje ograniczenia. Zwiększanie szerokości steru B może doprowadzić do niestabilności pracy woblera, a przyjęcie zbyt dużej długości steru L spowodować może całkowity zanik pracy woblera.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/32.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.32. Wpływ długości steru na pracę łamańca [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]W woblerze wieloczłonowym, w którym oczko mocujące linkę jest zamocowane w korpusie, odginanie oczka do góry, powoduje, że amplituda wychyleń A maleje a wzrasta częstotliwość T (praca spokojniejsza woblera). Natomiast odginanie w dół, w kierunku steru zwiększa amplitudę wychyleń ogona A i zmniejsza częstotliwość T, praca łamańca staje się agresywniejsza (rys.33).[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/33.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.33. Wpływ odginania oczka w płaszczyźnie pionowej na pracę łamańca [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Oczko mocujące linkę nie zawsze jest blisko steru. Na rys.34 pokazano, że przy takim samym kącie pochylenia steru a oczko znajduje się w różnych odległościach od steru. W tym przypadku oczko względem korpusu nie zmienia swojego położenia, ale ster już tak. Oddalanie steru od oczka prowadzi do tego, że wobler wieloczłonowy posiada mniejszą amplitudę pracy.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/34.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.34. Wpływ położenia steru względem oczka na pracę łamańca [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Na rys.35 pokazano oczko mocujące linkę, które jest umieszczone na sterze. Jeżeli oczko niewiele wystaje ponad ster wówczas praca łamańca jest o dużej amplitudzie (agresywna) i mniejszej częstotliwości. Natomiast wysuwając bardziej oczko ponad ster uzyskuje się pracę o mniejszej amplitudzie, ale większej częstotliwości.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/35.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.35. Wpływ położenia oczka względem steru na pracę woblera [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Wobler może posiadać więcej niż jedno oczko mocujące linkę. Przykład takiego rozwiązania pokazano na fot.14. Interesujące jest to skrajne oczko. Wystaje ponad ster zdecydowanie więcej niż pozostałe. Dzięki takiemu kształtowaniu i położeniu nie pozwala się na głębokie nurkowanie łamańca oraz wobler pracuje z większą częstotliwością i mniej agresywnie. Zastosowanie kilku oczek mocujących linkę w jednym woblerze pozwala na uzyskanie różnych charakterystyk jego prac oraz obłowienie szerszego zakresu głębokości łowiska bez zmiany położenia wędki względem lustra wody.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/Fot14.jpg[/img][/center]
     

    [center][size=4][font=arial][i]Fot.14. Trzy oczka mocujące linkę [4][/i][/font][/size][/center]
    [size=4][font=arial] [/font][/size]
    [size=4][font=arial][size=4][font=arial]Istotnym, może nawet bardzo, czynnikiem mającym wpływ na pracę łamańca jest rozmieszczenie obciążenia i dotyczy nie tylko członu pierwszego (w szczególności), ale także pozostałych. Ze względu na większą liczbę członów, w których można rozmieścić obciążenie powstać może wiele rozwiązań, których nie sposób opisać. Poniżej kilka przykładowych.
    Na rys.36 zaprezentowano wobler z obciążeniem umieszczonym w pierwszym członie i skupionym w pobliżu oczka przedniej kotwicy. Powoduje to, że pierwszy człon będzie miał pracę ogonową typu X jako podstawową oraz pracę lusterkującą o mniejszej amplitudzie, prawie niezauważalnej. Pozostałe człony będące połączone za pomocą oczek o dużych średnicach mogą dodatkowo posiadać pracę ogonową oraz lusterkującą o wyraźnej amplitudzie.[/font][/size][/font][/size]
    [size=4][font=arial] [/font][/size]
     
    [center][size=4][font=arial][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/36.jpg[/img][/font][/size][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.36. Trójczłonowiec ze skupionym obciążeniem w pobliżu oczka przedniej kotwicy [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Z kolei łamaniec z rys.37 posiada skupione obciążenie przed oczkiem przedniej kotwicy i bliżej steru w pierwszym członie. Wówczas można spodziewać się, że praca tego członu będzie przypominać pracę ogonową typu Y (mniej wyraźny X) jako podstawową oraz pracę lusterkującą o mniejszej amplitudzie, prawie niezauważalnej. Pozostałe człony będące połączone za pomocą oczek o dużych średnicach mogą dodatkowo posiadać pracę ogonową oraz lusterkującą o wyraźnej amplitudzie.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/37.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.37. Trójczłonowiec ze skupionym obciążeniem przed oczkiem przedniej kotwicy [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Natomiast na rys.38 pokazano wobler trójczłonowy z obciążeniem rozmieszczonym w pierwszym członie na znacznej jego długości.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/38.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.38. Trójczłonowiec z obciążeniem rozłożonym po długości korpusu [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Taki zabieg powinien spowodować, że pierwszy człon będzie miał znacznie wygaszoną pracę ogonową, a dominować będzie praca lusterkująca. Pozostałe człony mogą zachowywać się jak w przypadku rozwiązań z rys.36 i rys.37. Można spróbować także w tych dwóch ostatnich członach zgasić pracę lusterkującą, np. poprzez ciaśniejsze nieco połączenie za pomocą dwóch oczek. Wówczas będzie można zauważyć, że pierwszy człon wyraźnie lusterkuje a pozostałe będą miały pracę ogonową wijąc się za nim.
    Natomiast stosując ciasne połączenie poszczególnych członów w łamańcach z rys.36÷rys.38 należy spodziewać się, że dołączane człony będą zachowywać się zdecydowanie podobnie jak człon pierwszy ze sterem.
    Z kolei na rys.39 pokazany został wobler trójczłonowy z obciążeniem rozłożonym w dwóch pierwszych członach.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/39.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.39. Trójczłonowiec z obciążeniem w dwóch członach [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Wobler z tak rozmieszczonym obciążeniem oraz łączeniem członów za pomocą dwóch oczek będzie miał pracę ogonową i dodatkowo ostatnie dwa człony będą poruszały się sinusoidalnym torem. Obciążenie w pierwszym członie, umieszczone na jego końcu ma za zadanie zmniejszenie amplitudy jego pracy ogonowej oraz pozostałych członów. Jeśli nadal praca będzie zbyt intensywna wówczas warto w członie drugim umieścić obciążenie na jego początku. Ostatni człon pozostawia się bez obciążenia.
    Wobler z rys.40 będzie miał podobną pracę oraz ruch dwóch ostatnich członów (sinusoida) z tym, że dochodzi jeszcze praca lusterkująca dwóch ostatnich członów.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/40.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.40. Trójczłonowiec z obciążeniem w pierwszym członie[/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]W tym przypadku wystarczy obciążyć pzredni korpus w jego końcu. W drugim nie jest to konieczne ponieważ praca pozostałych członów woblera rozkłada się na pracę ogonową i pracę lusterkującą. Praca ogonowa tego woblera powinna mieć mniejszą amplitudę niż w woblerze rys.39. Oczywiście pracę lusterkując dwóch ostatnich członów zapewnia ich łączenia za pomocą pojedynczego oczka.[/font][/size]
    [size=4][font=arial]Rys.41 przedstawia dwuczłonowiec z obciążeniem rozmieszczonym jedynie w członie dołączanym.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/41.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.41. Dwuczłonowiec z obciążeniem w członie dołączonym [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Korpus przedni będzie jeszcze bardziej swobodnie pracował, gdyż należy pamiętać, że każde dodanie obciążenia zmniejsza amplitudę pracy łamańca. Natomiast drugi człon, w którym wstawiono dodatkowe obciążenie będzie miał pracę przytłumioną. Taki zabieg można przeprowadzać w dużych łamańcach. Wówczas człon dołączany ze względu na swoją wielkość będzie miał na tyle dużą wyporność, że dodatkowe obciążenie nie zgasi jego pracy. W przypadku małych łamańców sama kotwica jest wystarczającym obciążeniem, aby tłumić pracę członu dołączanego. Nie jest to korzystne, gdy zależy nam na energicznej pracy ostatniego członu. Można temu troszkę zaradzić przesuwając oczko mocujące tylną kotwicę nieco do przodu łamańca, co pokazano na rys.42. Zastosowanie oczek o dużej średnicy zwiększa swobodę pracy członu dołączonego podobnie jak to miało miejsce w omawianych trójczłonowcach.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/42.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.42. Dwuczłonowiec z przesuniętym oczkiem tylnej kotwicy [5][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]W woblerach o małej długości można z powodzeniem zastosować tylko jedną kotwicę, w korpusie przednim, zaś człon dołączany może być pozbawiony kotwicy, dzięki czemu pracuje swobodniej. Wobler z jedną kotwicą pokazano na fot.15.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/Fot15.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Fot.15. Wobler dwuczłonowy z jedną kotwicą [2][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Podobny zabieg można wykonać w woblerze trójczłonowym (rys.43), który może być z tego powodu dłuższy niż dwuczłonowy.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/43.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.43. Wobler trójczłonowy z ostatnim członem bez kotwicy [5][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Swobodną końcówkę łamańca można wykorzystać jeszcze w innym celu. Na rys.44 zaprezentowano wobler składający się z czterech członów. W ostatnim członie zastosowano płetewkę. Wobler ten ma za zadanie imitować pijawkę, także jej sposób poruszania się w wodzie. Głównym celem jest uzyskanie sinusoidalnego toru poruszania się, ale nie w poziomie, tylko w płaszczyźnie pionowej. Coś na wzór poruszani się delfina podwodą. Płetewka oraz odpowiednie obciążenie, nie zaburzające ruchów końcowym członom (stąd tylko jedna kotwica) ułatwia uzyskanie takiego efektu. W tym rozwiązaniu należy spełnić jeszcze jeden warunek, ale to już dla spostrzegawczych, dociekliwych zostawiam.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/44.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.44. Wobler z czteroma członami [5][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]W kształtowaniu woblerów łamanych jest naprawdę wiele możliwości. Korpus można podzielić, tworząc łamańca, nie tylko w taki sposób jak do tego momentu pokazano. Ograniczeniem jest tylko nasza wyobraźnia, a właściwie, jej brak. Są także inne podziały, które pokazano na rys.45 i rys.46. W woblerach tych, zwłaszcza w małych, kłopotliwe może być wykonanie połączeń, aby zachować zwartość konstrukcji. Wówczas warto sięgnąć po łączenie członów ze sobą wykorzystując plecionkę (fot.11 i fot.12). W woblerze dwuczłonowym z rys.45 dolny człon posiada większą swobodę w wychylaniu na boki niż w woblerze trójczłonowym (rys.46). Wynika to z faktu, że w woblerze z rys.46 dolny człon połączony jest dodatkowo z członem ostatnim złączonym z głównym korpusem ze sterem, ale z drugiej strony ten człon poprzez człon ostatni może w pewnym zakresie wpływać na pracę korpusu ze sterem, a tym samym na pracę całego woblera trójczłonowego.[/font][/size]
     

    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/45.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.45. Dwuczłonowiec [5][/i] [/font][/size][/center]
     

     
    [center][img]http://jerkbait.pl/art/photos/304/46.jpg[/img][/center]
     
    [center][size=4][font=arial][i]Rys.46. Trójczłonowiec [5][/i] [/font][/size][/center]
     

    [size=4][font=arial]Należy mieć świadomość, że nie wyczerpuje to wszystkich przypadków kształtu i liczby członów woblera łamanego, a jak jeszcze uwzględni się niesymetryczne rozmieszczenie obciążenia, wprowadzenie komór powietrznych, to rozwiązań końcowych może być naprawdę sporo. Zapewne nie wszystkie będą praktyczne w zastosowaniu, ale o ich skuteczności na szczęście decydują ryby. Tak więc twórzmy łamańce.[/font][/size]
     
    [size=4][font=arial]I na koniec warto w kilku krokach podsumować, bo być może nie wszystko wybrzmiało klarownie.
    1. Najczęściej pierwszy człon ze sterem decyduje jak zachowuje się cały łamaniec. Parametry pracy tego członu można zmieniać poprzez jego kształt, a także za pomocą kształtu, wielkości, położenia steru względem oczka mocującego linkę oraz odpowiednio rozmieszczając obciążenie. Zabiegi te są identyczne jak w woblerach jednoczęściowych.
    2. Możliwy jest wpływ na zachowanie się członów dołączanych. Takim najprostszym, a zarazem najtrudniejszym, sposobem jest zastosowanie odpowiednich metod łączenia członów ze sobą. Łączenie członów dające im większą swobodę polega na nie odbieraniu stopni swobody poprzez stosowanie pojedynczych oczek o większych średnicach. Oczka nie muszą być w kształcie okręgu.
    3. Cały założony plan stworzenia łamańca może nie udać się jeśli nie zachowa się precyzji jego wykonania, a zwłaszcza połączeń poszczególnych członów.[/font][/size]
     
    [size=4][font=arial]Literatura:
    1. Archiwum autora.
    2. Opracowanie autora.
    3. Archiwum Dariusza Lesiewicza.
    4. Archiwum Sławomira Szuszkiewicza
    5. Opracowanie Sławomira Szuszkiewicza.[/font][/size]
     
    [size=4][font=arial]Autor: Sławomir Bednarczyk & Sławomir Szuszkiewicz[/font][/size]

  • Podejrzewam, że większości z nas najprzyjemniej wędkuje się nad rybnym zbiornikiem – rzeką lub jeziorem - w otoczeniu dzikiej przyrody. Szczególnie często uciekają w takie miejsca mieszczuchy, którym (z konieczności ), kilka lat temu, zostałem i ja. Jako zapalony pstrągarz, szczególnie cenię sobie wędkowanie w niedużych, płynących z dala od cywilizacji rzeczkach. Jednak obowiązki zawodowe czy rodzinne, a często i warunki pogodowe, ograniczają takie kilkugodzinne eskapady do jednego dnia w weekend. Pewnie wielu z Was ma podobnie. Za to dni kiedy możemy pozwolić sobie na 1-2 godziny z wędką na pewno jest więcej. Co wtedy począć? Szczęście mają wędkarze mieszkający w bezpośrednim sąsiedztwie wody. Ja mam w zasięgu kilkunastominutowego spaceru sporą rzekę nizinną, a jeszcze bliżej nieduże jeziorko-gliniankę. Dużą frajdę sprawia mi także łowienie okoni, więc korzystam z dobrodziejstw lokalizacji. Nad rzeką trzeba się trochę nachodzić żeby znaleźć godne uwagi ryby. Nieduża glinianka to łowisko teoretycznie łatwiejsze do szybkiej lokalizacji drapieżników. Wokół otoczenie typowo miejskie: ulice, wieżowce, place zabaw i ścieżki rowerowe. Mieszkańcy wieżowców niemal zaglądają w pudełka z przynętami, spacerowicze co i rusz zagadują: „gryzie coś?” Czasem psiak robiący codzienny obchód obszczeka ostrzegawczo widząc kij w ręku, albo mewa nauczona, że rzuca się im suchy chleb. dla odmiany zbierze z powierzchni popperka. Nie wszyscy to lubią, nie wszyscy to zniosą. U mniej wygrywa pasja i kiedy tylko w ciepłej porze roku, czyli zwykle mniej więcej od połowy kwietnia jakoś do połowy października, trafi mi się wolna godzinka czy półtorej staram się wyrwać nad wodę. Ponieważ nad gliniankę mam bliżej, często jest to pierwszy wybór.
     

     
    Kiedy stanąłem nad jej brzegiem 4 lata temu była dla mnie jedną wielką niewiadomą. bo zawsze wolałem spinningować w rzekach. Nieco o charakterze łowiska. Typowe owalne wyrobisko ok. 5 ha powierzchni, okolone wąskim, przerywanym pasem trzcin. Głębokość maksymalna ok 9-10 m, przeważnie do 4-5 m, a jest też wiele obszarów płytkich. Brzegi sztucznie umocnione koszami gabionowymi, bo wokół biegnie ścieżka spacerowa z kostki. Roślinności zanurzonej brak, za to latem, wraz ze wzrostem temperatury, woda zakwita i staje się mało przejrzysta, zielona i jakby gęsta. Podejrzewam, że w dużym stopniu przyczyniają się do tego również spacerowicze rzucające ptactwu wodnemu duże ilości suchego, i często spleśniałego, chleba.... Teoretycznie warunki niezbyt zachęcające do wędkowania latem. Lokalni, stali wędkarze to głównie spławikowcy. Łowią płocie, wzdręgi, karasie srebrzyste, leszcze, czasem trafi się karp i lin. Z drapieżników występuje okoń i szczupak, a krążą też legendy o sumie. Presja „starszych datą” wędkarzy przyzwyczajonych do zasad innych niż C&R oraz bliskość rzeki – łowiska bądź co bądź większego i rybniejszego - powoduje, że „poważni” spinningiści omijają zwykle ten zbiornik. Ja podjąłem jednak wyzwanie i próbuję rozgryźć tę wodę. Daleko mi do wędkarskich autorytetów czy łowców okoni z prawdziwego zdarzenia, ale uważam, że biorąc pod uwagę warunki łowiska, osiągam tu wyniki bardzo dobre. Co sezon, podczas tych kilkunastu wypadów łowię kilka okoni 30+ i sporo ryb +/- 25 cm, a największe jakie złowiłem miały 38 i 39,5 cm.
     

     

     

     
    Spotykani czasem nieliczni spinningiści nastawiający się na szczupaki w większości przypadków kończą o „kiju” lub ze szczupaczą młodzieżą. Jaki jest mój klucz do sukcesu? Zabrzmi jak banał: zlokalizowanie ryb oraz dopasowanie przynęty i prowadzenia do miejsca. Zaczynając, postawiłem na złowienie czegokolwiek więc wybór był prosty: kijek klasy UL, cienka linka i drobne, głównie gumowe przynęty. W nieliczne wolne popołudnia i wieczory chodziłem sobie z kijkiem od jednej dziury w trzcinach do kolejnej. Na kajtkopodobne ripperki łowiłem po kilka małych okonków i tak było do czasu kiedy z nastaniem letnich upałów zastrajkowały. Trzeba było szukać rybek gdzie indziej. Na gliniance jest jedno wyraźne wypłycenie- taki usiany drobnymi kamieniami i kilkoma głazami cypel. W mokre lata wody w zbiorniku przybywa i cypel jest ok 1 m pod wodą, zwykle jednak jest tam od 20 do 60-70 cm wody. Zwykle omijałem to miejsce bo wymaga szybkiego, jednostajnego prowadzenia przynęty. Kłóciło się to z „religią” opadu jako diabelnie skutecznej broni na okonie. Nic się jednak w innych miejscach nie działo, więc poświęciłem cypelkowi trochę czasu. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, bo niedużych okoni można tam było połowić w krótkim czasie całkiem sporo. Z czasem coraz częściej stawałem u nasady cypla i tylko temu miejscu poświęcałem tę godzinkę wolnego. Tam zawsze coś się działo. Stada wzdręg po obu stronach cypla wygrzewające się w ostrym letnim słońcu, spławy białej ryby wieczorami oraz wyraźne ataki okoni oraz mew na gromadzącą się na cyplu drobnicę. To pobudzało wyobraźnię i działało jak magnes. Musiałem jedynie dobrać właściwą przynętę i odpowiednio ją zaprezentować. Jako zagorzały zwolennik przynęt miękkich w łowieniu okoni, postawiłem na drobne ripperki i jaskółki. W tym miejscu zrobię trochę reklamy, ale nieocenione okazały się tu wyroby forumowych kolegów: Pawła (@nowwwak) i Marcina (@cyprys19). Podstawą są Minimastery Pawła oraz larwy i jaskółki Marcina, dopełnione jakimś ciemnym parochem i 5 cm ripperem Clonay – Relaxa - w kolorze jasnej zieleni. Jako uzupełnienie pudełka często mam jakąś niedużą obrotówkę, a w dni intensywnego żerowania powierzchniowego – praktycznie jedynie przy bezwietrznej pogodzie – jakiś popperek.
     

     
    Drogą doświadczeń ustaliłem, że dobór przynęty warunkuje głównie stan wody, a w dalszej kolejności pora roku. I tak jeśli nie widać żerowania powierzchniowego, a wody jest mało, zaczynam od Minimastera na główce 1-1,5 g. Sięgam tym prawie do końca cypla. Obławiam kolejno najpierw środkową część wypłycenia lawirując na tyle ile się da między głazami, a następnie krawędzie i spady. Jeśli ryby są, akurat szukając drobnicy między głazami, to brania są natychmiastowe. Jeśli trzymają się krawędzi stoku bo jeszcze nie wyszły żer, to obławianie krawędzi zwykle przynosi efekt. Często żeby skusić ryby do brania muszę sięgnąć poza koniec cypla. Sięgam wtedy po inną gumkę Pawła (to chyba Mikrokiller) na 2-2,5 g. Gumka ma bardzo małe kopytko i pracuje bardzo delikatnie świetnie imitując narybek. Przy okazji polowania na okonie złowiłem na tę gumkę ładnego karasia srebrzystego - blisko 38 cm. Hol na lekkim kijku i lince wytrzymałości 2 lb dostarczył nie lada emocji.
     

     
    Rippery, ale te nieco większe, są skuteczne kiedy wody nad cyplem jest więcej. Stosunkowo szeroki Clonay podany na 3 g główce jest zachłannie połykany nawet przez 20 cm malce. Przy niższej wodzie ciężko jest go poprowadzić prawidłowo nad wypłyceniem, a doświadczenie nauczyło mnie, że obławianie taką przynętą spadów jest nieskuteczne i zwykle kończy się zaczepem i zerwaniem. Bywa i tak, szczególnie przy wietrze i nieco wzburzonej powierzchni wody, że brań na ripperki nie ma. To znak, że trzeba sięgnąć po jaskółki. Bardzo fajnie działają jaskółki Marcina oraz Lunker City. Zbroję je w 2 g trójkątne główki. Dość ciężko się nimi łowi na płytkim blacie. Podszarpywania powodują niekontrolowane odjazdy, także w dół. Przynęta uderza wtedy w dno co z jednej strony intryguje pewnie ryby, ale też jest powodem częstych zaczepów. Najskuteczniejsze są stonowane i naturalne kolory. Wyjątkiem jest okres zakwitu wody. Nie wiem dlaczego, ale żadne inne przynęty poza jasnozielonymi nie są wtedy skuteczne. Tak więc jaskółka do obławiania krawędzi i stoków przy niskiej wodzie, oraz Clonay na czas wyższej wody. Ten zestaw rzadko mnie zawodził. W okresie zakwitu i niskiej wody – przy czym oba te czynniki muszą wystąpić - okonie wynoszą się z cypla. Najskuteczniejsze jest wtedy obławianie krawędzi i głębszej wody na stoku.
     

     

     

     

     

     

     
    Jeśli jednak ryby ignorowały te przynęty, sięgałem po larwy ważki. W zestawie z czeburaszką były skuteczne zarówno na niskiej jak i wysokiej wodzie. Przypuszczam, że okonie akurat nie miały ochoty gonić drobnych paproszków, a chętnie zasysały falującego w toni tłustego robala.
     

     
    Wyjątkowo trafiają się wieczory bez wiatru. Kiedy słońce chowa się za pobliski wieżowiec, okonie zaczynają powierzchniowe polowania na drobnicę. Widowiskowe ataki podnoszą ciśnienie. Kilka razy wybrałem się w taki wieczór z popperami. Godnych pokazania okazów nie złowiłem ale te kilka grubych dłoniaków zapewniło emocji aż nadto. Przydarzył mi się również atak mewy na poppera. Zebrała z powierzchni i odleciała. Brutalnie musiałem ściągnąć ją na „ziemię” Akurat wtedy miałem mocniejszy zestaw. Udało się ptaszka szybko i bezpiecznie wyczepić
    Z nastaniem jesieni woda na powrót nabiera przejrzystości. Na płytkim cyplu nadal urzęduje drobnica korzystając z szybciej nagrzewającej się wody. Za nią znów ciągną okonie i często widowiskowo żerują na cyplu. Najczęściej wtedy korzystam jaskółek. Większy rozmiar chętniej jest atakowany przez okonie poszukujące już grubszych kąsków. Podobnie skuteczne okazują się „polarisy” i inne „jagodowe” gumki Marcina. Ze względu na mocno zaczepowe dno prowadzę je delikatnym opadem w toni na stokach cypla. Okonie obserwujące ławice drobnicy nie mają problemów z dostrzeżeniem i zaatakowaniem takiej przynęty.
     

     

     
    Po jesiennej zmianie czasu sporadycznie zaglądam nad gliniankę. W tygodniu zwykle zbyt szybko robi się ciemno, natomiast weekendy staram się wykorzystać na wypady szczupakowe.
    Tak w skrócie wygląda mój sposób na niedużą, miejską wodę. Sposób na wykorzystanie nawet godziny wolnego czasu, aby cieszyć się emocjami jakie daje wędkarstwo. Mam nadzieję, że niektórych z Was zachęcę tym tekstem do „odkrycia” dla siebie wody pozornie nieatrakcyjnej i wielu kolegów skorzysta z moich spostrzeżeń.
     
    Artykuł bierze udział w konkursie "wygraj wędkę marzeń"

  • Część I
    „Droga bez powrotu”
     
    Każdy z nas pojmuje czy definiuje wędkarstwo na różne sposoby. Wydeptując wiele ścieżek ciągle czegoś szukamy. Czego można szukać w tej prostej, przynajmniej pozornie czynności ?
    Rzeczy przeróżnych, ja najczęściej szukam oderwania od codziennych spraw, bliskiego kontaktu z naturą, bo obserwując i wsłuchując się w nią możemy się wiele dowiedzieć, również o sobie samym.
    Taką podróżą z biletem w jedną stronę stało się dla mnie pstrągowanie. Przez ostatnie dekady wielu wędkarzy w piękny i niemal wyczerpujący sposób opisało swoje fascynacje związane z wyprawami poświęconymi pstrągom potokowym. Niby od dawna w tej dziedzinie wędkarstwa „drzwi są otwarte na oścież” jednak ilu pstrągarzy tyle sposobów i technik, na pierwszy rzut oka podobnych a jednak odmiennych i wciąż można nauczyć się czegoś nowego.
    Sam z roku na rok przekonuję się o tym, że czasem wystarczy zmienić drobny detal, rodzaj czy wielkość przynęty, sposób jej podawania, dobrać odpowiednio miejsce a przede wszystkim, finalnie złożyć te wszystkie elementy w spójną całość.
    Od dawna moimi podstawowymi przynętami którymi kuszę „moje” pstrągi są wszelkiego rodzaju jigi. Od lat dają mi one piękne ryby i dziś nie wyobrażam sobie łowienia tych ryb, nie posiadając w pudełku choć kilku „sierściuchów”.
    Pstrągowe rzeki i rzeczułki w których łowię poddane są ogromnej presji. Mając świadomość, że ryby je zamieszkujące znają niemal każdą pojawiającą się na rynku przynętę, nieustannie coś modyfikuję i zmieniam, by uśpić nieco ich zrozumiałą nieufność.
    Od jakiegoś czasu zacząłem eksperymentować z wielkością oraz sposobem uzbrojenia wykonywanych jigów. Był to strzał w dziesiątkę, bo z wyprawy na wyprawę staję się bogatszy o nową wiedzę, doświadczam sytuacji które podczas stosowania przynęt „standardowych” właściwie nie miały miejsca.
     

     
    Kilkunastocentymetrowy „sierściuch” wykonany z lisa, najlepiej w szarych odcieniach. Okraszony odrobiną błękitno – srebrnego flash'a, do tego duże realistyczne oczy. Obciążony ołowianą lametą owiniętą na trzonku mocnego haka w wersji lekkiej, z dołożoną śruciną by dotrzeć do najgłębszych miejsc.
    Prowadzony zazwyczaj dość agresywnie z prądem, najlepiej tzw. wachlarzem potrafi obudzić najbardziej zmarudzone ryby, wyzwalając w nich instynkt drapieżcy lub zwykłą ciekawość, co przeważnie kończy się mniej lub bardziej widowiskowym atakiem.
    Bywa, że tak duży sierściuch prowokuje do reakcji pstrągi w miejscach obrzucanych chwilę wcześniej innymi przynętami, takimi których używa większość wędkarzy. Zdarza mi się też złowić sporego kropka obławiając rzekę „przećwiczona” co dopiero przez innych, takie sytuacje dają dużo do myślenia.
    Z pewnością nie jest to przynęta doskonała, bo takiej chyba jeszcze nikt nie wymyślił, jednak cicho położona na wodzie i odpowiednio zaanimowana potrafi zwykły dzień zamienić w „dzień konia”.
    Jak każdego wabika tak i „sierściucha” trzeba się nauczyć oraz w niego uwierzyć, bo tylko wtedy wszystko zagra jak należy.
    Poniżej zamieszczam opis ostatniej pstrągowej wyprawy z „sierściuchem” w roli głównej, podczas której sporo się działo. Takich oraz jeszcze bogatszych w pozytywne wrażenia dni życzę wszystkim prawdziwym pstrągowym „włóczykijom”
     
    Część II
    „Poligon”
     
    Jest jeszcze bardzo wcześnie, kiedy zostawiam za sobą miasto. Żeby złapać nieco oddechu od wszechobecnego popłochu, nie najlepszych prognoz i innego dziadostwa, postanowiłem spotkać się z rzeką i pstrągami.
     

     
    Obsesja, to chyba najwłaściwsze słowo opisujące moje tegoroczne uganianie się za tymi rybami. Kilka namierzonych "grubasów", kilometry w nogach i choć łowię sporo niezłych ryb to nadal te największe pozostają w sferze sennych marzeń. Na szczęście jeszcze nie zwariowałem ( chyba ) i nadal będąc nad wodą najcenniejsze są dla mnie spokój i kontakt z przyrodą które skutecznie "leczą" wszelkie niepowodzenia. Tak jak dzisiaj, kiedy idąc przez trzcinowisko wlazłem na stado saren; przewodnik grupy oszczekał mnie z daleka pokazując mi najprościej jak można kto tu "jest u siebie". Dla kogoś kto mieszka w "betonie" rzecz bezcenna.
     

     
    Bezpośrednio do żyłki dowiązuję "przegubowca", kilkunastocentymetrowy jig z lisa którego sobie niedawno wymyśliłem mocno mnie zaskakuje podczas ostatnich eskapad. Jednak dziś zupełna cisza, przeczesałem już spory kawałek odnotowując tylko niemrawe skubnięcie. Nie żrą, ewidentnie coś im nie pasuje. Szybka myśl i wracam do samochodu, spróbuję na innym odcinku.
     

     
    Jednak żeby nie robić "pustych przebiegów" zakładam spory wobler i schodząc z nurtem co jakiś czas posyłam go pod drugi brzeg. Próbując nieco je pobudzić, co kilka obrotów mocno podszarpuję imitację pstrążka. Słońce już mocno prześwietla wodę i w pewnym momencie widzę dobrą "pięćdziesiątkę" która odprowadza wobler pod same nogi po czym dostojnie ginie w ciemnej plamie głębszej wody. Zakładam z powrotem jiga i próbuję namówić rybę do gadania, bez odzewu jednak. Kilkaset metrów dalej powtórka z rozrywki, z tym że ryba i to równie pokaźna zawija się pod samą szczytówką, uciekając panicznie. Jakoś tak odruchowo posyłam wobler kilka metrów powyżej, cyk cyk i złoty "rogal" odbija się w toni, robiąc po chwili spory młyn na powierzchni, połączony z nagłym luzem na lince; cholera jasna co jest nie tak. Po drugiej spapranej rybie mój spokój ducha został nieco nadwątlony.
     

     
    Cóż, bywają takie dni że pstrągi robią cię w konia i nic nie poradzisz. Żeby było weselej, trzecia spora ryba "wącha" wobler i jak poprzednicy rezygnuje z ataku.
     

     
    Dość tego, zmieniam odcinek z nadzieją, że "tam" to będą żarły a nie wąchały
    Na innym odcinku faktycznie jest inaczej. W pierwszym rzucie na sierściucha- kotleta zapinam fajną rybę. Pięknie kopie wyginając solidnie kijek; kilka kontrolowanych zrywów i jest mój. Ani mały, ani wielki za to przecudnie ubarwiony. Pstrykam kilka zdjęć i trzymając chwilę pozwalam mu schować się w rynience. Ten pstrąg przywrócił mi wiarę i znów koncentracja wskoczyła na właściwe tory.
     

     
    Idę w górę i precyzyjnie posyłam jiga powyżej każdej potencjalnej kryjówki. Większość koryta jest stosunkowo płytka i kiedy tylko dostrzegam jakieś przegłębienie czy podmycie pod drzewem skrupulatnie je obławiam.
     

     
    W niepozornej rynience dosłownie kilka metrów od kija zdecydowany stop. Kontra z mojej strony i widzę w dość klarownej wodzie szamoczącego się kropka. Niemal bliźniaczy do poprzedniego rozmiarem, jednak nieco mniej urodziwy. Robię przerwę. Herbata z imbirem, jakaś kanapka by odrobinę podładować akumulator.
     

     
    Dzwoni kolega a ja prowadząc rozmowę uparcie skokami prowadzę przynętę w poprzek nurtu, przecinając grubą rynnę. Na środku rzeki mocne pacnięcie. Unoszę kij do góry, ten w kilka sekund przechodzi w pełną parabolę. Ryba schodzi w dół z dużą prędkością, widzę grubego pstrąga który miotając się przy dnie próbuje pozbyć się natręta, Udaje mu się, pieprzony luz i kilka niecenzuralnych słówek, którymi rykoszetem dostaje kolega.
     

     
    Co za przedziwny dzień, analizuję co mogłem zrobić nie tak i wychodzi na to, że po raz kolejny ryba musiała bardziej "powąchać" niż zjeść sierściucha.
    No ale jeśli są aktywne to trzeba próbować. Dochodzę do pięknego przewężenia na środku rzeki, powyżej kilka powalonych olch pozwala przypuszczać, że to dom misia. Miś oczywiście w pierwszym rzucie zjada jiga, pokazuje mi się cały na moment po czym nie wiedzieć czemu spada. Hak ok, ostry jak diabli, zacięte w tempo. To zdecydowanie nie mój dzień i zaczynam układać się z tą myślą żeby nie popaść w totalną irytację.
    Na szczęście czasem i w takim momencie "wychodzi słońce". Podchodzę powolutku do pięknej rynny, miejsce grube i musi kryć się tutaj piękna ryba. Trzeci rzut na początek wlewu, tańczę tym lisim ogonem przy dnie i praktycznie pod nogami zaliczam konkretny strzał. W ostatniej chwili oddaję nieco żyłki, hamulec pyka miarowo a w rynnie gruby, pięknie cytrynowy potokowiec walczy wściekle. Zjeżdżam na czterech literach bo brzeg wysoki, podbierak zanurzony czeka na dogodny moment.
     

     
    Pstrąg jest bardzo silny, jednak w końcu odpuszcza i jest mój. Uff, to jest to Wychodzę z rybą na kawałek płaskiego, szybkie foto i patrzę, jak odpływa do siebie.
    Na dziś wystarczy, wracając do domu w głowię przewijam "film" klatka po klatce i czego by nie powiedzieć pstrągowanie to coś co ciężko ubrać słowami, jutro drugie podejście … .
     
    Piotr Gołąb 2020
     
    Artykuł bierze udział w konkursie "wygraj wędkę marzeń"

  • Do napisania tego krótkiego tekściku skłoniła mnie refleksja nad tym wszystkim co zobaczyłem i przeczytałem w Internecie podczas szukania nowego wędkarskiego noża i multitoola. Pierwsze frustracje wylałem w wątku - http://jerkbait.pl/topic/5615-n%C3%B3%C5%BC-w%C4%99dkarskosurvivalowy/page-8#entry2675079 dlatego nie ma sensu ich tutaj powtarzać.
     
    Tym bardziej, że teraz patrzę z mniejszym niż na początku zażenowaniem na tzw. EDC-owiczów, którzy nie mając całej tony gadżetów przy sobie nie ruszaja się ani na krok z domu i dla ktorych nawet klips w multitoolu musi trzymać się na majciochach w określony sposób,- bo i te pewnikiem noszą oni w wersji taktycznej… Jednak EDC-owicze Buszkraftowcy są już nam wędkarzom znacznie bardziej bliscy, bo trochę podobnie jak my szukają kontaktu z w miarę możliwości niezdeformowaną naturą. Są jeszcze Preppersi, ale dla mnie motywy bycia preppersem i ciągłe doskonalenie się w tej dziedzinie, a także śledzenie dziejących się na świecie katastrof i próby rozgrywania obrony i ucieczki przed/od nich w rodzimych warunkach są zbyt paranoiczne. Wspominam jednak obydwie te grupy nie po to, by je obrażać czy dowodzić czegokolwiek a dlatego, że warto prześledzić czy wybrany przez nas Multitool, czy nóż sprawdził się w ich użytkowaniu. Obydwie te grupy użytkują owe narzędzia znacznie bardziej intensywnie niż my wędkarze więc to, co się u nich sprawdziło i nas raczej nie zawiedzie. Czego moim zdaniem nie warto naśladować od ww grup? Tego całego sprzęciarstwa i dźwigania całej masy gratów w razie „W“. Pewnie Bolek Uryn po przeczytaniu tego co naskrobałem napisałby, że można to jeszcze o połowę zredukować, w czym zapewne miałby rację, bo płynna jest granica między koniecznością a komfortem nawet u jednej osoby a co dopiero pomiędzy różnymi ludźmi. Mnie jednak nie chodzi o podanie jakiejkolwiek recepty na EWS tylko przykładu jak to u mnie wygląda i co daje mi komfort dobrego przygotowania do wyprawy. Pewnie każdy z Was, kto uprawia takie wędkowanie będzie miał inny EWS. Ów EWS będzie się w sposób oczywisty różnił dla kogoś kto uprawia Streetfishing i Wildfishing, ale to właśnie powstały na forum jerkbait.pl wątek ma być miejscem do wymiany myśli, pomysłów i stosowanych rozwiązań.
     




     
     
     



     

    Dlatego też skupię się jak obiecałem na pokazaniu i uzasadnieniu mojego własnego i w moim rozumieniu minimalistycznego EWS, - czyli ekwipunku wędrującego spinningisty na całodniową wyprawę od przedświtu do nocy.
     
    Po co to w ogóle potrzebne? Nie wystarczy kamizelka? A no nie zawsze wystarczy i rzadko jest przy wielokilometrowej wędrówce wygodna ze względu na nieoptymalne rozłożenie ciężaru. Cały pomysł zrodził się w momencie, w którym postanowiłem poznać Ren sam, bez towarzystwa. Wybierane przeze mnie z mapy satelitarnej odcinki nawet w mocno zurbanizowanych fragmentach rzadko oferują knajpę z zimnym piwem i czymś do przegryzienia. A nawet jeśli, to często nie chce mi się obchodzić tego kilometra czy dwóch od rzeki - bo szkoda czasu, w którym można łowić. Wyjątkiem są całodniowe często 20-godzinne letnie wypady, gdzie żar się z nieba na łeb leje niemiłosiernie i przekroczona już 50-tka daje się we znaki… Po prostu wtedy muszę zejść na godzinkę do klimatyzowanej na ogół knajpki i zregenerować siły. Potem krótka drzemka w cieniu na ciepłych Reńskich kamieniach powoduje, że wszystkie siły wracają i można iść dalej i łowić do upadłego… Tę formę aktywności od dłuższego czasu ułatwia mi mój Slingbag, który widzicie na zdjęciach nieco zmodyfikowany dzięki systemowi Molle.
     




     
     
     



     

    Szara, owalna i długa doczepka jest przewidziana na 0,75L termos lub litrową butelkę na wodę typu Nalgene. Najczęściej jednak jest ze mną gorący turecki czaj, czyli czarna herbata, szczególnie w upały doskonale gasząca pragnienie i zapewniająca ochłodę w skwarze. Kieszonka na owej doczepce zawiera: paczkę worków (np. na śmieci albo w razie przebicia wodera jako onuca), rozpałkę do ogniska, okulary z Aldi-ka z wbudowaną latarką, mały woreczek z plastrami, fiolkę z wodą utlenioną oraz 3 kosmetyczne mikrokondomiki. Dla mnie najbardziej praktyczną fiolką stał się atomizer po spreju do nosa, wypłukany wrzątkiem i napełniony woda utleniona, co pozwala przy jakiejś większej ranie, przemyć ją rozpylając ciecz przy jej niewielkiej utracie. Ten śmieszny pakiet opatrunkowy już wielokrotnie mi się przydał przy wyciąganiu wbitych w palce i ręce kotwic. W praktyce wygląda to bardzo prosto, po wyrwaniu kotwicy – dezynfekcja, potem zaklejenie plastrem i jeśli to jest palec to naciągniecie mikrokondomika kosmetycznego. Ten prosty zabieg pozwala łowić dalej bez konieczności odwiedzania pogotowia. Rana jest właściwie opatrzona i nie trzeba się nią przejmować.
     




     
     
     



     
     
     



     

    Komora główna Slingbaga to pojemnik na dwa pudla z przynętami z czego jedno z nich dwustronne jest przed zmierzchem pakowane jako pudełko nocne. Przegródki w tym dwustronnym pudelku pozwalają na umieszczenie w każdej z nich tylko jednej przynęty dzięki czemu unikam zazwyczaj głośnego, irytującego i płoszącego ryby na płytkiej wodzie rozplątywania kotwic po omacku. W ciągu dnia wędrują także ze mną w głównej komorze dwie albo trzy (w lecie zamrożone) kiełbasy do upieczenia na ognisku. W przedniej kieszenie slingbaga pakuje woreczki strunowe ze sprawdzonymi gumami uzbrojonymi pod aktualny stan wody.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Mała czarna doczepka jest magazynkiem na VEP-y, miarkę i zapalniczkę wiatrową, a także na mydelniczkę z agrafkami. Kieszenie frontowe wypchane są woreczkami strunowymi z gumami.
     




     
     
     



     
     
     



     

    Tylna ścianka Slingbaga ma kieszeń, w której noszę składaną na trzy własnoręcznie wykonaną matę do siedzenia na mokrym (która jest obecnie u krawcowej). Na tylnej ścianie na dole umocowany jest średniej wielkości nóż survivalowy służący głównie do batonowania i wycinania przeszkadzających gałęzi w miejscach, w których łowię w nocy. Tak schowany nóż jest niewidoczny dla przypadkowych widzów i bardzo łatwy do szybkiego wyciągnięcia w razie, „W”, który na szczęście jeszcze nigdy nie nastąpił i miejmy nadzieję nigdy nie nastąpi.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Na pasku głównym Slingbaga zamontowałem pokrowiec od multitooola, bo doskonale mieści mi się tam mój telefon i obok mała diamentowa ostrzałka do haczyków. W ten sposób mam łatwy dostęp do wszystkiego, czego mogę potrzebować stojąc głęboko w wodzie bez konieczności wychodzenia z niej i ściągania Slingbaga. Tak spakowany Slingbag z pustym termosem wazy 4kg (jak wskazała waga łazienkowa).
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Cały zestaw EWS dopełnia kabura z multitoolem, z którego tak naprawdę ważne są kombinerki - wyhaczanie ryb, wyciąganie kotwic z paluchów, nożyczki do cięcia żyłki i plecionki, nóż do pokrojenia drobiazgów na ognisko, pila - rzadko, śrubokręty - bardzo rzadko. W szlufkach kabury multitoola jest latarka boczna Fenix LD 15R , którą szczególnie polecam: ma cztery tryby świecenia światłem białym, czerwone światło stałe i mrugające, a także tryb nadający SOS na czerwono. Łatwo ją naładować/doładować przez mikro USB w np. samochodzie czy z powerbanku. Latarka ta posiada też magnes, który jest bardzo praktycznym elementami latarki. W drugiej szlufce mam krzesiwo, ale to bardziej z sentymentu… Multitool dynda na mocnej i rozciągliwej smyczy, co minimalizuje możliwość utopienia czy zgubienia go. Jedynie latarkę wymieniłem z nazwy i modelu tylko dlatego, że nie znalazłem innej o tej wielkości i z tymi przydatnymi funkcjami, pozostałe gadgety zapewne każdy dobierze lub ominie według własnej potrzeby.
     
    PS.
    Ze zbędnych zakupów muszę wymienić folder Kizer Begleiter z VG-10, który bardzo mi się podoba, ale jest mi kompletnie zbędny nad wodą. Leży teraz w samochodzie gdzie się już kilka razy zupełnie nieoczekiwanie przydał… Chyba czasem warto mieć jakiś scyzoryk pod ręką? Albo może to mi po tych „lekturach“ zaczyna odbijać na punkcie noży,- jak twierdzi moja zona ?!?!? Kolejnym nietrafionym w sensie zbędnym zakupem była kieszonkowa ostrzałka Lansky, która jest co prawda bardzo solidnie zrobiona i da się nią ostrzyć noże, bo naostrzyłem nią już wszystkie kuchenne noże w domu, ale dźwiganie jej na tak krótkie wyprawy uważam za przerost formy nad treścią. Odnośnie samych noży, wiele dowiedziałem się od „knives’ów” z ich forum, ale i od „naszego“ i „ichniego“ zarazem Grześka @Pele76 za co bardzo, bardzo dziękuje. Podziękowania należą się tez Zbyszkowi @krokop-owi za zrobienie zdjęć do tego tekstu, jak i obydwu moderatorom Pawłom za naniesienie polskich znaków na tekst i poprawienie błędów ortograficznych. ☺
     
    @Rehinangler, 2020

  • Welcome to the jungle...

    Przez DelTor0, w Relacje,

    ...Amazon jungle.
     
    Rok planowania, gromadzenia informacji i zdobywania potrzebnego sprzętu. I wreszcie opuszczamy zimowy szary Londyn, cel: tucunare i przygoda w samym sercu jungli.
    Jedyne 12 godzin lotu do Sao Paulo, chwila przerwy i ruszamy do stolicy stanu Amazonas, Manaus. Po 20 minutach krążenia nad miastem, dostajemy informacje ze z powodu burzy jednak nie wylądujemy i lecimy na inne lotnisko. Ostatecznie trafiamy do Santarem i po wielu perypetiach, nocnym lotem wreszcie dostajemy się do miejsca przeznaczenia. Akurat, żeby zdążyć na następny lot... który, tym razem z powodu mgły, też jest opóźniony. Chciało by się powiedzieć… witamy w Brazylii
    Czarna rzeka, największa tego typu rzeka na świecie, jak ośmiornica oplata swoimi odnogami las deszczowy. Tysiące wysp, laguny, rzeczki i strumienie, po prostu świetne miejsce, żeby się zgubić i odetchnąć od cywilizacji.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Jesteśmy! Barcelos, stolica handlu rybkami akwariowymi i główna baza wypadowa wypraw na tucunare. Organizacyjnie odpowiednik naszego powiatu, tylko wielkości jednej trzeciej Polski, a zamieszkały przez 30 kilka tysięcy ludzi, jednym słowem… dziko. Szybki kurs po lokalnych sklepikach wędkarskich, załadunek na statek 'matkę' i ruszamy... tzn. następna doba płynięcia w górę Rio Negro i jednego z jej dopływów.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Stacja paliw na środku rzeki? Proszę bardzo
     




     

    Pobudka o 6 rano, szybkie śniadanie i wędki w dłoń. Dzień na równiku jest dość krótki, a najwyższy czas dobrać się do tych ryb. Marcin jako pierwszy łowi fajna sztukę, ja zaczynam od tucunare borboleta, najmniejszej odmiany peacock bass. Później worek z rybami powoli zaczyna się rozwiązywać.




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    I pierwsze wrażenie... ryby po wyjęciu z wody są... ciepłe. Temperatura w Rio Negro sięgała 32-34 stopni.
     




     

    W czasie pływania, naszym łódkom ciągle towarzysza słodkowodne delfiny ‘Inia’. Niesamowicie inteligentne zwierzęta, w czasie holu ryby trzymają się w bezpiecznej odległości, ale zaraz po podebraniu naszej zdobyczy wpływają pod łódkę. Wypuszczony peacock nie ma szans, wielki wir i ląduje w paszczy delfina. W większości przypadków musimy pływać pod sam brzeg i wypuszczać ryby w zatopione drzewa lub inne zarośla.
     




     
     
     



     
     
     



     

    Bezkres Amazonii, w którym tak łatwo się zagubić. Nasz statek baza płynął w gore, a my mniejszymi łodziami robiliśmy wypady po dwie godziny drogi w poszukiwaniu miejscówek. Raz nawet udało się trafić na indiańską wioskę w środku jungli.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Następne dni przyniosły coraz więcej kontaktów z rybami oraz... pozrywane zestawy i połamane wędki. Kolorowe ‘akwariowe’ rybki potrafiły pokazać swoja agresje, sztukę walki w powietrzu i nadzwyczajna sile. Nie dziwie się ze niektórzy mówią na nie ‘słodkowodne GT’.
    Szczególnie zapadła mi w pamięci sytuacja, gdy obławiając bezskutecznie rozległą lagunę, usłyszeliśmy potężne uderzenie i cale stado piranii wystrzeliło w powietrze... Niesamowity widok, nasz indianin podekscytowany rzucił ‘big fish’, mnie przebiegło przez myśl: O ja Ciebie... National Geographic!!!
     
    Tucunare borboleta (butterfly peacock bass), nawet dublecik się trafił
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Tucunare Paca (speckled peacock bass)
     




     
     
     



     
     
     



     

    I główny cel wyprawy, dorastający do blisko 30 funtów, Tucunare Açú (Asu). Największa ryba pielęgnicowata świata, znana ze swojej agresywności i waleczności.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Trzeba przyznać ze znajomość okolicy, umiejętność poruszania się po jungli nasi 'piloteiros' mieli opanowane do perfekcji. Wiedza o wszelkich rybodajnych lagunach pochowanych w zakamarkach jungli, zwyczajach ryb, okazała się bardzo przydatna. Mistrzowie wczepiania przynęt, obozowi kucharze, ludzie orkiestra Jednak najbardziej spodobało się nam to, że zawracali łódkę i zbierali każdy śmieć, jaki zauważyli na wodzie. Taka prosta rzecz, a mająca więcej wpływu na środowisko niż kanapowi ekolodzy, których działalność kończy się na wylewaniu żali w internetach.
     




     
     
     



     

    Najlepsze miejscówki wymagały trochę przedzierania się przez las deszczowy. Mocne buty, długie spodnie, żeby tylko przypadkowo nie stanąć na węża, albo jeszcze gorzej na płaszczkę. Powalone drzewa pełne kolców też robiły swoje.
    A jednak po dwóch dniach w tropikalnej spiekocie wygrała opcja ‘boso przez świat’… tzn. jungle
     




     
     
     



     
     
     



     

    Jednak warto było się trochę pomęczyć, ryby i widoki wynagradzały cały wysiłek.
     




     
     
     



     
     
     



     

    I następny król wody wraca do swoich herbacianych odmętów Rio Negro.
     




     
     
     



     

    W wolnych chwilach udało się strzelić kilka fotek lokalnej przyrodzie. W przerwie obiadowej taki jegomość załapał się na sesje
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Wielbiciel woblerów, dobre 15 minut obserwował nasze powierzchniowe przynęty.
     




     

    Amazonski ‘Forfiter’
     




     

    Ary było słychać wszędzie, ale nigdy nie siedziały na drzewach blisko wody. Zawsze gdzieś głębiej w jungli.
     




     

    Stali goście na lunch. Zaraz po rozbiciu obozowiska, krążyło nad nami cale stado tych padlinożerców. Dawało do myślenia...
     




     
     
     



     

    Jakby ktoś chciał, to mógł spędzić wyjazd tylko na fotografowaniu ptaków lub innych zwierząt. My mieliśmy inne plany Także zdjęcia tylko okazyjnie, jak zdążyło się wyciągnąć aparat z właściwym obiektywem...
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Hoacyny, bardzo wdzięczne ptaki do fotografowania.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Oprócz trzech form tucunare, trafiliśmy też wiele przyłowów. Piranie dominowały ilościowo, ale w sumie udało nam się zaliczyć ponad 15 różnych gatunków ryb.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Zastanawialiśmy się, czy pirania da rade odgryźć palca razem z kością, dywagacje skończyły sie, gdy jedna odcięła Ownera ST46 przy moim woblerze. Mała rybka, ale przy uderzeniu potrafi pozgniatać groty w morskich kotwicach.
     




     

    I następny przyjemniaczek, Traira, niszczyciel wszelkich przynęt spinningowych. Może mniej znana jak pirania, ale z zębiskami jak wściekły pies.
     




     
     
     



     
     
     



     

    Arowana, niesamowicie sportowa ryba. Większość walki spędza w powietrzu. W sumie nic dziwnego, znana jest z tego ze poluje na małe ptaki. Potrafi skakać powyżej dwóch metrów i zbierać pożywienie z gałęzi nadbrzeżnych drzew. Lokalnie nazywana małpią rybą lub wodną małpą.
     




     
     
     



     
     
     



     

    Bicuda, może nie jest super waleczna, ale pięknie atakuje szybko prowadzone przynęty przy powierzchni wody.
     




     
     
     



     

    Oscar, juz typowa akwariowa rybka. Przy swojej wielkość, niesamowicie agresywna i waleczna. Gdyby tak mieć wędki UL, co to by była za zabawa.
     




     
     
     



     
     
     



     

    Jacunda, piękna, kolorowa, z kolcami na pletwach brzusznych… o czym się przekonaliśmy jak się koledze w rękę powbijały.
     




     
     
     



     

    Łowiliśmy głównie 7 stopowymi wędkami, czyli te 2.13m. Lepsze okazały się wędki 1.80-1.90m, można nimi precyzyjniej poprowadzić powierzchniowe przynęty, które tam używaliśmy. Dwa standardowe zestawy, jedna wędką do mniejszych przynęt i druga, sztywna pala do przynęt typu woodchopper (śmigło).
    Multiki lub staloszpulowce, kto co woli. Używałem Daiwy Certate 3000 i BG 4000. Plecionki od 40lb do 60lb, w zależności od stosowanych przynęt. Plus długie przypony z fluorocarbonu, mniej więcej o grubości 0.7mm.
    Podstawowy zestaw przynęt: blacha, śmigło i powierzchniowa Perversa.
     




     

    Prowadzenie woodchoppera to nie jest lekka robota. Dynamika i dużo zamieszania w wodzie to coś, co tucunare uwielbia. Jednak w ponad 30-stopniowym upale nie dam się tym łowić cały dzień, tak szczerze ciężko tym łowić non-stop przez ponad godzinę Za to brania są niesamowicie widowiskowe.
     




     

    Chłopaki z dużym powodzeniem łowili na Perversy
     




     

    Akurat nie miałem, ale zastępczo wobler Rapala SubWalk okazał się bardzo skuteczny. Zresztą widać po ‘obrażeniach’.
     




     
     
     



     

    Kiedy ryby nie chciały brać z powierzchni, nieocenione okazały się smukłe wahadłówki. Szczególnie jedna od LuhrJensen i nasza poczciwa Wydra od Polsping. Rysy na blaszce po bliskich spotkaniach z piraniami
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    I ta przynęta Jaxona, która na każdym wyjeździe daje mi jakaś większą rybę... Patagonia, Amazonia, Syberia, zawsze się na to coś zaczepi.
     




     

    Zastanawiacie się jak silne są te ryby? Siedem czy osiem złamanych wędek, dwa uszkodzone kołowrotki. Jeden z moich tucunare odjeżdżał kilka razy po kilkadziesiąt metrów, na zakręconym hamulcu, aż wreszcie zaparkował w podwodnym drzewie. Hamulec całkowicie skręcony, nie dało się bardziej, plecionka 50lb, morski travel Batsona... nie zrobiło to zbytniego wrażenia na rybie. Po dopłynięciu na miejsce, właściwie już myślałem ze po ptakach, czułem tylko zaczep. W tym momencie nasz piloterio wskoczył do wody i zanurkował po lince, i o dziwo ryba ruszyła. Jeszcze dwa krótkie odjazdy i... rozpadł się hamulec w Daiwie BG 4000. Reszta holu metoda ręcznej kontroli linki. A żeby było śmieszniej to nie koniec historii, nasz piloerio łapie rybę za ogon a wtedy agrafka wypina się z przynęty... Do ryb to jednak trzeba mieć szczęście.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Jeszcze zdjęcie grupowe i pogoń za amazońskimi drapieżnikami należy uznać za zakończoną.
     




     
     
     



     
     
     



     

    Czas na powrót. Wylatujemy z Barcelos w pięknej słonecznej pogodzie... i po piętnastu minutach lotu wpadamy w sam środek burzy, później w następną, a na sam koniec w trzecia. Grad, błyskawice, woda wlewająca się do wnętrza samolotu... kilku kolegów straciło parę lat życia w tej metalowej puszce, tańczącej 'danse macabre' gdzieś tam w chmurach.
    Po godzinie lotu lądujemy w Manaus. Największym mieście Amazonii i siódmym największym w Brazylii, do którego można się właściwie dostać tylko droga lotnicza lub wodna. Przede wszystkim mieście, gdzie swego czasu kauczukowi baronowie określenie ekstrawagancja, wznieśli na inny niedościgniony poziom.
    Przepiękne kolonialne budynki, mocno nadszarpnięte mijającym czasem, przypominają dawna świetność i kauczukowy boom. Miasto w środku jungli, które zostało wcześniej zelektryfikowane niż większość europejskich metropolii.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Ktoś słyszał o paleniu pieniędzy, bo ma się ich za dużo? Tak, to historie z Manaus. Kauczukowi baronowie prześcigali się ze swoimi pomysłami aż do granic absurdu. Jeśli jeden zakupił sobie wielki jacht, to drugi sprowadził lwy z Afryki, a trzeci kąpał konie w szampanie. Potrafili wysyłać pranie do Paryża, lub pic tylko wodę importowana z Europy, wybudować jedna z największych i najnowocześniejszych oper w środku jungli. Dochody z kauczuku były tak wielkie, że w pewnym momencie w Manaus sprzedawano więcej diamentów niż w całym ówczesnym znanym świecie. Ale nic nie trwa wiecznie…
     
    Tekst: Del Toro
    Zdjecia: Del Toro, Marcin Ejankowski, Piotr Wisniewski & Marcin Janaszkiewicz

Artykuły

×
×
  • Dodaj nową pozycję...