Skocz do zawartości

Artykuły

Manage articles
  • Banjo
    Doszły do mnie głosy, że za trudne piszę artykuły. No cóż …. Postaram się.
    Zwykle w swoich artykułach staram się opisać zjawiska fizyczne posiłkując się wiedzą ze szkoły średniej. Być może moje uczęszczanie do technikum mechanicznego ułatwiło mi opanować pojęcia tj: moment siły, środek ciężkości. Fizyka ze studiów, opisana matematyką wyższą, moim zdaniem, nie zawsze może mieć zastosowanie do opisu zachowania się woblera ze względu na małe wykorzystanie praktyczne dla większości z nas.
    Nie trzeba zjadać zębów na tworzeniu bądź łowieniu na woblery, aby dojść do pewnych zależności jakie rządzą zachowaniem się woblera. Wystarczające jest zapoznanie się z prawami fizyki, ale także z budową woblera. Moim skromnym zdaniem najtrudniejsze jest rozpoznanie, opisanie a następnie wdrożenie w życie praw fizyki.
    Jednakże warto zweryfikować rozpoznane prawa fizyki w celu potwierdzenia, bądź ich odrzucenia. Wówczas niezbędny jest plan badań. Ale badania nie są dążeniem do celu, np. uzyskania określonej pracy, a do uzyskania odpowiedzi. Negatywna odpowiedź też jest cenną informacją. Dopiero po weryfikacji można podjąć się osiągnięcia jakiegoś z góry założonego celu. Tak więc plan eksperymentu, badań i żelazna konsekwencja w jego realizacji pozwolą zdobyć wiedzę. A wnioski? Same przyjdą.
    Nie wszystko dowiecie się od razu, nie zrażajcie jak nie wychodzi. Ważne, abyście systematycznie pracowali. Ja też wszystkiego jeszcze nie wiem, ale poszerzam swoją wiedzę.
    To jest jedna z możliwych dróg do osiągnięcia wiedzy. Czy najlepsza? Tego nie wiem, ale mnie bardzo odpowiada.
    Nie czuję się, ani nie planuję być autorytetem w tworzeniu woblerów. Nigdy takowego osobiście nie zrobiłem. Staram się jedynie przybliżać prawa fizyki rządzące zachowaniem się woblera w wodzie. Waszym zadaniem jest, albo ich zanegowanie, albo potwierdzenie i właściwe wykorzystanie przy tworzeniu woblerów. Zatem nie powiem Wam jak zbudować konkretny wobler. Każdy jest inną konstrukcją, nie rzadko wrażliwą na wiele czynników.
    Pisząc swoje artykuły oczekuję dyskusji z waszej strony. Ale zakładam także, że starzy wyjadacze, a takich osób jest sporo na naszym portalu, przy braku dyskusji z ich strony akceptują moje przemyślenia związane z zachowaniem się woblera w wodzie.
     
    Przejdźmy jednak do meritum tego artykułu. Jest on uzupełnieniem poprzedniego:
     
    http://jerkbait.pl/topic/72445-artykuł-głębokość-nurkowania-woblera-ze-sterem/
     
    Wspomniałem w nim o wpływie obciążenia i jego rozłożenia w korpusie, że bardzo istotny jest ster i wszystkie czynniki z nim związane: wielkość, kąt pochylenia, itp. oraz położenie oczka mocującego linkę na głębokość nurkowania.
    Zagadnienie to nie zostało wyczerpane, ciągle poszerzam swoją wiedzę. Efektem tego jest ten artykuł, w którym przedstawiam kolejne czynniki mające wpływ na głębokość nurkowania woblera. Nie zawsze i nie wszystkie są oczywiste bez głębszej analizy. A zatem:
    Istotny jest charakter pracy woblera. Rodzaje prac woblera zostały omówione w artykule:
     
    http://jerkbait.pl/page/index.php/index.html/_/sprzet/prace-woblera-ze-sterem-r353.
     
    Głębszemu nurkowaniu sprzyjać będzie wobler z pracą ogonową typu V oraz Y, najmniej z pracą typu X (najczęściej spotykaną). W pracy ogonowej typu X zarówno głowa jak i ogon wychylają się na boki. Wychylanie się głowy na boki powoduje, że wobler stawia większy opór podczas nurkowania. Zaleca się stosowanie woblerów z pracą typu V lub Y. W przypadku pracy lusterkującej również nie zaleca się pracy typu X. W obu rodzajach pracy należy także pamiętać, aby amplituda wychyleń nie była zbyt duża. Inaczej mówiąc wobler głęboko nurkujący nie powinien zbytnio „mieszać wodę”.
    Kolejnym czynnikiem wpływającym na głębokość nurkowania H jest siła nurkowania FN, którą głównie generuje ster, ale nie tylko. Kształt korpusu również może sprzyjać, bądź nie, głębokości nurkowania H woblera. Zwykle trudno jest rozpatrywać jednoczesny wpływ wielu czynników. Stąd poddano analizie oddzielnie wpływ korpusu i steru na opływ woblera przez wodę i wynikające z tego konsekwencje. Kształt korpusu ma istotne znaczenie w jaki sposób woda go opływa. Na rys.1 zaprezentowano rozkład ciśnienia na powierzchni korpusu woblera klasycznego, a uzyskany został podczas komputerowej symulacji jego opływu przez wodę.
     




     
     
     

    Rys.1. Rozkład ciśnienia na korpusie woblera klasycznego


     

    Na górnej części korpusu występuje niższe ciśnienie, a w dolnej i w okolicach przodu oraz tyłu pojawia się ciśnienie wyższe. Jak widać rozkład ciśnień nie jest równomierny, o stałej wartości, lecz zmienia się po długości korpusu. W przedniej części korpusu zarówno niższe jak i wyższe ciśnienia przyjmują najwyższe wartości, które maleją w kierunku tylnej części. Jednakże w końcowej części korpusu dodatkowo wyższe ciśnienie wzrasta. Przedstawiony rozkład ciśnienia ma związek z kształtem korpusu. Na rys.2 wyjaśniono wpływ kształtu korpusu na rozkład ciśnienia.
     




     
     
     

    Rys.2. Opływ przez wodę typowego kształtu korpusu


     

    Widać, że górna część korpusu jest zaokrąglona, a dolna płaska (widok z boku). Czoło korpusu rozdziela strugi płynącej wody na dwie części: górną (1) i dolną (2). Struga górna (1), oznaczona kolorem niebieskim, ma dłuższą drogę do pokonania niż struga dolna (2), opisana kolorem czerwonym. Aby cząsteczki obu strug na krawędzi spływu (poza korpusem) mogły się spotkać w tym samym czasie (zgodnie z zasadą ciągłości ruchu wody), to cząsteczki górnej strugi (1) muszą poruszać się szybciej niż cząsteczki strugi dolnej (2), gdyż mają dłuższą drogę do pokonania. W innym przypadku (cząsteczki górnej strugi i (1) dolnej (2) poruszają się z identyczną prędkością), to cząsteczki dolnej strugi (2) dopłynęłyby szybciej do krawędzi spływu niż cząsteczki górnej strugi (1). Wówczas na górnej części korpusu wytworzyłaby się próżnia, co jest niemożliwe. Natomiast korzystając z prawa Bernoulliego stwierdza się, że zwiększonej prędkości cząsteczek strugi górnej (1) towarzyszy zmniejszenie ich ciśnienia i na odwrót, zmniejszonej prędkości cząsteczek strugi dolnej (2) towarzyszy zwiększenie ich ciśnienia. Zatem w stosunku do ciśnienia panującego w wodzie, na górnej części korpusu wytworzyło się podciśnienie a na dolnej nadciśnienie. Różnica tych ciśnień daje siłę (oznaczoną czerwoną strzałką) skierowaną do góry o kierunku prostopadłym do niezakłóconego kierunku prędkości płynącej wody. Siłę tę można nazwać siłą nośną korpusu FNK. W związku z tym, siła ta unosi korpus do góry, co nie jest korzystne podczas zanurzania się pływającego woblera. Korpus z rys.1 będzie także generował siłę FNK skierowaną do góry.
    Aby siłę nośną skierować w dół, wówczas będzie to siła nurkowania korpusu FNK, należy inaczej ukształtować korpus, co pokazano na rys.3÷rys.5.
    W każdym z trzech wariantów została wydłużona dolna część korpusu względem górnej, co spowodowało że na górnej części korpusu pojawiło się nadciśnienie, a w dolnej podciśnienie. W wariancie I wybrzuszenie zaczyna się już praktycznie od głowy i kończy w okolicach ogona. Widać wyraźnie, że droga pokonywana przez strugę 2 jest zdecydowanie dłuższa niż przez strugę 1, co w konsekwencji prowadzi do powstania wyższego ciśnienia nad grzbietem korpusu i niższego ciśnienia pod brzuchem korpusu. Ta różnica ciśnień oddziałujących na powierzchnię korpusu generuje siłę FNK skierowaną w dół, czyli w kierunku nurkowania woblera. Można zatem stwierdzić, że tak ukształtowany korpus sprzyja nurkowaniu woblera.
     




     
     
     

    Rys.3. Opływ przez wodę korpusu – wariant I


     

    W drugim wariancie (rys.4) wybrzuszenie korpusu zaczyna się od połowy długości korpusu i kończy w ogonie. Tutaj również struga 2 ma dłuższą drogę do pokonania niż struga 1. Podobnie jak korpus z rys.3 korpus o takim kształcie zwiększy zdolność woblera do głębszego nurkowania niż wobler z rys.2.
     




     
     
     

    Rys.4. Opływ przez wodę korpusu – wariant II


     

    Zaś w trzecim wariancie, pokazanym na rys.5 wybrzuszenie znajduje na środku długości korpusu. Wybrzuszenie nie jest tak długie ja w wariancie I (rys.3) i wariancie II (rys.4), ale wystarczająco długie, aby struga 2 miała dłuższą drogę niż struga 1, a to wystarczy do wygenerowania siły FNK skierowanej w dół.
     




     
     
     

    Rys.5. Opływ przez wodę korpusu – wariant III


     

    Jednakże większy wpływ na głębokość nurkowania H woblera ma ster, który generuje jego siłę nurkowania FNS. Na rys.6 pokazano wobler z korpusem z rys.1 i zamocowanym sterem oraz na jego tle umieszczono rozkład ciśnienia uzyskany podczas komputerowej symulacji jego opływu przez wodę. Rozkład ten jest nieco inny niż dla samego korpusu (rys.1). Widać, że nad sterem pojawia się wyższe ciśnienie a pod nim niższe. Dzięki temu ciśnieniu oddziałującemu na powierzchnię steru pojawia się siła nurkowania FNS wymuszająca zanurzanie się woblera pod wodę. Natomiast w dalszej części woblera rozkład ciśnienia jest podobny do tego, który uzyskano dla korpusu bez steru. Zatem wyższe ciśnienie o znacznych wartościach w stosunku do całego rozkładu ciśnienia po długości woblera znajduje się w okolicy jego głowy oraz korpusu. Są to miejsca, w których wobler jest podatny na zmianę jego pracy. Można także je wykorzystać do zaburzeń pracy podstawowej.
     




     
     
     

    Rys.6. Rozkład ciśnienia na powierzchni woblera


     

    Zbliżony rozkład ciśnienia będzie także w przypadku woblera pokazanego na rys.7. Wobler ten posiada korpus z rys.2. Mimo, że kształt korpus generuje siłę FNK skierowaną do góry, to siła FNS pochodząca od steru, znacznie większa, wymusza nurkowanie woblera.
     




     
     
     

    Rys.7. Korpus ze sterem


     

    Każda z tych sił daje moment względem oczka mocującego linkę, co pokazano na rys.8. Zatem siła FNS działając na ramieniu xS generuje moment MNS, zaś siła FNK działając na ramieniu xk wytwarza moment MNK.
     




     
     
     

    Rys.8. Układ obciążeń


     

    Taki układ momentów wymusza ustawienie się woblera pod większym kątem wejścia awej w stosunku do lustra wody (rys.9).
     




     
     
     

    Rys.9. Ustawienie się woblera podczas nurkowania


     

    Z kolei na rys.10 zaprezentowano korpus (wariant III, rys.5), w którym zamocowano ster. Zarówno korpus jak i ster generują odpowiednio siły FNK, FNS skierowane w dół.
     




     
     
     

    Rys.10. Korpus (wariant III) ze sterem


     

    Z kolei siły FNK, FNS działając odpowiednio na ramionach xS, xk tworzą momenty MNS, MNK. Układ obciążeń dla tego przypadku pokazano na rys.11.
     




     
     
     

    Rys.11. Układ obciążeń


     

    W tym przypadku moment MNK jest zwrócony w przeciwną stronę niż dla woblera z rys.8. Może to spowodować, że wobler ustawi się inaczej, tzn. będzie nurkował pod znacznie mniejszym kątem wejścia awej, co pokazano na rys.12.
     




     
     
     

    Rys.12. Ustawienie się woblera podczas nurkowania


     

    Analizując te dwa woblery zauważa się, że wobler z rys.8 może zejść szybciej pod wodę niż wobler z rys.11, ale wcale nie musi uzyskać większej głębokości H. Wydarzy się to wówczas, gdy kąt wejścia awej dla tego woblera będzie większy od wartości optymalnej, czyli awej > awej(opt). Wówczas będzie stawiać duży opór uniemożliwiający uzyskanie znacznej głębokości H. Natomiast wobler z rys.11 także może nie uzyskać określonej głębokości H wtedy, gdy kąt wejścia awej będzie mniejszy od wartości optymalnej, czyli awej < awej(opt). Wobler w takim położeniu będzie zbyt długo schodził na żądaną głębokość H i może nie zdążyć jej uzyskać na określonej długości drogi prowadzenia. Niemniej nie należy spodziewać się aż tak wielkiego wpływu kształtu korpusu uniemożliwiającego uzyskanie określonej głębokości H. Wpływ kształtu korpusu można zniwelować sterem. Tak więc można dobrać ster oraz jego położenie względem oczka mocującego linkę w celu uzyskania odpowiedniej głębokości nurkowania H i pracy woblera.
    Ważny jest także hydrodynamiczny kształt woblera. Wobler swoim kształtem nie może stawiać dużego oporu. Na rys.13 pokazano woblery z różnymi kształtami korpusów.
     




     
     
     

    Rys.13. Woblery o różnych kształtach korpusów


     

    Oba kształty korpusów nie sprzyjają nurkowaniu (przypadek z rys.2), ale korpus z rys.13a stawia mniejszy opór podczas nurkowania niż korpus z rys.13b, zakładając kąt pochylenia steru identyczny w obu woblerach. Wynika to z faktu, że w woblerze z rys.13a korpus jest niejako przedłużeniem steru oraz jego największa wysokość jest znacznie oddalona od steru, czego nie można powiedzieć o woblerze z rys.13b. Wobec tego wobler z rys.13a będzie nurkować głębiej.
    Na rys.14 przedstawiono trzy korpusy klasyczne nieznacznie różniące się między sobą, ale umożliwiające uzyskanie niejednakowych głębokości nurkowania. Odmienność pomiędzy nimi polega na nieco innym ukształtowaniu głowy woblera, czyli kąta pochylenia czoła względem osi pionowej l oraz położenia najwyższego punktu korpusu K względem oczka mocującego linkę (wymiar N). W korpusie z rys.14a jest najmniejszy kąt pochylenia l, a w korpusie z rys.14c największy. Wobec tego korpus z rys.14a stawia największy opór i wobler zanurkuje najpłycej. Natomiast korpus z rys.14c będzie stawiać najmniejszy opór, co umożliwi woblerowi zejść najgłębiej pod wodę. Korpus z rys.14b jest wersją przejściową pomiędzy korpusem z rys.14a i korpusem z rys.14c. Analizując dalej zauważa się, że najwyższy punkt korpusu K znajduje się najbliżej od oczka mocującego linkę (wymiar N) w korpusie z rys.14a, a najdalej w korpusie z rys.14c. Położenie tego punktu jest oczywiście konsekwencją uzyskania kąta pochylenia czoła korpusu względem osi pionowej l. Analiza została przeprowadzona przy założeniu, że kształt, powierzchnia steru oraz kąt pochylenia steru względem osi poziomej woblera a w rozpatrywanych korpusach są identyczne.
     




     
     
     

    Rys.14. Trzy korpusy klasyczne


     

    Z kolei na rys.15 zaprezentowano trzy korpusy różniące się ukształtowaniem powyżej i poniżej oczka mocującego linkę. Wszystkie trzy korpusy posiadają wypukły kształt powyżej tego oczka. Natomiast poniżej, korpus z rys.15a posiada wypukło-wklęsły kształt, a pozostałe dwa są wklęsłe. W korpusie z rys.15a woda opływająca korpus woblera pokona dłuższą drogę poniżej oczka niż powyżej. Zatem wyższe ciśnienie oddziałujące na korpus pojawi się powyżej tego oczka, co spowoduje głębsze nurkowanie niż w przypadku dwóch pozostałych. Jednakże korpusy z rys.15b i rys.15c są niższe, najwyższe punkty korpusu K znajdują się najdalej od oczka mocującego linkę (wymiar N) wymuszając głębsze nurkowanie woblerów z tymi korpusami niż z korpusem z rys.15a. Z kolei porównując korpusy z rys.15b i rys.15c zauważa się, że najwyższy punkt korpusu K najdalej odsunięty jest od oczka w korpusie z rys.15c powodując, że wobler z tym korpusem nurkować będzie najgłębiej.
     




     
     
     

    Rys.15. Trzy korpusy


     

    Rys.16 przedstawia dwa korpusy ukształtowane w taki sposób, aby umożliwiały woblerowi głębsze nurkowanie, czyli woda opływająca korpus poniżej oczka ma dłuższą drogę do pokonania niż powyżej (przypadek z rys.3÷rys.5). Powyżej tego oczka korpusy są wypukłe, zaś poniżej wklęsło-wypukłe. Korpus z rys.16a w dolnej swej części jest najpierw wypukły, następnie wklęsły by zakończyć się wypukłością, zaś korpus z rys.16b od strony oczka mocującego linkę jest wypukły a lekko wklęsły od strony ogona. Głębiej powinien zanurkować wobler z rys.16a ze względu na to, że woda opływająca korpus poniżej oczka ma dłuższą drogę do pokonania.
     




     
     
     

    Rys.16. Dwa korpusy


     

    Ponadto należy pamiętać, że korpus pękaty stawia większy opór niż smukły. Może to mieć istotne znaczenie w przypadku woblerów z dużymi korpusami. Na rys.17 pokazano dwa różne kształty woblerów w widoku z góry.
     




     
     
     

    Rys.17. Korpusy w widoku z góry


     

    Korpus z rys.17a jest krótki, ale pękaty i będzie stawiać większy opór niż korpus dłuższy i smuklejszy, który przedstawiono na rys.17b. Podobnie jest z przekrojami poprzecznymi woblerów o identycznej długości, które zaprezentowano na rys.18.
     




     
     
     

    Rys.18. Przekroje korpusów


     

    Dwa pierwsze przypadki (rys.18a i rys.18b) charakteryzują się znaczną wysokością HK w stosunku do szerokości BK, natomiast przekrój z rys.18c posiada znaczną szerokość BK w stosunku do jego wysokości HK. Przekrój ten będzie stawiać mniejszy opór niż dwa z rys.18a i rys.18b. Z kolei największy opór spośród dwóch pierwszych przekrojów będzie stawiać przekrój z rys.18a, gdyż posiada największą powierzchnię i jest najszerszy.
    Ważna także jest zbieżność korpusów. Na rys.19 pokazano korpusy woblerów o jednakowych długościach LK, lecz różniące się szerokością BK i zbieżnością.
     




     
     
     

    Rys.19. Korpusy, w widoku z góry, o różnych zbieżnościach


     

    Największą szerokość BK, jak i zbieżność, posiada korpus z rys.19a, zaś najmniejszą korpus z rys.19c. Duża zbieżność wymusza żywszą pracę woblera, czyli o dużej amplitudzie. Można ją oczywiście zmienić poprzez odpowiedni rozkład dodatkowego obciążenia, ale nie zawsze jest to pożądane. Niemniej, wobler o dużej amplitudzie pracy będzie stawiał większy opór niż wobler pracujący oszczędniej.
    Warto także zwrócić uwagę na to, że kształt, wielkość korpusu będą miały znaczenie podczas prowadzenia woblera pod kątem do nurtu płynącej wody. Wówczas boczna powierzchnia woblera nabiera dużego znaczenia. Działająca woda na dużą powierzchnię boczną woblera będzie odsuwać go od przyjętego toru poruszania się powodując, że wobler później zejdzie na żądaną głębokość lub może nawet nie zdążyć. W tym aspekcie warto jeszcze wykonać testy z różnymi kształtami korpusów, ale i sterów również.
     
    Podsumowując, po analizie obu artykułów można stwierdzić, że jest wiele czynników decydujących o głębokości nurkowania woblera. Niemniej nie mają one jednakowego wpływu i niekiedy trudno jest określić, który z nich przeważa. To zależy od wielu składowych i ich wzajemnych relacji podczas tworzenia woblera. Na pewno zdecydowany wpływ ma ster, czyli jego wielkość, położenie względem oczka mocującego linkę. Nie można pominąć ciężaru przynęty (wielkość i kształt korpusu i materiał z jakiego jest wykonany, ilość i rozkład dodatkowego obciążenia decydującego o początkowym położeniu woblera względem lustra wody oraz rodzaju i amplitudzie pracy). W dalszej części można rozważać opory jakie stawia wobler podczas nurkowania.
    Owe rozważania dotyczą wyłącznie woblera pływającego. Pominięto rodzaj i grubość linki.
    Czy zagadnienie zostało w całości omówione? Zapewne nie. Liczę na aktywność wędkarzy łowiących ryby metodą trollingową oraz twórców woblerów, zwłaszcza do połowu sumów.

  • Moja tegoroczna wyprawa na szkiery Turku odbyła się w dniach 29-ty kwietnia do 5-ty maja i była to dla mnie inauguracja sezonu szczupakowego. Niestety plany, teoria i oczekiwania zniweczyły gwałtowne zmiany pogodowe. W dniu mojego przylotu w poniedziałek, temperatura powietrza wynosiła 15C (w nocy 10C) a już w czwartek 2C (w nocy -4C!) z przelotnymi opadami śniegu. Przyroda wzięła na przeczekanie ten powrót zimy …ryby też.
    Nie padła metrówka (noooo może jedna?!)
     




     

    Ilościowo też nie ma się czym chwalić więc stwierdziłem, że nie ma o czym pisać (przecież nikogo nie interesuje jak spakować sprzęt wędkarski do samolotu!?...jednak polecam prostokątną tubę z plastikowego kanału wentylacyjnego na wędki a multiplikatory super bezpiecznie przetrwają test wytrzymałościowy na lotniskach, spakowane w piankowe kalosze)
     




     

    Jednak po kilku „wezwaniach do tablicy”, przemyśleniu tematu i podsumowaniu wspomnień doszedłem do wniosku, że nawet mało rybny wyjazd jest kolejnym cennym doświadczeniem, które może procentować w przyszłości.
    Gdyby nie jazda samochodem z Warszawy do Gdańska (samochód został jak zwykle na przechowaniu u gościnnego i pomocnego Pawła (@Gawł) to 85-cio minutowy lot na „łowiska obiecanie” to chwila przyjemnego relaksu.
     




     
     
     



     
     
     



     

    Kiedy po wyjściu z samolotu wita mnie Muminek oraz mój super gospodarz Marcin (@MarCinFin) to wiem, że zaczyna się kolejna przygoda.
     




     
     
     



     

    Nie będę opisywał warunków w jakich byłem goszczony, bo musiał bym wkroczyć w strefę rodzinnej prywatności Marcina, ale zaręczam Wam … przekracza to wszelkie, ogólnie przyjęte standardy i normy oczekiwane przez wędkarzy. Za rodzinną atmosferę mogę tylko podziękować uroczej żonie Marcina i jego dwóm chłopakom (nawet kocica była dla mnie miła!)
     




     

    No dobra, czas na przemyślane montowanie sprzętu
     




     

    i jazda na ryby.
     




     

    Wtorek, pierwszy dzień nie zapowiadający szokowych zmian pogodowych, wróżył raczej naprawdę dużo dobrego. Jednak już tego, pierwszego dnia, zaobserwowaliśmy ciekawe zjawisko. Obławialiśmy kolejne miejscówki, w których właściwie nic się nie działo a przecież jeszcze tydzień temu, ryby tam były i żerowały. Dotarliśmy wreszcie do kolejnej pozornie niczym nie wyróżniającej się zatoki… i woda się otworzyła. Szeroki pas wykoszonych lodem trzcin a przed nim woda zarośnięta zeszłorocznym zielskiem. Głębokość 40-120cm.
    Wyjść ryb i kontaktów było sporo. Ryby brały super agresywnie wręcz prześcigając się do przynęty, dublety nie były niczym nadzwyczajnym.
     




     

    Wymiarami nie powalały, ale większość mieściła się w normie forumowej.
    Warunki wymuszały zastosowanie przynęt umożliwiających swobodne wędkowanie w tej „zaczepowej” wodzie. Już pierwszego dnia, zaprezentowaliśmy sobie z Marcinem nasze sposoby na uzyskanie jak najlepszych wyników. Jako, że zeszłoroczne „killery” nie dawały mi wyniku, zdecydowałem się na mniejsze przynęty (Pig Shad 15cm) na haku offsetowym
     




     

    oraz spoon Rapala.
     




     

    Wyjścia ryb do tych przynęt w płytkiej wodzie to prawdziwa radocha. Dość często łowię na te wabiki i wierzę w ich skuteczność, więc mam trochę doświadczenia, dzięki któremu właściwie nie mam spadów. Cała tajemnica polega w tym, aby powstrzymać się z szybkim zacięciem po braniu. Tak jak w przypadku łowienia na poppery, trzeba się powstrzymać aż do momentu poczucia masy ryby na wędce …uwielbiam to! Na bardziej otwartej wodzie łowiłem na bardzo płytko chodzący wobler twitchingowy. Przyznam, że sam byłem zaskoczony skutecznością.
     




     

    I szło mi tak bardzo pięknie do czasu … kiedy się zachmurzyło!? Wtedy Marcin pokazał mi jak się łowi (ten stan utrzymywał się właściwie do końca mojego pobytu). Zgodnie z jego doświadczeniami w takich warunkach, najlepsza jest czerwona lub oliwkowo-złota guma z czarnym grzbietem …zapiął taką na agrafkę i po prostu zaczął łowić.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Nie miałem takich „świnek” jak Marcin, ale wystarczyło, że po dłuższym czasie bez brania na moje przynęty, założyłem czerwonego Bandit Shad …i miałem szczupaka w pierwszym rzucie.
     




     

    Na oliwkowego Pig Shada Marcin złowił największego szczupaka naszego wyjazdu - 86cm, który odprowadzał gumę z większej odległości i zdecydował się na agresywny atak pod sama łódką. Hol na „krótkim dyszlu” dał niezłą jazdę!
     




     

    Wymienione wyżej przynęty obowiązywały i dawały ryby już do końca wyjazdu (choć próbowaliśmy i innych wabików w tym gum, które otrzymałem od Bartka „@shavt” do testów)
     




     

    Tym razem nie dała ryby, ale mam pewność, że to tylko kwestia czasu bo guma świetnie pracuję nawet z lekkim dociążeniem.
    Zaliczyliśmy również jezioro, w którym złowiłem w zeszłym roku szczupaka 105cm. Niestety bardzo mocny wiatr, a więc i wysoka fala uniemożliwiała swobodne i bezpieczne wędkowanie
     




     

    a zeszłoroczne łowiska bez świeżego zielska były pustynią bez ryb. Jedynie miejscówki osłonięte od wiatru przyniosły kilka rybek.
    O zmianie warunków niech świadczy fakt, że w jednej z pewnych miejscówek, w których jeszcze tydzień wcześniej Marcin łowił wiele szczupaków temp wody z 13C spadła podczas mojego pobytu do 7C! Tylko dzięki czerwonej gumie nie spłynęliśmy z tej zatoki o kiju.
     




     

    W sumie możemy uznać za sukces, że ani razu nie zakończyliśmy dnia zerem choć w zeszłym, „lepszym” roku, tak się zdarzyło.
    Po za największym szczupakiem, Marcin zaliczył największy przyłów … własny „tył” (sorki Marcin, nie wytrzymałem!!!)
     




     

    Działo się!
    Wraz z ze spadkiem temperatury powietrza a co za tym idzie również temperatury wody, malała aktywność i agresywność szczupaków. Wyraźnie widzieliśmy odprowadzanie przynęty do łodzi a w finale, spokojne odejście bez ataku, który jeszcze kilka dni wcześniej na pewno by nastąpił (na zdjęciach odprowadzenie oliwkowego Piga 20cm)
     




     
     
     



     

    Dla mnie ten wyjazd to również okazja do przetestowania nowego sprzętu. Wędki w dwu składzie zakupione z powodu transportu samolotem: SG Skinny Water 231 do 180gr, SG WOODY 198 do 100gr, Dragon HM 69 Shooter Cast 240 14-42gr oraz multiplikatory: ABU Revo Beast 41, DAIWA Tatula 100HSL.
    Tak na szybko powiem tylko, że jestem bardzo zadowolony. Zero problemów i super przyjemne doświadczenia praktyczne, co potwierdza również moją tezę, że nie tylko wędki za minimum 1000 i multiki za 2000 są gwarantem wyników i satysfakcji wędkarskiej. Przy okazji utwierdziłem się w przekonaniu, że nie dogaduje się z cienkimi i średnimi plecionkami 8X i ostatecznie wykreślam je z zastosowań w moich zestawach.
    Tak więc podsumowując powyższy tekst (a jest to tylko ogromny skrót kilku dni łowienia), niby nic specjalnego się nie wydarzyło a jednak jest co analizować, wspominać i przemyśleć … jak to na rybach.
    Marcinie, mój Kapitanie przyjmij jeszcze raz podziękowania za możliwość przeżycia kolejnej, świetnej przygody.
     




     

    Na koniec kilka migawek ze szkierów Turku
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Widok Helu oznaczał, że to koniec tegorocznej majówki … prawie koniec. Pozostał jeszcze powrót samochodem po długim weekendzie do Warszawy.
     





  • Niektórzy z Was już o nich słyszeli a inni dopiero się dowiedzą: blanki Qualia - najnowsza nowość na polskim rynku rodbuildingowym. Jak są skonstruowane, do jakich technik wędkarskich i przynęt mogą być wykorzystywane, przy połowach których gatunków ryb znajdą swoje optymalne zastosowanie - o odpowiedź na te i inne pytania poprosiliśmy znane Forumowiczom jerkbait. pl pracownie rodbuildingowe: Art-Rod, Cage Rods, Pstrągman oraz Sparta Rods. Zapraszamy do lektury!
     
    @friko, 2019
     




     

    Blanki Qualia
     
    Do testów wybrałem 3 blanki z serii PT, czyli najdelikatniejszej z całej oferty Qualii. Wykonane są one ze standardowego grafitu o module 36 mln PSI. Mają przy tym małą zbieżność, są smukłe o małej średnicy dolnika jak i szczytówki. Mimo końcówek średnicy 1,1-1,25 mm, nie są to wklejki tylko blanki puste w środku na całej długości. Wszystkie modele z tej serii zaprojektowane są jako 2 składy łączone na spigot, o nieszlifowanej powierzchni. Przypominają trochę angielskie blanki produkowane kiedyś przez firmę Hardy.
     




     

    Każdy blank uzbroiłem w inny uchwyt i przelotki.
     




     

    Testy ze względu na porę roku przeprowadziłem na małych rzeczkach pstrągowych, w których oprócz pstrągów potokowych jest bardzo dużo okonia rożnych rozmiarów.
     




     

    Jako przynęty stosowałem głównie jigi i wszelkiej maści gumki oraz sporadycznie woblery.
     
    1. PT572XUL 170cm 1-4 lb 0,5-5 g , waga blanku 15 g ,zbieżność 7,4-1,1 mm. Wędka uzbrojona w uchwyt Delfin, przelotki Seaguide zirconium w stalowej ramce rozmiary 10-4 ,13 szt. Waga wędki 41 g. Celowo użyłem tu trochę cięższych przelotek, żeby wędka dobrze ładowała się pod najmniejszymi przynętami. Mimo tego, pozostaje szybka i momentalnie gaśnie po wymachu. Ugina się progresywnie wraz ze wzrostem obciążenia. Przy mniejszymi rybach 20-30 cm ugina się szczytówka, potem w dolniku następuje wyraźny przyrost mocy. Uruchamia się on dopiero po zacięciu większej ryby.
     




     
     
     



     
     
     



     

    Blank jest opisany prawidłowo i taki dokładnie zakres przynęt obsługuje. Da się łowić przynętą poniżej 1 g, chociaż jak zwykle największy komfort łowienia jest ze środowego przedziału ciężaru wyrzutowego, czyli 1-3 g. Do wędki podpięty był kołowrotek Daiwa wielkości 1003 z żyłką o,16mm.
     




     
     
     



     

    2. PT602UL 183cm 2-5lb 1-7g, waga blanku 18g, zbieżność 7,9-1,2 mm. Wędka uzbrojona w uchwyt Fuji DPS 16 z insertem korkowym i krótką rękojeść z korka naturalnego. Przelotki Seaguide titanium LS 16-4, 11 szt .Waga 47 g.
     




     

    To najszybszy i moim zdaniem najmocniejszy blank z całej serii. Opis jest prawidłowy, ale największy komfort miałem podczas łowienia przynętami o wadze 1,5-4 g. Ugięcie progresywne, od końca szczytówki do połowy blanku lekki przyrost mocy i od połowy wyraźnie odczuwalny ,,power''. W dolniku nie ma momentu stop gdzie wędka przestaje amortyzować. Ma moc wystarczająca do zatrzymania pstrąga ponad 50cm. Sprawdzi się przy łowieniu jigami, a także powinna być świetna do twichowania małymi i średnimi woblerami ok 4-6 cm. Wędka pracowała z kołowrotkiem wielkości 2506 i żyłkami 0,18 mm i 0,20 mm .
     
    3. PT642L 195cm 2-6lb 2-9g, waga blanku 20 g, zbieżność 8,2-1,25 mm. Wędka uzbrojona w krótką rękojeść korkową (24 cm) z przesuwanymi zaciskowymi pierścieniami. Przelotki Seaguide titanium RS 16-4.5, 10 szt. Waga wędki 43g.
     




     

    Blank jest trochę inny niż 2 pozostałe. Mniej zbieżny, pracuje bardziej środkowo, a pod większą rybą (już ok 40cm) ugina się do samej rękojeści. To predysponuje go bardziej do przynęt twardych ,stawiających w wodzie wyraźny opór, takich ja błystka czy wobler.
     




     
     
     



     
     
     



     

    Moim zdaniem opis wędki jest tu zdecydowanie zawyżony. Tym kijkiem najlepiej łowiło mi się na przynęty 1-3 g, błystki obrotowe 0-1, woblerki 2-4 cm. Moc określił bym na jakieś max 5-6 lb, a cw na 1-5 g. PT642L z powodzeniem może być też zbrojony jako muchówka. Powinien dobrze działać z linką w klasie #4-5 AFTMA. Wędka testowana z żyłkami 0,16-0,20 mm.
    Reasumując, Qualia PT to seria ultralekkich blanków do łowienia małych i średnich ryb, takich jak pstrąg, okoń, jaz, kleń. Są stworzone do łowienia na krótkim dystansie do 10, max 20 m. Nieduże i płytkie łowiska to ich żywioł. Wykonanie ze standardowego grafitu jest tutaj moim zdaniem na plus. Szczytówki mają dosyć spolegliwe i łatwiej jest naładować blank mniejszą przynętą, jednocześnie są szybkie w zacięciu i dobrze trzymają ryby. Oczywiście występowały jakieś spady, głównie ostro walczących pstrągów, ale sposobem na to był zdecydowany hol na maksymalnie wygiętej wędce. Mają sporą odporność na przeciążenia w czasie holu i przypadkowe urazy. Testy ugięcia były przeprowadzone z obciążeniem prawie 1 kg. Tłumienie drgań bardzo dobre, wędki nie bujają się po rzucie, gasną momentalnie, chociaż mają głębokie ugięcia. Przekaz brań do ręki na wszystkich 3 uchwytach bardzo dobrze wyczuwalny.
     




     

    Niewątpliwie, dużą zaletą tej serii, jest też bardzo atrakcyjna cena. Walorami użytkowymi dorównują niektórym blankom z wyższej półki cenowej i będą stanowiły dla nich poważną konkurencje. Porównać je można do ultra lekkich i szybkich konstrukcji japońskich. Powinny zainteresować wędkarzy łowiących zawodniczo i osoby lubujące się na co dzień w łowieniu ultra lekkim sprzętem.
     
    @pstrągman
    Pracownia Pstrągman
     
     
     
    Nowe blanki Qualia.
     
    Gdy do naszej pracowni zawitał Janusz Dudziak wraz ze swoimi blankami, od razu wpadł mi w rękę bardzo przyjemny okoniowy projekt: XPSJ642UL. Blank o unikatowym charakterze bardzo szybkiej wędki jigowej w realnym wymiarze Ultra Light. Jego parametry: dwuskład o długości 1,93m, przeznaczony do jigów 0,5-4g. Linki: 2-5lb Fast. Waga: 19g. Średnica szczytówki 1,2mm (tubular), dolnika 9,4mm. Blank jest nieszlifowany, nielakierowany, z charakterystycznym usztywniającym oplotem X. Czuła subtelna szczytówka po ok. 40cm wyraźnie się utwardza. Łączenie nasadkowe (dolnik przyszlifowany na długości złącza), ugięcie płynne.
    Na początku marca wykonaliśmy wędkę w systemie Delfin, z przelotkami SeaGuide Titanium plus Torzite na szczycie. Wędka waży 48g. Czas na testy! Okres typowo pstrągowy, więc zacząłem od dwóch wypadów na znajomą, niewielką rzekę. Pierwsze wrażenia mam doskonałe, zestaw świetnie leży, rzuca na punkt i perfekcyjnie można prowadzić nim jiga. Do wędki dołożyłem kołowrotek Shimano CI4+ 1000 (160g), plecionkę Varivas Light Game PE 0,3 plus fluorocarbon 0,14mm. Czucie jest znakomite, co tu dużo mówić! Złowiłem po kilka pstrągów, nieźle brały na nimfy Berkleya na główkach 1g. Były to niewielkie ryby w granicach 25-33cm. Wędka dawała radę, lecz nie polecałbym jej typowo do tego celu, wg mnie jest zbyt sztywna i zbyt szybka, szczególnie na większe pstrągi amortyzacja wydaje mi się zdecydowanie zbyt mała.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Co innego na jeziorze z okoniami. Czas co prawda nie najlepszy na testy, gdyż okonie przed tarłowa szkoda męczyć, więc ograniczyłem się do dwóch krótkich sesji z pobliskich pomostów. Łowiłem głównie na jigi i czeburaszki w wagach 0.5-5g plus gumy. Poniżej 1g nie łowiło mi się dobrze, najlepiej w zakresie 2-4g. 5g też spokojnie szło wykorzystać. Wędka ładnie daleko rzuca i zapewnia dobry kontakt z przynętą. Ponownie miałem świetne wrażenia wynikające z precyzji prowadzenia, czucia i ultralekkiego, bardzo manewrowego zestawu. Każde przytrzymanie, każde branie, wszystko super się kontroluje lekkimi ruchami nadgarstka. Próbowałem też łowić małymi woblerami, obrotówkami i cykadami, jak najbardziej wędka to ogarniała.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Ogólnie Qualia spełniła oczekiwania, jest przy tym bardzo przyjemna, zapewnia dużo frajdy i skuteczności w łowieniu, a blank kosztuje poniżej 300zł, co przy tych właściwościach czyni go według mojej wiedzy bezkonkurencyjnym. Wędka w międzyczasie ciągle stała w naszym sklepowym stojaku do powszechnego wglądu, każdy kto ją brał do ręki miał to samo pozytywne wrażenie.
     
    Tomasz Mańczak - Pracownia ART-ROD.

  • Niektórzy z Was już o nich słyszeli a inni dopiero się dowiedzą: blanki Qualia - najnowsza nowość na polskim rynku rodbuildingowym. Jak są skonstruowane, do jakich technik wędkarskich i przynęt mogą być wykorzystywane, przy połowach których gatunków ryb znajdą swoje optymalne zastosowanie - o odpowiedź na te i inne pytania poprosiliśmy znane Forumowiczom jerkbait. pl pracownie rodbuildingowe: Art-Rod, Cage Rods, Pstrągman oraz Sparta Rods. Zapraszamy do lektury!
     
    @friko, 2019
     
     
     
    Qualia Blanks czyli dopełnienie rewolucji
     
    "Człowiek z nowymi pomysłami jest wariatem, dopóki nie odniesie sukcesu." - Mark Twain
     
    Witajcie!
     
    Na wstępie chyba warto sięgnąć do genezy tego tekstu a mianowicie szacunku, tu konkretnie wobec osoby będącej sprawcą całego zamieszania i w moim odczuciu nadchodzącej wielkimi krokami jakże potrzebnej na rynku blanków rewolucji.
     
    Mowa tu oczywiście o Januszu Dudziaku twórcy uchwytu "Delfin" i koncepcji zbrojenia "Delta", które to na początku zostały odebrane bardzo sceptycznie przez rynek i opinie były różne, dzisiaj znając Janusza prywatnie już ładny kawałek czasu jestem pewien, że cecha jego charakteru jaką jest skromność była głównym czynnikiem wpływającym na taką kolej rzeczy.
     
    W tym konkretnym przypadku wyżej wymieniona cecha charakteru ma odzwierciedlenie w całej sytuacji a dlaczego? Przebierając na rynku blanków i poszukując "perełek" aby dopełniać koncepcję swojej pracowni często konsultowałem wybory blanków z Januszem i dość często słyszałem subtelnie dodawane gdzieś w dialogu zdania "poczekaj bo może będę miał coś ciekawego", "mam trochę ciekawych blanków mógłbyś kiedyś przyjechać i coś wybrać".
     
    To był sygnał aby wrócić do tych dwóch zdań, które przewinęły się przez rozmowy ileś tam razy, szybka analiza i w najbliższą sobotę wchodzę do małego raju dla rodbuilderów, las blanków! Ale dobra, już, dawaj, pokazuj te najciekawsze!
     





     

    W zasadzie już po pierwszym wiedziałem, że ten dzien będzie przełomem w mojej drodzę związanej z wędkarstwem o wiele większym aniżeli wrażenia z poznania delfina, delty i "przestawnienie" się na tą koncepcję całkowicie a nawet większym niż decyzja o otwarciu pracowni, ale dlaczego większym? przecież obmacałem już większość z dostępnych na rynku blanków, obłowiłem sporo zabawek będących klasykami czy wizytówkami danej marki więc co mają w sobie te wynalazki? odpowiedź jest prosta i jednocześnie wyjaśnia dość specyficzny wstęp, te projekty mają bardzo wyrazisty charakter, nie da się ich pomylić z inną koncepcją tak samo jak i wcześniej wspomnianego uchwytu.
     
    Celowo wspominam tę sytuację aby uświadomić wszystkich zainteresowanych, że za ideą tych blanków nie stoi analityk, marketingowiec czy handlowiec a Osoba która tworzy coś z pasją podpartą ogromną wiedzą i dośwadczeniem. Po raz kolejny jak w przypadku delfina i delty rynek wzbogaca się o innowacje, która bezapelacyjnie wpiszę się w historię wędkarstwa jak i samego rodbuildingu więc mam nadzieję ,że każdy już rozumie dlaczego na wstępie zaznaczyłem "szacunek" jako motyw przewodni A teraz przejdźmy do konkretów a mianowicie tego co będzie już niebawem dostępne w stałej ofercie i co wzbudziło niesamowite zainteresowanie wśród oglądających na niedawno odbywających się targach w Poznaniu.
     
    Na chwilę obecną nie mogę się odnieść jeszcze co do blanków 9 stopowych, poświęciłem im za mało czasu ale napewno informacje bedą dodawane na bieżąco. Jako cechy wspólne dla wszystkich blanków trzeba napewno wymienić tu stabilność, dynamikę oraz piękne głębokie ugięcia, cała reszta zalet zależna jest już od konkretnego przeznaczenia więc zaczynajmy.
     





     
     
     




     

    Konstrukcja klasyczna
     
    Seria dwuczęściowych krótkich blanków dedykowana w szczególności dla miłośników łowienia pstrągów w niewielkich rzekach, dwa najdelikatnesze modele mogą być również ciekawą alternatywą dla popularnego łowienia białorybu z racji na akcję blanki te zagrają świetnie również z twardymi mikro przynętami.Ostatni czteroczęściowy travel o ugięciu Mod-Fast z mocniejszą szczytówką dedykowany jest pod przynęty twarde.
     
    Solid Carbon
     
    Bardzo ciekawa seria blanków, która robiła największe wrażenie na osobach mających możliwość je obmacać czy nimi łowić, tu warto na wstępie już zaznaczyć iż są to konstrukcje o bardzo precyzyjnym przeznaczeniu, ja osobiście określam je w naszych realiach jako blanki do łowienia bardzo dużych ryb na lekkie przynęty tam gdzie brania są szczególnie delikatne, czy będą to leniwe szczupaki czy zimowe sandacze biorące bardzo delikatnie szczyt napewno odda w pełni to co dzieje się z przynętą moc drzemiąca w dolniku wydaje się nie mieć końca w połączeniu z progresją pozwoli na kapitulację nawet bardzo dużego suma, który lubi leżeć pomiędzy sandaczami w chłodnych porach roku, tu ograniczeniem jest tylko i wyłącznie plecionka ale dzisiaj na rynku nie jest problemem dobrać ją odpowiednio do zastosowań, blanki mają bardzo szerokie spektrum obsługiwanych przynęt, tu istotne jest uzbrojenie bo naprawdę każdy blank ma potencjał na kilka odmiennych wędek dlatego też w tabelce można zauważyć wzmiankę o możliwości ich modyfikacji. Warto zaznaczyć również, że w stosunku do klasycznych konstrukcji tubularnych blanki pełne są cięższe oraz czułość "w ręku" jest zdecydowanie niższa, sygnalizatorem jest tu szczyt gdzie przy dobrych warunkach komfort dla 8 i 12 funtowej wersji zaczyna się już od cięższej agrafki a dla 14 i 15 funtówki dół jest ciężki do określenia jeśli mówimy o gramaturze ale 3 calowy kajtek na samym haku pięknie oddaje pracę ogonka na szczytówce Co jest bardzo ważną cechą tej serii a jednocześnie wyróżniającą je spośród innych blanków typu solid na rynku? Te są bardzo zadziorne i szybkie, typowe jigowe kosy o ultradelikatnym szczycie.
     
    Blanki z oplotem wzmacniającym układanym spiralnie
     
    Tu zaczyna się robić jeszcze ciekawiej bo o ile jednoczęsciowe blanki są rewelacyjne to dwuczęściowe im zupełnie nie ustępują a jak wiadomo rasowych jigówek w tych długościach i mocach poprostu na rynku nie ma. Wyraźnie zaciera się tu podział blanków na szczupakowe czy sandaczowe, ja bardziej celowałbym tu w określenie ich jako jigówki bo sam gatunek ryb jakie chcemy poławiać jest tu mniej istotny dynamika, głębokie i płynne ugięcie, czułość na bardzo wysokim poziomie, charakterystyka przyrostu mocy zasługują tu na szczególną uwagę. Warto zerknąć na średnicę szczytu przy danych mocach, który zważając na fakt iż nie jest tylko "zwężką" końcówki pod dane w tabelce a realnym parametrem stawia te blanki na samej górze wśród osób szukających klasycznego blanku o dużej szybkości z jak najczulszym szczytem. Bardzo ważna informacja, myślę że po dobrym obłowieniu każdego blanku będzie można dopiero precyzyjniej zaznaczyć parametr określający szybkość ponieważ w tabelce kilka z tych opisanych jako fast jest wyraźnie szybsza niż niektóre xfasty z innych stajni, także to radziłbym jeszcze brać z przymrużeniem oka co zresztą postaram się zarysować w dalszej części tekstu podczas opisywania już gotowych wędek.
     
    Spinn-jig
     
    Tutaj według mnie będzie najgłośniej, cała seria chyba najbardziej odstaje od tego co oferuje rynek. Z każdym kolejnym blankiem jak również gotową wędką wrażenie było jedno i pokrywało się z opinią każdej kolejnej osoby, która miała z nimi styczność. Blanki sprawiają wrażenie sztywnej pałki którą można bez problemu wcinać sandacze (wiele osób to sugeruje na wstępie) do pierwszego dotknięcia szczytówki o sufit czy nagięcia jej pod linką bo one naprawdę pięknie gadają, tu myśle że dane co do ciężaru wyrzutowego z tabelki będą bardzo realne w aspekcie obsługiwanych przynęt jak również sławnego "pokazywania opadu" zwłaszcza, że dynamiczne zachowanie szczytówki jest wyraźnie lepiej postrzegane przez oko, bezapelacyjnie można też określić ugięcie tych blanków jako książkowe, bardzo szybko współpracują i nie ma tam mowy o przesztywnieniach na złączu czy betonowym dolniku.
     
    Teraz może trochę informacji z placu boju odnośnie tych patyków którymi miałem możliwość dłużej operować nad wodą jak również są w ciągłym użytku przez dwóch świetnych wędkarzy mieszkających w Holandi gdzie sezon nadal trwa.
     





     

    XPSJ682L - 6.8 stopy uzbrojony w delfina + tytanowe seaguide ls. Na dzień dobry czuć to o czym wspominałem wcześniej, blank opisany jako fast ale w zestawieniu z ofertą innych firm nie ustępuje xfastom, nie bawiłem się tu w zbijanie masy blank dostał standardowy uchwyt i pełen butt przez co masa gotowej wędki to 57 gram ale tu naprawdę da się sporo urwać. Wędka bardzo czuła kilka razy nad wodą porównywana z najpopularniejszymi na dzień dzisiejszy okoniówkami, kij bardzo stabilny szybko wchodzący płynnym ugięciem głęboko , szybko zapomina się że to 2 kawałki, w moim odczuciu realny zakres przynęt to główki od 1g do 7 g + 2 calowa gumka czy też górą 6g + 3' slimy i jaskółki.
     





     

    XJB661M - 6.6 stopy uzbrojony w delfina + stalowe seaguide ls, po wielu próbach z układaniem spacingu i doborze przelotek spostrzeżenia mam jednakowe co Janusz a dodam, że temat obgadaliśmy już po uzbrojeniu blanków, tu naprawdę nie są potrzebne tytanowe przelotki !!! Blank jest na tyle dynamiczny, że ciut cięzszy set mu nie szkodzi a przy szczycie 1,4mm można schodzić bardzo nisko z dolnym spektrum przynęt więc tu na plus wyjdzie lepsze ładowanie się wędki przy wyrzucie lekkim wabikiem, kij elektryczny, cięty i przede wszystkim jak na taką szybkość i moc zacięcia wyśmienicie pracuje pod rybą, miałem okazję wyholować nim kilka fajnych szczupaków i byłem zaskoczony.
     





     

    XJB701MH - 7 stóp uzbrojony w delfina i stalowe seaguide ls (tunel w piątkach) tu już czuć te 20 funtów w dole, mimo że zakres opisany jest jako 10-25 gram to górą wędka bez utraty dynamiki obsługuje prawie 50 gram, mimo że charakterystyka przypomina kogutowy kij od szczotki to jak w większości tych szatańskich wynalazków jest to złudne, szczyt 1.6mm w połączeniu z czułością na wysokim poziomie naprawdę daje pełen komfort w obsługiwaniu dolnego zakresu będącego jak najbardziej zakresem realnym, tu 4 calowa guma na haku offsetowym jest świetnie wyczuwalna w ręku a praca i wszelkie ruchy widoczne na szczytówce, ta konkretna wędka zaliczyła już sporo wypadów w Holandii i ma na koncie zarówno piękne okonie, sandacze jak i szczupaki gdzie chociażby w ostatni weekend pokazała, że skończyły się podziały bo szybki i mocny kij potrafi pięknie amortyzować rybę podczas holu.
     





     
     
     




     

    SUB661ML + SUB661M - 6.6 stopy uzbrojone w delfina i długi carbonowy butt połączony z uchwytem, do tego stalowe seaguide ls (tunel w 4kach ) tu jak przy XJB661M zupełnie nie widzę sensu stosowania przelotek w tytanowej ramce, pomimo ultracienkich szczytówek bo kolejno 0.9mm i 0.95 mm.Na gotowo wędki wyszły kolejno 134 gramy i 125 gram , paradoksalnie lżejsza jest cięższa ale to akurat efekt 3g cięższego uchwytu oraz większej ilości żywicy wlanej w butt. Ciężko jest jak wspominałem określić zakres przynęt jakie możemy podawać tymi kijami, ja odrazu chcąc badać górne granice gęsto zbroiłem szczytówki aby nie uszkodzić ich przy wyrzucie i bez problemu rzucałem główkami 22-25 g z 3calowymi gumami, oczywiście najcieńsza część szczytu już troszkę klęka przy podbijaniu udając wklejkę ale nie brakuje dynamiki do animacji przynęty czy zacięcia ryby bo dzięki bardzo zmyślnej konstrukcji i rozłożeniu zbieżności przy dużych obciążeniach kolejne partie blanku nadrabiają za szczyt. Dół myślę że z czystym sumieniem można określić na hak offsetowy i 3calową gumę z tym że trzeba brać poprawkę na bardzo miękką i gładką plecionkę aby osiągać odpowiednie długości rzutowe przy tak lekkich wabikach bo tu jednak aby głębiej załadować blank i jeden i drugi te pare gram ołowiu jest potrzebne.Co do mocy sam na początku dziwiłem się dlaczego 14lb i 15 lb? miałem okazję porównać i różnica jest kolosalna w końcowych fazach ugięcia , 0.4mm różnicy w dole to bardzo dużo przy tego typu konstrukcji i bardzo trafioną decyzją jest umieszczenie tych dwóch zbliżonych modeli w kategorii średniej bo napewno pozwoli to jeszcze precyzyjniej dobrać blank pod preferencje klienta, 661M jako drugi kij jest obławiany w Holandii od jakiegoś czasu i również zaliczył już sporo ryb różnego gatunku.
     





     
     
     




     

    Na zakończenie chciałbym z góry przeprosić czytających za wszechobecny chaos w tekście ale przyznaje świadomie, że nie jest to moja mocna strona i pisarzem nie zostanę
     
    A kwestia najważniejsza to podziękowania w szczególności dla Janusza Dudziaka i Sylwii za wspaniałą inicjatywę oraz możliwość uczestniczenia przeze mnie w całym tym procesie nie mniej również dla Wieśka i Łukasza z Holandii za poświęcanie każdej wolnej chwili na obławianie kolejnych wędek i dzielenie się spostrzeżeniami, dla Ekipy Art-Rod która udostępniła nam część swojego stoiska na Rybomanii i dotrzymała miłego towarzystwa oraz każdej jednej Osoby wyrażającej swoją opinię i dzielącej się nią z nami.
     





     

    @Profil_Nieaktywny
    Pracownia Sparta Rods
     
     
     
    Dzisiaj serwujemy chińszczyznę
     
    Wstyd, na tak zacnym forum gdzie estymą cieszą się wyrafinowane konstrukcje japońskie czy amerykańskie opisywać towar z maty ryżowej. Tak naprawdę poza kilkoma firmami z Japonii i także kilkoma wciąż produkującymi część swoich blanków w USA to cała reszta pochodzi już z ekonomicznych wytwórni ulokowanych na dalekim wschodzie czy choćby w Meksyku. Wytwórnie w Chinach robią towar taki za jaki się płaci. Mogą to być gotowe kije za 100zł już u nas w kraju jak też i 2000zł w kraju. Blanki które trafiły w moje ręce są ciekawe. Projekty większości z nich dopasowano pod nasze oczekiwania, pod to co lubimy, czułe jigowe szczytówki, narastająca moc w sekcji środkowej i moc w dolniku przy zachowaniu jego pracy aż do rękojeści. Nie zauważyłem by któraś konstrukcja była kopią znanego blanku. To są indywidualnie stworzone projekty.
     
    Wędka na blanku SUB 581 L
     
    Blank z pełnego grafitu blend 43/36 mln PSI top 0.8mm butt 6.9mm waga 51g. Długość 5’8”. Co zwraca uwagę w porównaniu do dostępnych na rynku choćby Matagi XUL to zbieżność. Matagi jest mniej zbieżne, lżejsze, wolniejsze z bardziej równomiernym ugięciem. Nie chciałem pierwotnie porównywać tych blanków z innymi, jednak w przypadku tego grafitowego pręta zrobię wyjątek. Gdy poznałem papierowe parametry i wziąłem blank do ręki zastanawiałem się co z tego wyjdzie. Blank swoje waży, złapany za koniec tak jak do jednoręcznego zbrojenia Aurigi XUL leci na pysk. Przy czym ten blank do jednoręcznego zbrojenia się nie nadaje. Moc wygenerowana jest tak duża, że nie da się holować większej ryby bez podparcia przedramieniem. Sam blank został zaprojektowany tak by można było kształtować jego charakterystykę. Można go przycinać od góry zwiększając maksymalny ciężar wyrzutu. Można go też ciąć od dołu gdy będzie za długi czy też ma zostać króciutkim wertykalem. Dół blanku jest cylindryczny na długości 46 cm, wszystkie modele z pełnego grafitu mają tak ukształtowany dół po to by można było swobodnie (na pewnym odcinku oczywiście) je przycinać nie tracąc mocy. Kijek został uzbrojony na delfinie, przelotki SeaGuide tytan, blank przedłużony z dołu grafitowym buttem zakończonym pianką. Całkowita długość po uzbrojeniu 180.5cm, do środka stopki kołowrotka 23.5cm. Kijek pod moim kołowrotkiem 230g wyważa się pośrodku szpuli. (nie cierpię kołowrotków ważących po 140g). Waga gotowego kija 86.8g. Wg opisu moc kijka 3-8lb i cw 1-7g. Co do mocy deklarowanej to w przypadku zbrojenia w tradycyjną rękojeść opis jest prawidłowy z niewielkim plusem. W przypadku delfina i delty i wynikającego z ich stosowania umieszczenia przelotki startowej jest bliżej 10lb. Blank połknął trochę przelotek - 11 plus top. Auriga przy moim zbrojeniu łykała 13 plus top. Blank jest znacznie łatwiejszy do zbrojenia, większa zbieżność robi swoje i nie trzeba kombinować z upychaniem przelotek by wzmacniać środkową część blanku jak w Auridze XUL. Ciężar wyrzutu 1-7g jak najbardziej prawidłowy, te 7g z dwu i pół calową gumką pozwala na dynamiczne prowadzenie przynęty. 1g w dolnym zakresie i owszem ale nie rzuca tak komfortowo jak ładująca się znacznie głębiej Auriga XUL. Czy można go przeciążyć? Można, liczby są zaskakujące. Ugięcie szczytowe , siła potrzebna do uzyskania mocniejszego ugięcia przyrasta szybko. Do jakich ryb? Lakonicznie do większych ryb na małe przynęty, takich jak choćby sandacz czy spory okoń. Sam się zastanawiam czy poszedłbym z nim na pstrągi? Szczyt jest delikatny ale moc przyrasta na tyle szybko że być może wybrałbym jednak łagodniejszą Aurigę, lub szerzej uzbroiłbym szczytówkę łagodząc przyrost mocy. Typowe pstrągi i szybki hol nie sprawią problemu a z grubasem jest czym walczyć. Co do okonia to pierwsze 20 cm szczytu jest na tyle delikatne że wyjmie nawet małe okonie ale nie będzie to zbyt bezpieczne. Na okonie nie zawodnicze na zaporówkach czy w rzece jak najbardziej o ile ktoś lubi tak ostre kije pod pasiaki. Pasiasty brat okonia na małe przynęty będzie z pewnością ładnie obsługiwany. Łowiłem sporo sandaczy Aurigą XUL a ten mały Chińczyk jest do tego lepszy. Gdyby przypadek rzucił mnie nad rzeczkę z kleniami to także nie narzekałbym używając tego kijka. Przyłowy szczupakowi czy też sumowe są do ogarnięcia, oczywiście sumki mniejsze niż ja. Czułość, rzecz względna bo i tak każdy z nas inaczej odbiera. Jak dla mnie średnia jeżeli chodzi o to co przenosi sam grafit. Bardzo ładnie przekazuje zmiany napięcia linki – kontakt z dnem. Z kolei wzrokowcy będą zadowoleni bo szczyt naprawdę pięknie pracuje chociaż na niezbyt długim odcinku. W zalecanym górnym zakresie rzutowym jest to około 20cm. Poniżej trochę fotek z ugięć kija, eksploatacyjnych i nieco hardkorowych. Ze względów bezpieczeństwa lineczka 30lb.
     





     
     
     




     
     
     




     
     
     




     
     
     




     

    Wędka na blanku XPSJ 642 UL
     
    Trochę technikaliów, 2 składy, masa blanku 19g, linka 2-5lb, cw 0.5-4g, długość jak w opisie banku czyli 6’4”, top 1.2mm, butt 9.4mm. Blend 43/58 mln PSI. Gotowa wędka waży 43.4g, do środka stopki kołowrotka 18.5cm. Zbrojenie w SeaGuide. Wyważenie przy moim młynku na dolnym rancie szpuli.
    Okoniówka i pstrągówka pełną gębą. Faktyczna moc blanku w delcie, delfinie to w mojej ocenie nie wyjęte 6lb, zakres rzutowy górny także wypadł mi wyżej, realnie 7.5g masy łącznej szło dynamicznie. Dolny zakres sam przesunąłbym wyżej, do około 1g. Ugięcie szczytowe jednak nie tak ekstremalnie szczytowe jak w solidzie wyżej opisanym. Szczytówka ładnie sygnalizuje i pod obciążeniem-rybą idzie łagodnie w ugięcie do 45-go centymetra. Później daje się odczuć stopniowe przybieranie mocy jednak bez załamania czy kolana. Dolnik idzie w ugięcie do końca, płynnie wraz ze stopniowo narastającym obciążeniem. Blank szybko gaśnie po rzucie, samo animowanie przynęty przy tak niskiej masie blanku i dobrym wyważeniu to czysta przyjemność. Szczyt robi to co się chce, nieco niżej jest moc do cięcia jakiegoś przyłowu i spora moc do holu. Piać z zachwytu nie będę, tak na zimno uważam iż jest to jedna z fajniejszych propozycji w tym segmencie kijów. Szybki, dynamiczny chętnie pracujący z ceną 285 za blank naprawdę warto. Jak dla mnie pstrąg jak ktoś lubi ostrzej, okoń, przyłowy mile widziane. Poniżej parę fotek z ugięć, przepraszam ale nie będzie niteczek, tipetów, kapselków i innych wyrobów rękoczynu artystycznego.
     





     
     
     




     
     
     




     
     
     




     
     
     




     
     
     




     

    Wędka na blanku PT 642 L
     
    Długość 6’4”, dwuskład. Masa blanku 20g, tip 1.25, butt 8.2mm. Linka 2-5lb, cw 1-5g. 36 mln PSI. Do środka stopki kołowrotka 17cm , masa gotowego kijka 43.85g. Wyważenie przy moim kołowrotku na środku szpuli. Zbrojenie w SeaGuide w czarnej stalowej ramce.
    Kijek uzbrojony specyficznie, nie jak najlżej a w tunelowe piątki w stalowej ramce. Co w tym momencie wyszło? Rzutowo na żyłce 0.12mm 0.6g lata całkiem fajnie, nie boleniowo ale wystarczająco do podania w dołek czy pod roślinki małego jiga. Można go porównać do muchówki w klasie 2 , ładuje się już przy wymachu. Dla tych co na rybach są spokojni, lubią szklane kije lub grafity w stylu Matagi Super Trouta, chcą delikatnie podać przynętę w wodę . Nie koniecznie delikatnie holować gdyż pomimo zdecydowanie łagodniejszego ugięcia wędka ma realne 5lb. Górny ciężar rzutowy to około 5g przy tym zbrojeniu. Przy lżejszym i mocniejszym podparciu przelotkami może wyciśnie się z 1.5g więcej. Taki już charakter blanku , łagodne ugięcie nie pozwoli na szarpanie większych przynęt niż w opisie. Sam blank jest lekki, szybki o kapitalnym równomiernym ugięciu. Przeznaczenie wg mnie to mikro jigi, mikro wahadłówki, jakaś kiblówka obrotówka czy mała cykada. Gumka niezbyt agresywnie animowana a raczej prowadzona łagodnymi skokami. Z ryb pstrąg, okoń i białoryb.
     





     
     
     




     
     
     




     
     
     




     
     
     




     

    Wędka na blanku XJB 702 ML
     
    Blank w dwóch składach o długości 7”, waga 54g, tip 1.4mm, butt 13.6mm blend 43/36mln PSI. Moc 6-12lb, cw 3-14g. Długość do środka stopki kołowrotka 30.5cm, masa gotowej wędki 90.3g. Wyważenie przy kołowrotku 280g na przednim rancie szpuli.
    Wahałem się miedzy tym blankiem a modelem XJBH 702 ML, lżejszy bo 45g, moc 4-10lb, cw 3-18g, tip 1.5mm, butt 13.0mm, 58 mln PSI. Jednak XJBH jest tak szybki i szczytowy iż nie w każdej chwili ma się chęć na takie łowienie. Ta „zwykła” ML-ka jest bardziej ludzka chociaż szybkości jej nie brakuje. W mojej ocenie mocy jest nieco więcej niż deklarowane 12lb, 14 byłoby na miejscu. Ciężar wyrzutu w dolnym zakresie 3g leci tylko wędka nie jest do rzucania a do łowienia. 3g plus 3” gumka to jest bardzo dobry początek, zakres górny 14g z 4” obsługuje z pełna dynamiką. A więcej też nie straszne. Ugięcie szczytowe przechodzące progresywnie na środek i pod zwiększającym się obciążeniem w holu na dolnik. Szczytówka jest nieco dłuższa niż w modelu XJBH, sygnalizuje przy 14g i 4” na długości 25-27cm czyli tak naprawdę niezbyt głęboko. Kijek jest szybki, szybko wygasza drgania po rzucie, błyskawicznie wybiera luzy linki zwalnianej przez rybę w czasie walki w locie. Trafił się niestety taki lotnik w czasie testów, niestety bo w okresie ochronnym. Przeznaczenie kijka jest jednoznaczne, sandacz. Okoniowe przyłowy nie będą straszne, amortyzacja jest na tyle dobra iż pozwoli wyjąć już niewielki egzemplarz. Blank poprawny, przyjął kilka wersji zbrojenia i nie dało się go „spieprzyć”, nie ma w nim miejsc do ratowania czy ukrywania dziwnych ugięć. Bardzo fajny dwuskładzik do lekkiego łowienia sandacza w jeszcze fajniejszej cenie.
     





     
     
     




     
     
     




     
     
     




     
     
     




     

    Krótkie podsumowanie „dań chińskich”. Nie było w konstrukcji gotowanych klapek, słomy ryżowej lekko używanej czy też kartonowych tulei po wiadomym papierze. Nisko i średnio modułowy grafit to jest coś co potrafi obrobić wiele fabryk i nie skopie procesu technologicznego. Można na takim graficie zrobić dobre konstrukcje, o niewygórowanej cenie i ciekawych parametrach. Oglądałem znacznie więcej blanków Qualia, co nieco próbowałem poskładać na taśmach. Konstrukcje są o tyle dobre że przyjmują wiele wariantów zbrojenia, nie wymagają sztucznego dopalania mocy na jakimś odcinku czy ratowania spacingiem błędów w konstrukcji. Blanki są dopasowane do naszych potrzeb, mają w większości konstrukcji to co ceni większość wędkarzy przy okoniu i sandaczu czyli szybkość i dobrą sygnalizację a przy pstrągu czy kleniu subtelność pozwalającą połowić mikro jigiem i zassać przynętę przez leniucha. Jest też kilka konstrukcji dla tych którzy łowią wolniej, chcą pełniejszego ugięcia spokojniejszego holu. Kilka z blanków wzbudzi kontrowersje ale… nie każdą wędką trzeba rzucać przynętą. Niektórzy łowią tak że im wisi. Przynęta oczywiście i tu szczególnie solidy pokazują pazur. W mojej ocenie ciekawe i warte zainteresowania dobre blanki z dobrą gwarancją.
     
    @Cage & @woblerwz
    Cagerods.pl

  • Pstrąg Roztocza 2019

    Przez Andru77, w Relacje,

    Pstrąg Roztocza to impreza pstrągowa z ogromnymi, rzadko spotykanymi wręcz tradycjami. W tym roku, 7 kwietnia w roztoczańskim Józefowie odbyła się jubileuszowa, trzydziesta edycja zawodów, w których biorą udział fanatycy połowu pstrągów z całej polski.
    Areną zmagań były niesamowicie urokliwe i zróżnicowane rzeki górskie Okręgu PZW Zamość. Większość zawodników wybrała jedną z trzech głównych rzek Roztocza- piękną i dziką Tanew, zróżnicowany i rybny Wieprz lub słynący z okazowych pstrągów Por.
     




     

    Regulamin zawodów pozostawiał swobodę w kwestii doboru łowiska. Każdy z zawodników wybrał rzekę, która najbardziej mu odpowiada. Ograniczony był jedynie czas wędkowania oraz wymiar ryb- liczyły się jedynie pstrągi o długości minimum 35 centymetrów.
     




     

    Zmieniające się warunki pogodowe oraz niesamowicie wielka presja wędkarska sprawiły, że o ryby było nad wyraz ciężko. Czysta woda, zmieniające się ciśnienie, wydeptane nad wodą ścieżki oraz dziesiątki przynęt wędkarskich w wodzie w przeciągu kilku ostatnich dni sprawiły, że należało zachować wszelkie środki ostrożności aby zbliżyć się do stanowiska ryb.
    Mimo to, ryby dopisały. Kontakt z rybami średnimi miała znaczna część zawodników, kilka osób zaliczyło spady ryb punktowanych a nieliczni wybrani zaliczyli odprowadzenia ryb, które w każdym rzucie mogły przesądzić o zwycięstwie. To sprawiło, że po powrocie do biura zawodów dominowały uśmiechy i przyjacielskie rozmowy. Organizatorzy zadbali o gorący posiłek zarówno przed zawodami, jak i po ich zakończeniu.
     




     

    W końcowej klasyfikacji widać było, że każdy milimetr ryby mógł zadecydować o finalnej pozycji w klasyfikacji. Wygrała ryba 43,5 cm złowiona przez Piotra Kolasę. Na drugim miejscu uplasował się Andrzej Konik z rybą 43,2 cm. Trzecie miejsce zajęli ex aequo Dariusz Duda oraz Waldemar Szymeczko z rybami 41,3 cm.
     




     

    Po ogłoszeniu wyników odbyła się zbiórka środków na inkubatory dla pstrągów potokowych. Uczestnicy zawodów, na czele z ludźmi z Salmo Club Roztocze poparli tą akcję i przyczynili się do zebrania środków koniecznych do rozpoczęcia tego przedsięwzięcia. Duża część dobrowolnych dawców otrzymała nagrody ufundowane przez sponsorów.
     




     

    Same nagrody otrzymali również zwycięzcy. Poza najwyższej jakości sprzętem wędkarskich otrzymali oni okolicznościowe statuetki oraz dyplomy. Każdy z zawodników otrzymał zestawy startowe składające się z pamiątkowego kubka oraz dwóch torebek z pakietami upominków od sponsorów.
     




     

    Wszystkie te czynniki sprawiły, że praktycznie każdy wrócił z Roztocza z uśmiechem na twarzy. 31 edycja Pstrąga Roztocza odbędzie się 21 kwietnia 2020 roku. Do zobaczenia!

  • Miss Missisipi

    Przez rogu, w Relacje,

    Marzenia, a już takie zupełnie niedorzeczne jak wędkarskie, nie mają wyczucia czasu. Zapalają się w głowie jak pochodnia od małej iskierki, wręcz nieznaczącej, jak by się mogło wydawać, błahostki. To może być mokry zapach wiosennego przyboru czy pierwszy cieplejszy wiatr, który czuć na twarzy po nudnej zimie. Albo inny obrazek czy skojarzenie, który porusza tę dziwną strunę w sercu. Te marzenia nie chcą dać spokoju, nie pozwalają iść spać i zdrowo się odżywiać. Są za to zaczątkiem permanentnego rozkojarzenia połączonego z dziecięcym bujaniem w obłokach. Życie pozostałych domowników stawiają na cienkim ostrzu rodzinnej cierpliwości. Mimo wszystko, nie ma na nie żadnej rady a opór, choć z początku zasadny i jak najbardziej racjonalny, okazuje w końcu słaby jak suchy liść.
     
    To dlatego zostawiamy tych, których najbardziej kochamy. Na te kilkanaście cudownych dni porzucamy stos niedokończonych spraw, wrednych obowiązków i cierpką rutynę codzienności. Wyruszamy! Na pierwszą a może już kolejną wyprawę, odkrywać świat po swojemu. W grupie nam podobnych, niespokojnych ludzi, którzy wolą raz zobaczyć niż tysiąc razy o czymś usłyszeć.
    Siła tych marzeń skierowała tym razem naszą drużynę na głębokie południe Ameryki, do porośniętej cypryśnikowymi lasami Luizjany, do krainy kurczaków, krewetek, jazzu i voodoo. Popłynęliśmy jak Huckleberry Finn, wraz z leniwym nurtem wielkiej Missisipi….
     




     

    Który to już raz wyruszamy aby ścigać marzenie? Wszak podobno najlepiej jest gonić króliczka…
     




     

    Kilkanaście godzin w chmurach i witamy się z Nowym Orleanem, miastem szczególnym jak na Stany.
     




     

    Ciesząca się zasłużonym entuzjazmem Bourbon Street. Jest taka jak czytaliśmy.
     




     

    Wesoła, głośna, afro-amerykańska. Tutaj dzieciaki wymiatają na plastikowych wiadrach. I to jak.
     




     

    Jest wczesne południe i żar sączy się z nieba. Mieszkańcy i zblazowani turyści zaszyli się w barach i restauracjach, których tu mnogo. Wieczorem trudno się będzie tędy przecisnąć.
     




     

    Stany to w większości mocno konserwatywny kraj. Ale nie Luizjana i Nowy Orlean. Można tu znacznie więcej niż gdzie indziej, a Wielki Brat nie patrzy tak uważnie!
     




     

    Żeby nie było….poprzestaliśmy na fotkach!
     




     

    Ratusz w centralnym punkcie miasta, pamięta jeszcze czasy francuskich kolonizatorów.
     




     

    Amerykanie mówią, że Nowy Orlean to najbardziej nawiedzone miejsce na świecie. Kult Voodoo ma się doskonale, a na ulicach spotkacie…wróżki.
     




     

    Jazz…bez tej muzyki nie ma tego miejsca. Najlepsze na świecie dźwięki saksofonu, klarnetu czy fagotu bądź trąbki rozbrzmiewają na ulicach, ale żeby tu grać nie wystarczą chęci. Miasto dba o poziom i do turystycznych uszu dopuszcza tylko najlepszych.
     




     

    Odbiliśmy się od knajpy…
     




     

    Huragan Katrina żyje tu w ludzkich wspomnieniach wyraźnie, a jego ślady można spotkać wszędzie, nawet w mega turystycznym i zadbanym French Quater. Żywioł zabił ponad 2000 ludzi, a 80% miasta znalazło się pod wodą. Dziesiątki tysięcy mieszkańców nigdy nie wróciło do miasta. Nie mieli do czego.
     




     

    Parostatek na Mississipi. Dziś turystyczna atrakcja, kiedyś jedyny sposób na omijanie bagien i wizytę w sąsiednich osadach na biegu rzeki.
     




     

    Promem popłynęliśmy na drugą stronę Mississipi, do Algiers Point. Przedziwne i bardzo ciekawe miejsce.
     




     

    Od dawna te okolicy zamieszkiwane były przede wszystkim przez uprowadzonych z Afryki niewolników, dziś mieszkają tu ich prawnukowie.
     




     

    Typowa, okienna dekoracja…
     




     

    Co kilkadziesiąt metrów natykamy się na stare auto, które wrosło już w ulicę. Amerykańskie perełki po sprawnej renowacji osiągnęły by w Europie zawrotne ceny.
     




     

    Algiers point kojarzy mi się z jakimś nieokreślonym bliżej niepokojem i troszkę upiorną atmosferą. Ulice praktycznie wymarłe, budynki krzywe. Może to przez te ciemne, burzowe chmury, które nadciągały właśnie nad miasto.
     




     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     

    Wieczorem spacerujemy jeszcze po Bourbon. Miasto nie śpi. My też wcześnie nie pójdziemy.
     




     

    Jakże mogło stać się inaczej. Obowiązkowa wizyta w miejscowej świątyni.
     




     

    W sumie wszyscy razem wyszliśmy lżejsi o „kilka” baksów.
     




     

    Impreza się nie kręci? Z pomocą przychodzi gandzia na telefon!
     




     

    Choć wszyscy myślą już tylko o rybach, znajdujemy jeszcze czas aby odwiedzić najstarszy (i jakże piękny) cmentarz w Nowym Orleanie – St. Louis. Tutaj spoczywa Marie Laveau, wielka kapłanka Voodoo. To głównie dzięki niej to wierzenie ma po dziś dzień tysiące wyznawców w całej Luizjanie.
     




     

    Ach, to był wieczór! Bawiliśmy się na Frenchmen Street, każdy miłośnik jazzu wie o co chodzi. Tu nogi same chodzą! A jak powstał jazz? W skrócie muzykę tę przywieźli z Afryki niewolnicy. Nie znali nut, więc afrykańskie brzmienie połączyli z amerykańskim bluesem i tak powstał nowy gatunek w myzyce.
     




     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     

    Diametralna zmiana klimatu, jesteśmy już 200 km dalej na południe. Wkręcamy się powoli na wędkarskie obroty.
     




     

    Delta Mississipi rozlewa się na dziesiątki tysięcy kilometrów kwadratowych. Jak nie zgubić się w tym labiryncie trzcinowych zatok i wysepek wiedzą tylko nasi przewodnicy. My tracimy orientację w parę minut po opuszczeniu przystani.
     




     

    Grupa równo się podzieliła. A jakże - są spinningiści, ale muszkarze też mają godną reprezentację, którą mocno wspiera nasz rodzimy Traper.
     




     

    Tuż przed startowym gwizdkiem.
     




     
     
     
     
     
     
     



     

    Pierwsze „macanki” z łowiskiem. Plątanina kanałów, rzecznych odnóg, ślepo zakończonych jeziorek. Jest dziko, jest cicho, jest pięknie!
     




     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     

    Oto i on. Pierwszy redfish, czyli kulbak czerwony - Sciaenops ocellatus. A więc to z tego powodu trafiliśmy do Luizjany.
     




     

    W Europie mało kto o tej rybie w ogóle słyszał, ale w Stanach cieszy się bardzo dużym zainteresowaniem. A czemu?
     




     

    Powodów jest co najmniej kilka. Świetnie bierze zarówno na spinning jak i muchę. Jest niebywale silna (amerykańscy wędkarze nazywają ją w skrócie bull, czyli byk) i nigdy łatwo się nie poddaje. Mieszka sobie na płytkiej wodzie, wiec łowienie jest widowiskowe, troszkę przypomina polowanie na szczupaki z płycizn. Czyli rzut pod trzcinkę, wyjście do powierzchni i piekło na wodzie ????
     




     

    Spinningiści zlali nas pierwszego dnia niemiłosiernie. My kilka rachitycznych rybek po 2-3 kg, a tu proszę - dziesiątki, dwunastki się u kolegów pojawiają. Janusz Łysoń i Paweł Netiacha w akcji. Wszystko na złotą…wahadłówkę!
     




     

    Acha… I Romek Dobrzański też nam dowalił!
     




     

    Nawet w najgłębszej dżungli nie spotkałem tylu ptaków co w delcie Mississipi. Rozpoznajemy tylko kilka gatunków, reszta jest zagadką. Tutaj pelikany brunatne (Pelecanus occidentalis). Głodne raczej tu nie latają….
     




     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     

    Chłopaki popłynęli bliżej otwartego morza, gdzie Missisipi uchodzi do Zatoki Meksykańskiej. Opłaciło się. Napłynęli stado jacków (Caranx hippos) i to już na zawsze zmieniło ich wędkarstwo. Ta ryba to taki morski terminator, trudno opisać jej siłę i sposób brania. W każdym razie ręce po spotkaniu z jackiem czuć baaaardzo długo.
     




     

    Żerujące jacki pobierają bez opamiętania każdą przynętę, którą są w stanie zauważyć na powierzchni wody. Branie jest kompletnie A T O M O W E!
     




     

    A z pomiędzy jacków wyglądają redfishe!
     




     
     
     
     
     
     
     



     

    Wyruszamy gdy słońce jeszcze nisko, tak aby zdążyć na kulminację porannego przypływu.
     




     

    Jarek Smorczewski, świetny kompan na łodzi i wieczny optymista!
     




     

    Mijamy krewetkowe stateczki, których są tu setki. Przypominają się ujęcia z Forresta Gumpa.
     




     

    Na skróty, przez trzcinowe korytarze wypełniające deltę.
     




     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     

    Odpłynęliśmy dziś dobre 30 km od przystani, gdzie Romek z Pawłem mieli wczoraj kilka ładnych ryb. Nam znów biorą maluchy.
     




     

    W zatoce jest mnóstwo krewetek, co potwierdzają raz po raz przepływające obok kutry.
     




     

    Znużony rzucaniem robię krótką przerwę na spinning. To niesprawiedliwe!
     




     

    Plusk holowanej ryby wabi niespodziewanego gościa. To aligator amerykański (Alligator mississippiensis). Kręci się przy łodzi dłuższą chwilę licząc na redfisha ????.
     




     

    Wreszcie napływamy z Jarkiem na stado większych ryb w spokojnej i bardzo małej zatoczce. Ryba z pierwszego rzutu.
     




     

    Na to czekaliśmy i muchówki idą w ruch. Przeżywamy wspaniałe 2 godziny łowiąc kilkanaście ryb. W polaroidach widać wyraźnie jak kulbaki atakują muchę pod samą powierzchnią wody. Bajka!
     




     
     
     
     
     
     
     



     

    Nowe kije i kołowrotki Trapera z serii Silence przechodzą bojową próbę na rybach. Testy zaliczone więcej niż pomyślnie.
     




     

    A my szczęśliwi!
     




     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     

    Dziś wszyscy równie fajnie połowili, co na wędkarskich wyprawach zdarza się rzadko. Trzeba to koniecznie uczcić specjalną kolacją. Za grosze kupujemy od rybaków kilka kilogramów krewetek, które będziemy grillować z chilli, czosnkiem i limonką. Z tego wieczoru niewiele już pamiętam, a żadne zdjęcia nie zostały zrobione ????
     




     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     

    Od 6 rano znów na wodzie. Dziś prawie nie wieje i płyniemy daleko, blisko otwartego morza. Od samego początku mamy fart bo napływamy na naprawdę duże redfishe.
     




     

    Są rozproszone po całej zatoce i decydujemy się na spinning, który w tych warunkach jest znacznie skuteczniejszy. Opad na lekkiej, 5-gramowej główce (ryby stoją na blacie od 1 do 3 m) przynosi katastrofalne dla kulbaków skutki. Łowią wszystkie łodzie, a żadna ryba nie ma mniej niż 10 kg. Takie dni pamięta się już zawsze.
     




     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     

    Wczesnym popołudniem podpływamy pod małą, trzcinową wysepkę, gdzie jest może ze 30 cm wody. Brania są zupełnie inne, miękkie i delikatne.
     




     

    Bo i ryby inne. To kulbaki z gatunku black drum (Pogonias cromis). Mniej drapieżne niż redfish (choć należą do tej samej rodziny), ale chyba jeszcze silniejsze! Szkoda tylko, że jakieś takie mało urodziwe ????
     




     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     

    Janusz Łysoń zacina coś, czego niestety zapomniałem już nazwy. Podobno rzadka zdobycz według naszego przewodnika. I jaka śliczna.
     




     

    Szukając ryb kierujemy się przede wszystkim obecnością pelikanów i ta zasada często się sprawdza. W Luizjanie występuje ich kilka gatunków i wszystkie żywią się rybami. Dla przykłady pelikan kędzierzawy (na zdjęciu), który jest największym latającym gatunkiem ptaka na świecie potrafi zjeść dziennie kilka lub więcej kilogramów ryb, znacznie więcej niż kormoran, na którego tak psioczymy. A ryby jak w Luizjanie były, tak są…
     




     

    Trzcinowy placek, przy którym tak połowiliśmy black drumów.
     




     

    Ostatni dzień na wodzie przynosi kilka wspaniałych ryb. Niestety głównie spinningowych, bo mocno się rozwiało i nie chce nam się męczyć z muchówkami.
     




     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     

    Koniec łowienia! Ekipa zadowolona i zmęczona.
     




     

    Ale przecież nie koniec wyprawy! Powrót ustawiłem nam przez Nowy York i powiem Wam, że to miasto jakich mało. Mieszkać tam bym nie chciał za nic (zatłoczony gigant), ale dla turysty to jedno, wspaniałe doświadczenie. Bardzo polecam na 3-4 dni, choć wszystkiego nie da się zobaczyć.
     




     

    Nocny Times Square.
     




     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     

    Strefa zero, która jest jednym wielkim pomnikiem po zamachach z 11-ego września. Robi piorunujące wrażenie. Kwiaty przy nazwiskach, które widać na następnych zdjęciach kładą pracownicy muzeum jeśli na dany dzień przypadają urodziny którejś z ofiar.
     




     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     

    Gdzie na hod doga jak nie do Nowego Yorku?
     




     

    Most brooklyński. W ogóle to uwielbiam wszelkie mosty, ale ten jest naprawdę wyjątkowy. Dla mnie cud architektury i inżynierii. Spędziliśmy tam chyba ze 3 godziny.
     




     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     

    Tego też nie mogliśmy przegapić, choć swoje w kolejce trzeba odstać. Widok na Manhattan z Empire State Building wczesnym rankiem. Odjazdowe!
     




     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     

    Mój przyjaciel Paweł, towarzysz niezliczonych wypraw. Bratnia dusza i żarłok jakich mało.
     




     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     
     
     
     
     
     
     



     

    Na sam koniec, już po łebkach i przed odlotem zaliczamy jeszcze Central Park. Ileż to razy widzieliśmy go przedtem na amerykańskich filmach?
     




     
     
     
     
     
     
     



     

    Dosłownie rzut oka na Statuę Wolności i już nas nie ma…Za kilkanaście godzin przywitamy się z rodzinami w domach.
     
    W wyprawie udział wzięli: Paweł Netiacha, Andrzej Bernatowicz, Janusz Łysoń, Roman Dobrzański, Jarek Smorczewski i Maciej Rogowiecki

  • Wylogowani

    Przez rogu, w Relacje,

    Są to słowa niebezpieczne: „jedziemy” bądź „wyruszamy”. Zwiastują rychłe porzucenie wszystkiego co znajome, przytulne i bezpieczne. Gdy wreszcie zabrzmią, musisz zostawić to co dobrze znasz i co nie wzbudza już twoich pytań. Po tych słowach, jesteś zdany na obcych. To jak nad ranem wysunąć nogę z pluszowego „kapcia-króliczka”, który na zeszłe Święta dostałeś od żony i stanąć na zimnej posadzce. Niebezpieczne słowa oznaczają podróż. A może obiecują Ci nawet więcej – wyprawę? Coś co posiada szerszy kontekst i kryje w sobie słodki sekret poznawania. Wyprawa będzie pasować lepiej. W tym słowie jest kolor nieba i radość, o której zapomnieli zmęczeni dorośli, ale którą w uśmiechu zatrzymały ich dzieci. To radość czerpana garściami z samego przebywania w drodze.
    Po raz pierwszy głęboko zaciągnęliśmy się dusznym powietrzem Czarnego Lądu. Czerwonym od wirujących drobinek kurzu, afrykańsko-lepkim i nasączonym zapachem zbyt długo leżących na słońcu owoców. Choć pytań było więcej niż odpowiedzi, wyruszyliśmy. Na dziki wschód korzennej wyspy szamanów, przecierać szlak, na zaczarowany Madagaskar.
     
    Żmudne, sprzętowe rozterki jeszcze w domu. Będziemy łowić grubo albo wcale nie będziemy łowić. Craft Bait 200 g. Selektywna rzecz.
     




     

    Trzeba to tylko jeszcze wszystko jakoś ugnieść-dopchnąć na Okęciu…
     




     

    …i po 20 godzinnej podróży wbijamy się wreszcie do dusznej Antananarywy, stolicy Madagaskaru. Porządny hotel i wypoczynek po takiej poniewierce jest zdecydowanie na plus.
     




     

    Ale kto bym tam myślał o spaniu, jak tuż obok tętni inny, afrykański świat. Focimy co się da.
     




     

    Nie wszyscy jednak ????. Hedoniści korzystają z bezczelnie ciepłej wody w basenie.
     




     

    Krótki spacer przed kolejnym lotem i pierwsze kontakty z Malgaszami.
     




     

    Chyba są tak samo ciekawi nas jak my ich. Uśmiechają się, spokojnie oddają swojej codzienności. Nikt nas nie nagabuje, nie chce „one dollar” i nie łypie spode łba. Odwrotnie niż w typowym turystycznym raju z kolorowego katalogu.
     




     
     
     



     
     
     



     

    Ponownie na lotnisku, tym razem krajowym. Kolejka jak na Gubałówkę i 2 godziny stoimy ściśnięci w ludzkim imadle. Nikt nie mówi po angielsku, tablica lotów też nie działa. Każą na migi czekać. Czekamy.
     




     

    Się doczekaliśmy. Pędem na pas startowy bo „mają opóźnienie”. Samolot śmigłowy, to dobrze. Takie najrzadziej spadają.
     




     

    1500 km i 3 godziny lotu dalej na północ. Koniec latania, hurra!
     




     

    Wysypujemy się przed lotnisko w Diego Suarez, naszym punkcie docelowym. Aparaty w ruch.
     




     

    Diego (inna nazwa to Antsirananana) to siódme co do wielkości miasto na Magadaskarze. Mieści się tu baza marynarki wojennej, a zdecydowana większość ludzi klepie straszną biedę.
     




     

    Nie polecam zwolennikom nadmorskich kurortów, czyściutkich plaż i łatwej turystyki.
     




     

    Nie będą natomiast zawiedzeni autentycznie ciekawi świata. Jest brudno, jest głośno i nie pachnie zbyt wytwornie. Czasami po prostu okrutnie śmierdzi. Można jednak spojrzeć w czarne oczy Afryki z bliskiej odległości. O takich miejscach mówię „tu pachnie życiem”!
     




     
     
     



     
     
     



     

    Im bliżej portowego centrum tym lepsza sytuacja miasta i jego mieszkańców. Domy są odmalowane, na ulicach latarnie, a od czasu do czasu klimatyzowany sklep.
     




     

    Trzy najbliższe noce spędzimy w niezłym hotelu. Dziwne i niezręczne to strasznie uczucie kiedy przyjechałeś się dobrze bawić na rybach, a obok za hotelowym murem ludzie mogą tylko wyobrażać sobie jak jest w środku. Podróżowanie uczy. Pokory, szacunku i wdzięczności.
     




     

    Szybko opuszczamy hotelową enklawę i ruszamy przed siebie, w ulice Antsiranany. Obserwujemy życie, pytamy o zgodę na zdjęcia. Czasami ktoś poprosi nas o cokolwiek, jakiś drobiazg za wykonanie fotografii. Kiedy nie mamy się już czym odwdzięczyć, Malgasze reagują uśmiechem i pokazują, że to nie szkodzi. Posiadać mniej, to tak naprawdę mieć znacznie więcej.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Nazajutrz wyruszamy poza granice miasta aby uszczknąć choć odrobinkę z cudów przyrody zaczarowanej wyspy. Al trzeba tam dotrzeć. Przemieszczanie się po malgaskich drogach jest przygodą samą w sobie.
     




     

    Tempo jest raczej spacerowe, ale tak powinno właśnie moim zdaniem być w podróży.
     




     

    Oczekując przed kolejnym posterunkiem na kontrolę samochodów, dostrzegamy pierwsze kameleony. Na Madagaskarze występuje wiele endemicznych (właściwych tylko dla tego obszaru) gatunków tych niesamowitych gadów. Ich grecka nazwa – chamailéōn – oznacza dosłownie „lwa na ziemi”. Posiadają kilka wyjątkowych cech – między innymi potrafią zmieniać barwę w zależności od temperatury i rodzaju otoczenia oraz widzieć wszystko w promieniu prawie 180 stopni bez obracania głowy.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Wielkie owoce na ziemi to duriany. Smakują dziwnie, a pachną jeszcze dziwniej. Większość ludzi ich nie toleruje ale znam takich co potrafią opędzlować całego na podwieczorek!
     




     

    Są i baobaby! Jak na Madagaskar to mizerne, ale na północy wyspy są dość rzadkie i w ogóle ciężko jakąś sztukę namierzyć.
     




     

    Transport na Madagskarze to temat na osobny artykuł. Takich mistrzów w pakowaniu nie widziałem nigdzie indziej poza Indiami. Pan na rowerze przewoził rano wydobyty węgiel do skupu w Diego. Recz w tym, że Diego jest 90 km dalej…
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Zaprawdę, mówię Wam, że nie ma co narzekać na nawierzchnię w Polsce.
     




     
     
     



     

    Chatka zbita z kilku desek przewiązanych sznurkiem. Obok rynsztok, 2 m od domu. Jednak widać tu szczęście. Dalej narzekasz, że masz w życiu pod górkę?
     




     

    Opuszczamy cywilizację. Stromy zjazd do doliny Tsingy.
     




     

    Nissan Patrol. Terenowa, mocarna konstrukcja na sztywnej ramie, która nie zmieniła się od prawie 30 lat. Właściwe auto we właściwym miejscu.
     




     

    Po drodze przejeżdżamy przez kilka wiosek. Myślę, że ta dziewczynka wyrośnie na przepiękną kobietę.
     




     
     
     



     
     
     



     

    Gekon zielony (Phelsuma madagascariensis) zwany także madagaskarskim.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Domowe kociołki używane powszechnie na wyspie. Znajdziecie taki w każdej chatce.
     




     

    Zasilana słońcem, ale jest! Telewizja dotarła już wszędzie.
     




     

    Krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie. Przejazd przez sawannę.
     




     
     
     



     
     
     



     

    Wąwóz Tsingy. Unikalne, jedyne takie miejsce na świecie, ostrych jak brzytwa wapiennych iglic. Na skutek izolacji, przyroda na Madagskarze jest wyjątkowa.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Jałowe pustkowia nie sprzyjają rolnikom, ale nie ma tu innej opcji aby zapewnić rodzinie przetrwanie.
     




     
     
     



     

    Moje dzieciaki po zobaczeniu tej fotki spytały „nie mają zmywarki?”. Śmiać się czy płakać?
     




     

    W mięsnym.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Północ wyspy porasta spory kawałek prastarej dżungli. Nie mogliśmy tego przegapić!
     




     

    Spotkaliśmy tam (dzięki doskonałemu przewodnikowi) jedno z najbardziej wyjątkowych zwierząt jakie zamieszkuje Ziemię. To gekon liścioogonowy (Uroplatus phantasticus) – zwierze, które opanowało sztukę kamuflażu do poziomu „master”. 15 minut wpatrywaliśmy się w pień drzewa, na którym przycupnął (50 cm od naszych oczu) i nie byliśmy w stanie go dostrzec. Na szczęście przewodnik się zlitował…
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    O, tu siedzi na drzewie!
     




     

    W dżungli poruszamy się starym szlakiem niewolniczym, którym Francuzi transportowali nieszczęśników na wybrzeże i dalej do Europy.
     




     

    Pierwotny las deszczowy otacza ze wszystkich stron.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Zatrzymujemy się na krótki lunch, a z lasu wychodzi nam na spotkanie mangusta kasztanowa (Galidia elegans). Po chwili dołącza do niej druga.
     




     
     
     



     

    Zwabił je zapach świeżego mango, które wyciągnęliśmy z plecaka.
     




     

    Po krótkiej chwili pojawia się więcej żarłoków. Na to czekaliśmy, pełen sukces!
     




     

    Lemury przybywają tłumnie i po chwili są wszędzie w około. Te nadrzewne ssaki występują jedynie na Madakagarze i w archipelagu Komorów. Są śliczne, ale niezbyt ślicznie pachną…
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Końcówka w dżungli przynosi jeszcze jedną atrakcje. Przewodnik zniknął w lesie na 20 minut po czym wróci do nas z najmniejszym kameleonem świata – Brookesia micra. Gatunek został odkryty dopiero w 2007 roku. Na zdjęciu dorosły osobnik.
     




     
     
     



     

    Kończymy cześć turystyczną, jutro wypływamy wreszcie na pierwsze wędkowanie.
     




     

    Jednak zostało jeszcze kilka godzin do zachodu słońca, żal nie wykorzystać na zdjęcia.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Bladym świtem meldujemy się w porcie w Diego Suarez. Będziemy przez tydzień opływać wschodnie wybrzeże Madagaskaru i spać na katamaranie, który wypłynął przed nami w nocy. Dogonimy go wieczorem. Na razie wsiadamy do szybkich, wędkarskich łodzi.
     




     

    Mamy dwie takie jednostki. Duże, bezpieczne, z fachową załogą i regularnie serwisowane. W takim miejscu to absolutna podstawa. Poważna awaria łodzi na otwartym morzu gdzie nie ma nikogo w promieniu wielu kilometrów, to po prostu zagrożenie życia. Żadne ryby nie są tego warte. Ruszamy! Ostatni moment aby zadzwonić do bliskich. Następne dni będziemy bez kontaktu ze światem – wylogowani ze wszystkiego.
     




     

    Dwie godziny po opuszczeniu Antsiranany trafiamy do raju.
     




     

    Pierwszy! Nieduży, ale nie łowiłem ich ponad rok i zupełnie zapomniałem że to ryby na sterydach.
     




     

    Zrywa się wiatr, ale „super-Adrian” sobie radzi. GT jeszcze nie wiedzą jak bardzo będą miały przechlapane przez następne dni.
     




     

    W południe upał robi się niemożebny. Dość.
     




     

    Musimy płynąć dalej, gdzieś gdzie wieczorem spotkamy się z bazą-katamaranem. Okazuje się, że to 80 km dalej na południe, a Ocean trochę się rozhulał. Łatwo nie będzie.
     




     

    Po czterech godzinach piekła (nie sposób było robić zdjęcia, bo fale miały po trzy metry, a czas zajmowała nam głównie modlitwa) docieramy do spokojniejszej zatoki w pobliże katamaranu. Pierwsza 20-tka melduje się od razu.
     




     

    Wszystkie karanksy wracają oczywiście do swojego domu.
     




     

    Wielka makrela zażera Adrianowego poppera przy samej łodzi. Mamy fart, że zapięła się z boku. Jej zęby bez zająknięcia radzą sobie z shock leaderem 250 LBS!
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Wpływamy w płyciutką lagunę z kryształową wodą. Pod łodzią tysiące małych, kolorowych rybek. Przewodnik każe czekać i mówić, że na pewno tu przypłyną prędzej czy później bo to ich stołówka. Przypływają szybko. Łowimy kilkanaście karanksów w 2 godziny. Z dwoma naprawdę dużymi przegrywamy walkę bo nie jesteśmy w stanie ich zatrzymać przed parkowaniem w rafie, jest za płytko. Po mega hardcorowym holu na krótkim dyszlu udaje mi się zapanować nad jedną większą rybą – 33 kg. Adrian i Andrzej przegrywają swoje pojedynki. Mieli na kijach GT większe niż moje.
     




     
     
     



     

    Poppery na Madagaskarze umierają bardzo młodo.
     




     
     
     



     

    Pada pytanie czy chcemy płynąć na wieczorną turę przed samym zachodem słońca. Czy chcemy??
    Dublet z Adrianem. Obie ryby 20 kg +. Umordowani, ale szczęśliwi!
     




     
     
     



     
     
     



     

    Nasza pływająca baza pozwala dotrzeć do miejsc gdzie nie łowi absolutnie nikt.
     




     

    Katamaran parkuje na noc w osłoniętych od wiatru zatoczkach, zawsze blisko od rybodajnych miejscówek.
     




     

    Wiele spraw składa się na udaną wędkarską eskapadę. Kuchnia jest na pewno jedną z nich. Madagaskar pod tym względem bije inne „tropiki” na głowę. Genialne jedzenie.
     




     
     
     



     
     
     



     

    Kolejny ranek i serca pełne nadziei przed wypłynięciem!
     




     

    Pierwsze porządne GT Marcinka. Chłop dochodzi chwilę do siebie.
     




     

    Orion Fraser Pop to mój ulubiony popper. Sprawdził mi się wszędzie i kosztuje połowę tego co japońskie cudeńka.
     




     

    Na to łowiliśmy. Dopóki na rybach nie pourywaliśmy ????
     




     

    Od czasu do czasu wędkę do ręki bierze nasz sternik Nico. Nigdy nie spotkałem lepszego fachury od tropikalnego łowienia. Wirtuoz.
     




     

    Łowienie GT na poppery to sport ekstremalny, ale łowienie ich w nocy to czysty hardcore. Tego nie da się łatwo opisać. Branie słyszysz, a jak nie jesteś gotowy to po 2 sekundach leżysz jak długi na pokładzie. Te ryby potrafią być bardzo niebezpieczne jak ktoś nie ma doświadczenia (hamulec w kołowrotku jest ustawiony na beton). Spróbowaliśmy jednej nocnej tury i to nam wystarczyło. Adrian pozamiatał, ale grubo połowił każdy.
     




     

    42 kg.
     




     

    Połowa wyjazdu minęła…ech!
     




     

    W poppingu brak przestrzeni na sprzętowe kompromisy.
     




     

    Japoński Zenaq pracuje pod 10-kilogramowym smykiem.
     




     
     
     



     
     
     



     

    Co ja robię tu….
     




     

    Cubera, kolejny model poppera za „rozsądną” cenę 45 Euro…
     




     

    Takie miejsca lubimy. Tu mieszkają duże ryby. Biorą często, ale rzadko udaje się je wyholować. Przy tej rafie przegrałem z największym GT mojego życia. Pękł przypon 250 LBS.
     




     

    Jobfish. Kolacyjny gatunek.
     




     

    Im dalej rzucasz, tym zazwyczaj więcej łowisz.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Lunch time. W południe i tak rzadko coś bierze. Rybom chyba też zbyt ciepło.
     




     

    Krótkie spotkanie z przepływającymi tuńczykami. Jedyny myk w ich łowieniu to zdążyć rzucić (lub dorzucić) zanim odpłyną. Branie następuje natychmiast.
     




     

    Wieczorem głodni spać nie pójdziemy.
     




     

    Zmiana na stickbaita przynosi często upragnione branie. Zresztą stickbaitami łowi się siłą rzeczy bo ile można wytrzymać ze 150-gramowym popperem przy tej temperaturze?
     




     
     
     



     
     
     



     

    Chyba 4-tego dnia mamy troszkę dość łowienia. Wracamy po kilku godzinach odpocząć nieco od tej tyrki. Jest okazja wybrać się na brzeg do niedaleko położonej wioski, która jest zupełnie odcięta od świata.
     




     

    Ale po drodze…????
     




     
     
     



     

    Z wizytą na stałym lądzie…
     




     
     
     



     

    A przed wieczorem chociaż na godzinkę…
     




     

    Adrian sprawdza wieczorem naszą załogę. 1 do 0 dla Polski.
     




     

    Następny ranek znów przynosi ryby. Mniejsze, ale to nam wcale nie przeszkadza. Chwila wytchnienia od GT.
     




     

    Nie ma już ciśnienia na ryby ostatniego dnia. Zalegamy na kilka godzin na katamaranie.
     




     

    Po 2 butelkach rumu jest 2 do 0 dla nas.
     




     

    Paint it black.
     




     

    Tymczasem na drugiej łodzi, z drugiego aparatu. Sylwek, Tomek i Czesio łowią aż miło. Próbują nawet głębokiego jiggingu i łowią kilka gatunków, których nazw już niestety nie pamiętam. Są spotkania z rekinami (udało się wyciągnąć tylko maluchy), żaglicą i mahi-mahi. Wszystkie na korzyść ryb, ale chłopaki wracają w to samo miejsce w styczniu 2019 więc ten się śmieje kto….
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Powrót w kierunku Diego Suarez. Po drodze złowimy jeszcze jakieś ryby, ale to już koniec. Tydzień na wodzie, a minęło jak jeden dzień.
     




     
     
     



     
     
     



     

    W wyprawie wystąpili: Marcin Mamys, Sylwek Jankowiak, Tomek Kubala, Adrian Stachowiak, Czesio Łukasiewicz, Maciek Rogowiecki
     
    Zdjęcia: jak wyżej.

  • Są dwa rodzaje form silikonowych do odlewania woblerów:
    1. Dwuczęściowe- niedobre :.(
    2. Jednoczęściowe- dobre
     
    W tym krótkim poradniku pokażę Wam jak przygotować formę jednoczęściową, jakich materiałów użyć i jak zrobić ją poprawnie. Bez przeciągania wstępu siadamy do roboty.
     
    Foto 1. Model, który będziemy formować. Enigma Whiplash.
     




     

    Foto 2.3. Potrzebne będzie kartonowe pudełko, może być np. po fajkach, paście do zębów itd. nie ma to większego znaczenia chodzi o to, żeby mieć w co wlać silikon. Z klocków niestety wyrosłem a lego nie miałem nigdy (i dalej zazdroszczę małym skurwielom, którym starzy fundnęli lego statek piracki z rekinami). Kartonik oklejamy szeroką taśmą w celu uszczelnienia, można go porozcinać i okleić z obu stron, wtedy silikon pięknie odchodzi od ścianek pudełka. Przy przygotowaniu należy też wyciąć albo podkleić zakładki wewnątrz pudełka bo silikon wchodzi w najmniejsze zagłębienia. Jeśli podklejam, to klejem termicznym. Efekt końcowy na Foto 3.
     




     
     
     



     

    Teraz przechodzimy do przygotowania korpusu do zaformowania. Zdjęcia były przygotowywane po partyzancku bo robiłem formę na szybko w Warszawie, a nie mam tu materiałów także kształt grzbietu odrysowałem na starej karcie bankowej i wyciąłem, nie jest zła ale polecam np. poliwęglan. Robimy formę otwartą stąd ten element jest potrzebny. Ogromną zaletą takiej formy jest brak potrzeby sklejania jej taśmą albo ściskania między deskami czy co tam jeszcze wyprawiacie, Model. niezależnie od swoich gabarytów nie straci kształtu, a mieszanka jest lepiej odpowietrzona, oczywiście lepiej też zalewa się same gniazda.
     




     
     
     



     

    Ok, teraz ważna część, w elemencie musimy zrobić wlew i odpowietrzacz (półprzezroczyste zgrubienia na wyciętym elemencie). Dłuższy element to wlew żywicy, który znajdzie się na grzbiecie korpusu, mniejszy to odpowietrzacz na ogonku. Idealnie do tego nadaje się modelina, ja musiałem uformować wlewy z kleju termicznego bo nic innego nie miałem akurat pod ręką. Z modeliny wychodzą bardziej estetycznie jest to też materiał dobry ze względu na brak odkształceń cieplnych, o których za kilka chwil.
     




     
     
     



     

    Ok, teraz nasz wlew przyklejamy klejem termicznym do grzbietu woblera (stąd polecam modelinę, po pierwsze nie roztopi się, po drugie wlewy wyglądają naprawdę estetycznie).
     




     
     
     



     

    Korpus przyklejamy grzbietem do dołu, najlepiej też na klej termiczny, uważając, żeby możliwie cała powierzchnia wlewu była pokryta klejem i przywarła do pudełka.
     




     

    Po kolei proces odlewania. Najpierw cieńszym strumieniem zalewamy korpus tak, żeby pokrył się cienkim filmem z silikonu, w ten sposób ograniczymy w pewnym stopniu ilość pęcherzyków powietrza, które przylegną do samego korpusu.
     




     

    Zalewamy resztę formy, wlewając silikon powoli w najniższe miejsce formy. Tutaj drobny tip, postarajcie się wlewać silikon z wysokości około metra, w ten sposób również ograniczycie ilość powietrza w formie.
     




     

    Po odczekaniu do całkowitego związania silikonu rozcinamy ścianki kartonika i wyjmujemy naszą formę.
     




     
     
     



     

    Zanim wyjmiemy model matkę z silikonu warto trochę podciąć nożykiem do tapet/skalpelem elementy, które nie przywarły do spodu kartonika i dostał sie w nie silikon. Po tej operacji wlew będzie wygodniejszy.
     




     
     
     



     
     
     



     

    Teraz fotografia, o której treść miałem milion pytań, tj. jak umieścić stelaż w formie jednoczęściowej. Odpowiedź poniżej, po wyjęciu korpusu z formy sloty na oczka przynęty tworzą się same i nie ma żadnego problemu z włożeniem stelaża do takiej formy, niezależnie od kształtu odlewanego woblera, może być to jerk, lipless i co tylko sobie wymyślicie. Stelaż będzie pewnie trzymany w formie.
     




     

    Jak już wspominałem, forma pod tutorial była robiona w warunkach okopowych dlatego wierzch wygląda trochę kulawo ale funkcjonalność została zachowana. Od lewej, dłuższy wlew na żywicę, po środku pasek z karty do odpowietrzenia wlewanej mieszanki i uniknięcia konieczności zaklejania formy, z prawej szersza część stanowiąca odpowietrzacz części ogonowej. Polecam wszystkim spróbować bo to bardzo wygodne rozwiązanie. Dodatkowo większy dostęp powietrza przekłada się na szybsze utwardzenie mieszanki.
     




     

    Tak wygląda odlany korpus woblera. Drugi tip. nadlewki świetnie i szybko ścina się szczypcami czołowymi odpowiednich gabarytów.
     




     

    "To wszystko co mam do powiedzenia na ten temat.".
     
    Piotr Prażmowski
    www.Love-Bait.com

  • Przygotowania:
    Przygotowania do wyprawy rozpoczęły się już wczesną wiosną. Szybkie zamówienie biletów promowych, aby skorzystać z promocyjnych cen, szukanie informacji, uzupełnianie pudełek, dokupienie „niezbędnego” sprzętu. Oczywiście wystraszeni słynnymi północno-skandynawskimi chmarami komarów zaopatrzyliśmy się w najmocniejsze środki odstraszające komary, bugstoppery oraz moskitiery, które jak się później okazało, okazały się zbędne – dzięki Bogu.
    Przed zakupem biletów promowych ustaliliśmy, że jedziemy jednym autem w 8 osób. Celem takiego rozwiązania była integracja ekipy już od początku trwania podróży, a dodatkowym pożądanym efektem ubocznym zaoszczędzenie sporej ilości gotówki na bilecie promowym, paliwie w obydwie strony i dostatkiem 5 kierowców, co przy 2000 km w jedną stronę jest na wagę złota. Nasz wybór padł pierwotnie na 9-osobowego Opla Vivaro w wersji long z dwoma boxami dachowymi, ale suma summarum otrzymaliśmy z wypożyczalni bliźniaczo podobne Renault Traffic. Po negocjacjach z wypożyczalnią, firma Panbus ustaliła dla nas limit 6000km, dorzuciła nam 2 boxy, a wszystko to bardzo atrakcyjnej cenie 200zł/doba.
     



     
    W zasadzie już od początku otrzymywałem od uczestników masę pytań co do miejsc, rzek, przynęt, sam również byłem ciekaw tego co odkryjemy na miejscu. Kontaktowałem się z Maćkiem Rogowieckim, który cierpliwie odpowiadał na wszystkie pytania uspokajając, że ryb jest tam pod dostatkiem, a wody starczyłoby na miesiąc łowienia codziennie w innym miejscu.
    Mając już informacje dotyczące miejsca i rzek, w których będziemy łowić zacząłem robić przegląd internetu. Mocno się rozczarowałem, bo o rzekach tych nie ma w zasadzie żadnych wędkarskich informacji w sieci. Natrafiłem jedynie na artykuł słowackich wędkarzy i to wszystko. Początkowa konsternacja w późniejszym etapie dała uczucie podniecenia odkrywaniem rzek mało znanych, a skoro są mało znane to znaczy, że są nieprzekłute. I tak było…
     
    Dzień wyjazdu 27.06.2018r. i podróży 28.06.2018r.
    Z mojej perspektywy dzień był bardzo intensywny, od 6:00 do 10:00 musiałem być w pracy i pozamykać tematy, aby telefon służbowy spokojnie spoczywał w pokoju bez zbędnych wibracji. Później w pociąg do rodzinnego Lęborka skąd odebrała mnie i jeszcze jednego kolegę mieszana ekipa z centralnej Polski. Wstępnie zapakowani, w 5 – osobowym składzie ruszyliśmy do Gdyni, gdzie czekała już na nas pozostała trójka uczestników. Wypakowanie całości rzeczy i lekki stres, czy aby na pewno wszystko się zmieści do busa. Na szczęście dzięki dwóm boxom dachowym i sprytnym rozplanowaniu każdej wolnej przestrzeni upchaliśmy bagaże i załadowaliśmy się do auta ruszając, w kierunku promu.
    Na prom wjechaliśmy jako jedni z ostatnich, szybkie rozlokowanie w kajutach po to aby o 21 wypić wspólnego, powitalnego browara na pokładzie wdzięcznie brzmiącego statku Stena Spirit.
     



     
     
     




     
    Z promu w Karlskronie zjechaliśmy ok 8:00, pełni nadziei i mocno naładowani czekającymi nas emocjami ruszyliśmy w kierunku Sztokholmu. Podróż mijała w dobrej atmosferze, „łykaliśmy” kilometry w skandynawskim stylu czyli bez pośpiechu.
     



     
    Jechaliśmy wyznaczoną trasą, podziwiając widoki i śliniąc się jak dzieci do lizaków podczas przejazdu przez napotkane rzeki. Co kilkaset kilometrów robiliśmy przerwy, czy to w McDonald’sie czy to przerwa na jedzenie przygotowane do słoików. Podczas jednego z postojów obejrzeliśmy mecz Polska-Japonia, ciesząc się z honorowego zwycięstwa naszych.
     
    Dzień 1 29.06
    Na miejsce dotarliśmy ok 11:00 w piątek. Poinformowana dzień wcześniej gospodyni domku, który wynajmowaliśmy przyjęła Nas bez problemów, mimo że doba rozpoczynała się od 14:00. Rozpakowanie sprzętu, jedzenia i zajęcie łóżek aby o 13:00 zrobić objazd z gospodynią po okolicznych rzekach. Norweżka pokazała nam jezioro, łódkę z której mogliśmy korzystać, rzekę z niej wypływającą i dobre miejscówki. Do dyspozycji mieliśmy jeszcze dwa canoe, które dzień później gospodarze zwodowali w wyznaczonym miejscu.
     



     
    Podczas objazdu gospodyni poinformowała nas o tym, że woda jest podwyższona, jest dość zimno (tego dnia było 8°C), a 2 tygodnie temu padał śnieg. Byliśmy pierwszą grupą w tym roku. Warunki nie napawały nas optymizmem.
    Po objeździe pojechaliśmy kupić licencję na stację benzynową. Nagłówki lokalnych gazet brzmiały „Czerwiec najbardziej mokrym miesiącem od 1961r.”. Lekkie zwątpienie w powodzenie misji wkradło się w szeregi ekipy. Licencje zakupione, przyszły SMS-em i mailem do wszystkich członków – wygodnie, bez zbędnych papierków.
    O 16:00 ruszyliśmy na wyjście rzeki z jeziora. Woda bardzo gruba, ale niesamowicie czysta. Jej przejrzystość dawała zgubne wrażenie płycizny, podczas gdy faktycznie dało się wejść tylko 2-3 metry w głąb wody. Po trzech godzinach bez kontaktu z rybą stwierdziliśmy, że zmieniamy miejsce.
    Ruszyliśmy na niższy bieg tej rzeki, kilka kilometrów poniżej jeziora. Dotarliśmy na miejsce, naszym oczom ukazała się piękna, rozlana płań. Widzieliśmy kilka zbiórek ryb, więc szybkie zbrojenie suchych i na wodę. Andrzejowi udało się wyjąć jedynego lipienia tego dnia – 35cm, jak się później okazało – jednego z najmniejszych na tym wyjeździe.
     



     
    Widok zbiórek i pierwsza ryba w minimalny sposób dała poczucie nadziei, że nie wrócimy „o kiju”.
    Powrót do domku o 23:00, brak poczucia zmęczenia, słońce za oknem i nocne Polaków rozmowy. Spać poszliśmy grubo po północy.
     
    Dzień 2 – 30.06
    Pobudka przed 9:00, śniadanie w wykonaniu naszego naczelnego kucharza Jacka i o 11:00 na wodę. Pogoda była kiepska, mocny wiatr, zachmurzenie i 7°C nie wróżyło sukcesu.
    Zdecydowaliśmy się wyruszyć na ten sam odcinek rzeki co dzień wcześniej, licząc na to że za dnia ryby będą bardziej chętne do współpracy. Plan był taki aby dojść pod wodospad, bo według przewodnika otrzymanego z Eventur, było to jedne z najlepszych miejsc na rzece. Ekipa się rozproszyła, do wodospadu dotarli jedynie Sylwia oraz Jacek. Pierwsze pojedyncze lipienie padły dość szybko, pokazały nam swoją siłę i utwierdziły w przekonaniu, że przewyższają znacznie swoich środkowoeuropejskich kuzynów.
     



     
    Zimna woda, wiatr i niska temperatura szybko nas wychładzała, trzeba było wychodzić co jakiś czas z wody aby rozgrzać ręce i nogi. Spektakularnych efektów nie było, każdy złowił co prawda po lipieniu ~40cm, ale ilościowo niewiele. Około godziny 15 zdecydowałem się zadzwonić do Jacka i spytać o wyniki na wodospadzie. Początkowo nie odbierał, ale po chwili oddzwonił. Poinformował mnie, że Sylwia wyciągnęła już ponad 20 lipieni, w tym 2 ryby ponad 50cm. Norwedzy, którzy łowili obok zostali zdeklasowani i odpuścili łowienie z brzegu obserwując jak Sylwia konsekwentnie łowi rybę za rybą.
     



     
    Zebrałem ekipę i ruszyliśmy pod wodospad, po 20 minutowym spacerze dotarliśmy na miejsce. Naszym oczom ukazał się przepiękny widok:
     



     
    Pogoda była tam zgoła inna, z racji tego że okolica była osłonięta wiatru nie było, woda jakby cieplejsza. Zaraz po wejściu do wody położyłem suchą muchę kilka metrów przed sobą, w ten sposób złowiłem lipienia ok. 45cm. Widzieliśmy spławy na tafli rozlewiska niestety daleko, trudno było do nich dorzucić. Zdecydowaliśmy z Danielem, że idziemy na inny wypływ z wodospadu aby nie łowić w zbytnim tłoku. On uzbrojony w nimfę, ja zaś w suchą. Daniel już w pierwszych rzutach na nimfę złowił lipienia, potem kolejnego i w zasadzie za każdym rzutem miał branie, które w większości wypadków kończyło się udanym holem. Ryby walczyły bardzo mocno, dodatkowo silny prąd potęgował ich moc. Zdecydowałem się przezbroić na nimfę, w ten sposób złowiłem kilkanaście lipieni, z których żaden nie był mniejszy niż 40cm. Ryby bardzo dobrze reagowały na parkinsony oraz brązki. Nie było to łowienie na krótką nimfę, łowiliśmy rzucając linkę z prądem i ściągając oraz popuszczając ją później jak streamera. Brania były bardzo agresywne, wręcz wyrywały wędkę z rąk. Czas minął błyskawicznie, o 19:00 zdecydowaliśmy się wrócić na obiad. Ryby pod wieczór żerowały słabiej. To był dzień przełamania, morale drużyny osiągnęły wysoki poziom.
    Parę fotek z tego miejsca:
     



     



     



     



     



     



     
    Dzień 3 1.06
    W niedziele obudziło nas bezchmurne niebo, słońce przedzierało się przez każdą możliwą szparę w oknie – na „noc” zasłanialiśmy okna roletami, żeby chociaż trochę zaimitować noc znaną nam z domu, do którego wcale nie było tęskno. Dziwne, ale 4-5h snu wystarczało aby dobrze wypocząć. Szkoda było z resztą marnować czasu na sen, podczas gdy można było przeznaczyć go na ryby.
    Schodząc z pięterka słychać było rumor dobiegający z kuchni. Nasi kucharze krzątali się od rana przygotowując śniadanie dla całej grupy. Takie osoby na wyjeździe to skarb przewyższający po stokroć dobrego gude’a.
    Napełniwszy żołądek szybkie przebranie w „wędkarskie chomąto”, do auta i nad wodę! Pamiętając wczorajsze brania pod wodospadem wybraliśmy to samo miejsce. Grupa trochę się podzieliła, Dawid jak zwykle wybrał swoje samotne ścieżki, reszta dumnie pomaszerowała w stronę wodospadów.
    Doszliśmy do wytyczonego miejsca. Niestety Norwedzy mieli już poobstawiane miejscówki i przez jakiś czas nas blokowali. Po pewnym czasie udało się „wbić” w wodę i zaczęło się lipieniowe tango. Co prawda brania nie były tak intensywne jak poprzedniego dnia, ze względu na mocną lampę ale i tak łowiąc konsekwentnie można było bez problemu złowić ponad dwadzieścia 40+cm lipieni. Mi na jednym z wypływów udało się skusić ok. 40cm pstrąga. Już po pierwszym odjeździe wiedziałem, że mam do czynienia z potokowcem.
     



     
    Dzień jak zwykle szybko dobiegł końca, około 18:00 brania ustały. My zaś postanowiliśmy wrócić na kwaterę aby urządzić sobie „wieczór krętacza” i obmyślić plan na jutro. Powoli też wychodziło zmęczenie po podróży.
     



     
    Wieczorem siedząc przy imadle i kręcąc suche muchy przy szklaneczce dobrej whisky snuliśmy plany na następny dzień. Z Darkiem rozpracowywaliśmy mapę aby odkryć nowe miejsca. Zrobiliśmy podział na miejscówki i po 2:00 wizja porannej pobudki wygoniła nas do łóżek.
     
    Dzień 4 - 2.06
    Pobudka o 8:00, mistrzowski omlet szefa kuchni i wyjazd na wodę.
     



     
    Wysiadka z auta, zabranie wędek i szybko nad rzekę. Droga, którą wybraliśmy okazała się nie mieć końca. W poprzednich dniach nad wodę szliśmy maksymalnie 20 minut spacerkiem, natomiast tego poranka po 50 minutach marszu nawet nie ujrzeliśmy wody, pomijając jeziora. Stwierdziliśmy, że coś jest nie tak, Daniel uruchomił GPS-a i okazało się, że droga biegnie wzdłuż rzeki, podczas gdy ona sama mocno wije w tym miejscu – raz przybliżając się do drogi, a raz oddalając. Powrót i dojście według GPS zajęło nam kolejną godzinę przedzierania się norweskim lasem. W końcu po wylanych litrach potu odnaleźliśmy rzekę. Płynęła całkiem inaczej niż w górze, była spokojna, leniwa. Doszliśmy do miejsca, gdzie stał Darek (on wybrał nieco inną drogę, krótszą ale też jak się później okazało na około ???? ). Pogoda tego dnia była świetna, ponad 20°C, lekki wiaterek i słońce, które co jakiś czas niknęło w chmurach. Łowić, nie umierać…
    Ryby spławiały się regularnie, chłopaki zajęli miejscówki i powoli dobierali się do lipieni podczas gdy ja zdecydowałem się iść pod prąd. U mnie zbiórek było mniej, ale wypatrzyłem kilka obiecujących spławów.
    Na końcu przyponu różowa mrówka na #16. Czwarty rzut i siedzi. Po zacięciu ryba ostro ruszyła do przodu i stanęła. Pompowałem, próbując zmusić ją do wysiłku, ryba spada, dziwne…
    Rzucam kilka metrów obok upatrzonej rybie, wyjście do suchej, odjazd i znowu to samo. Powtarzam helvete, czyli najgorsze norweskie przekleństwo – tłumacząc na nasze – „idź do diabła”. Tym razem podchodząc do potencjalnej ryby, okazało się że ryba weszła w kamienie i tam dziwnym trafem zostawiła muchę. Dwie ryby pod rząd tak samo, zastanawiające biorąc pod uwagę, że do końca wyjazdu nie miałem już takiej sytuacji.
    Z dołu dochodziły odgłosy zadowolenia, ja konsekwentnie kierowałem się w górę spragniony poznania nowych miejsc i poczucia obcowania z rzeką oraz otoczeniem sam na sam. Przemieszczałem się najpierw wodą, później wyszedłem na brzeg. Natrafiłem na piękne rozlewisko, które z daleko pachniało lipieniami. Niestety, nie uświadczyłem tam nawet brania… Kolejne kilometry w górę wody, aż doszedłem do miejsca, gdzie byliśmy pierwszego dnia. Spotkałem Rysia siedzącego na brzegu, w skupieniu obserwującego wodę. Po krótkiej rozmowie i ujrzeniu kilku spławów na miejscówce „pod drutami” skierowałem się w jej stronę. Pierwsze położenie mrówki na wodzie i siedzi, grube 45cm niemiłosiernie sprawdza wytrzymałość mojego Scotta G o długości 8’8’’, w #3 klasie. Nauczony doświadczeniem dni poprzednich nie boję się o wytrzymałość wędki, po chwili ryba ląduje w rękach. Szybkie odhaczenie i macha mi swoją błękitną, kardynalską płetwą na pożegnanie.
    Zbierające lipienie wytrącają mnie z refleksji. W następną godzinę łowię kilkadziesiąt ryb. Praktycznie każdy rzut kończy się wyholowanym lipieniem. Żaden nie jest mniejszy niż 40cm. Ja w amoku… ????
    Z amoku wytrącił mnie telefon od Darka. Zapytał czy biorą, bo u nich przestały się spławiać. Zameldowałem, że ryby cały czas zbierają. Szybkie wytłumaczenie gdzie jestem i po 30 minut instruuję Darka jak dojść na miejscówkę żeby nie popłynąć. Niesamowicie przejrzysta woda dawała zgubne wrażenie płytkiej, a każdego śmiałka podchodzącego do niej bez należytego szacunku karała zimną kąpielą.
    Już po chwili Darek holuje pierwszą rybę. Łowimy jeszcze godzinę co chwilę wyjmując ryby. Czas mija błyskawicznie i o 18:00 zwijamy się z wody aby o 18:15 spotkać się przy aucie. Największy mój lipień tego dnia wynosi 49.5cm.
     



     



     



     



     



     



     
    Powrót do domku, kolejny dzień pełen wrażeń. Tego dnia mrówka – różowa i czarna wiodła prym. Prosta, dwuminutowa mucha z pianki była wręcz zabójczo skuteczna. Po kilku lipieniach trzeba było albo wyciskać piankę, albo zmienić muchę bo nie pływała już za dobrze.
    W domu dokręciliśmy pianek dla wszystkich, oczywiście również dla niekręcących uczestników wyprawy, bo nie było podziału, każdy miał połowić i wrócić zadowolony.
     
    Dzień 5 - 3.06
    W drodze nad wodę zajechaliśmy sprawdzić godziny otwarcia sklepu z artykułami metalowymi, w którym sprzedają licencje na rzeki łososiowe. Na szyldzie widniała 9:00. Rzuciłem hasło, żeby wszyscy przemyśleli wyjazd na łososie i do końca dnia się określili. Jutrzejszym planem były łososie.
    Tymczasem pojechaliśmy ponownie na nasze miejsca. Ja wraz z Darkiem wybraliśmy miejscówkę z dnia poprzedniego – druty, Andrzej z Danielem wysiedli przy miejscu gdzie dzień wcześniej zaczęliśmy. Reszta grupy rozproszyła się, jedni pod wodospady, inni poniżej wodospadów.
    Dochodząc nad wodę widać było spławy, dużo spławów. W podnieceniu wiązaliśmy muchy co chwilę wzrok zwracając w stronę zbiórek. Jeszcze tylko przejście na drugą stronę rzeki i łowimy!
    Pierwsze rzuty dają ryby. Wymiarowo 38-45cm, od czasu do czasu trafia się coś większego ale nie przekraczającego 50cm. Ryby żerują okresowo, jednak my nawet jak nie widać spławów rzucamy suchą mrówką w ciemno, często prowokując ryby do zbiórki. Nie chce się przezbrajać wędki w nimfy, bo przyjechaliśmy tu po to aby się nałowić na suchara.
    Około 10:30 otrzymuję wymownie brzmiącego sms-a od Daniela – „54.5 ????”. Piękna ryba, sam również stwierdziłem, że czas zapolować na 50+.
     



     



     
    Udałem się niżej, brodząc na granicy wlewki. Upatrzyłem kilka obiecujących zbiórek. Niestety większość z nich była poza zasięgiem rzutu. Doszedłem do głębokiej, dość wolno płynącej wody. Zbiórki były rzadkie, lecz bardzo głośne, to zwiastowało, że ryby są słusznych rozmiarów. Kilka pustych rzutów, aż w końcu zaciąłem ładną rybę. Po początkowych odjazdach bardzo trudno oszacować jak duża jest ryba. Gdy przyprowadziłem ją bliżej zobaczyłem, że mam do czynienia z rybą ponad 50cm. Kilka odjazdów, które można było oglądać w tej krystalicznie czystej wodzie niczym futbol w 4k.
    Powoli próbowałem podprowadzić rybę do podbieraka, niestety po 3 próbie ryba się odpięła i pomachała mi błękitną wstęgą na pożegnanie. W tym miejscu złowiłem jeszcze 2 ryby, żadna nie miała mniej niż 45cm, ale żadna też nie przekroczyła 50cm. Po kilkunastu minutach i braku reakcji ze strony ryb zdecydowałem się zmienić miejscówkę. Policzymy się wkrótce szepnąłem pod nosem wracając „pod druty”.
    Reszta grupy również połowiła, Dawid złowił swojego rekordowego lipienia 47.5cm w 5 dniu łowienia tych ryb w życiu. Rysiu trafił ładnego – 48cm pstrąga na mokrego, zielonego palmera. Andrzejowi również nie udało się wygrać z rybami 50+, choć kilka potencjalnych 50-siątek na kiju miał. Daniel dołowił jeszcze jednego ~51cm.
     



     



     



     



     



     



     
    Wracając do auta myślałem już o następnym dniu i o tajemniczych łososiach, które do tej pory widziałem jedynie na filmach.
    Wieczorem grupa 5 śmiałków szykowała sprzęt na łososie. Były testy wytrzymałości żyłek, przegląd much i oglądanie rzeki na mapie.
     
    Dzień 6 - 4.06
    Po śniadaniu szybkie odwiezienie Rysia, Sylwii i Dawida nad rzekę aby równo o 9:00 zameldować się we wspomnianym wcześniej sklepie z akcesoriami metalowymi po licencje. Krótka rozmowa ze sprzedawcą i okazuje się, że oni pomagają w zakupie licencji przez internet, natomiast samodzielnie nie wypisują zezwoleń. Trochę to trwało zanim wykupili nam ogólnokrajowe zezwolenie na połów łososi. Miły Norweg stwierdził, że nie będzie nas zatrzymywał na miejscu, on wypisze listę osób, przybije pieczątkę w porozumieniu ze strażnikiem, a my o 10:30 możemy ruszać po srebro! Dniówki na zone 6 sprzedawane są na 24h, ale obowiązują od godziny 18 dnia poprzedniego, do 18 dnia następnego. Nie wiedzieliśmy o tym wcześniej przez co czasu pozostało niewiele. Podczas rozmowy ze strażnikiem w sklepie zapytałem o ryby – powiedział, że wg licznika umieszczonego w dole rzeki w ostatnim czasie weszło 1200 łososi. Warunki są dobre, jedynie woda jeszcze dość zimna.
    Po dotarciu nad wodę, w skupieniu przebraliśmy się w ubrania i zawiązaliśmy zestawy. Pamiątkowa fotka zrobiona przez napotkanego Norwega i szybko do wody! Daniel, Darek i Jacek obrali sobie próbowali na wartkiej wodzie, ja z Andrzejem ruszyliśmy poniżej wyspy na miejsce, które upodobaliśmy sobie z GPS-a.
     



     
    Spacer zajął nam 20 minut, po dotarciu na wodę naszym oczom ukazała się piękna, głęboka rynna. Andrzej szedł pierwszy, ja kilkanaście metrów za nim. Pierwsze rzuty nie wychodziły za dobrze, szybki nurt zabierał running, ponadto rzadkie używanie DH sprawiło, że nie mogłem wyczuć zestawu.
    W miarę upływu czasu było co raz lepiej, rzuty się wydłużały. Andrzej po obłowieniu miejsca wyszedł i wrócił na początek rynny, ja skupiłem się na głębokim dole, gdzie nurt tak się układał, że głęboko wciągało linkę. W pewnym momencie odnotowałem branie, krzyknąłem „JEST”. Hol początkowo mocny po chwili lekko odpuścił, ryba walczyła ale nie w taki sposób jak na filmach. Pomyślałem, że to nieduży łosoś. Im bliżej brzegu tym bardziej coś mi nie pasowało. Ryba wypłynęła na płyciznę, okazało się, że to wielki lipień, który zapiął się za 3 groty kotwiczki nr 8 w red francisie.
    Andrzej rzekł „los okrutnie z Ciebie zadrwił”, ja jednak się nie przejąłem, zmierzyłem rybę żyłką, bo miarka pozostała w kamizelce. Parę fotek i wracamy do łowienia. To miejsce nie obdarzyło nas już niczym więcej.
     



     



     



     
    Skierowaliśmy się ścieżką przy rzece w dół, szukać trochę spokojniejszej wody. Po kilkuset metrach zauważyłem dwóch łowiących Norwegów. Stwierdziłem, że skoro oni tu łowią to zapewne jest to dobra miejscówka i warto byłoby się tam na chwilę zakotwiczyć. Tym razem ja szedłem pierwszy, Andrzej za mną. Obławialiśmy konsekwentnie metr po metrze. W międzyczasie doszli do nas Daniel, Darek i Jacek. Wraz z Darkiem zmierzyłem odcinek żyłki, którym określiłem długość lipienia. Miarka wskazywała 54,5cm.
    Przesuwając się do przodu w pewnym momencie zobaczyłem dziwny ruch na powierzchni, pierwotnie nie będąc pewnym czy to spław czy może zawirowanie. Nie zdążyłem się nawet sekundę zastanowić gdy Andrzej krzyknął „Widziałeś to ?”. Wtedy byłem już pewien, że to był spław.
    Nieco podniecony, ale świadomy że przeważnie spławiające się ryby nie biorą zacząłem „czesać” miejscówkę, w której pokazała się ryba. Po kilku minutach poczułem mocne walnięcie. Krzyknąłem „JEST”, ryba błyskawicznie odjechała kilkanaście metrów w dół, po czym ruszyła w górę. Nie nadążałem wybierać luzu kołowrotkiem, ale udało się skontrolować. Później ryba schodziła w dół, a ja tylko w duchu modliłem się aby te wszystkie węzły wytrzymały. Norweg, który zrobił sobie chwilę przerwy na brzegu ocenił rybę pierwotnie na 5-6kg, ale po chwili zreflektował się i powiedział, że ryba jest z przedziału 8-10 kg. Widziałem jej płetwę, była ogromna.
     



     
    Adrenalina była ogromna, powoli schodziłem z rybą w dół, Darek robił fotki, a Daniel kamerował całą akcję. Niestety po 7 minutach holu mucha po prostu wyleciała rybie z pyska… Shit happens...
    Do końca dnia nie było już żadnego kontaktu z rybą, Daniel i Darek przezbroili się na suchara. Połowili piękne lipienie, największy ok 50cm. Mi jeszcze przed snem drżały ręce…
     



     



     



     



     



     
    Ryba zassała niebieskiego sunray shadow'a prowadzonego w swingu. Wielkie podziękowanie dla Krzyśka Kozłowskiego za ukręcenie mi tej muchy. Underwing z bucktaila, 4 paski niebieskiego flasha, na górę colubus monkey i 2 długie promienie pawia. W wodzie wyglądała pięknie, nie dziwię się że łosoś nie mógł przepuścić takiej okazji…
     



     
    Dzień 7 – Wszystko co dobre, szybko się kończy…
    To już ostatni dzień łowienia, niestety. Ten dzień postanowiliśmy spędzić w swoich miejscach, dzieląc się rzeką.
    Tego dnia złowiliśmy piękne ryby, woda znacznie opadła dzięki czemu, w niektórych miejscach gdzie wcześniej nie było spławów tym razem można było połowić do bólu, bólu rąk oczywiście.
    Z fajniejszych ryb udało mi się złowić lipienia 49cm, pstrąga 50cm i znacznie większego stracić. Darek miał tego dnia dzień spadów, przez 2h stracił circa 15 ryb. Dopiero później się odblokował i przerzucił z sukcesem ze 2 razy tyle ????.
     



     



     



     



     



     



     



     



     



     



     



     
    Wracając busem na kwaterę kręciła się łezka w oku, że to już koniec tej pięknej przygody…
    Wieczorne mycie busa, pakowanie sprzętu i zgrubne wyczyszczenie domku.
     
    Dzień 8 – Powrót.
    Opuszczenie kwatery o 10, zalanie auta do pełna, ostatni rzut na goszczące nas okolice i w drogę!
    Po drodze zatrzymaliśmy się na moście nad Malselvą. Rzut groszem przez lewe ramie i obietnica powrotu za rok!
    Postanowiliśmy po drodze odwiedzić Narvik, a w szczególności miejsca pochówku naszych żołnierzy, którzy oddali życie na norweskiej ziemi.
     



     
    Wjazd do sklepu po pamiątki, najbardziej pożądanym towarem była kuhsa, czyli tradycyjny skandynawski kubek rzeźbiony z jednego kawałka drewna.
    Dalej droga na południe i po małych przygodach w czasie podróży udało się dotrzeć szczęśliwie na prom. Do domu dotarłem po ok 48h godzinach podróży.
    Do dziś nie mogę się pozbierać z tego wyjazdu. Niewyobrażalne wręcz ilości dużych ryb łowione często w bardzo prosty sposób. Piękna, dzika i nienaruszona przyroda. Wspaniali kompanii, czego chcieć więcej ? No może wyciągniętego łososia w przyszłym roku ????.
    Parę dodatkowych zdjęć:
     



     



     



     



     



     


    http://www.wyprawynaryby.pl/

  • Co zrobić gdy ilość plastrów korka których nie zdecydowaliśmy się użyć w kolejnych projektach zaczyna nam odrobinę przeszkadzać , lub zamówiony super ekskluzywny korek klasy flor okazuje się tylko domkiem dla korników. Takie odpady można z powodzeniem wykorzystać i przekuć w nietuzinkową rękojeść z rattanu mając przy tym mnóstwo dobrej zabawy.
     
    Tak więc zaczynamy.
     



     
    Kleimy plastry korka, po wyschnięciu spoiwa wstępnie staczamy i szlifujemy walec. Na tym etapie warto rozwiercić otwór walca do średnicy blanku. Ponownie montujemy walec na trzpieniu, niwelując luz taśmą papierową. Im dokładniej dopasujemy zwoje taśmy do średnicy otworu , tym nasza konstrukcja będzie sztywniejsza. Przedłoży się to na większą centryczność obrabianego elementu. Co przy pozniejszym szlifowaniu lica rattanu ma duże znaczenie.
     



     
    Następnie nadajemy wstępny kształt rękojeści , który sobie założyliśmy. Jako że na moduł rękojeści będziemy nawijać taśmę rattanową musimy pamiętać o pomniejszeniu średnicy o podwojoną grubość taśmy. Trzeba też uwzględnić naddatek długości na zastartowanie taśmy i jej zakończenie. Regułą jest ze pierwsze 2-3 zwoje taśmy nie mają równego nawoju i finalnie tą cześć należy usunąć.
     



     
    Po wytoczeniu/ szlifowaniu sprawdzamy wielkość ubytków, dziur i kraterów - nie jest dobrze, ale ostatecznie pracujemy na materiale z odpadu. Małe ubytki zostawiamy w spokoju, niech sobie trwają, większe powinniśmy wypełnić. Do tego celu możemy użyć szpachli do drewna , kleju poliuretanowego, w ostateczności kleju do drewna – pochodne wikolu. Jeszcze drobne szlifowanie by wyrównać powstałe nierówności powierzchni.
     



     
    Kolejny etap to gruntowanie, mające na celu wzmocnienie struktury materiału . Cienka warstwa wikolu załatwia sprawę. Mamy teraz ok godziny czasu na ułagodzenie wkurzonej małżonki wszechobecnym pyłem który wnosimy do salonu rodbuliderzy stanu wolnego delektują się szlachetnym trunkiem J .
     



     
    Rękojeść dobrze wyschła , tak więc przystępujemy do kolejnego kroku . Ten etap wymaga dobrej organizacji stanowiska. Wikol zaczyna wiązać dość szybko. Spektakularnym efektem tego procesu jest zmiana koloru z mleczno białego na półprzezroczysty. Upewniamy się ze ilość rattanu wystarczy na pokrycie całej rękojeści ,gdy nałożymy klej nie będzie już czasu na gorączkowe poszukiwania.
     
    Mocujemy na trzpieniu początek taśmy rattanowej następnie smarujemy cały moduł cienką warstwą kleju do drewna. Przy długich elementach warto pokryć klejem tylko połowę rękojeści. Zaczynamy nawijać rattan pokręcając za trzpień lub uchwyt tokarki , zwracamy baczną uwagę by zwoje możliwie ściśle przylegały do siebie. ( Przy elementach stożkowych zaczynamy od cieńszej strony posuwając się "pod górkę"). Przy rękojeściach o kształcie elipsy, nieco trudniej utrzymać ścisły nawój, tak więc kontrolujemy co dzieje się z gotowymi już nawojami. Nawet przy prawidłowym upakowaniu taśmy między kolejnymi nawojami pojawią się małe kropelki kleju- to normalne zjawisko , spokojnie da się je usunąć w trakcie szlifowania lica. O ile przesadziliśmy z ilością kleju i małe krople zamieniają się w klejową spiralę nadmiar możemy usnąć przygotowaną szmatką. Starajmy się też by naciąg taśmy był równomierny na całej długości elementu.
     



     
    W przypadku kiedy rattan kończy się w połowie rękojeści, startujemy z następnym odcinkiem nawijając początek w miejsce zakończenia poprzedniej. Kończymy nawijanie, zabezpieczamy zwoje taśmą papierową. Plan na dziś wykonany.
     



     
    Damy rękojeści spokojnie dojrzeć, bezpiecznym przedziałem czasu na dobre związanie jest 12 godzin. Zdejmujemy papierowe zabezpieczenia odcinamy wąsy początek, koniec i ew łączenia. Warto przyciąć wąsy skośnie by powierzchnia na obwodzie była możliwie równa, zaoszczędzi nam to stresu związanego z podrywaniem początku taśmy podczas szlifowania.
     



     



     
    Szlifujemy tak by uzyskać równą płaszczyznę , możemy zachować strukturę kolejnych zwojów lub szlifowac do momentu uzyskania jednolitej powierzchni,- kto co lubi J. Gradacja papieru 120-240-400-600 -1000 . Kolejna czynność to odcięcie rozbiegu i końca wykonywanego elementu, tu nieodzowne jest ostre dłuto. Noże do tapet i inne podobne wynalazki zdecydowanie odradzam, są zbyt elastyczne, tak więc spowodują spore zagrożenie dla naszych dłoni i jakości krawędzi. Po odcięciu nieco spęczone krawędzie ponownie szlifujemy.
     



     



     



     
    Kleimy wykończeniowe elementy – korek z nawojami taśmy nie wygląda zbyt estetycznie, trzeba to zamaskować. W tym przypadku użyłem plastrów drewna stabilizowanego dobranego pod kolor insertu uchwytu. Po wyschnięciu spoiwa toczymy i szlifujemy rękojeść do uzyskania równej powierzchni . Alternatywnie dla wędzisk spin/cast możemy dodać elementy wieńczące rękojeść już w tracie montażu finalnego, lub po lakierowaniu.
     
    Praktycznie moduł jest gotowy do barwienia i obróbki wykańczającej.
     



     
    Jako że uwielbiam zabawę kolorami swoje prywatne rękojeści zazwyczaj barwię. Tu proponuję uruchomić wyobraznię – możliwości aplikacji barwnika są praktycznie nieograniczone.
     



     
    Bo barwieniu preparatami opartymi na bazie wody warto odczekać kolejną dobę lub dwie przed lakierowaniem.
     
    Samo lakierowanie możemy wykonać metodą zanurzeniową , natryskową lub postąpić jak z klasycznymi omotkami J temat ogólnie znany, zainteresowanych szczegółami lakierowania odsyłam do wątków technicznych działu LB cz RB. Uczulam tylko że jedna warstwa lakieru to stanowczo za mało, prawidłowe zabezpieczenie i pełną wodoodporność daje od 4 do 6 cienkich warstw lakieru.
     
    Po nałożeniu ostatniej warstwy lakieru ,wykonujemy ostateczny szlif papierem 2000-2500 lub watą stalową o gradacji 0000 .
     



     



     
    Nasza rękojeść z odpadów korkowych i egzotycznej trawy jest gotowa
     



     



     
    Dobrej zabawy
     
    ark70

Artykuły

×
×
  • Dodaj nową pozycję...