Skocz do zawartości

Artykuły

Manage articles
  • meme174
    Często czytam, słyszę pytania – co na początek ? Wybór jest trudny, nasz rynek castingowy od jakiegoś czasu ma się w miarę dobrze, jest sporo nowych produktów, a asortyment dotychczas niedostępny coraz częściej pojawia się na półkach w sklepie. Mimo wszystko ceny multiplikatorów są wysokie, wydatek 700 -1000 zł już nikogo nie dziwi ale, czy musi tak być ? Czy nie można taniej zacząć przygody z ruchomą szpula bez żadnych kompleksów ? Postaram się odpowiedzieć na to pytanie tym krótkim testem, a bohaterami jego bedą Banax Elan, Banax Starion oraz Caperlan Hyoka – zapraszam.
     
    Pierwsze wrażenie
    Może zacznę od tego który jako pierwszy wpadł mi w oko – Banax Starion 100 l – piękny czerwony a może nawet lekko różowy kolor – klasyczna budowa „okrąglaka” i masa którą czuje się w reku – napawa to optymizmem.




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Kołowrotek według specyfikacji wyposażony jest w 5 łożysk, przełożenie 5,0:1, waga 268 gramów oraz średnio pojemną szpule mieszczącą lbs/yds 10/145.
     
    Kolejnym bohaterem jest kojarzący mi się z wyścigówką Banax Elan – srebrny, błyszczący niczym małe „ciemne lusterko”. Bardzo dobrze leży w reku a jego knoby z korkogumy ? Zapewniają ciepły i mocny chwyt. Elan jako jedyny wyposażony jest w hamulec rzutowy Twin break który oznacza połączenie obu ( magnetyczny i odśrodkowy ) systemów naraz. Kołowrotek wyposażony jest w 7+1 łożysk, przełożenie 7:1 waga 236 gramów oraz szpulkę mieszczącą lbs/yds 12/95.
     




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Ostatnim z bohaterów jest Caperlan Hyoko – najmniejszy z całej trójki, bardzo dobrze lezący w dłoni oraz bardzo lekki -182 gramów – po dopięciu do kija na prawdę trudno narzekać na niego – nasza dłoń jakby wchłania go pozwalając bardzo wygodnie operować całym zestawem. Caperlan wyposażony jest w 6+1 łożysk, przełożenie 6,5:1 oraz mieści lbs/yds 8/131




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Budowa
    Może na wstępie zaznaczę że wszystkie 3 kołowrotki trafiły do mnie nasmarowane przez producenta – to miło że w budżetowych produktach producenci dbają o to.
    Starion – można powiedzieć że jest klasyka gatunku, aluminiowa rama i prawy panel wykonany z tworzywa. Kołowrotek wyposażony w hamulec odśrodkowy regulowany za pomocą pokrętła umieszczonego na szpuli
     
     
     



     

    Bardzo wygodne rozwiązanie, niestety mimo najwyższej ceny żaden z hamulców czy to docisk szpuli czy tez walki nie jest wyposażony w mechanizm klikający – szkoda – taka mała drobnostka a jednak każdego z nas cieszy. Zagladając do środka widać ze jest to mocny zawodnik w tej klasie – sporo metalu, bardzo grube koło przekładni i prosta budowa powinny zapewnić nam długi okres użytkowania. Producent poza kartonikiem dostarcza nam schemat kołowrotka




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Jego bardziej wysportowany brat Elan odznacza się bardzo podobną budową – co prawda jest trochę więcej w nim Plastic – fantastic ale... Metal jest tam gdzie ma być czyli rama która zapewnia nam dobrą sztywność całej konstrukcji. Co do napędu też nie można mieć żadnych zastrzeżeń – wszystko jest wykonane z dobrą precyzją która nie budzi jakichkolwiek zastrzeżeń. Producent poza kartonikiem dostarcza nam schemat kołowrotka




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Na końcu otwieramy caperlana – budowa jest prosta, nawet bardzo, rama wykonana z aluminium oraz koło przekładni z tego samego materiału. Oba panele plastikowe, w mechanizm klikający wyposażony jest tylko hamulec walki – docisk szpuli chodzi z dosyć dużym oporem. Szkoda że przekładnia nie jest wykonana z mosiądzu jak pinion – tutaj mały ale zawsze minus dla wyrobu Caperlana. Producent dołącza tylko kartonik bez schematu kołowrotka




     
     
     



     
     
     



     
     
     



     

    Właściwości rzutowe
    Tutaj z chęcią zacznę od Elana – ale nie po to aby chwalić go – nigdy sam osobiście nie lubiłem podwójnych systemów rzutowych – i tak zazwyczaj korzystamy z jednego a w tym czasie 2 tylko nie potrzebnie obciąża nam szpule. Tak jest w tym przypadku – szpula waży 21 gramów na co za pewnie przyczyniło się masa systemu hamulcowego.
     
     
     

    ]


     

    Podczas testów kołowrotek zaczynał współpracować od 9 gram masy skupionej – każdy gram powyżej dawał nam coraz to większe odległości ale także swobodę korzystania z niego.
     
    Starion wyposażony jak „Bóg przykazał” tylko w jeden system hamulcowy oraz szpule o wadze 22 gramów rzuca też od 9 – oczywiście bardziej problematyczne jest regulowanie hamulca bo trzeba otwierać prawy panel ale,po pewnym czasie zostawiamy włączone tylko 2 bloczki i można tak łowić cały dzień. Mimo wszystko tutaj też będzie minus – jego regulacja pozwala włączać lub wyłączać po 2 bloczki naraz – zmniejszając możliwość regulacji.




     

    Caperaln – tam gdzie zebrał mały minus za przekładnie podczas testów rzutowych zebrał ogromny plus – hamulec jest bardzo prosty magnetyczny, regulacja zewnętrzna za pomocą pokrętła – szybko, wygodnie, czytelnie – bardzo to polubiłem. Masa szpulki to 17 gramów i zadziwiająco dobrze się operuje już od około 6 gramów masy skupionej – rzuty były powtarzalne, płyne, a z każdym gramem weicej coraz dalsze. Brawo hyoko !
     




    Podsumowanie
    Zacznę tym razem od kołowrotka Caperlana – prosta budowa, lekkość, łatwy i przyjazny hamulec rzutowy, klikająca gwiazda hamulca, „normalne przełożenie” i najniższa cena pokazują że można stworzyć kołowrotek świetny na początek przygody z castingiem. Niestety trochę cały obraz tej sielanki psuje koło przekładni wykonane z aluminium. Gdybym zależało to ode mnie nie używałbym go do przynęt powyżej 25 gramów. Za to może się okazać świetną tania alternatywą do połowu okoni i sandaczy na lekko. Tam gdzie dużo pracujemy nadgarstkiem animując przynętę będziemy wdzięczni za niską masę własną.
     

    Elan najmniej przypadł mi do gustu – niby nie mogę mu zarzucić nic złego – dobrze wykonany, solidny troszkę bardziej zaawansowany technicznie od pozostałych ale.. system hamulcowy a może jego przesyt zostawia uczucie że multiplikator może więcej, że chce rzucać lżej. Mimo wszystko polecił bym go wszystkim miłośnikom kategorii mh / h gdzie waga przynęt zaczyna się od 10 gramów a kończy dużo dalej gdzieś w okolicach 60. Duże przełożenie zapewni szybkie wybranie luzu między … no właśnie predysponował bym go do połowu drapieżników na przynęty miękkie – wszelkie jigowanie i animacja przynętą – tu jest jego żywioł.
     
    Starion – podobnie jak Elan – kategoria cięższa i przynęty stawiające duży opór w prowadzeniu nie są mu straszne – crankbaity, duże obrotówki, wahadłówki czy po prostu większe woblery. Oczywiście przyda się też podczas zwykłego jerkowania czy też delikatnego bujania przynętą w toni. Bardzo przypadł i on do gustu z prostego powodu – jest taki jaki kołowrotek ma być – solidny, prosty i wygodny w użyciu choć z całej trójki najdroższy.
     
    Tak wiec moim skromnym zdaniem można, można zacząć przygodę z castingowiem nie musząc wydawać ogromu pieniędzy na sprzęt. Każdy kołowrotek z tej trójki ma tak samo wady i zalety ale który ich nie ma ? Teraz tylko zależy od nas samych aby wybrać odpowiadający nam kołowrotek nawinąć linkę i zacząć zanurzać się w cudowny świat ruchomej szpuli.
     
    Pozdrawiam
    Michał „ meme” Oświeciński, 2016

  • Kolejny artykuł z cyklu "Z wędką przez świat". Dzisiaj mam przyjemność zaprosić Was do lektury wywiadu z Maciejem Rogowieckim z Eventur Fishing. Czy można dzielić pasję i pracę? Jak ewoluował jak wędkarz? Kiedy i jak mucha stała się jego pasją? Jakich lądów nie dotknęła jeszcze stopa Maćka? Dlaczego ryba kogut wywołuje wrzenie krwi w żyłach? Pytania, na które znajdziecie odpowiedź w dzisiejszym wywiadzie ... ale to nie wszystko. Poza tym mnóstwo innych cennych doświadczeń i przemyśleń zebranych podczas podróży przez świat z ... wędką w rękach. Zapraszam serdecznie!

    Remek, 2016

    ______________________________________
    Jest tyle rożnych hobby na świecie a Ty bierzesz ze sobą wędkę i podróżujesz po całym świecie - dlaczego?
    Dobre pytanie, które słyszę od wielu osób. Łowić ryby bardzo lubiłem będąc już dzieckiem i zazwyczaj przedkładałem tą czynność nad wszystkie inne, nawet zabawy z rówieśnikami. Ziarno padło w moim przypadku na bardzo podatny i żyzny grunt, choć w domu rodzinnym wędkował właściwie tylko dziadek i troszkę tata. Dziadek łowił ładne ryby – przede wszystkim szczupaki na augustowskich jeziorach – Białym oraz Studzienicznym. Wydaje mi się, że wędkarstwem zaraziłem się właśnie od niego choć łowił tylko podczas wakacyjnych urlopów. Początkowo towarzyszyłem mu w tych wyjazdach, ale bardzo szybko zacząłem spędzać na wędkowaniu znacznie większą ilość czasu niż mój mentor. Powodowało to w domu najróżniejsze i często dość burzliwe awantury, bo trochę z tymi rybami przeginałem. Jako 12-latek potrafiłem na przykład zerwać się o świecie i cichaczem lecieć na jakiś pomost albo spędzić kilkanaście godzin nad Wisłą za jedynych towarzyszy mając wędkę, dziurawe trampki (w których brodziłem w rzece), 2 kabanosy i czerstwą bułkę. Z wiekiem ta wędkarka choroba jeszcze się nasilała – ryby przesłaniały mi rzeczywistość i byłem nawet bliski „położenia” przez nie studiów. Nad Wisłą bowiem sezon trwał dla mnie non-stop i na naukę miałem coraz mniej czasu. Rodzice mocno się wtedy o mnie martwili i myślę, że mieli ku temu powody. Z drugiej strony te wszystkie doświadczenia do dziś procentują nad wodą i choć w Polsce nie łowię już praktycznie wcale, to rzeczy, których nauczyłem się będąc dzieciakiem przydają mi się na każdej niemal wyprawie.

     




    Stare, dobre czasy. Z młodym Szymańskim na podwarszawskiej Wiśle. To było 12 lat temu!



    W 2000 roku rozpocząłem studia na warszawskim AWF-ie, na kierunku Turystyka i Rekreacja. Od pierwszego roku bardzo chciałem połączyć jakoś swoje hobby z możliwością zarobkowania i na skutek bardzo wielu, czasami zupełnie przypadkowych zbiegów okoliczności, tak się właśnie stało. Od samego początku czyli już ponad 13 lat pracuję nieprzerwanie w Eventurze łącząc największą życiową pasję z biznesem. Na pewno nie udało by się to bez Piotra, który dał mi olbrzymi kredyt zaufania. Przyjął do pracy młodego i zupełnie nieopierzonego chłopaka, którego jedynym wtedy kapitałem był zapał do pracy. Zawsze będę mu za to bardzo wdzięczny. W miarę jak firma zaczęła się rozwijać przyszły coraz to inne i bardziej egzotyczne wyjazdy. Im więcej świata widziałem, tym więcej go łaknąłem czując, że wciąż tyle zostało jeszcze do odkrycia i tyle różnych ryb do złowienia. Nauczyłem się już, że życie jest w małym stopniu przewidywalne i czasami bardzo niesprawiedliwe. Nie wiadomo kiedy skończy się raz dany nam czas. Dlatego jeśli jest okazja i możliwości to jadę na następną wyprawę. Staram się nie odkładać podróżniczych pomysłów na później, choć jak to często w życiu się dzieje chcieć nie znaczy móc.

    Jak wyglądał początek Twojego podróżowania? Pierwsza wyprawa, skąd pomysł, jak było? A może jakaś inspiracja z zewnątrz?
    Na pierwszą zagraniczną wyprawę pojechaliśmy „służbowo” z Piotrkiem i Jackiem Kolendowiczem, który dla takiego młokosa był prawdziwym guru i wielkim autorytetem. Jak dziś pamiętam, że było to na majówkę 2004 roku, a naszym celem było szwedzkie jezioro Bolmen, które mieliśmy za zadanie przetestować i wprowadzić następnie do oferty. I tak się fartownie złożyło, że właśnie 1-maja, czyli dokładnie na polskie otwarcie sezonu szczupakowego, złowiłem w Szwecji 118-centymetrowego i mocno spasionego „esoxa” dosłownie w jednym z pierwszych rzutów oddanych na ziemi Vikingów. Od tamtego czasu upłynęło bardzo wiele wody, ale tę rybę zapamiętam na zawsze. Do dziś jest to zresztą jeden z moich największych szczupaków.

     




    Szczupak do dziś pozostaje jedną z moich ulubionych ryb, a za najlepsze jego łowiska uważam szkiery



    Jak wygląda Twoja ewolucja sprzętowa – pierwszy szczupak złowiony na … a teraz … kiedy jedziesz do Szwecji to?
    Zawsze lubiłem łowić na gumy z opadu i do dziś pozostałem wierny tej przynęcie. Jest najbardziej uniwersalna. Bardzo lubię też mocarne brania szczupaków na jerki, po które często sięgam na swoich ulubionych, płytkich łowiskach. Jednak od kilu lat najczęściej łowię szczupaki na muchówkę, która notabene potrafi być znacznie od spinningu skuteczniejsza, szczególnie kiedy drapieżniki marnie żerują. Z reguły łowię ryby o oczko mniejsze niż spinningiści, ale ilościowo często jestem górą. Minusem muchówki są trudności w łowieniu przy bardzo silnym wietrze, choć od biedy można sobie i wtedy poradzić. Gdyby nie kaprysy pogodowe, to szczupaki łowiłbym tylko na muchę!


     




    Łowię je teraz częściej na muchę niż spinning. Przednia zabawa!



    Powróćmy do Twojej ostatniej wyprawy. Gdzie byłeś? Skąd pomysł na taką podróż?
    W 2015 roku było kilka ciekawych wyjazdów. Przykładowo w lipcu odwiedziliśmy Meksyk i przepiękne Morze Corteza. Pomysł na ten wyjazd zrodził się dawno temu i Meksyk był na liście wyjazdów, które musimy zrealizować. Co rok staramy się bowiem odbyć choć jedną lub dwie wyprawy w miejsca zupełnie dla nas nowe i „świeże”. Poszukiwanie nowych dla nas jeszcze łowisk jest jednym z najfajniejszych aspektów tej pracy, który mocno pobudza mnie do działania i sprawia, że nie wpadam w zgubną rutynę. Niestety akurat wyprawa do Meksyku udała się połowicznie, choć jak zawsze oczekiwania i nadzieje były spore. Połowiliśmy bardzo grubych ryb (przede wszystkim rooster fish), ale zupełnie nie tą metodą, na którą się szykowaliśmy. Chcieliśmy łowić typowo na spinning i sztuczną muchę, a skończyło się na łowieniu na żywca. Był po prostu w tym okresie dużo bardziej tam skuteczny. Cóż, kolejna życiowa lekcja. Na takie lekcje zresztą każdy wędkarz-podróżnik musi się przygotować. Są normą. Jedynie w przypadku dorado (koryfena lub inaczej mahi-mahi) meksykański plan został zrealizowany w 100%. Nastawiłem się na złowienie tej ryby muchówką i się udało.

     




    Udało mi się w Meksyku - dorado na muchę



    Maciek a skąd pomysł na koguta? Jak na to wpadłeś? Jest tyle innych ryb na świecie a Ty namierzasz właśnie ją i … jedziesz tysiące kilometrów by stanąć z nią oko w oko?
    Lubię łowić ryby bardzo silne, ale przy tym ładne. Rooster fish spełnia właśnie te kryteria. Jest drapieżnikiem dysponującym niezwykłą mocą nawet jak na oceaniczne ryby. Bierze z impetem wykonując po zacięciu często nieprzerwany odjazd na kilkadziesiąt metrów. I to przy dobrze dokręconym hamulcu w morskim kołowrotku. Połowom roostera towarzyszą niesamowite emocje – często poppera czy sticbaita odprowadza kilka ryb, a ich „pióropusze” tną przy tym wodę. Obłędny widok przy którym „mięknie” każdy wędkarz.


     




    Rooster fish czyli ryba-kogut z Kostaryki. Bardzo wymagający i bardzo piękny przeciwnik



    Czym różni się to miejsce od innych?
    Przede wszystkim bardzo dużą populacją wspomnianego już przedtem rooster – fisha (Nematistius pectoralis), który dorasta tam do rekordowych rozmiarów. To kultowe miejsce na połowy tego gatunku. Poza tym Morze Corteza jest jednym z najbardziej biozróżnicowanych ekosystemów na świecie i do dziś naukowcy odkrywają tam zupełnie nowe gatunki ryb. Meksyk to także bardzo smaczna, nietuzinkowa kuchnia i przyjaźni, pokojowo nastawieni ludzie. Nie jest tam tak niebezpiecznie jak przedstawiają to żądne sensacji media i przy zachowaniu podstawowych środków ostrożności nic Wam tam nie grozi.

    Wrócisz tam jeszcze? I .. jeśli tak to co zmienisz w swoim podejściu do wyprawy?
    Na razie nie planuję powrotu do Meksyku bo po głowie chodzą już zupełnie inne destynacje. Ale z pewnością bym chciał stanąć z muchówką na plażach Corteza jeszcze raz. Tym razem wybrałbym chyba nieco inny termin, taki kiedy więcej drobnicy koncentruje się przy brzegu. Chodzi o sardynki – nic tak nie pobudza tropikalnych drapieżników jak ich obecność.


     




    W 2005 roku odbyłem pierwszą daleką wyprawę za Ocean do Yukonu w Kanadzie



    Jak często jeździsz po świecie? Co na to Twoja rodzina? Jak dzielisz czas między obowiązki zawodowe, rodzinne a podróżowanie?
    Organizowanie wędkarskich wypraw to moja pełnowymiarowa praca i przez te lata najbliższa rodzina zdążyła już się przyzwyczaić, że kilka razy do roku wyjeżdżam gdzieś na wędkowanie. Oczywiście jest to dla nich mocno uciążliwe bo obowiązków domowych jest, jak u każdego, bardzo dużo. Żona akceptuje jednak ten stan rzeczy bo wie jak bardzo to kocham. Zresztą mówi mi czasami, że lepiej żebym już jechał, bo jak za długo siedzę w domu to jestem nie do wytrzymania. Kochana kobieta! Kilka lat temu zdarzało mi się nawet 8-10 wyjazdów w ciągu roku, ale odkąd zostałem tatą staram się aby to było maksymalnie 4-5 razy na sezon. Posiadanie dzieci jest najlepszą „rzeczą” jaka przytrafiła mi się w życiu i teraz one są dla mnie najważniejsze. Zresztą mam nadzieję, że także polubią wędkowanie i wtedy będziemy mogli jeździć na ryby całą rodziną! Córka Pola ma 7 lat i w te wakacje odbyliśmy pierwszą poważną wyprawę na szwedzkie szczupaki. Nawet jej się podobało, więc jestem dobrej myśli!


     




    Nad lodowcem Perito Moreno w Patagonii. Nie warto podróżować tylko dla samego łowienia!



    Czytaliśmy o tej wyprawie na jerkbait.pl w Twojej relacji „Wyprawa na małe ryby …”. Wyśmienity artykuł, który pokazuje, że eskapada z dziećmi może być świetną alternatywą do prawdziwej, „męskiej” wyprawy. W skrócie Twoja rada dla ojca wędkarza, którego dziecko trzyma się spódnicy matki?
    To raczej będzie rada dla tejże mamy bo trzymające się spódnicy dziecko to zazwyczaj efekt jej nadopiekuńczości. Jeśli dzieciak wyraża jakiekolwiek, nawet minimalne zainteresowanie wędkowaniem, to zróbcie wszystko aby tę iskierkę w nim podsycać. Wędkarstwo to wspaniałe hobby, które sprawia, że ludzie stają się lepsi. Uczy pokory, cierpliwości i zrozumienia zdumiewających zjawisk przyrody, których większość ludzi nie pojmuje albo nawet nie zauważa. Otwiera serce na naturę i piękno otaczającego nas świata. Pozwala się na moment zatrzymać, zastanowić i uwolnić od najgorszego koszmaru naszych czasów – nieustannego pośpiechu. A rada dla taty wędkarza? Wyluzujcie. Wszystko pomału i powoli. Jak dzieciak upiera się, że będzie łowił szczupaki na czerwonego robaka, to mu pozwólcie i już. Z czasem takie pomysły miną.


     




    Z Piotrkiem Motyką zwiedziliśmy razem już pół świata..




     




    Pierwsze wyprawy do północnej Norwegii i pierwsze duże czarniaki..



    Czy jest miejsce, do którego chciałbyś szczególnie pojechać? Życiowy cel?
    Nie chcę aby zabrzmiało to nieskromnie, ale sporo łowisk gdzie chciałem powędkować udało mi się już odwiedzić. I coraz częściej tego żałuję, bo będąc dość młodym jeszcze wędkarzem złowiłem większość ryb, o których zawsze marzyłem. Nie zostawiłem sobie zbyt wiele na przyszłość. To błąd, ale pewne sprawy zaczyna się rozumieć dopiero z wiekiem. Albo przynajmniej inaczej na nie patrzeć. Szczerze mówiąc nie mam teraz „ciśnienia” na odkrywanie coraz to nowych miejsc i uczestniczenia w tym „wyścigu zbrojeń” kto gdzie był i co złowił. Coraz częściej dochodzę do wniosku, że każdy kolejny nowy kierunek to znowu jakieś ryzyko, które trzeba podjąć. A z wiekiem i od czasu kiedy na świecie pojawiły się dzieci, na ryzyku zależy mi coraz mniej. Mówiąc krótko, lat nie ubywa – czasu i sił coraz mniej, a różnych zobowiązań coraz więcej. Jednak oczywiście, na liście miejsc, które trzeba „zaliczyć z wędką i umrzeć” zostało mi jeszcze co najmniej kilka. Nie mam jakiegoś jednego, które pragnę zobaczyć najbardziej, ale od lat planujemy wyprawę na Kamczatkę oraz w bardzo dzikie, najbardziej północne ostępy Kanady, o które się już kilka razy w przeszłości otarliśmy. Marzyłem też o okolicach dalekiej Australii i wielkich morskich drapieżnikach zamieszkujących tamtejsze koralowe rafy. Ten cel zrealizujemy jednak już w kwietniu 2016 roku.


     




    Kiedyś sporo jeździlem nad włoski Pad. Dzięki pomocy Marka Szymańskiego udało mi się złowić sumka ponad 100 kg.




     




    Moja pierwsza ryba na muchę - gorbusza. To był przełomowy moment..



    Trzy pozycje na liście? Takie, do których powinien pojechać każdy wędkarz, miłośnik podróżowania? Po jednym zdaniu - dlaczego właśnie tam.
    Trzy? Dość ciężko wybrać, świat jest taki piękny i różnorodny. Ale spróbujmy!

    Laponia – to dla mnie taka „Kanada w Europie” równie piękna co i dzika. Zupełnie jak kraina z książek Arkadego Fiedlera. Jednak znacznie tańsza i położona od nas o „rzut kamieniem”. Jeśli mieszkasz w Polsce to grzech nie skorzystać z takiej możliwości!


     




    Laponia co roku - obowiązkowo! Bardzo wszystkim polecam - można poczuć się jak w Kanadzie



    Panama lub Andamany oraz generalnie „tropiki” – żeby spróbować morskiego spinningu, najlepszych owoców i drinków na świecie oraz zobaczyć co to znaczy ryba silniejsza ode mnie.

     




    W tropikach żyją bardzo ładne ryby. Tutaj bluefin jack z Panamy




     




    Wszystko jest dobrze jak klienci łowią! Jacki z Panamy



    Alaska lub Islandia – po to aby zrozumieć oklepany slogan „potęga przyrody” i choćby raz w życiu wyłowić się tak na maksa, do znudzenia i do bólu rąk.

     




    W Kanadzie i na Alasce shotgun jest równie ważny co wędka. A może nawet ważniejszy...



    Podróż, o której wolałbyś zapomnieć ... to ... wyprawa dokąd? Dlaczego?
    Wiele moich wędkarskich wypraw było przeciętnych. Co więcej, biorąc pod uwagę uzyskane na nich efekty w stosunku do poniesionych kosztów czasowo-finansowych, to niektóre można śmiało by nazwać mianem katastrofy. Ale tak mówi statystyka i nie ma się co obrażać na los. Zapomnieć o jakiejś? Nigdy! Przecież te wyprawy są jak całe życie – raz jest lepiej, a raz gorzej i nikt nie obiecywał, że będzie inaczej. Nie wypieram z pamięci złych chwil, bo dzięki nim cieszę się z tego co mam. To od nas samych w dużej mierze zależy wynik końcowy. Z każdej podróży, nawet zakończonej kompletną klapą, trzeba umieć wyciągnąć prawidłowe wnioski. Wnioski na temat pogody i żerowania ryb, poziomu wody w rzece czy własnej motywacji, zaangażowania w łowienie, umiejętności analizowania i dostosowania się do przyrody. Poza tym przynajmniej w moim przypadku, porażki na rybach są potrzebne. Denerwują mnie straszliwie, ale w wędkarstwie najwięcej nauczyłem się właśnie na błędach. I to procentuje podczas następnej podróży.

    Kto myśli, że dalekie i drogie wyprawy to gwarancja „wyłowienia” popełnia kolosalny błąd. Owszem prawdopodobieństwo dobrych połowów z reguły bardzo mocno rośnie, ale pewności nie ma absolutnie żadnej. Nawet jak jedziemy do wędkarskiej „lodge” (luksusowy ośrodek wędkarski), gdzie kilka dni pobytu kosztuje kilka tysięcy dolarów. Taka jest prawda.


     




    Kiżucz czyli łosoś coho z bezimiennej rzeki na Alasce



    Co radziłbyś osobom, które chciałyby, ale brak im odwagi by wystartować? Dla tych, którzy mówią, nie teraz, później, jak będę miał, zrobię, osiągnę ... a czas przecież leci.
    No właśnie – czas leci jak zauważyłeś, a dobrego momentu na start nie ma tak naprawdę nigdy. Kiedy jesteś młody i masz czas, to z reguły nie masz za co jechać. Jak zaczynasz lepiej zarabiać, to boisz się jechać na jakikolwiek urlop, żeby nie stracić tego na co ciężko harowałeś. Wariactwo! Potem rodzina, dzieciaki i koło się zamyka. A jak dzieci pójdą już na swoje a Ty wciąż masz na koncie parę złotych, to nie chcesz jechać, bo już zdrowie nie to i zrobiłeś się leniwy, zbyt wygodny. I tak można w kółko. W pracy zawodowej widziałem to u klientów dziesiątki, jeśli nie setki razy. Znam wielu ludzi, którzy mają nieograniczone finansowo możliwości i mogliby jechać na dowolne „ryby”. Ale do tego potrzeba czegoś więcej niż oszczędności w banku. Trzeba posiadać rzadką jeszcze w naszym społeczeństwie umiejętność korzystania i cieszenia się ze zgromadzonych środków. Na szczęście spotkałem też wiele wspaniałych osób, którym się udało wyrwać z tego błędnego koła. Zrozumieli, że świat bez nich się nie zawali, że ktoś ich zastąpi. Że zarobią trochę mniej, ale zyskają po stokroć więcej jadąc na ryby gdzieś na koniec świata. Dlatego zamiast „myślę o tym” lub „chcę” po prostu zrób to i jedź! Ta decyzja zmieni na zawsze twoje życie.


     




    Najpiękniejszy, choć nie największy pstrąg potokowy. Wziął w malutkim jeziorku bez nazwy na Islandii



    Podczas swoich podróży pewnie spotykałeś się z różnymi niecodziennymi sytuacjami - jaką uważasz za najbardziej niezwykłą?
    Było ich całe mnóstwo i nawet zastanawialiśmy się kiedyś z Piotrkiem Motyką czy nie wydać jakiejś książki zawierającej najciekawsze wspomnienia. Niektóre z nich były strasznie śmieszne, a niektóre tak nieprawdopodobne, że nie sposób ich przelać z sensem na papier. Trzeba było by być ich bezpośrednim uczestnikiem aby doświadczyć tego niesamowitego klimatu czy zbiegu okoliczności. Kila zdarzeń mogło się także zakończyć mniej szczęśliwie i o nich warto w szczególności pamiętać aby ustrzec się na przyszłość. Ostatnią przygodę mam dobrze wyrytą w pamięci bo miała miejsce zaledwie miesiąc temu podczas pobytu na rzece Parana w północnej Argentynie. Nie ma się co rozpisywać, ale po raz pierwszy w życiu na rybach się naprawdę przestraszyłem. I tak dziwię się, że do tej pory dziesiątki odbytych wypraw zakończyły się dla mnie bez żadnego poważnego szwanku. Będąc w Argentynie, podczas słonecznego i spokojnego dnia wypadłem z łodzi na środku niebezpiecznej rzeki. Zdarzyło mi się to już wcześniej, ale sęk w tym, że tym razem łódka leciała ponad 50 km/h, a ja wyleciałem z niej jak z procy na skutek błędu przewodnika oraz kilku drobiazgów które niefartownie nałożyły się na siebie w tym samym momencie. Wpadając ze strasznym impetem do wody zdążyłem tylko pomyśleć o żonie i dzieciach oraz zakryć głowę rękami obawiając się uderzenia rozpędzonej łodzi. Na moje szczęście kadłub przeszedł obok mnie, a siła uderzenia w wodę nie pozbawiła mnie przytomności. Opiłem się nieco parańskiej wody, najadłem strachu, utopiłem ulubione okulary Costa i castingowy zestaw na dorado. Jednak wróciłem do rodziny cały i zdrowy. Reszta się nie liczy.


     




    Pełnomorski trolling i żaglica. Nie przepadam za tym łowieniem , ale raz na jakiś czas...



    Spotkanie z jaką rybę uważasz za największe wyzwanie? Przeciwnik godny spotkania? Jak ją przechytrzyłeś - pamiętasz tą pierwszą i tą najtrudniejszą do złowienia? Co w niej jest takiego ekscytującego?
    Właściwie to nie znam ryb szczególnie łatwych do złowienia. Są oczywiście dni kiedy bierze każdemu i na wszystko, ale to rzadkie wyjątki. Generalnie uważam, iż wędkarstwo jest dość trudnym hobby i tylko najlepsi mogą się pochwalić w miarę powtarzalnymi wynikami. Z drugiej strony w wędkowaniu jest dużo przypadku i szczęścia – jeśli nie jest Ci pisane złowienie ryby, to nie złowisz jej choćby nie wiem co i nic tu nie pomoże. Dziwna to więc mieszanka i przyznaję, że ryby potrafią czasami doprowadzić mnie do zupełnie skrajnych i niepotrzebnych emocji. Staram się z tym walczyć i stłumić te mało chwalebne odruchy, ale jak jesteś ambitny, to nie przychodzi to łatwo.

    Za bardzo trudne do złowienia uważam łososie atlantyckie, golden dorado oraz większe bonefishe. Rybę arcytrudną, wręcz niemożliwą to przechytrzenia wydaje mi się permit, którego podchodziłem już kilka razy. Do tej pory nie zaliczyłem nawet najdelikatniejszego brania. Na ostatniej wyprawie do Meksyku ”poległem” także próbując skusić muchówką roostera. Nie było szans, za to na żywca brały seryjnie kloce po 20-30 kg! Zresztą nie trzeba tak daleko szukać – nasze rodzime szczupaki i sandacze też potrafią dać nieźle „popalić”. Ileż to razy byłem w Szwecji na najlepszych szkierach i przez cały dzień były tylko jakiejś rachityczne branka? A przecież wiadomo, ze tam są!


     




    Halibut z Lofotów. Niestety większego nigdy nie złowiłem



    Z drugiej strony wędkarstwo dostarczyło mi wielu niezapomnianych momentów, które zawsze będą żyć w pamięci. Do dziś je wspominam i za każdym razem przywołują uśmiech na twarzy i dumę, że się udało. To były chwile pełne najpiękniejszych w życiu emocji, cudowne momenty kiedy czułeś się całkowicie spełniony. Jako przykład mogę podać muchowe łowy tarponów na płytkich „flatsach” Kuby (kiedy widzisz jak na dłoni 50-kilogramową rybę płynącą w krystalicznej wodzie i masz tylko JEDEN rzut, który musi się udać! Powtórki nie będzie!), czy ostatnią wyprawę na Islandię, gdzie udało mi się złowić na muchę kilka rekordowych pstrągów potokowych. Kosztowało to co prawda kilka dni stania w wodzie o temperaturze 4 C bez dotknięcia, ale w końcu łowisko się otworzyło. To były najpiękniejsze „łososiowate” ryby jakie udało mi się złowić, najmniejsze miały po 3-4 kg, a największy 14 kg (tak, są na świecie takie potokowce!).


     




    Jedna z najważniejszych dla mnie ryb - ponad 40 kilogramowy tarpon z Kuby. Na muchę oczywiście!



    Co według Ciebie jest najważniejsze na wyprawie, a co tylko ważne?
    Z punktu widzenia zawodowego, dla mnie najważniejsza jest dobra organizacja i potem logistyka na miejscu. Biorę odpowiedzialność i pieniądze za czyjeś wymarzone wakacje i staram się tak wszystko zaplanować, aby zasłużyć na okazane zaufanie. Dlatego planuję dość szczegółowo, wiele osób mówi, że nawet za bardzo. Na etapie planowania wyprawy staram się wybrać miejsce, które oczywiście daje największe szanse na udane połowy w określonym terminie. Ale równie ważne jest dla mnie cała otoczka, bo nie tylko ryby decydują o tym, czy wyjazd dobrze zapisze się w pamięci uczestników. Co więcej jak ryby brać nie chcą (a to, uwierzcie zdarza się na najlepszych wodach na świecie!), to ta wspomniana otoczka okazuje się niezwykle ważna, nie do przecenienia. Ładna okolica, przyjemni i otwarci na klienta przewodnicy, świetne jedzenie i alkohole czy porządny dach nad głową – te rzeczy potrafią uratować wyjazd nawet kiedy nic nie bierze. Najgorszy scenariusz to taki kiedy ryby nie współpracują i dodatkowo reszta „świadczeń” jest na niskim poziomie. Nikt dobrze takiej wyprawy wspominał nie będzie.

    Niestety te zawodowe naleciałości przekładają się też na zupełnie prywatne wyprawy z przyjaciółmi. Ja po prostu lubię planować, a nie lubię niespodzianek. Koledzy nie mają ze mną łatwo z tego powodu, ale mówiąc szczerze taka drobiazgowość przekłada się zazwyczaj na wyniki. Więc nie narzekają za bardzo.

    Z czynników które jeszcze decydują o wyniku wyprawy wymieniłbym także dobre przygotowanie sprzętowe oraz ambicję i „wolę walki” uczestników. Rzecz nie do przecenienia! Ci, co rzucają więcej/częściej do wody i nie odpuszczają, swoje prawie zawsze złowią. To pewne jak amen w pacierzu! Wydaje mi się, że bardzo ważna jest także umiejętność po prostu dobrej, wspólnej zabawy i przeżywania licznych wspaniałości jakie przynosi każda podróż na podobnych „falach”. Kiedy bowiem kieliszek argentyńskiego malbeca smakuje najlepiej? Albo kiedy góry lodowe na Grenlandii wyglądają najbardziej niesamowicie? Moim zdaniem wtedy, kiedy te emocje dzieli się z ludźmi patrzącymi na życie w podobny sposób.

     




    W kanadyjskich Górach Skalistych. Dla mnie jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi




     




    Przelot nd pasmem gór Św. Eliasza w Yukonie. Bezcenne



    Jaki sprzęt wędkarski zabierasz ze sobą zazwyczaj na wyprawy? Ile wędek, kołowrotków ile i jakich przynęt ? Jak radzisz sobie logistycznie?
    To oczywiście zależy dokąd i na co jedziemy, ale generalnie bagażu zabieram mało. Jeszcze nigdy nie zapłaciłem na lotnisku za nadbagaż, chyba, że przewoziłem coś kolegom, którzy w limicie się nie zmieścili (w zależności od lotu ten limit to 20 lub 23 kg + bagaż podręczny). Zauważyłem, że więcej wędkarskich maneli nie przekłada się zupełnie na więcej ryb. Szczególnie jeśli chodzi o przynęty. Im więcej ich mam, tym więcej kombinuję i tracę na to czas zamiast łowić. Dlatego przed wyprawą robię bardzo dokładne rozeznanie co na danej wodzie „chodzi” – pytam i czytam gdzie się da i zabieram konkretnie właśnie te. W wielu przypadkach biorę też trochę przynęt/much z domu, a resztę kupuję na miejscu od gospodarza czy przewodnika. Ten scenariusz sprawdza się zawsze bo miejscowe przynęty działają zazwyczaj lepie niż własne. Oczywiście czasami odwiedzamy miejsca gdzie nie ma jak i co kupić i wtedy bierzemy wszystko z własnych zapasów. Na szczęście jest jednak pewien kanon spinningowych przynęt oraz much, które działają niemal wszędzie na świecie i od biedy „opędzi” się tym każdy wyjazd.

    Dużą natomiast wagę przywiązuję do wędek/kołowrotków i technicznego ubioru. Pewności, że nic się nie „rozkraczy” na końcu świata i tak oczywiście nie ma, ale staram wybierać sprzęt najlepszy na jaki mnie stać. Na wyprawę muchową zabieram 2-4 muchówki (wszystkie w 4-składzie, więc z reguły wchodzą do podróżnej torby) oraz 2 dobre kołowrotki z 3-ema lub 4-ema szpulami. Na szpulach nawinięte różne linki, bo z tym nigdy nie wiadomo. Na spinningowe łowy biorę 1 wędkę plus 1 zapas i także 2 lepszej klasy młynki. Do tego akcesoria jak przypony, agrafki, klej z łatami do woderów, smar do kołowrotków i superglue. Zawsze zabieram także dobre okulary polaryzacyjne oraz zapasową plecionkę czy linkę.


     




    Tropikalny popping - sport siłowy. Tutaj na Andamanach



    Maciek piszesz o muszce … kiedy poznawałem Ciebie … o już pewnie kilkanaście lat temu byłeś wtedy spinningistą? Gdzie i jak zaczęła się Twoja przygoda z muchą? Kto Ciebie zainspirował? A co poradziłbyś tym, którzy chcieliby spróbować połowu na muchówkę ale cały czas tylko o tym myślą? Od czego zacząć …?
    Muchówką zaszczepiłem się w 2007 roku podczas pobytu na rzece Fraser w Kanadzie. Akurat trafiliśmy na kulminację ciągu gorbuszy (jeden z pacyficznych łososi) i we Fraser w ciągu kilku dni weszło ponad 5 milionów sztuk tej ryby. Łowienie na spinning przestało mieć sens po 2 dniach bo każdy łowił lekko 30-40 łososi dziennie bez specjalnego wysiłku. U przewodnika na łodzi zobaczyłem wtedy leżącą w tubie muchówkę i poprosiłem o krótką lekcję. Po 10 minutach nauki byłem w stanie „rzucić” na odległość 6-7 metrów i tego dnia złowiłem kilka gorbuszy tą zupełnie nową dla mnie metodą. To była w moim wędkarstwie rewolucja, prawdziwy przełom. Następnego dnia poprosiłem przewodnika abyśmy rano przed łowieniem podjechali do najbliższego sklepu wędkarskiego gdzie z radością pozbyłem się kilkuset dolarów na najprostszą muchówke Loomisa z kołowrotkiem i pływającym sznurem. Od tego czasu „wsiąkłem” i teraz muchówka towarzyszy mi na wyprawach częściej niż spinning. Wyjątkiem są połowy dużych oceanicznych drapieżników jak GT (karanks ignobilis) czy tuńczyki. Tutaj powierzchniowe łupnięcie w poppera cenię znacznie wyżej niż subtelne muchowanie.


     




    Karanks olbrzymi czyli sławne GT. Ten prawie wyciągnął mnie z klapek....




     




    I efekt, czyli ok 20 kilogramowe GT



    Jaką rzecz powinien mieć ze sobą każdy podróżnik?
    Jeśli pytasz o ekwipunek to obowiązkowo zabrałbym ze sobą leki adekwatne do obszaru gdzie się udajemy, kserokopię paszportu oraz potrzebnych wiz, a także dobry i trwały nóż. Przydaje się także (nawet w tropikach) cieplejszy polar, kurtka przeciwdeszczowa i miękkie, wygodne buty.
    Jeśli natomiast „rzeczą” możemy nazwać pewne cechy charakteru podróżnika, to wziąłbym ze sobą przede wszystkim pozytywne nastawienie, umiejętność cieszenia się z nowego oraz gotowość na niespodziewane!


     




    Największa ryba jaką złowiliśmy z kolegami. Jesiotr z Fraser. Cirka 400 kg i 3 godziny ciężkiej pracy w 5 osób



    Wielokrotnie piszesz o gotowości na niespodziewane, na to być elastycznym, by dostosowywać się do warunków ale … przeciętny wędkarz, płaci za podróż, próbuje wysupłać kilka dni ze swojego urlopu, wyczekuje wyprawy … przybywa na wymarzone miejsce … buduje oczekiwania i … doświadcza rozczarowania bo … ryba nie bierze, bo warunki atmosferycznie nie pozwalają na obłowienie rokujących miejscówek itd. Możesz podać kilka typowych mitów związanych z wędkarskimi wyprawami? Aby ostudzić oczekiwania …
    Taki scenariusz jak opisałeś zdarza się dość rzadko, ale jednak. Prowadzimy w biurze taką wewnętrzną mini-statystykę na własne potrzeby i wynika z niej, że mniej więcej 25% wypraw wypada poniżej oczekiwań. Czyli na co czwartym wyjeździe ludzie łowią mniej lub znacznie mniej niż się spodziewali. Choć tak do końca trudno uznać te wartości za miarodajne, ponieważ w jednej grupie są osoby, które wracają super zadowolone, a są i takie, które wracają rozczarowane. Zdarza się to nawet na absolutnie najlepszych łowiskach na naszej planecie, gdzie dzień wędkowania może kosztować pomiędzy 500 a 1000 USD od osoby.


     




    Szwecja to także wędkarskie Eldorado na grube okonie.



    Zresztą, dobry przykład - dopiero co wróciliśmy ze sławnej rzeki Parany oraz Lago Strobel aka Jurrasic Lake w Argentynie. Na Paranie trafiliśmy powódź – przez 6 dni wędkowania muchówką złowiłem jedno golden dorado o rozmiarach większego krąpia (króciutki filmik znajdziecie na końcu artykułu). O niebo lepiej było na Jurassic Lake, choć oczekiwania były dużo większe. To najlepsza woda na pstrągi tęczowe na świecie. Miejsce, które śniło mi się po nocach od lat. Owszem, połowiliśmy. Każdy z naszej ekipy miał w zależności od dnia od 3 do 8-9 grubych pstrągów od 2 do 8 kg. Ale jak na Jurrasic to wyniki były mocno przeciętne. Średnia z sezonu to grubo ponad 20 ryb na osobę dziennie. My akurat trafiliśmy wiatry wiejące z prędkością od 50 do 100 km/h niemal codziennie przez 24 godziny na dobę. A, że do sprawy podeszliśmy ambitnie i łowiliśmy tylko na muchę, to łowiło się naprawdę ciężko. Ale z drugiej strony czy kilka takich pstrągów każdego dnia można w ogóle rozpatrywać jako zły wynik? Nastawialiśmy się na więcej, ale pogoda nie pozwoliła. Trudno. I tak było super!

     




    Sławne Jurrasic Lake nie rozczarowuje!




     




    Żywa bransoletka z Kostaryki....



    Największym według mnie mitem jest więc to, że za granicą zawsze połowimy. Zaręczam, że nie zawsze. Jak trafimy złe warunki, to połowimy tak samo jak u nas albo gorzej. Natomiast czym innym zupełnie jest prawdopodobieństwo dobrego połowienia. Za granicą jest ono bardzo wysokie. U nas bardzo niskie. To różnica dla której warto podróżować z wędką w ręku.

     




    Palia jeziorowa z północnej Szwecji. Wzięła na suchą muszkę



    Przyjeżdżasz nad nieznaną wodę - od czego zaczynasz łowienie? Czym się kierujesz typując miejscówki ? Czy korzystasz z usług miejscowych przewodników?
    Przed wyprawą dobrze przygotowuję się teoretycznie. Czytam, szukam, pytam i drążę temat. To daje przynajmniej jakiś początkowy plan, jakiś zarys od czego zacząć. Druga sprawa to pewna powtarzalność, którą obserwuję w przyrodzie i na każdej niemal wyprawie. Inaczej można by to nazwać swoim własnym doświadczeniem. Pstrągi z islandzkiej rzeki zamieszkują podobne miejsca jak te z Laponii, a tarpony z Kostaryki biorą na podobne przynęty co te w Wenezueli. I tak dalej…Czasami jakiegoś elementu w tej układance brakuje i na nowej wodzie trzeba go odnaleźć. Ale przecież właśnie o to chodzi.

    Łowiąc ryby występujące powszechnie w Europie, z którymi mam jakieś dłuższe doświadczenia, próbuję poradzić sobie sam. Chyba, że jestem bardzo mocno ograniczony czasowo. Natomiast jadąc gdzieś na drugi koniec świata na tydzień wędkowania lub trochę więcej, zawsze korzystam z usług profesjonalnych, pełno-etatowych przewodników. Sam zarabiam na organizowaniu komuś dobrego wędkowania więc nie mam problemu z tym aby komuś innemu też dać na tym zarobić. Nie spotkałem nigdy żadnego profesjonalnego przewodnika, który byłby kiepski w swoim podstawowym fachu – to znaczy w umiejętności odnajdywania i łowienia danego gatunku ryby. Spotkałem natomiast kilku „guidów”, którzy swojej bogatej wiedzy nie umieli w dobry sposób przekazać klientom. Byli zamknięci w sobie, obcesowi, czasami wręcz aroganccy. Łowiłem do tej pory z co najmniej kilkudziesięcioma przewodnikami na całym świecie i z większością mam zdecydowanie pozytywne doświadczenia. Wiele się od nich nauczyłem, z wieloma z nich się zaprzyjaźniłem. Choć stawki za takie usługi są jak na polskie realia wysokie, to od siebie przewodników z prawdziwego zdarzenia bardzo polecam. Nie trzeba wtedy wyważać drzwi, które są już otwarte. Chyba, że masz na wyjazd dużo czasu i nigdzie nie musisz się spieszyć. Wtedy satysfakcja z samodzielnego odkrycia co w wodzie piszczy jest największa!


     




    Pierwszy pstrąg na Islandii po kilku dniach bez brania. To był magiczny moment.




     




    I znowu Islandia, do kórej mam słabość. Pstrąg o wadze ok 14 kg i 100 cm długości. Zdjęcie marne bo branie było zaraz przed północą



    Czego uczysz się od swoich klientów? I … najważniejsza lekcja, nauka, inspiracja, którą otrzymałeś od klienta?
    Pokory. Zawsze można coś zorganizować w lepszy sposób. Zawsze też, nawet w najbardziej tragicznych warunkach jakie zastaniemy nad wodą, da się wymyślić coś innego. Jakiś nietypowy sposób, nietypową przynętę. To rutyna i przekonanie o własnej nieomylności sprawiają, iż wędkarz przegrywa z rybami.


     





    Maciej Rogowiecki, 2016 (@rogu)

  • Publikujemy drugi artykuł konkursowy (z pierwszej edycji konkursu - druga nadal trwa - NOWY KONKURS - WYGRAJ WYPRAWĘ WĘDKARSKĄ DO SZWECJI), w której do wygrania jest udział w wyprawie grupowej do Szwecji w maju 2016 roku dla dwóch autorów najlepszych artykułów. W ramach nagrody zwycięzcy mają zapewnione : zakwaterowanie, pełne ubezpieczenie, korzystanie z łodzi z silnikiem spalinowy oraz paliwo startowe (5l), opiekę przedstawiciela biura podróży ZEW PRZYGODY na miejscu. Organizator zapewnia również możliwość skorzystania z transportu busem na miejsce i z powrotem.



     
    Przypominamy, że partnerem logistycznym wyprawy jest firma Unity Line organizator morskich podróży do Skandynawii. Zapraszamy do zapoznania się z ofertą: www.unityline.pl




    __________________________________________
     
    Okonie wbrew ekspertom? Skąd taki tytuł? Należą Wam się dwa zdania wyjaśnienia... Tytuł nie świadczy o tym, że nie należy czytać, słuchać, opierać się na doświadczeniach najlepszych spinningistów... Ten tytuł i cały poniższy artykuł jest dowodem na to, co najpiękniejsze w wędkarstwie – że nie ma rzeczy pewnych, są tylko prawdopodobne, a najlepszą drogą do osiągania sukcesów jest ciągłe szukanie nowych rozwiązań.




     



     
    Krótka retrospekcja – mamy końcówkę jesieni 2011 roku. Wypływamy z Darkiem na prawdopodobnie ostatnią tego roku całodzienną wyprawę. Oszronione brzegi jeziora, cienka tafelka lodu w stanicy i wszechobecna cisza na wodzie sprawiają, że budzi się w nas wędkarski instynkt. Wiemy, że ta cisza jest tylko pozorna, a pod wodą trwa właśnie “wielkie żarcie”. Pierwsze napłynięcie – bankówka – gwałtowny spad z 5 na 7 metrów, echosonda wskazuje ławice białorybu.. Zaczynamy z ogromnym zapałem. Po 30 minutach bez kontaktu (nie licząc podhaczonego pięknego leszcza) zmieniamy miejsce. Kamienisty blat na 4 metrach daje nadzieję na sandacze lub główny cel tego wyjazdu – grube okonie. Niestety – poza dwoma niewymiarowymi szczupakami, tu także nie dzieje się nic interesującego. W trakcie tego wyjazdu zwiedziliśmy wszystkie, zdawałoby się, “bankowe” miejscówki. Złowiliśmy 4 szczupacze podrostki i wymiarowego sandacza. Okoni, po które przyjechaliśmy, nie było śladu.
     
    Kolejny weekend, ten sam zbiornik, cel wyjazdu absolutnie niewędkarski – ostatni, przedzimowy spacer z psem. I jedno, wtedy zaskakujące, odkrycie – w gnijącej roślinności przy brzegu, za każdą kępką trzciny, masa drobnicy – różanki, płoteczki, słonecznice.




     
    Następnego dnia rano jestem w tym samym miejscu, “uzbrojony po zęby” i gotowy na spotkanie z drapieżnikami. Niestety, okazało się, że kij do 18g, plecionka 0,12 i 6-12 gramowe główki to nie zawsze najlepszy zestaw na zaporówkowe garbusy. Mimo braku komfortu okazało się, że moje przemyślenia się potwierdziły- okonie tam były.. I to nie byle jakie okonie. W ciągu godziny, mimo topornego sprzętu i braku przygotowania, złowiłem kilkanaście ponad 30-centymetrowych garbusków.




     



     
    Kolejne sezony to już dużo bardziej świadome podejście do tematu, które pozwoliło na sformułowanie pewnych wniosków.
     
    Stołówka
    Przed zimą drapieżniki jedzą na potęgę. Aby mogły to robić, podążają za łatwymi kąskami – a drobnica kryje się tam, gdzie najłatwiej się schować – na płytkich, w lecie niedostępnych ze względu na ilość roślin, blatach.




     
    Niezależnie od rodzaju wody – czy to zaporówka, jezioro, kanał – warto szukać miejsc, które jeszcze niedawno chroniła przed wędkarzami gęsta roślinność, a jeśli takich nie ma, to spokojnych zastoisk, zatok w trzcinach, rozległych płytkich blatów – te miejsca wczesną wiosną będą zajęte przez spławikowców, teraz często świecą pustkami.




     



     
    Kiedy?
    Nad wodą warto być zawsze. Moje doświadczenia pokazują, że najlepszy moment to gwałtowny spadek temperatury po typowej, jesiennej szarudze. Nocne przymrozki i kilka stopni na plusie w dzień to idealny czas na poszukiwanie „płytkich” okoni.
     
     
     




     



     
    Jak łowić?
    Lekko. Jak najlżej. W tym przypadku 4 gramowa główka, to trzęsienie ziemi. Na wodzie nieprzekraczającej z reguły 2 metrów, optymalne będą główki o masie od 1 do max 3g. Łowię aktywnie, często zmieniając sposób prowadzenia, pamiętając jednak o tym, że w zimnej wodzie ryby (zarówno pokarm jak i interesujące mnie drapieżniki) znacznie zwalniają tempo. Zawsze zaczynam od klasycznego opadu z główką o wadze mniej więcej odpowiadającej głębokości łowiska (1 gram na każdy metr głębokości). W trakcie łowienia warto eksperymentować. Warto także zmieniać miejsca – stada okoni aktywnie poszukują pożywienia, jeśłi po kilku zmianach przynęt i tempa prowadzenia nie mamy brań, trzeba spacerować dalej.
     
     
     
     
     




     
    Czym łowić?
    Masa przynęt determinuje dobór kija – używam od 2 lat z powodzeniem SG Parabellum 0-7 g – mięsisty, 'kluskowaty' blank świetnie trzyma rybę, w połączeniu z kołowrotkiem o rozmiarze od 1000 do 2500 (w zależności od wyważenia wędki) wypełnionym po krawędź szpuli nanofilem lub cienką plecionką, pozwala na dalekie rzuty lekkimi przynętami, a ewentualny problem słabszej widoczności brań rozwiązuję obserwując plecionkę.
     
     
     




     
    W związku z tym, że przybrzeżne stołówki przyciągają nie tylko okonie, ale także szczupaki, w łowiskach ze znaczną populacją szczupaka warto pamiętać o przyponach – niewielkie przynęty wymuszają maksymalnie cienkie i elastyczne przypony – grubsze lub sztywniejsze psują pracę bardzo lekkich przynęt, mogąc całkowicie pozbawić nas szansy na złowienie okonia.




     
    Na co?
    Próbowałem wszystkiego, ale do „mojego” okoniowania zdecydowanie najlepiej pasuje guma. Naturalne, srebrzyste kolory, długość 2'-3' oszczędna praca lub wręcz jej brak, najbardziej prowokuje okonie do współpracy. Na rynku znajdziecie masę przynęt spełniających powyższe kryteria. Dla mnie w tej chwili pewniakami są jaskółki Phoenixa, Izumi Umami, Shad'y Yamamoto i kultowe już Easy Shinery Keitecha. W każdym sezonie staram się jednak testować „nowości” i dokładać najskuteczniejsze cuda do pudełka.
     
     
     




     
    Przedstawiłem Wam efekty kilku lat swoich poszukiwań. Oczywiście – nie zawsze i nie wszędzie powyższe wskazówki sprawdzą się w 100%. Będą jednak dni i miejsca, kiedy dadzą szansę “nałowienia” się pięknych okoni. Aby było tak w kolejnych sezonach, pamiętajcie o tym, co najważniejsze – pozwólcie okoniom dalej polować!!




     



     




     
    Olo86, 2016
     
     
     






  • Publikujemy pierwszy artykuł konkursowy (z pierwszej edycji konkursu - druga nadal trwa - NOWY KONKURS - WYGRAJ WYPRAWĘ WĘDKARSKĄ DO SZWECJI), w której do wygrania jest udział w wyprawie grupowej do Szwecji w maju 2016 roku dla dwóch autorów najlepszych artykułów. W ramach nagrody zwycięzcy mają zapewnione : zakwaterowanie, pełne ubezpieczenie, korzystanie z łodzi z silnikiem spalinowy oraz paliwo startowe (5l), opiekę przedstawiciela biura podróży ZEW PRZYGODY na miejscu. Organizator zapewnia również możliwość skorzystania z transportu busem na miejsce i z powrotem.



    Przypominamy, że partnerem logistycznym wyprawy jest firma Unity Line organizator morskich podróży do Skandynawii. Zapraszamy do zapoznania się z ofertą: www.unityline.pl



    __________________________________________
    Czułość w stosunkach wędkarz – wędka a montaż uchwytu kołowrotka
     
    Pierwsze moje spinningowe ryby to szczupaki i okonie. Łowione na twarde przynęty gdyż lat temu dziesiąt gumy występowały jedynie jako wyroby firmy Stomil i służyły zmniejszeniu przyrostu naturalnego. Wędka sygnalizowała pracę obrotówki, wahadłówki czy woblera, rzucała, holowała i było pięknie. Przypadek sprawił iż w swojej rzece odkryłem sandacze, spinningowe a nie żywcowe. Pierwsze sztuki były przyłowem na smukłe wahadłówki czy też na coblera wieczorową porą. Zacząłem szukać sposobu na ich łowienie stopniowo dochodząc do czegoś na podobieństwo klasycznego opadu. Przynętami były albo wahadłówki albo wieczorami czy nocą woblery. Używałem różnych wędek, raz pasowały lepiej raz gorzej, ciągle szukałem ideału.
     



     
    Kiedy pojawiły się pierwsze przynęty miękkie okazało się, ze patyczki które miałem do niczego się nie nadawały. Nie sygnalizowały pracy przynęty, delikatnych skubnięć. Pokazywały mocne uderzenia. Zmieniałem wędki, efekty były mizerne. Z trudem dobrałem jakieś wędziska które dawały jakieś bodźce świadczące o pracy przynęt, kontakcie z dnem czy braniu ryby. Wiele z nich przerabiałem bo to uchwyt niewygodny czy nie trzymający kołowrotka albo kij wystaje 0,6m za plecy. Niektóre z tych przeróbek stawały się czulsze, lepiej przenoszące drgania. Cieszyło mnie to i jednocześnie intrygowało dlaczego tak jest. Wkrótce pojawił się w moich łapach pierwszy kij zbrojony w pracowni, w Stanach. Ładny, dobry blank ale mimo wszystko czegoś mu brakowało. Kolejne zbrojone w Polsce i szukam dalej.
     
    Stało się tak iż miałem mnóstwo czasu, 200 dni na rybach w ciągu roku. Zacząłem sam zbroić i szukać rozwiązania. Na pierwszy ogień poszły oczywiście blanki, uległem złudzeniu, że im wyższy moduł blanku tym będzie czulszy. Teraz wiem że nie jest to prawdą. Z wysokomodułowych konstrukcji da się wiele wycisnąć ale sam moduł roboty nie robi. Czułość samego blanku zależy od wielu czynników, z pewnością od jakości włókna ale też od sposobu tkania prepregu, żywicy użytej w prepregu, jej ilości, nawinięcia maty na mandrel czy w końcu siły z jaką materiał jest owijany taśmą. Pomijam grubość ścianek czy tez zbieżność samego blanku. Kombinacja tych czynników daje czasami upragniony efekt , blank dzwoni jak szkło, przenosi do ręki wszystko co się dzieje na drugim końcu linki. Wypada jedynie nie zepsuć tego efektu.
     
    Którędy wędrują bodźce od przynęty/ryby do ręki? Poprzez linkę i chwyt który trzymamy. Linka, wiadomo plecionka czy linka kompozytowa przenosi znacznie lepiej niż zwykły monofil i tu już wiele nie zmienimy. Uchwyt kołowrotka? Jest tego mnóstwo rodzajów, który może być najlepszy?
     



     
    Z likwidowanego sklepu pracowni kupiłem okazyjnie kilkanaście identycznych blanków. Zacząłem zabawę z montażem skupiając się na tym który uchwyt nie tłumi czy też dobrze przenosi bodźce do ręki. Nie miałem wtedy aż tak wielkiego wyboru jak teraz, takie modele jak SKSS czy TVSTS to się nawet projektantom Fuji nie śniły. Z bezpośredniego porównania kilku typów różnych producentów zwycięsko wyszedł najzwyklejszy DPS Fuji.
     



     
    Jak już wspomniałem przerabiałem sporo kijów fabrycznych i dzięki temu poznałem wiele ciekawych rozwiązań montażowych uchwytu. Czego tam nie było? Porządnych materiałów. W większości pod uchwyty trafiały tekturowe tuleje zastępowane czasami skręconą z papieru toaletowego niby linką i zapaprane toto było jakimś klejem. Nie ukrywam iż pierwsze próby robiłem także na powszechnie używanej taśmie malarskiej pod uchwytem przeze mnie zwanej taśmą rezonansową. Nie były dostępne arbory grafitowe czy poliuretanowe, każdy montował jak chciał i na tym co miał pod ręką. Przetestowałem sporo różnych materiałów na których można oprzeć uchwyt, metale, różne gatunki drewna oraz różne tworzywa sztuczne.
     



     
    Dobrze sprawdzały się metale. Miałem jednak wątpliwości czy pomimo sfazowania krawędzi które dotykały blanku przy holu nie będzie występowało ścinanie materiału blanku. W efekcie od tego rozwiązania odszedłem. Dobrze sprawdzał się arbor poliwęglanowy. Jednak poliwęglan jako materiał ma jedną wadę. Praktycznie nie ma kleju którym można go dobrze skleić z blankiem. Chcąc stosować arbory z poliwęglanu trzeba albo je frezować na powierzchniach wewnętrznych i zewnętrznych wytwarzając ukośne rowki w których utrzyma się żywica, klej albo też należy je ponawiercać aby w otworach powstały słupki żywicy utrzymujące arbor na blanku. Znacznie łatwiejsze do zastosowania są arbory z drewna. Jedynie trzeba pamiętać by nie używać gatunków mocno oleistych z uwagi na niechętną współpracę z klejem. I pomimo dokładnego uszczelniania całej konstrukcji zawsze wybieram gatunki odporne na działanie wilgoci i zmian temperatur. Drugim dosyć istotnym aspektem było ile tego arboru zamontować. Czy pod całym uchwytem czy pod jego częścią? W teorii za montażem pod całym uchwytem przemawia pewność mocowania.
     



     
    Niby większa powierzchnia styku to większa pewność że wytrzyma. Czy na pewno? Arbory przynajmniej w naszych kijach mocujemy na ciasno, żywicy czy kleju nie pozostanie wiele pomiędzy łączonymi elementami więc nie należy oczekiwać super mocnego połączenia. Po co więc długi arbor pod całym uchwytem? Kolejnym etapem było zastosowanie jedynie krótkich odcinków stabilizujących uchwyt w osi blanku, wklejenie ich i zalanie pustych przestrzeni w niewielkiej ich części żywicą w stanie płynnym. Po stwardnieniu żywicy uzyskujemy dwa mocne pierścienie z żywicy trzymające uchwyt oraz pustą przestrzeń pod nim.
     



     
    Ten sposób montażu daje także dobre efekty jeżeli chodzi o czułość wędziska. Uchwyt opiera się na dwóch pierścieniach z żywicy, arbor jedynie stabilizuje uchwyt w stosunku do blanku na czas klejenia. W ten sposób montujemy uchwyty klasyczne typu DPS w przypadku gdy wykonujemy rękojeść pełną z korka lub pianki.
     



     
    Materiał z którego wykonywane są uchwyty zachwytu nie budzi jeżeli chodzi o przenoszenie drgań. Jest to materiał dosyć miękki i jak się to ma do współpracy z grafitem, sprężystym, ”dźwięcznym”? Kolejnym krokiem było osadzenie elementów uchwytu DPS na rurkach grafitowych. W ten sposób większa część dłoni ma kontakt z grafitem nie z miękkim plastikiem. Pierścienie z żywicy przenoszą informacje z blanku na rurkę grafitową i do dłoni. Rozwiązanie także dobre w odniesieniu do czułości wędziska.
     
    Nie będę omawiać w tym tekście projektów rękojeści rezonansowych, więcej do poczytania i obejrzenia jest pod linkami
    http://jerkbait.pl/topic/15097-rezonanse-woblerwz/?hl=woblerwz oraz http://cage-shop.pl Nastał czas nowej myśli technicznej, Fuji wypuszcza na rynek ładnie wyglądający SKSS.
     



     
    Pierwszy kontakt z nim budzi moją niechęć. Po pierwsze nie pasuje mi ta dziura pod uchwytem, po drugie wiem że mam lepsze czucie bodźców z uchwytu dobrze zmontowanego niż z gołego blanku. Co do dziury to powiedzmy gusty mogą się zasadniczo różnić od moich. Wizualnie uchwyt w takim montażu mi się podoba ale ja wędkami łowię. Łowię też fabrycznym Extreme i klnę bo wygodnie nie jest ale to już niedługo bo właśnie będzie lepiej.
     



    I to co lubię czyli SKSS na rurce grafitowej
     



     
    Bardzo szybko nastąpił koniec ery arborów pod uchwytem. Na zdjęciach poniżej widać jak wygląda montaż, Windingchecki są idealnie spasowane do średnic blanku i uchwytu. Do przestrzeni wewnątrz uchwytu wlana jest mała ilość żywicy która wiążąc wytwarza w uchwycie pierścienie nośne. Praktycznie jest to około 1,5 cm sześciennego na uchwyt. Żywica ma płynność wody, świetnie wpasowuje się we wszelki nierówności i doskonale trzyma. Montaż wymaga oczywiście doskonałego spasowania elementów i zaufania do wytrzymałości tego co się robi.
     



     



     



     



     



     
    To rozwiązanie stosujemy od dawna, lekkie, dobrze przenoszące drgania, świetne do jigowych kijów gdzie rękojeści są po prostu dodatkiem upiększającym a faktycznie potrzebny jest dobry uchwyt i trochę reargripu.
     



     
    Kilka słów o dodatku do SKSS czyli dodawanym do kompletu arborze grafitowym.
     



     



     



     



     
    Wytrzymałość mechaniczną widać. Czy miękki element pomiędzy dwoma twardymi drgającymi elementami wzmocni te drgania czy wygasi? Z pewnością dodatek tych arborów czyni montaż uchwytu łatwiejszym i zachęca do jego kupna i użycia jako gotowego systemu. Wykorzystuję je jako elementy osiujące uchwyt na blanku przy wylewaniu pierścionków nośnych z żywicy.
     



     
    Ideałem byłoby stosowanie uchwytów w całości wykonanych z włókna czy też tkaniny węglowej mocowanej bezpośrednio do blanku. Pomimo wielu prób nie udało mi się stworzyć takiego uchwytu. Moje możliwości techniczne były zbyt niskie. Jednak od pewnego czasu używam takich uchwytów, lekkie, nie tłumiące bodźców, wygodne w chwycie. Montaż bezpośrednio na blanku ewentualnie na podwice z rowingu węglowego. Przy okazji dają możliwość zmiany systemu zbrojenia. Zbrojenie jest lżejsze, przelotki zaczynają się niżej na blanku. Więcej o tym uchwycie zapewne napisze jego twórca.
     



     
    Montaż, klejenie, zalewanie żywicą. Przy wykonywaniu wędek nie używam żadnych wynalazków typu Kropelka, Super Glue czy innych cudów wszystko klejących i błyskawicznie wiążących. Są dobre kleje szybkowiążące oparte na żywicach epoksydowych czy poliestrowych. Natomiast wynalazki zawierające cyjanoakryle mogą wchodzić w reakcję z materiałem blanku i to je dyskwalifikuje. W przypadku gdy klej – żywica są zbyt rzadkie można użyć wypełniacza. W trosce o nie tłumienie bodźców stosowałem jako wypełniacze pyły metali. Zysk na czułości był ale nie aż taki jak się spodziewałem. Obecnie jako dodatek zagęszczający stosuję mikrobalon szklany. Przy jego użyciu wypada założyć maskę, jest bardzo lekki, łatwo się dostaje wraz z powietrzem do płuc. I tam też zostaje.
     
    @woblerwz,2016
     





  • Dzisiaj z wielką przyjemnością prezentuję drugi artykuł z cyklu "Z wędką przez świat". Tym razem wywiad z Piotrem Motyką właścicielem Eventur Fishing. Piotra poznałem lata świetlne temu podczas współpracy nad jednym z wędkarskich projektów. Byłem pod ogromnym wrażeniem barwnych opowiadań, którymi się dzielił. Nigdy nie zapomnę klimatu "Mundialowego przerywnika", artykułu opublikowanego 9 lat temu na jerkbait.pl. Regularnie czytam Piotra artykuły na łamach Wędkarskiego Świata, gdzie prowadzi, można powiedzieć, pamiętnik podróżniczy. Kto jak nie on może podzielić się swoją pasją podróżowania po świecie z wędką w ręku? Zapraszam serdecznie!
     
    Remek, 2016
     
    ____________________________________
    Jest tyle rożnych hobby na świecie a Ty bierzesz ze sobą wędkę i podróżujesz po całym świecie - dlaczego?
    Odpowiedź jest prosta i zarazem banalna: lubię łowić ryby i lubię podróże. Tak więc dzięki tym wyprawom mam dostęp do znakomitych łowisk, a do tego poznaję piękno świata. Ale to nie wszystko. Warto też dodać, z wiekiem każdy z nas szuka coraz bardziej czegoś, co może go zaskoczyć, czego nie znał do tej pory. To szansa na to, aby czuć się ciągle jeszcze młodym, bo w młodości nowe rzeczy znajdowaliśmy niemal każdego dnia. I jakież to było ekscytujące!
     
    Tak samo jest z wędkarskimi podróżami: nowe nieznane ryby, nowe łowiska, nowe miejsca, nowi poznani ludzie, nowe kraje i kontynenty. Ciągle coś nowego. I wreszcie emocje. Kocham je! A takie wyprawy są źródłem wielkich emocji – czasem wielkich radości, czasem rozczarowań, ale nigdy nie przebiegają beznamiętnie, nie są nudne.
     




    Lubię łowić ryby...


     




    ... i lubię podróże


     




    Lubię też emocje...


     
    Jak wyglądał początek Twojego podróżowania? Pierwsza wyprawa, skąd pomysł, jak było? A może jakaś inspiracja z zewnątrz?
    To było coś, co już kiełkowało w mojej głowie, ale zdecydowała jednak inspiracja z zewnątrz. Był 1995 rok, pracowałem wtedy w biurze podróży Orbis i w trakcie targowej imprezy w Wiedniu opowiedziałem o swojej wędkarskiej pasji niezwykle sympatycznej Pani Heldze Bloder, która była dyrektorką Austriackiego Ośrodka Informacji Turystycznej w Polsce. Helga natychmiast wpadła na pomysł, aby zorganizować wyjazd studyjny do Austrii na tamtejsze łowiska i spróbować wypromować ten produkt w Polsce. To był czas, gdy turystyka aktywna zaczynała swój wielki boom w Europie Zachodniej, Austriacy inwestowali w jej rozwój, wydawali katalogi tematyczne, wspierali państwowym marketingiem oferującym takie usługi gospodarzom. No i udało się ten wyjazd zrealizować.
     
    Pojechaliśmy we trzech: z nieżyjącym już Markiem Trojanowskim oraz Zbyszkiem Zalewskim – obaj reprezentowali „Wiadomości Wędkarskie”. Dzięki temu poznałem więc wielkie gwiazdy polskiego spinningu. W Austrii przeżyłem niezwykle miłe chwile – ryby brały znakomicie mimo złej pogody, bo lało tam przez cały czerwiec niemiłosiernie. Łowiliśmy w Alpach. Padło wiele pstrągów, były lipienie, sandacze, szczupaki. Potwierdziło się coś, co czułem wcześniej instynktownie: że wędkarstwo nie musi być udręką, polegającą na żmudnym poszukiwaniu ostatnich niedobitków ryb w ogołoconych przez rybaków i kłusowników wodach, a może być prawdziwą przyjemnością. Zrozumiałem wtedy, że wyprawy zagraniczne będą treścią mojego wędkarskiego życia.
     
     
     
     
     
     




    Austria - tam wszystko się zaczęło


     
    Powróćmy do Twojej ostatniej wyprawy. Gdzie byłeś? Skąd pomysł na taką podróż?
    Byłem w Danii, na połowach szczupaków. Zdecydowała ciekawość, czy kraj ten różni się od znanej mi dobrze Szwecji, leżąc w sumie tak blisko niej, a jednak już poza Półwyspem Skandynawskim.
     
     
     
     
     
     




    Byłem bardzo ciekaw Danii


     
    Czym różni się to miejsce od innych?
    Pozostanę przy porównaniu ze Szwecją, bo to stanowić może ewentualnie alternatywę dla wędkarza pragnącego połowić szczupaki. Najważniejsze spostrzeżenie: Dania jest nieco bardziej europejska od Szwecji, jest jakby pomostem pomiędzy Europą a Skandynawią - domy są bardziej urozmaicone architektonicznie, w sklepach można kupić alkohol, ludzie zbierają w lasach grzyby – że poprzestanę tylko na kilku różnicach. Na łowiskach okazało się też, że duńskie szczupaki są grubsze od szwedzkich i mają niezwykłą moc, a tamtejsze jeziora bardziej przypominają polskie niż szwedzkie – woda jest niebieskawa, jasna, a trzcinowiska bardzo bujne. Jednak w Szwecji znajdziemy więcej spokoju i dziewiczej przyrody, więcej lasu i zwierzyny, mniej tzw. „industrialu”, a ryb też jest pod dostatkiem – i to dużych ryb. Podobało mi się w Danii i z pewnością jeszcze się tam wybiorę, ale osobiście bardziej podobają mi się wyprawy do Szwecji. Już sama podróż promem za morze jest wielką przyjemnością i tworzy przedsmak przygody. Tu po drodze tylko autostrady i autostrady…
     
     
     
     
     
     




    Ale jednak wolę dziką Szwecję pachnącą lasem i jeziorami..


     




    Lapońskie bagno to łowisko wyjątkowe, nie wszędzie jest tyle ryb


     
    Szwecja to dla wielu duuużo, dużych ryb. Czy to droga na skróty? Jedziemy do Szwecji więc połowimy, szybo i dużo. A jak jest naprawdę? Jakie inne stereotypy mógłbyś przytoczyć?
    Tak, Szwecja to duuużo dużych ryb. Oczywiście w wodzie. Czy trafią one do naszych rąk, zależy od wielu czynników – terminu wyjazdu, pogody, naszych umiejętności, szczęścia, doboru łowiska. Szczególnie ten ostatni aspekt uważam za kluczowy. W Szwecji jest wiele łowisk nieprzeciętnych, ale sporo też przeciętnych – głównie z powodu gorszych warunków biologicznych, mniejszej żyzności i obfitości pokarmu. Kluczem jest trafienie na te pierwsze i spełnienie pozostałych warunków (które są od nas zależne, bądź nie). Choć notabene i na tych przeciętnych szwedzkich jeziorach, zwykle ubogich i kamienistych, też można trafić „dzień konia”.
    Generalnie błędne podejście, wynikające z fałszywych stereotypów, polega na tym, że wybierając się do Szwecji niektórzy liczą na łatwy, a nawet bardzo łatwy sukces. To oczywiście niektórym się zdarza, ale generalnie nie tędy droga. O sukces zawsze trzeba się postarać. Ważnych czynnikiem jest na szwedzkich łowiskach cierpliwość i gotowość do pokonywania łodzią znacznych odległości. Ryby bowiem występują tam wyspowo i sporo migrują. Po ich znalezieniu przeżyjemy najczęściej prawdziwy wędkarski „odjazd”. Oczywiście są w Szwecji też łowiska, gdzie z marszu łowi się dużo dużych. Np. niektóre fragmenty szkierów, słynne lapońskie „bagno” koło Arvidsjaur, jezioro Rostujärvi czy Tåkern. Niemniej to prawdziwe perełki, zazwyczaj wody prywatne, o ograniczonym dostępie.
    No i ostatnia kwestia poruszona w waszym pytaniu. Czy Szwecja to droga na skróty? W pewnym sensie tak. Ale czy skrót do celu nie jest wyborem inteligentnym? Ja jednak określiłbym Szwecję nieco inaczej: to jest dla mnie po prostu NORMALNE WĘDKARSTWO.
     
     
     
     
     
     




    A w Rostujärvi można nałowić się lipieni do syta


     




    Na jeziorze Takern


     
    Jak często jeździsz po świecie? Co na to Twoja rodzina? Jak dzielisz czas między obowiązki zawodowe, rodzinne a podróżowanie?
    Jeśli chodzi o sprawy zawodowe, turystyka wędkarska to obecnie moja praca. Tak to się wszystko w życiu ułożyło, więc nie mam z tym problemu. To oczywiste, że to wręcz ułatwia i sprawia, że okazji do wyjazdu jest zdecydowanie więcej. Rodzina rozumie moją pasję, ale gdyby nie sprawy zawodowe, na pewno byłoby ciężej – nie byłoby szans na tyle wyjazdów. Zresztą każdy musi sam znaleźć równowagę, aby nie krzywdzić najbliższych. Trzeba więc znaleźć też czas na wyjazd z żoną, ale nie na ryby, bo to się nie sprawdza i z moich doświadczeń powoduje napięcia. To trzeba rozdzielić. Jak jadę z żoną – to Ona musi być najważniejsza, a nie ryby!
     
     
     
     
     
     




    Żona też ma swoje prawa, ale na ryby jej nie zabieram


     
    Czy jest miejsce, do którego chciałbyś szczególnie pojechać? Życiowy cel?
    Nie zależy mi, aby zobaczyć wszystko, zaliczyć każdy kraj i każde kultowe łowisko. Wszystko ma swoje granice i nie można popadać w obłęd - jest jeszcze w życiu wiele innych ważnych spraw, nie tylko hobby. Ale mam jeszcze kilka marzeń: Jurassic Lake w Patagonii, Mongolia, Kamczatka, pstrągi w Montanie, spływ na północy Kanady, islandzki interior i rzeka Kaitum w szwedzkiej Laponii. Jeśli Pan Bóg da zdrowie i siły, może choć część z nich uda się zrealizować.
     
     
     
     
     
     




    Moje marzenie - Jurassic Lake czyli Lago Strobel w argentyńskiej Patagonii


     
    Jurassic Lake w Patagonii pojawiło się na pierwszej miejscu? Co tam Cię ciągnie?
    To woda, o której krążą legendy. Ze względu na wielką obfitość kiełża, posiada chyba największą populację grubego pstrąga na świecie. Grubego, to znaczy takiego o masie od trzech kilo wzwyż. To amerykańskie tęczaki (Oncorhynhus mykiss), ale tęczaki dzikie, rozmnażające się w naturze. Są podobno niewiarygodnie silne.
     
    Nad jeziorem istnieją tylko dwie profesjonalne bazy – jedna należy do firmy Loop, druga nazywa się Estancia Laguna Verde. Na dopiero co rozpoczynający się sezon ma zostać uruchomiona trzecia – Jurassic Lodge. Ilość miejsc jest więc mocno limitowana. W bazach wędkuje się tylko na muchę, pod opieką przewodników, do dyspozycji są samochody terenowe i quady, które umożliwiają łatwe przemieszczanie się po skalnych urwiskach i wybór optymalnego łowiska na dany dzień w zależności od silnego zwykle w tym rejonie świata wiatru. No i co najważniejsze, w bazie Laguna Verde wędkarze mają do dyspozycji rzekę – prawdziwą górską rzekę Barrancoso z wielkimi jak kloce pstrągami.
     
    Takie miejsce to bajka i modelowy przykład, jakie warunki powinny być oferowane ambitnym wędkarzom przez ambitnych organizatorów! Oczywiście takie wyprawy i takie bazy nie są tanie, ale warto na to wrzucać do świnki nawet przez kilka lat.
     
    Trzy pozycje na liście? Takie, do których powinien pojechać każdy wędkarz, miłośnik podróżowania? Po jednym zdaniu - dlaczego właśnie tam.
    Po pierwsze Skandynawia. Rzadko zdajemy sobie sprawę, w jak wspaniałym położeniu są polscy wędkarze, mając niemal „pod nosem” taki wędkarski raj. Największe szczęście jest zazwyczaj blisko nas, lecz go nie dostrzegamy. Szwedzkie jeziora z wielkimi szczupakami, lapońskie pstrągi i lipienie, norweskie morze – to absolutny wędkarski top. Do tego przyroda i widoki tak różne, jak w pozostałych rejonach naszego kontynentu. To coś jak kawałek północnej Ameryki na obrzeżach Europy.
     
    Po drugie Islandia lub Grenlandia. Jeśli uda nam się odłożyć trochę oszczędności, to trzeba zobaczyć jedną z tych wysp - nie są to jeszcze koszty przekraczające wyobrażenie dla wędkarza posiadającego dobrą, stabilna pracę, nawet w Polsce, gdzie płace nie są jeszcze „europejskie”. To coś pośredniego między Skandynawią, a wyprawą za ocean. Księżycowe krajobrazy, dzikie poszarpane szczyty, lodowce, wulkany, gejzery, pływające góry lodowe – a w rzekach i jeziorach tysiące dziko żyjących ryb: łososi, troci, pstrągów, palii, często w rozmiarach XXL. No i wędkarskiej konkurencji nie ma prawie w ogóle.
     
    Po trzecie wreszcie Kanada. Miejsce na wyprawę życia, na którą trzeba odkładać nieco dłużej. Jednak Kanada jest synonimem wszystkiego, co w wędkarskich podróżach najciekawsze: egzotycznej przyrody, dzikich zwierząt takich jak niedźwiedzie grizzli, wilki czy orły, zapierających dech w piersiach krajobrazów, traperskiej przygody w kowbojskim kapeluszu, odpoczynku przy rozpalonym na odludziu ognisku, specyficznego klimatu kulturowego „dzikiego zachodu” i wielkich ryb, występujących często w niewyobrażalnych dla polskiego wędkarza ilościach – łososi, palii, pstrągów, steelheadów, lipieni, jesiotrów i szczupaków. Wyprawa do Kanady – np. Jukonu, Terytoriów Północno-Zachodnich czy Kolumbii Brytyjskiej, to świetny typ na ukoronowanie wędkarskiej przygody w dojrzałym już wędkarskim wieku.
     
     
     
     
     
     




    Skandynawia stanowi dla polskich wędkarzy prawdziwy skarb


     




    Grenlandia i pływające góry lodowe


     




    Grenlandzki potok Savssanquit


     




    Islandzkie pustkowia są zachwycające...


     




    ... a rzeki wprost kipią od łososi


     




    Kanadyjski wilk znad rzeki Kitimat


     




    W dzikiej Kanadzie na łowisko trzeba czasem jechać quadem - to dopiero przygoda


     




    Na zagranicznych łowiskach czekają na nas takie ryby. Warto zatem spróbować. (na zdjęciu pierwszy z lewej mój Przyjaciel, zmarły niedawno Jurek Biedrzycki - towarzysz na niejednej wyprawie)


     
    Podróż, o której wolałbyś zapomnieć ... to ... wyprawa dokąd? Dlaczego?
    Nie chciałbym zapomnieć o żadnej podróży, bo wszystko jest w życiu po coś. Nawet, jak nie odniosłeś wędkarskiego sukcesu, bądź pogoda uniemożliwiła w ogóle łowienie, to może zdobyłeś jakąś ważną życiową naukę albo poznałeś nowych, ciekawych ludzi. Bądź miałeś chwilę czasu na przemyślenia i zrozumienie, co jest dla ciebie naprawdę w życiu ważne. Jednak jakbym miał wskazać jedną najbardziej bolesną wyprawę, to był to wyjazd na Bornholm w 2007 roku. Byłem na „świeżo” po śmierci Mamy, więc smutek dominował nad radością wędkowania, a na dodatek nie mogłem złowić ani jednej troci, choć łowiłem tak samo jak koledzy i w tych samych miejscach. A im szło co najmniej nieźle. Cóż, tak bywa. Po łowieniu zamykałem się w sypialni i cierpiałem w samotności. To były trudne chwile.
     
     
     
     
     
     




    Wyprawa na Bornholm w 2007 roku była dla mnie bolesnym doświadczeniem


     
    Co radziłbyś osobom, które chciałyby, ale brak im odwagi by wystartować? Dla tych, którzy mówią, nie teraz, później, jak będę miał, zrobię, osiągnę ... a czas przecież leci.
    Uważam, że na kiepskich łowiskach nie warto tracić czasu. Życie jest zbyt cenne i szybko ucieka. Lepiej przeczytać książkę, pójść do kina, na mecz, spotkać się z przyjaciółmi. Lepiej wydać te same pieniądze na jedną wyprawę zagraniczną – oczywiście pod warunkiem, że jedziemy na dobre łowisko – niż na trzy wyjazdy w bliższe okolice, które najpewniej będą wyglądały tak jak zawsze: nuda, rzuty, nuda, rzuty, setki rzutów i ciągle nic i nic, ech życie… Zresztą te wyjazdy krajowe też nie są już takie tanie. A więc odwagi! Trzeba spróbować – przynajmniej do Skandynawii. W Polsce, którą kocham, może kiedyś będzie również dla nas wędkarzy lepiej, ale póki co nie jest. Zresztą podróżować warto zawsze, nie tylko z braku ryb, ale z chęci poznania czegoś nowego.
     
     
     
     
     
     




    Z upolowanym tarponem. To miało być moje ostatnie zdjęcie w życiu - zrobione tuż przed wywrotką łodzi


     
    A dlaczego w Szwecji jest lepiej niż w Polsce?
    Najważniejszą cechą szwedzkich łowisk jest ich POTENCJAŁ, czyli fakt, że są zasobne w ryby. A do do tego ludzi jest stosunkowo mało – szczególnie na północy. Dlatego znacznie łatwiej odnieść tam wędkarski sukces niż na przykład u nas. Ale jest coś, co uznaję za jeszcze ważniejsze: otóż tam łowiąc ryby nigdy nie tracimy WIARY. Wiary w końcowy sukces. Może być niekiedy trudniej, bardziej pod górkę – może spadać na łeb na szyję ciśnienie, może też wygładzić wodę upalna flauta. Ale mimo to wiemy, że nagroda musi przyjść - prędzej czy później karta się odwróci, bo w wodzie SĄ RYBY. Wiara i nadzieja to absolutnie niezbędne czynniki, aby nasze życie, nasze starania, nasze pasje, miały jakiś sens.
     
    Podczas swoich podróży pewnie spotykałeś się z różnymi niecodziennymi sytuacjami - jaką uważasz za najbardziej niezwykłą?
    Tych przygód i niezwykłych sytuacji było tyle, że można by napisać grubą książkę. Najbardziej mrożącym krew w żyłach przeżyciem była wywrotka łodzi w Kostaryce, w parku narodowym Tortuguero, niedaleko ujścia sporej rzeki do morza, którą przeżyłem cudem przy pomocy miejscowych Indian, którzy rzucili mi ze swej łodzi linę gdy traciłem już siły będąc wynoszonym przez prąd owej rzeki na otwarte morze.
     
    Opisałem to wszystko w artykule „Katastrofa na Karaibach”, która ukazała się w magazynie Wędkarski Świat. A na dodatek kolega, który też się ratując dopłynął w końcu do brzegu, wyłowił moją torbę fotograficzną, która pływała na jednym grocie kotwiczki pływającego woblera. A w torbie fotograficznej, poza zalanym oczywiście „na śmierć” aparatem, był paszport, pieniądze i karta pamięci ze zdjęciami, które stanowiły dla mnie prawdziwy skarb. Udało się je uratować! Oczywiście wydarzenie to było absolutnie wyjątkowe, spowodowane zdarzeniem losowym i nieszczęśliwym nałożeniem się na siebie dwóch różnych fal – w tym wysokiej fali po przepłynięciu innej łodzi, która nas mijała. Powinienem mieć też na sobie kamizelkę, a nie miałem. Nie chciałbym nikogo straszyć, wędkarskie podróże są generalnie bezpieczne, jednak wiele zależy od spraw od nas niezależnych – np. pogody. Tak więc niekiedy dreszczyk emocji też znajdziemy… Ale kto nic nie ryzykuje, pewnie niczego w życiu nie osiągnie.
     
     
     
     
     
     




    W takich falach się nagle znaleźliśmy, a do brzegu daleko…


     
    Gdybyś miał dać pięć rad związanych z bezpieczeństwem na wodzie naszym czytelnikom to jakie one by były?
    Po pierwsze: zachowaj niezbędny respekt dla sił przyrody – na rybach nie chojrakuj i nie popisuj się przed nikim ani przed samym sobą. Naprawdę nie warto stracić życia poprzez utopienie, uderzenie pioruna, wciągnięcie do bagna czy ukąszenie węża. To żadna chluba umierać w ten sposób - wędkarstwo to jednak tylko zabawa i rekreacja. Pamiętajmy o tych, których pozostawilibyśmy samych na świecie – nasze żony i dzieci. Oni nigdy by nam tego nie wybaczyli. Zostawmy naszą odwagę dla spraw naprawdę ważnych – tam może się okazać znacznie bardziej potrzebna.
    Po drugie: sprawdzaj zawsze przed wędkowaniem prognozę pogody na najbliższych kilkanaście godzin (najlepiej na sprawdzonych, wiarygodnych portalach pogodowych w internecie). Gdy zapowiada się jej załamanie, dostosuj do tego swój plan. Na przykład nie wypływaj łodzią zbyt daleko przez otwarte przestrzenie, bo fala może uniemożliwić ci powrót. Obserwuj niebo i wiatr, reaguj zawsze z pewnym wyprzedzeniem, a nie czekaj do ostatniej chwili. Gdy zapowiadana jest gęsta mgła lub nadchodzi burza, lepiej w ogóle nie wypływaj na wodę.
    Po trzecie: gdy wypływasz łódką na ryby, zabierz ze sobą naładowany i zabezpieczony przed wodą telefon z wpisanym w pamięć numerem gospodarza. A do tego bezwzględnie dostateczny zapas paliwa na cały dzień, kamizelki ratunkowe, wiosła, kotwicę, linę, mapę, wodę pitną na 1-2 dni, prowiant, zapalniczkę, latarkę, ubranie przeciwdeszczowe. Sprawdź, czy działa echosonda i GPS. To naprawdę nie żarty, szczególnie na norweskim oceanie wśród tysięcy wysepek.
    Po czwarte: uważaj na wodzie z alkoholem. Nie wypływaj w stanie nietrzeźwym, a jeśli już chcesz uczcić ładny okaz – wypij na łódce co najwyżej przysłowiową „kropelkę” czegoś mocniejszego (oczywiście jeśli przepisy w danym kraju na to pozwalają). Ale najlepiej poczekaj ze świętowaniem do powrotu do bazy i smakowitej kolacji w pełnym gronie kolegów.
    Po piąte: szczególnie będąc na morzu, ale też na skandynawskich jeziorach, nie lekceważ podwodnych skał, głazów i raf. Dostosowuj prędkość do aktualnych warunków i stopnia znajomości wody. Nie pływaj na skróty, a zgodnie z oznakowaniem bojami i tyczkami. Obserwuj też mapę batymetryczną i echosondę, bo niektóre podwodne przeszkody mogą nie być oznakowane albo mogą być szczególnie groźne tylko w czasie odpływu.
    I jeszcze dwie uwagi. Nigdy nie dopuść do tego, aby plecionka wkręciła ci się w silnik (np. w czasie trollingu). Gdy wieje - to może skończyć się tragicznie. No i ostatnia, niejako „złota” myśl: w przypadku nadchodzącej nagłej zmiany pogody, nie czekaj do końca, aż przewodnik zarządzi odwrót, ale daj mu do zrozumienia, że bezpieczeństwo jest dla ciebie ważniejsze niż ryba. Przewodnicy są często starymi rutyniarzami, którzy mogą trochę naginać zasady bezpieczeństwa, abyś tylko mógł złowić rybę i odnieść sukces. To jest dla nich cel numer jeden (od tego zależy również ich prestiż) i myślą, że dla ciebie też. Wyprowadzaj ich zatem z błędu!
     
     
     
     
     
     




    Pływanie łodzią jest bezpieczne, gdy przestrzegamy pewnych zasad


     
    Spotkanie z jaką rybę uważasz za największe wyzwanie? Przeciwnik godny spotkania? Jak ją przechytrzyłeś - pamiętasz tą pierwszą i tą najtrudniejszą do złowienia? Co w niej jest takiego ekscytującego?
    Jeśli chodzi o pierwszą z tych prawdziwie dużych – pamiętam ją doskonale. To był szczupak 107 cm złowiony w Szwecji. Z wrażenia nie mogłem wtedy w nocy zasnąć. Za ryby wybitnie trudne do złowienia muszę uznać, co będzie pewnie dla was zaskoczeniem, bałtyckie trocie wędrowne. Łowiłem je na Bornholmie i na Gotlandii. Trzeba się za nimi naprawdę dużo nachodzić, a brania są tak rzadkie, że stawiają według mnie pod znakiem zapytania sens poświęcania na to tylu dziesiątek godzin. Jest tyle innych gatunków. I do tego ta zimna woda… Ale nie powiem, troć jest piękna i szlachetna. Podziwiam jej łowców, którzy sukcesy odnoszą systematycznie. I bardzo im zazdroszczę. Poza tym gdy mówimy o trudnych rybach, przychodzą mi głównie na myśl te, które pływają w naszych polskich wodach.
     
    Ryby na łowiskach zagranicznych nie są aż tak trudne. Lecz kto powiedział, że wędkarstwo musi być przesadnie trudne? A złowienie ryby niczym sztuczka Davida Copperfielda? Nie zgadzam się z tym. To ma być przyjemność osiągalna dla każdego, kto kupi sobie sprzęt i się trochę postara, a nie tylko takich tuzów jak Jacek Kolendowicz, Marek Szymański, Maciek Jagiełło, Grzesiek Zarębski czy Paweł Mirecki. Ale dość dygresji. Jeśli chodzi o siłę, tu zdecydowanie wybijają się ryby morskie, a spośród nich wyróżnić muszę GT czyli karanksa olbrzymiego, a także tarpona. Ten ostatni jest szczególnie trudny do wyholowania, bo pobiera również tlen z atmosfery i po wyciągnięciu na powierzchnię zaczerpuje łyk powietrza i… rozpoczyna walkę od nowa! Jednak dla mnie nie siła ryb jest najważniejsza, a ich piękno. Dlatego spośród wszystkich gatunków wyróżniam palie – są najbardziej kolorowe, po prostu przecudne. I mają takie klasycznie rybie, torpedowate kształty. Łowiłem do tej pory namaycusha, palię alpejską (arctic char), dolly varden i źródlaka (brook trout). Namaycush to prawdziwy wulkan energii, występuje w Jukonie. To król wszystkich palii. Jednak polecam wszystkim również „arctic chary” z ich różowymi kropkami i pomarańczowymi brzuchami. Są w Skandynawii – np. w szwedzkiej Laponii.
     
     
     
     
     
     




    Metrowy szczupak zawsze robi wrażenie - ten padł w Szwecji na jeziorze Boren


     




    Trocie to trudne ryby - nawet na Gotlandii


     




    Godni podziwu są ci, którzy regularnie łowią w morzu trocie


     




    GT to jedna z najsilniejszych ryb oceanicznych


     




    A to palia czyli dla wielu najpiękniejsza ryba Ziemi


     




    Palia z Laponii tuż przed podebraniem


     




    Namaycush - prawdziwy wulkan energii


     




    Bonefish jest mały, ale jego siła zadziwi niejednego


     




    Hol żaglicy dobiega końca


     




    Koryfena z Meksyku


     




    Okazy muszą wracac do wody!


     




    Peacock Bass z Amazonii


     




    Redfish - ryba u nas mało znana, a szkoda...


     




    Rooster, czyli ryba-kogut


     
    Co według Ciebie jest najważniejsze na wyprawie, a co tylko ważne?
    Najważniejsza jest organizacja - nie lubię przesadnej improwizacji i pozostawiania spraw przypadkowi. Drugim z najważniejszych elementów jest towarzystwo. To ważne, abyśmy na wyprawie byli w gronie sprawdzonych ludzi, na których można polegać i którzy są nam bliscy. Inne ważne sprawy to umiejętność wybrania niezbędnego sprzętu przy ograniczonych możliwościach bagażowych. Lubię też na wyprawach dobrą kuchnię i trunek, które pozwalają poprawić humor w wypadku wędkarskich niepowodzeń, bo nie każdy dzień jest usłany różami. Przez lata podróżowania człowiek uczy się powoli, co należy zabrać, jak się zachowywać w określonych sytuacjach. A nic nie zastąpi osobistych doświadczeń.
     
     
     
     
     
     




    Na wyprawie ważne jest towarzystwo


     




    Do moich ulubionych kompanów należy Michał Pszczoła - zjeździłem z nim już kawał świata.


     




    Wspólne kolacje potrafią dawać tyle samo frajdy, co ryby


     




    Posiłek w plenerze - kanadyjski Jukon


     
    Jaki sprzęt wędkarski zabierasz ze sobą zazwyczaj na wyprawy? Ile wędek, kołowrotków ile i jakich przynęt ? Jak radzisz sobie logistycznie?
    Jadąc na wyprawę do Skandynawii mam do dyspozycji spory samochód. Biorę więc dużo sprzętu (wszystko jest praktycznie zdublowane), produktów spożywczych etc. W końcu po to jest to miejsce w samochodzie, aby je wykorzystywać. Gorzej w przypadku podróży lotniczych, gdy limit bagażu wynosi często 20 kilo. To masakra. Wszystko zależy jednak od tego, jakie ryby mamy w planie łowić i gdzie będziemy mieszkać – w specjalistycznym ośrodku wędkarskim (tzw. fishing lodge), gdzie można coś w razie czego wypożyczyć i gdzie jest codzienna pralnia, czy w namiocie, w głuszy. Gdy muszę być zdany na siebie, biorę 1-2 kołowrotki, trochę przynęt, niezbędne akcesoria, kurtkę, wodery (jeśli łowimy brodząc), 2 polary, lżejszą bluzkę lub ze dwie koszule, bieliznę termiczną, kilka par ciepłych skarpet, zestaw przeciwdeszczowy, bieliznę, buffa, 2 czapeczki, krem z filtrem, muggę, okulary polaryzacyjne, kosmetyki, leki, telefon i sprzęt fotograficzny. No i oczywiście 1-2 wędki, w specjalnej tubie, która stanowi dodatkowo płatny bagaż. Gdy jadę w tropiki, nie muszę brać tylu ciepłych rzeczy, jest więc zdecydowanie łatwiej.
     
     
     
     
     
     




    Do Skandynawii jeżdżę tylko dużym samochodem


     
    Jaką rzecz powinien mieć ze sobą każdy podróżnik?
    Dobry nóż uniwersalny (np. tzw. „szwajcar”). Ale trzeba mieć także muggę na komary, kropelkę, zapalniczkę, latarkę. No i kartę kredytową lub trochę gotówki. Najważniejsza jest jednak głowa – człowiek ma taki potencjał, że intelekt i kreatywność pozwolą mu wybrnąć niemal z każdej sytuacji. Świetnie to pokazuje film „Marsjanin”.
     
    Przyjeżdżasz nad nieznaną wodę - od czego zaczynasz łowienie? Czym się kierujesz typując miejscówki ? Czy korzystasz z usług miejscowych przewodników?
    Na podróżach bardziej egzotycznych zdecydowanie najbardziej lubię łowić z przewodnikiem. A przynajmniej na początku. Miejscowi wiedzą wszystko najlepiej i tracimy stosunkowo mało czasu, aby dojść do pewnych ważnych konkluzji. Potem i tak musimy wykazać się odpowiednią zręcznością, aby złowić rybę. Od przewodników wiele się uczymy, co można wykorzystać w przyszłości. Nie jest dla mnie żadnym problemem, że nie znajduję wówczas ryb sam bądź sam nie dochodzę do tego, jakich użyć przynęt, bo w ciągu tygodniowej wyprawy szkoda mi na pewne rzeczy czasu. Wiem, że gdybym chciał, nauczyłbym się tego wszystkiego w kilka tygodni, miesięcy, a w krajnych przypadkach lat i sam mógł zostać guidem, bo potencjał ludzkiego umysłu jest, jak zaznaczyłem wyżej, wielki. Tylko po co? Dawni myśliwi wyruszali w afrykański busz w towarzystwie całej armii miejscowych i korzystali z ich pomocy na każdym kroku. Podobnie czynią himalaiści, korzystający z pomocy Szerpów, tragarzy etc. Dlaczego my wędkarze mamy się tego wstydzić, gdy ruszamy na podój nieznanych krain? Nieco inaczej jest w Skandynawii. Tam, gdzie byłem już wiele razy, znam doskonale łowiska – ich typy, charakter, zwyczaje ryb. W Skandynawii znacznie rzadziej korzystam z przewodników. Na wodzie zaczynam od obławiania miejsc, które na podstawie doświadczeń z przeszłości dają największe nadzieje, że są stanowiskami ryb.
     
    Na łódce korzystam też z echosondy. Wolę wcześniej nieco więcej popływać, niż od razu rzucać się do łowienia – tego nauczyłem się od Jacka Kolendowicza. Np. szczupak, gdy żeruje i znajdziemy jego kryjówkę, bierze od razu w pierwszym rzucie. Trzeba więc te miejsca wytypować wcześniej na mapie batymetrycznej, a potem systematycznie opływać, obejrzeć na ekranie echosondy i obłowić. Wodę poznajemy jednak systematycznie, a ryby występują wyspowo. Ich szukanie może zawsze potrwać, natychmiastowe znalezienie nie jest priorytetem. Ale, podobnie jak na grzybach, zawsze każdy w końcu znajdzie swoje żniwa!
     
     
     
     
     
     




    Jednym z najlepszych przewodników na Bałkanach jest Rok Lustrik (z lewej).


     
    Appendix - z ostatniej chwili
     
    W grudniu 2015 roku udało mi się zrealizować jedno z moich największych podróżniczych marzeń – wędkowałem przez kilka dni na jeziorze Jurassic Lake (Lago Strobel) w argentyńskiej Patagonii. Z tego co wiem, innych uczestnik tej wyprawy Maciek Rogowiecki opublikuje niedługo swój reportaż na portalu jerkbait.pl. Nie będę więc teraz dłużej się rozpisywał, powiem tylko krótko, że choć pogoda jak zwykle dała nam mocno w kość (to już powoli staje się tradycją), to jednak udało się połowić naprawdę wielkie ryby, a miejsce potwierdziło swą wyjątkowość. Na dowód publikuje 3 zdjęcia.
     
     
     
     
     
     




    Jurassic1 Rzeka Barrancoso


     




    Jurassic2 Mój przewodnik Martin nad jeziorem.


     




    Jurassic3 Pstrąg potokowy z Laguna Verde


     
     

    Piotr Motyka (@Piotrek), 2016



  • Wczorajsze spotkanie z okazji 10 lecia jerkbait.pl już za nami. Zapisze ono kolejną kartkę w historii naszego portalu. Tym razem nie tylko jako wspomnienia i relacje o tym jak rozpoczynaliśmy, co do tej pory osiągnęliśmy ale również jako wydarzenie, w którym uczestniczyły całe rodziny. Można by dużo napisać - odświeżanie znajomości, poznawanie nowych osób, wspomnienia, bo wielu z nas na tej 10 letniej drodze przeżyło trochę przygód, połowiło ryb. Postanowiliśmy jednak podsumować je w inny sposób. Prezentujemy prace naszych najmłodszych uczestników. Przedstawić obraz tego jak dzieci wyobrażają sobie rodzinne wędkarstwo. A było to tak ....
     
     
    "Moja rodzina na rybach". Animator @Friko zapowiada konkurs, tymczasem dzieci w blokach startowych przygotowane do wyzwania. Jak widać ... była współpraca, wspólne inspiracje ... ale i tak każde dziecko przyniosło swój unikatowy obraz świata o czym za kilka chwil wszyscy się dowiedzieli.
     
     



     



     
    Wręczamy nagrody. Który obraz zwycięży? W tym konkursie wszystkie dzieci zwyciężają. Bardzo trudno wybrać tą jedną pracę. Każda inna, każda ma swój urok, pokazuje świat dziecka i to jak widzi ona swoją rodzinę na rybach. Są prace barwne, szczegółowe i bardziej abstrakcyjne ale ... wyjątkowe.
     



     



     
     
    Ryba pochwycona. Szczupak w rękach. Zobaczcie ... w genach zakodowana odpowiednia prezentacja ryby do obiektywu. No może ... niektórzy forumowicze powiedzieliby, że ręce nieco za daleko wysunięte do przodu ... rozpoczęli by mierzenie ryby na ekranie ... ale czy to istotne? Wiadomo co dobre ... zrobić dobre zdjęcie i ... ryba do wody.
     



     
    A tutaj największa frajda - świeczki muszą zgasnąć. Ten element powtarzany był chyba z 3 razy. Każdy chciał mieć swój udział w gaszeniu. Jeszcze raz ... współpraca, gra zespołowa i ... przechodzimy do konsumpcji tortu.
     



     
     
    Przedstawiamy prace konkursowe. A naliczyliśmy ich szesnaście. Każda inna, każda wyjątkowa. Zobaczcie zresztą sami.
     




    Weronika


     




    Fabian


     




    Pola


     




    Patrycja


     




    Wiktor


     




    Ania


     




    Igi


     




    Maciek


     




    Bartek


     




    Nastka


     




    Iza


     




    Iwo


     




    Marcel


     




    Ola


     




    Zuzia


     




    Kamil



  • Ryby łososiowate należą do najcenniejszych ryb, albo może nawet są wręcz najcenniejsze z punktu widzenia gospodarczego i przyrodniczego. Może w Polsce nie zawsze tak jest realnie, ale przynajmniej potencjalnie, ponieważ wartość jednego łososia w wodzie (a nie na półce w sklepie) w wielu rzekach w krajach rozwiniętych (np. USA, Kanadzie i Islandii) wynosi nawet do około 1000 USD. Gdyby zrobiono w Polsce odpowiednie analizy z zakresu ekonomii rybactwa to zapewne wnioski mogłyby być interesujące.
     



     
    Jednym z naszych przepisów, które nie przystają do rzeczywistości (a jest jeszcze wiele innych takich), jest przyzwolenie na zabijanie keltów w wodach śródlądowych. Nie ma to uzasadnienia sportowego, gospodarczego, ani przyrodniczego. Jako swoiste kuriozum należy uznać sytuację, w której wędkarstwo łososiowe i trociowe w Polsce oparte jest głównie o połów keltów.
     



     
    Jeśli chodzi o aspekty gospodarcze i przyrodnicze, to posłużę się kilkoma danymi. W tabeli 1 zestawiłem dane dotyczące długości i masy troci. Najważniejsze są dane dotyczące przyrostów masy. Otóż dzięki pobytowi w morzu (po tarle) zazwyczaj ryby przybierają na wadze 1,5-3 razy do czasu kolejnego tarła, przy czym wyższe wskaźniki są osiągane przez młodsze ryby (w praktyce przyrost na masie srebrniaka w stosunku do kelta może być znacznie większy, ponieważ dane dotyczą srebrniaków). Czy powodem do dumy może być złowienie chudego, słabego i niewalecznego kelta? Czy jest sens zabijać ryby o niskich walorach smakowych i użytkowych, w sytuacji kiedy te same ryby, ale znacznie większe i cenniejsze, możnaby złowić pod koniec lata? Z punktu widzenia ekonomii żaden szanujący się gospodarz nie zezwoliłby na takie marnotrawstwo swoich zwierząt. Lepiej podchować zwierzę i zezwolić na ubój kiedy jego wartość jest największa.
     

    Tabela 1. Zestawienie średnich długości (w cm) i masy ( w gramach) troci wędrownej (wiślanej i pomorskiej) po każdym okresie pobytu w morzu po tarle (wg Bartla 1991).





     
    Ten przyrost masy dotyczy zarówno tuszki (czyli mięsa), jak i ikry. Warto podkreślić, że u osobników idących na tarło średnio ok. 20% masy ciała przypada na ikrę (tabela 2). Ta duża ilość ikry ma dwojakie praktyczne znaczenie – oznacza większą liczbę potomstwa oraz większą ilość kawioru dla koneserów-smakoszy. Z punktu widzenia przyrodniczego im większa jest troć, tym jest ona cenniejsza, bo daje więcej ikry, w dodatku większej (co z kolei sprzyja zwiększonej przeżywalności wylęgu).
     

    Tabela 2. Zestawienie danych dotyczące masy i ilości ikry u troci wiślanej (wg Chrzana 1947).





     
     
    Nadmierne połowy keltów, co dotyczy zwłaszcza młodych osobników, sprzyjają przetrzebieniu stada. Już prof. Ryszard Bartel podkreślił, że śmiertelność wśród keltów „jest bardzo wysoka. Trocie z rzek polskich można nazwać rybami jednorazowego tarła. Drugi raz do tarła w rzekach pomorskich przystępuje od 8,5 do 10,7% troci” (rozumiem, że wysoka śmiertelność keltów wynika głównie z połowów wędkarskich). Są to zdecydowanie za niskie wskaźniki. Jeśli chcemy łowić duże osobniki, to należy wypuszczać te małe. Wydaje się to logiczne. Przykład keltów pokazuje, że nie wszystko, co logiczne i słuszne, jest normą prawną lub zwyczajową.
     



     
    Głównym celem obecnej polityki łososiowej w krajach dbających o zasoby rybne jest stworzenie samoutrzymujących się, naturalnych i dużych populacji ryb wędrownych. Wymaga to nie tylko działań na rzecz eliminacji barier w dostępie do tarlisk, ale także poprawy tarlisk oraz zwiększenia liczby ryb docierających na nie. Z tego powodu w Europie istnieje powszechny zakaz połowu keltów.
     



     
    W Wielkiej Brytanii już ustawa łososiowa (salmon fisheries act) z 1861 r. przewidywała zakaz zabierania lub przechowywania wytartych ryb (unclean or unseasonable fish), czyli keltów. Nie wiem czy wcześniej obowiązywał taki przepis, ale warto zauważyć, że już Izaak Walton w XVII w. wspomina o istnieniu sezonu na połów łososia, co sugeruje, że w tym czasie istniała co najmniej norma zwyczajowa w tym względzie, przestrzegana przez osoby na wysokim poziomie kulturowym. Zakaz połowu keltów od dawna jest także w Irlandii (aktualny zapis jest w ustawie z 1959 r.) i we Francji (ustawa także z 1959 r.).
     



     
    Również w krajach nordyckich, powszechny jest zakaz zabierania keltów w wielu wodach, a ta kwestia jest regulowana przez przepisy na szczeblu lokalnym. Głównym instrumentem jest okres ochronny, który zabezpiecza spłynięcie do morza prawie wszystkich ryb. W Finlandii odpowiedni przepis jest w gestii regionalnych Centrów ds. Rozwoju, Transportu i Środowiska (Centres for Economic Development, Transport and the Environment). Na przykład w rzece Kymi na południu okres ochronny łososia i troci jest do końca lutego, ale na jej środkowym odcinku jest zakaz połowu keltów do 30 kwietnia. Na rzece Simo jest ogólny zakaz zabierania keltów. Według nowych przepisów, które obowiązują od 1 stycznia 2016 r., znacznie zaostrzono rygory połowu troci wędrownej w Zatoce Botnickiej i Fińskiej oraz w wodach śródlądowych. W Szwecji odpowiednie regulacje na ogół zmieniają się wraz z szerokością geograficzną. Na południu kraju okres ochronny kończy się wiosną, np. w rzece Lagan – 1 marca, Mörrum – 29 marca, Örekil – 1 maja. Bardziej na północ (np. rzeki Byske i Tornio) jest to 15 czerwca, przy czym na różnych odcinkach mogą obowiązywać odmienne zasady, w zależności od lokalnych preferencji. Jeśli chodzi o Danię, to na niektórych wodach jest zakaz zabierania keltów do 31 marca.
     



     
    W Niemczech jest podobna sytuacja, ponieważ przepisy różnią się w poszczególnych krajach (landach) związkowych. W większości przymorskich landów w wodach słodkich okres ochronny troci kończy się 15 lutego, a w niektórych (np. w Brandenburgii) - pod koniec marca (jeśli chodzi o łososia jest całkowity zakaz połowu, co również należałoby rozważyć w Polsce, z uwagi na niewielką populację tego gatunku). Inne przepisy obowiązują w morzu.
     



     
    Również w Hiszpanii połów łososi i troci jest regulowany na szczeblu lokalnym. Większość łowisk jest otwartych dopiero w połowie marca, a na niektórych wodach w Galicji te ryby wolno łowić tylko od 1 maja do 31 sierpnia.
     



     
    Połów keltów jest natomiast dozwolony na Łotwie (rzeki Salaca i Venta) i Litwie od 1 stycznia (w rzekach Minija, Veiviržas, Skirvytė, Jūra, Atmata, Nemunas, Neris, Dubysa, Siesartis i Šventoji) (HELCOM 2011). Nie sądzę, żeby przepisy w krajach (należące do najbardziej liberalnych) mogły być wzorem dla nas.
     



     
    Reasumując, w Polsce należy niezwłocznie zmienić zasady połowu łososi i troci wędrownej w wodach śródlądowych. Jako doraźny środek należy wprowadzić zakaz publikowania w mediach zdjęć keltów i relacji z ich połowu, a także zaliczania keltów podczas zawodów wędkarskich. W dalszej kolejności (ale bez zbędnej zwłoki), z uwagi na związaną z tym czasochłonną biurokrację, zakaz zabijania keltów powinni wprowadzić użytkownicy rybaccy, a ostatecznie władze państwowe w odpowiednich przepisach. Chodzi nie tylko o wprowadzenie zakazu zabijania, ale także samego połowu keltów. Liczę na to, że specjaliści od łososi i troci, bardziej kompetentni ode mnie, wyrażą poparcie dla tego wniosku, a także dostarczą obfitszej argumentacji merytorycznej. Im szybciej zostanie dokonana zmiana w tym względzie, tym lepiej dla nas wszystkich i dla ryb. Ktoś kiedyś zgrabnie to ujął - „nie jest żadną przyjemnością złowienie lub zjedzenie kelta. Przyjemnością jest natomiast wypuszczenie go z powrotem do wody, z nadzieją na kolejne spotkanie, kiedy będzie w najlepszej kondycji fizycznej”.
     
    (W celu pozyskania szerszego poparcia dla tego wniosku niniejszy artykuł został przekazany do publikacji do Przeglądu Rybackiego, Sztuki Łowienia i portalu jerkbait.pl, tj. mediów docierających do różnych grup społecznych).
     



     
    Autor: dr Stanisław Cios
     
    Zdjęcia: dr Stanisław Cios, @lukomat
     
    Literatura:
    Bartel R. 1991. Troć (Salmo trutta L.). Wędkarstwo i Ty, 1:15-20.
    Chrzan F. 1947. Zagadnienia łososiowe w Polsce. Gdynia.
    HELCOM 2011. Salmon and Sea Trout Populations and Rivers in the Baltic Sea – HELCOM assessment of salmon (Salmo salar) and sea trout (Salmo trutta) populations and habitats in rivers flowing to the Baltic Sea. Balt. Sea Environ. Proc. No. 126A.


  • Końcówka grudnia to wyśmienity czas nie tylko na podsumowania ale również na planowanie nowego roku. Może to właśnie okazja by pomyśleć o spełnieniu marzeń związanych z podróżowaniem i zwiedzeniem odległych miejsc w tle z rybą? Kto wie?
     
    Miło mi zaprosić Was do cykl artykułów, który nazwałem "Z wędką przez świat". A w nich o pasji podróżowania, odkrywania niezwykłych miejsc, niekiedy niedostępnych. O przygodzie, emocjach oraz doświadczeniach. Do wywiadów zaprosiłem Rafała Słowikowskiego (Słowika), Mariusz Aleksandrowicza (Alex'a), Marcina Sułkowskiego (Bigos'a), Bartka Mikulskiego (BartSiedlce), Jarosława Płatka (Muskie - Prezes), Krzyśka Zielińskiego, Piotra Motykę, Maćka Rogowieckiego oraz ...
     
    Dzisiaj zapraszam Was do wywiadu z Słowikiem. O tym, którą rybę uważa za najbardziej przebiegłą, jak to było na początku, gdzie jeszcze pojedzie oraz co jest najważniejsze na takich wyprawach.
     
    _________________________
    Jest tyle rożnych hobby na świecie a Ty bierzesz ze sobą wędkę i podróżujesz po całym świecie - dlaczego?
    Przed urodzeniem 9 miesięcy spędziłem w wodzie, wodą byłem chrzczony, całe dzieciństwo spędziłem w towarzystwie 500-litrowego akwarium, wędkowało oboje moich rodziców, obaj dziadkowie, bez wyjątku wszyscy wujkowie, do tego 300 metrów od mojego rodzinnego domu płynęła pstrągowa struga – na wędkowanie zatem, czy mi się to podobało czy nie byłem skazany. A że sam do tego „co miałem we krwi” dołożyłem podróżowanie i fotografię…
     



     
    I wtedy ta pstrągowa struga była tym miejscem, w którym złowiłeś pierwszą rybę?
    Nie, nie było aż tak różowo. Tata chodził tam na pstrągi, sporadycznie zabierając mnie trzy- czy czterolatka. Pamiętam jak przedzieraliśmy się przez pokrzywy. Ja na barana, dumnie trzymający wędkę, o pociągnięciu ryby mogłem jednak tylko pomarzyć (spinning albo bym poplątał albo zerwałbym jakże cenne na początku lat 80-tych Meppsy). Ojciec wiedział co robił. Ja i tak nigdy się nie nudziłem i byłem zafascynowany łowieniem w tunelach z łopianowych liści, które były wyższe ode mnie. Kropki pstrągów mnie hipnotyzowały, mogłem przyglądać się im godzinami (C&R raczej nie był wtedy modny).
     
    Pierwszą złowioną przeze mnie rybą był 45-centymetrowy okoń złowiony z gruntu na jeziorze Żarnowieckim. Mama trzymała mnie za kapotę a ja darłem się na łodzi, że ryba chce mnie wciągnąć. Dziadek nie mógł się nadziwić a po pomyślnym wyholowaniu pasiastego stwora, przesadził mnie na drugą stronę ławki w łodzi sam zarzucając w moje miejsce! Już wtedy wpadłem jak śliwka w kompot.
     
     



     
    Jak wyglądał początek Twojego podróżowania? Pierwsza wyprawa, skąd pomysł, jak było? A może jakaś inspiracja z zewnątrz?
    W 2001 roku Bolek Uryn wydał swój „Survival z ludzką twarzą” zajmujący się wędkarskimi podróżami w Mongolii. Zwariowałem! Po przeczytaniu tej książki chyba 3 razy pod rząd, wiedziałem że kiedyś będę musiał tam pojechać. Należałem wtedy do szanowanego, gdańskiego klubu „Pstrąg”, z którego koledzy zasmakowali już podróży z wędką w państwie stepów i tajgi. Miałem zatem z kim ruszyć i właściwie zdałem się na ich doświadczenie. Jako biedny student zasuwałem ostro by poza nauką dorobić trochę kasy, ale nie ukrywam że gdyby nie hojny gest taty, który zafundował wtedy dla mnie kosmicznie drogi bilet lotniczy długo by się to nie udało. Podczas tej pierwszej podróży urodziłem się na nowo. Kompletnie zmieniły mi się wtedy priorytety i pomysł na życie.
     
     
     



     



     
    Co to znaczy urodzić się na nowo?
    Miałem to szczęście, że podróżować z wędką zacząłem stosunkowo szybko. Przed wyjazdem byłem metalem, który niedawno odkrył uroki dyskotek i otwartość tamtejszych dziewczyn (te z koncertów z ciężkimi brzmieniami nie mogły się równać). Pierwsze auto (Cinquecento), wzmacniacz w bagażniku, koleżanki i tym podobne głupoty poza rybami były całym moim światem. Gdy przyjechałem z wyprawy przedstawiłem ówczesnej dziewczynie harmonogram moich kolejnych wojaży na chyba najbliższe 10 lat i to na kolacji z okazji mojego powrotu. Zastrzeliła mnie pytaniem „A kiedy masz zamiar się ze mną ożenić?!” Nie wiem czemu już wtedy nie wyciągnąłem wniosku, że była psycholką! Oczywiście nigdy nie została moją żoną a o realizacji planu jako student mogłem tylko pomarzyć. Przestałem jednak skupiać się na głupotach a ciężko pracować, odkładać każdy grosz - powoli, powoli się rozpędziłem. Odtąd żyłem z pomysłem na życie. Choć niestety z jeszcze nie jedną psycholką miałem mieć do czynienia.
     
     
     
     



     
    Powróćmy do Twojej ostatniej wyprawy. Gdzie byłeś? Skąd pomysł na taką podróż?
    We wrześniu było mi dane wylądować w Kraju Chabarowskim na dalekim wschodzie Rosji. Pomysł właściwie kwitł w głowie mojej i przyjaciół z BAYAN-GOŁ od wielu lat, gdy tylko pojawiły się w internecie pierwsze zdjęcia z rzeki Tugur. Spasione, przypominające tuczniki tajmienie z wylewającymi się brzuchami na rękach czerwonych z wysiłku (albo wódki) Rosjan. Potworne rybska!
     
     
     



     
    Czym różni się to miejsce od innych?
    Miejsce nie jest jakoś wybitnie piękne. Zdecydowanie ładniejsza i ciekawsza potrafi być północna Mongolia. Jednak dostęp do licencji wędkarskich, koszt ich nabycia oraz przyjazne, komunikatywne nastawienie Rosjan to wynagradzają. Do tego dalekowschodnie tajmienie żywią się nie tylko ikrą ale i samymi łososiami pacyficznymi a to niesłychanie wpływa na kondycję ryb i trafia do mojej wyobraźni. Bo czyż fenomenem nie jest każdego roku odbywająca się migracja olbrzymich tajmieni z Amuru albo morza (tak, tak – morskie tajmienie)za łososiami ciągnącymi na tarło by je po prostu pożerać?! W dużym skrócie – ryb jest tam więcej i średnia ich wielkość jest znacznie większa od tych łowionych przeze mnie wcześniej w Mongolii.
     
     
     



     



     
    Jak często jeździsz po świecie? Co na to Twoja rodzina? Jak dzielisz czas między obowiązki zawodowe, rodzinne a podróżowanie?
    Każdego roku wyjeżdżam 3-5 razy. Są to jednak często wyjazdy dłuższe zatem na wyprawach (sam się teraz zdziwiłem jak to podsumowałem) spędzam około 8 – 12 tygodni. Oczywiście jest to sytuacja dla wielu z nas abstrakcyjna ale jak to się mówi „jesteśmy kowalami swojego losu” i to my układamy tą swoją rzeczywistość. Nierzadko kosztem rodziny i układów w firmie. W moim przypadku ociera się właściwie tylko o rodzinę, jako że wraz z rodzicami i siostrą z jej mężem prowadzimy firmę rodzinną. Są plusy i minusy takiego układu – zasadniczym plusem jest jednak nieco więcej urlopu (niestety nie bez ograniczeń ale zdaje się narzekać nie powinienem) i to że firma przetrwa moje długie nieobecności. Co do obowiązków rodzinnych – była żona „wyleczyła” mnie z myślenia o głupotach. Na szczęście mam 7-letniego syna, który na ryby jest równie zgrzany jak jego stary. Jeszcze parę lat i może i ja się czegoś od niego na wyprawach nauczę.
     
     



     
    Na nasze imprezy Street Fishingowe zapraszamy całe rodziny. Dla dzieci w Warszawie przygotowaliśmy nagrody. Coraz częściej na forum widzimy zdjęcia z dziećmi z wędką w rękach. Co chciałbyś przekazać innym rodzicom?
    Najpierw robak, nie za długo, nie zmuszać i łowiska wybierać tak by się działo. Chyba nic tak nie zniechęca dzieci jak długie, nudne godziny gapienia w spławik, bez rezultatu.
     
     
     



     
    Czy jest miejsce, do którego chciałbyś szczególnie pojechać? Życiowy cel?
    Bez marzeń i życiowych celów człowiek nie miałby po co żyć. Od wielu lat wybieram się i dotrzeć nie mogę na południową wyspę Nowej Zelandii. W moich myślach osiągnęła już status jednorożca, aż boję się zabrać za ten wyjazd, tak mam rozbujane oczekiwania. A to raczej niedobrze. Kiedyś…
     
     
     



     
    A co zrobisz kiedy już ją osiągniesz?
    Jak to co? Pojawi się nowa destynacja! Świat jest zbyt ciekawy i zbyt wielki bym w końcu kiedyś stwierdził że zobaczyłem wszystko albo już mnie to nie kręci.
     
     
     



     
    Trzy pozycje na liście? Takie, do których powinien pojechać każdy wędkarz, miłośnik podróżowania?
    Moja Święta Trójca:
    - Mongolia – po prawdziwą, męską, niezwykłą przygodę i jeszcze obcą kulturę – koniecznie na koniu; trzeba się jednak spieszyć.
    - Kamczatka – zobaczyć misterium ciągu łososi pacyficznych, szczęśliwe z tegoż powodu niedźwiedzie i ordynarnie, nałowić się do bólu na dzikiej, nieskażonej cywilizacją rzece.
    - Patagonia – bo jest najlepsza! Czas stojący w miejscu, przepiękne pstrągi, kondory, dzikie mustangi, off-road, wyborne wino, gauchos i wiatr pachnący końcem świata.
     
     
     



     



     
    Podróż, o której wolałbyś zapomnieć ... to ... wyprawa dokąd?
    Załamałbym się jakby ktoś skasował mi pamięć z choćby jednej wyprawy! Miejsce, do którego jednak nie musiałbym nigdy wrócić i łzy bym z tego powodu nie uronił to… ktoś popuka się w czoło – Lago Strobel aka Jurassic Lake. Za dużo ryb, za mało ducha! Nie sądzę bym coś więcej dostał od tego miejsca niż to co już tam doświadczyłem. Posmakować jednak tego co Strobel ma do zaoferowania jest cholernie warto.
     
     



     
    A jaki smak ma Strobel?
    Jaki smak? Mocno rybny! Smak pełnego nasycenia ogromnymi pstrągami tęczowymi. Nasycenia do tego stopnia, że w końcu już żadna złowiona kolejna ryba na tym łowisku nie była mnie w stanie zaskoczyć. Po prostu kaban za kabanem. Myślałem, że coś takiego nie jest w stanie się mi znudzić. Tam jednak się tak stało.
     
     



     
    Co radziłbyś osobom, które chciałyby, ale brak im odwagi by wystartować? Dla tych, którzy mówią, nie teraz, później, jak będę miał, zrobię, osiągnę ... a czas przecież leci.
    Nie pieśćmy się ze sobą. Ów firma rodzinna, o której wspominałem to firma pogrzebowa. Zbyt często słyszę ile to ktoś miał jeszcze planów, jak ktoś żył swymi marzeniami, że życie poświęcił pracy, rodzinie... Na co dzień też spotykam się z „nie teraz, później, jak będę miał, zrobię, osiągnę” a to „później” może nigdy nie nadejść! Ktoś kto myśli, że poświęcając się do końca rodzinie jest „debeściakiem” też jest w błędzie. Każdy potrzebuje własnej przestrzeni a z takich podróży wraca się lepszym człowiekiem - ciekawszym, mężniejszym, mniej nerwowym, również pokorniejszym ale i wzbudzającym podziw. A czyż nie lepiej by żony były zauroczone mężami a dzieci dumne z ojców? Pałkiewicz nieco buńczucznie ale jakże trafnie i prawdziwie napisał: „Życie daje każdemu tyle ile sam ma odwagę sobie wziąć, a ja nie zamierzam zrezygnować z niczego co mi się należy.” Nie bądźmy zatem frajerami.
     
     



     
    Podczas swoich podróży pewnie spotykałeś się z różnymi niecodziennymi sytuacjami - jaką uważasz za najbardziej niezwykłą?
    I tu wyjdzie cała niezwykłość Mongolii, skąd podobnych historii przytoczyć mógłbym wiele. Były to czasy gdy szło się na ryby i jednego poranka czy wieczora łowiło się w pojedynkę oczko – czyli 21 tajmieni. Podczas obozowania w środku tajgi, nad przełomem rzeki Szyszchid między jeziorami, wcześniej od kolegów skończyłem wyśmienite łowy. Szczęśliwy ale i zmęczony jak diabli wróciłem ciemną nocą do namiotowego obozu, gdzie przy ognisku siedział Suche – nasz mongolski kierowca, brat wysoko postawionego, wpływowego polityka, mieszkający w stolicy i przesiąknięty jej wpływami ale i kochający naturę, polowanie i ogniska.
    Jeszcze stawiając czajnik pełen wody z rzeki na ogniu usłyszałem za plecami, po drugiej stronie rzeki nienaturalny hałas. Jakby toczący się po tamtejszym, zadrzewionym stoku góry kamlot i w końcu łamane duże drzewo. Trzask potworny. Obróciłem się ale nawet świecąc latarką nie miałem szans dojrzeć co też tam mogło się stać.
    Suche wstał i poszedł do auta po swojego wiernego kałasznikowa, z którym wrócił do ogniska i na siedząco zaczął go czyścić.
    Zalałem w końcu herbatę ale nim posmakowałem jej przydymionego smaku z kubkiem w dłoni usłyszałem znów łamane drzewo po drugiej stronie rzeki. Suche patrząc w ciemność na mych oczach pobladł.
    - Co myślisz? Co to takiego? – zapytałem.
    Nie odpowiedział tylko wyciągnął magazynek z broni i po upewnieniu się, że pełen zatrzasnął go z powrotem. Dolna warga wręcz drżała u tego naprawdę zahartowanego mongolskiego twardziela.
    Po drugiej stronie znowu jakiś harmider. Coś dużego wyraźnie się przedzierało przez gęstwinę lasu. Aż dziw, że na tą odległość tak wyraźnie słyszeliśmy te dźwięki.
    -Niedźwiedź? Łoś? – nienażarty zdenerwowany i niecierpliwy jak dziecko domagałem się odpowiedzi.
    Suche wstał, strzyknął śliną w ogień aż zasyczało i odrzekł:
    - Ałmas
    Po czym przeładował broń i poszedł do namiotu.
    Ałmas to mongolski Yeti.
     
     



     



     
    Spotkanie z jaką rybą uważasz za największe wyzwanie? Przeciwnik godny spotkania? Jak ją przechytrzyłeś - pamiętasz tą pierwszą i tą najtrudniejszą do złowienia? Co w niej jest takiego ekscytującego?
    Najbardziej lubię łowić pstrągi potokowe. Za najtrudniejsze uważam złote dorado i tiger-fish’e. Najbardziej jednak na wyprawie skórę złupiły mi rzeczne tarpony w Nikaragui. Zatem to bardzo różne dla mnie zagadnienia. Jaka ryba jednak najbardziej mnie ekscytuje i jest najgodniejsza spotkania? To akurat dla mnie proste – jest to święta ryba dla wielu syberyjskich plemion, które znajdują w styku dwóch płetw ogonowych tych olbrzymich ryb przejście w zaświaty. Wracam myślami znów do tajmienia. Ale dużego tajmienia – mierzącego przynajmniej 120cm. Taka ryba do już doświadczony zwierz i bardzo wymagający wędkarski przeciwnik. Pierwszą jaką złowiłem miała równy metr, pochodziła z rzeki Chuluut-goł i była szóstą tamtego dnia. Wszystkie wcześniejsze straciłem także byłem kompletnie rozbity i cały rozedrgany. Co więcej, chwilę wcześniej byłem świadkiem jak ogromny tajmień gonił sześćdziesięciocentymetrowe lenoki, które wyskakiwały w popłochu w powietrze. W końcu olbrzymi łeb z jednym z tych lenoków przełamał powierzchnię rzeki i łomocząc to w lewo to w prawo o powierzchnię wody wydawał się ogłuszać ofiarę. Nie wierzyłem własnym oczom, a scena godna filmu „Szczęki” tak jak się gwałtownie rozegrała tak nagle rozpłynęła w się nurcie rzeki. 10 minut później złowiłem tego swojego metrusa, który z całą pewnością nie był tą rybą widzianą wcześniej. Nawet „do pięt jej nie dorastał” ale byłem wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
    Najtrudniejszym i jednocześnie moim największym tajmieniem była ryba z Szyszchid-goł, po którą leciałem 2 dni (z przesiadkami), jechałem UAZem 3 dni i kolejne 3 dni w siodle po 11 godzin dziennie! Wraz z dwoma kompanami w końcu zmęczeni dotarliśmy do ujścia pewnej rzeczki do Szyszchidu. Powyżej jej ujścia cały dzień żerowały lenoki, które też z powodzeniem przerzucaliśmy na muchę. Z nastaniem wieczoru zaczęła się pora na potwora i z solidnym sprzętem czesaliśmy okolicę ujścia dopływu. Znów miałem stracić 5 ryb (tym razem wszystkie ponad metr) by w końcu mój głowacicowy wobler (trójłamaniec) zatrzymał się na modrzewiowej gałązce idealnie nad miejscem, w którym spodziewałem się ryby. Właściwie przerzuciłem tą gałązkę a przynęta owinęła się wokół niej trzy razy. Wystarczył lekki ruch wędziskiem by wobler jak w zwolnionym tempie odwinął się raz, drugi i trzeci po czym capnął o powierzchnię wody. Zrobił się wielki lej, który jak dzieciak ze spłoszonym sercem zaciąłem w ciemno. Nic – pusto. Wielka ryba musiała się spłoszyć o czym świadczyły czterdziestocentymetrowe lipienie wyskakujące z wody wszędzie tam gdzie tajmień uciekał.
    Podłamany i bez nadziei wykonałem kolejny rzut i ściągając przynętę obserwowałem jak lipienie wyskakują wystraszone jej wyglądem. Jakże się zdziwiłem gdy usłyszałem puknięcie przynęty o moją szczytówkę a lipienie ciągle uciekały kilka metrów ode mnie. Szybko zrozumiałem, że coś tam większego pływa. Krótki rzut i… Siedzi!!!
    Po serii amatorskich błędów i nerwowych ruchów, które powinny zgubić tą rybę „mojego króla” podebrał mi Ś.P. Krzysiu Szerszenowicz. Miarka wskazała 130cm. Nigdy nie zapomnę tej radości dzielonej z Przyjacielem(godzinę wcześniej złowił tej samej długości, jednak grubszego tajmienia). Wiem też, że żaden, choćby większy tajmień nie ucieszy mnie bardziej.
     
     



     



     
    Co według Ciebie jest najważniejsze na wyprawie, a co tylko ważne?
    Najważniejsza jest charyzma uczestników wyprawy. Nawet najpiękniejsze i najrybniejsze miejsca zbrzydną, gdy nie można dzielić radości z kimś kto ją zrozumie. A gdy morale spadną, bo w ryby przestanie się wierzyć albo leje deszcz cały tydzień, pozytywne nastawienie u innych potrafi naprawdę za uszy z dołka wyciągnąć.
    Poza tym ważne jest przygotowanie przedwyprawowe (mam na myśli wysprzętowienie i przygotowanie teoretyczne). Trzeba też umieć się bawić, nie tylko łowić ryby jak „z karabinu”.
     
     



     



     
    Jaki sprzęt wędkarski zabierasz ze sobą zazwyczaj na wyprawy? Ile wędek, kołowrotków ile i jakich przynęt ? Jak radzisz sobie logistycznie?
    Wszystko zależy od charakteru wyprawy i ryb jakie mają być łowione. Wędek spinningowych zabieram dwie (podstawową + zapas) do każdego gatunku, bądź wielkości spodziewanych się ryb. Muchówkę biorę jedną. Chyba że to Płw. Kolski, gdzie jadą ze mną dwie muchówki DH i dwie SH. Kołowrotki po jednym, jeśli wiem że będzie zapas w grupie; jeśli nie, sam biorę zapas, który może posłużyć i innym. Co do przynęt to wszystko zależy od docelowego gatunku. Do Kanady na palie jeziorowe, Nikaragui na tarpony czy gdziekolwiek na tajmienie jedzie ze mną 7kg przynęt wraz z pudełkami. Plus namioty, śpiwory, wędki, kołowrotki, spodniobuty, buty, ciuchy, czasem belly boat’y i płetwy - właściwie niemożliwe by zmieścić się w dozwolonym limicie bagażu samolotowego 23kg. Dlatego zawsze lecę jak wielbłąd – dziwoląg, wzbudzając sensację na lotniskach. W końcu to co się ma na sobie (również w kamizelce wędkarskiej) nie jest liczone do wagi bagażu. W dobrą kamizelkę upychałem już 13 kilogramów!
     
     



     



     
    Jaką rzecz powinien mieć ze sobą każdy podróżnik?
    Zależy od charakteru wyprawy. Najczęściej jednak poza technicznym ubiorem potrzebny jest sensowny nóż i zabezpieczone dobrze zapałki i sól.
     
     
     



     



     
    Wspomniałeś o fotografii – a sprzęt foto, video?
    Po kilku próbach filmowania skupiam się tylko na fotografii. Chcąc jeszcze kręcić film musiałbym zrezygnować z łowienia całkowicie a i umiejętności żadne. W fotografii czuję się znacznie pewniej ale też z wyjazdu na wyjazd ciągle się uczę i pewnie jeszcze dużo nauki przede mną. To dobre - dobrze się rozwijać. Po wielu latach focenia lustrzankami analogowymi w końcu rozgościłem się w systemie cyfrowym Nikona i to jest to w czym się dobrze czuję. Każdemu wędkarzowi, chcącemu cieszyć się dobrej jakości zdjęciami polecam fotografię lustrzankami cyfrowymi. Jakość zdjęć pochodzących z mniej wymagających sprzętów nie może się równać z lustrzankami. Te jednak zajmują wiele miejsca, są stosunkowo kosztowne (szczególnie jasne obiektywy). Priorytetem na wyprawach jest ochrona sprzętu przed wilgocią i pyłem – dużo z tym zabawy, straty nierzadkie ale zbyt dużo satysfakcji z efektów.
     
     



     



     
    Przyjeżdżasz nad nieznaną wodę - od czego zaczynasz łowienie? Czym się kierujesz typując miejscówki ? Czy korzystasz z usług miejscowych przewodników?
    Generalnie staram się wcześniej mocno przygotować teoretycznie. Wiadomości w intrenecie pozwalają mieć choć cień wiedzy na co i jak należy łowić. Spinning wydaje się szybszy i łatwiejszy w poznawaniu wody od muchy. Obecność ryb szybko weryfikują tak ważne przynęty jak Mepps Aglia TW (rozmiaru stosownego do spodziewanych ryb), Salmo Executor, Wahadłowy Gnom czy popper Live Traget albo Arbogast.
     
    Zdarza mi się korzystać również z usług przewodników. Ba – na niektórych łowiskach poruszanie się bez nich nie jest możliwe! Jeśli dysponuje się zapasem czasu warto dojść do wszystkiego samemu. Kiedy jednak planowany czas na łowisku jest mocno okrojony, pomoc przewodników może być niezbędna. To że im dalej na wschód, przewodnicy są skuteczniejsi i serdeczniejsi to reguła, podobnie jak ta że im dalej na zachód, są drożsi i bardziej aroganccy. Na południu, tam gdzie słońce przypieka styki – nie ma reguł. Można trafić doskonałego albo fatalnego przewodnika.
     
     



     
     
    @Slowik, 2015
    Wywiad przeprowadził: @Remek

  • Kolumbia Brytyjska 2015

    Przez lukomat, w Relacje,

    No i kolejna wizyta w Kanadzie za nami. Kolumbia Brytyjska 2015 przechodzi do historii rodzinnej jako pierwszy wyjazd, w którym udział wzięła przedstawicielka płci pięknej. Nie znajdziecie mojej Stokrotki na zdjęciach, gdyż albo znajdowała się po przeciwnej stronie soczewki albo akurat padało. Stokrotka nie lubi deszczu, a że padało prawie codziennie, to musieliśmy sobie radzić bez niej. Zresztą ja do zdjęć ostatnio też nie mam szczęścia, załapałem się na dwa.
     




    Las deszczowy strefy umiarkowanej.






    Samotne drzewo nad brzegiem Lakelse Lake.






    Kitimat – bez szans.


    A skoro już jesteśmy przy temacie deszczu. Podobno zeszły rok był wyjątkowo mokry i mieliśmy pecha. Okazuje się, że może być jednak jeszcze mokrzej i bardziej pechowo. Od początku sierpnia z nie spokojem czytałem raporty o deszczowej pogodzie i brudnych rzekach. W dniu naszego przylotu, zachodnie wybrzeże Ameryki Pόłnocnej uderzył huragan. W dorzecze Skeeny wiatry nie dotarły, ale za to załatwiły nas opady.
     
     




    Dolina Skeeny.






    Nasza kwatera.






    Widoki z tarasu.


    Pomyślałem sobie, że koniec świata to to nie jest jak skreślimy kilka dni zanim rzeki się wyczyszczą. Tylko, że dalej lało i dopiero po tygodniu okoliczne dopływy wrόciły do stanu pozwalającego łapać na muchę. Skeeną płynęło jednak błoto przez dwa tygodnie i nawet nie mieliśmy okazji na niej połowic.
     




    Błoto.






    Sporo kanadyjskich win przetestowaliśmy. Tych dwόch akurat nie polecam. Najlepsze z całego wyjazdu to zdecydowanie Black Sage.


    Co nie znaczy, że pierwszy tydzień poszedł na straty. Żona miała konie do dyspozycji, my rozbijaliśmy się na quadach, zwiedzanie okolicy, gotowanie pyszności (steki z łosia), wina... Wędkarsko zostaliśmy zmuszeni do dłuższych wyjazdόw w poszukiwaniu czystej wody. Niekiedy po 200km w jedną stronę, a raz poniosła mnie fantazja i pognaliśmy 300km na pόłnoc, 5 godzin mieszania czystej (!!!) wody i powrόt na kwaterę. Były pudła, ale też i strzały w dziesiątkę. Sporo zobaczyliśmy, a nowe wody to nowe doświadczenia.
     




    Zastygła lawa powoli porastająca tajgą w Parku Nisga'a.






    Nareszcie czysta woda.






    Papa Broda i jego ulubiony zestaw – Sage Z-Axis 13'4" #8 z intermedialnym skagitem.


    Najlepszym strzałem w dziesiątkę bez jedynki z przodu (i tu muszę zacytować powtarzane hasło powyborcze wielu partii "przegraliśmy, ale tak naprawdę zwyciężyliśmy"), z ktόrego teraz zrywamy boki ze smiechu, to rodzinna wycieczka gόrską szutrόwką. Pόłltorej godziny trzęsiawki i ostatni mostek na strumyku, od ktόrego dzieliły nas już tylko ze trzy kilosy od łowiska, okazał się nieprzejezdny. Drzewo zwalone w poprzek i tabliczka z informacją "Droga zamknięta". Mόj doskonały pomysł pieszej wycieczki ze wszystkimi tobołami i dzieciakami na dokładkę został odrzucony miażdżącą większością. Czarę goryczy przelał alternatywny dojazd, ktόry zaprowadził nas co prawda w pobliże rzeki, ale tu znowu zaszła potrzeba wspinaczki. Mapy i zdjęcia satelitarne swoje, a przyroda i drogowcy swoje. Tak więc zostałem zmuszony do odwrotu z podkulonym ogonem.
     




    Droga do nikąd.






    Kolumbia Brytyjska jest naprawdę piękna.






    Wyrąb lasu.


    Ze mnie już się pośmialiśmy, pora na Papę Brodę. Trafił się strzał w dziesiątkę, tym razem z jedynką z przodu. Rzeka średnio czysta i z łososiami. Nie ma stalogłowych, ktόre były naszym głόwnym celem, ale nie będziemy kręcić nosem na coho. Tym bardziej, że okazały się całkiem godnym przeciwnikiem i zmazały słabe wrażenia po alaskańskich coho, ktόre miały w sobie tyle waleczności co spasiony kot-kastrat. Chłopcy łowili na korbę, senior na muchę, a ja asystowałem, rozplątywałem zestawy, zmieniałem przynęty, fociłem, czyli tradycyjnie pełniłem obowiązki opiekuna sekcji młodzikόw.
     




    Coho na korbę.






    Coho na muchę.






    Przyujściowy odcinek Skeeny


    Podczas przerwy na posiłek, tata na sępa wyskoczył zrobić parę rzutόw i w ostatnim wbił sobie hak w przedramię. Hak bardzo ostry, bo dopiero co zmieniony, i wbrew przepisom, z zadziorem – w gapiostwie tata zapomniał go usunąć. Ponieważ hak zadomowił się w tkance głęboko i zatrzymał dopiero na kości, nie było innej opcji jak wizyta w szpitalu. Pakowanie, godzina jazdy, czekanie w kolejce, rejestracja, procedury, opłata... Tak, opłata, bo raz, że dokument potwierdzający ubezpieczenie został na kwaterze, a dwa, ze ubezpieczenie z Europy i tak ich nie interesuje. Trzeba bulić, a ubezpieczalnia zwόrci kasę po powrocie do domu. Standardowa opłata za usługi wszelkie (grypa, biegunka, złamania, zawał serca...) to jedyne 970 dolarόw kanadyjskich. Skalpel, ekstrakcja i dwa szwy. Wielkie mi halo. Aha, i zastrzyk przeciwko tężcowi, za darmo! Będzie miał teraz Papa Broda natręctwo sprawdzania hakόw, jak ta małpka z dowcipu, co połknęła kulę bilardową, a potem wszystko przed konsumpcją przymierzała do odbytu...
     
     




    Materiał na muchy.






    Też materiał na muchy.






    A z tego dałoby radę coś ukręcić?


    Z żony nie wypada publicznie drwić, ale dzieci mi wybaczą. Wielu atrakcji dostarczyły nasze Żbiki. Nie było wyjazdu, bez przygody. Delikatne moczenie, to w zasadzie na porządku dziennym. Maksio podszedł jednak do tematu ambitnie. Zdążyłem przygotować mu wędkę i od razu pognał za dziadkiem nad rzekę. Wziąłem się za drugi zestaw, gdy usłyszałem komunikat od żony:
     

    - Twoje dziecko właśnie się skąpało!
    - Jakim cudem, przecież dopiero, co zszedł do dziadka? Mocno?
    - Po szyję...



    Most na Kitimat






    Maksio w ubraniu zapasowym






    Jeszcze tylko 150 rzutόw Benia i moja kolej.






    Steelhead na kulkę.


    Benio nie chciał pozostać w tyle i dwa dni pόźniej rozerwał nowiuśkie krokodylowe spodniobuty wdrapując się na drzewo (no bo do tego przecież służą wędkarskie gumiaki), po czym zapakował się do wody z wiadomym skutkiem. Ale żeby nie było niejasności, chłopcy sporo łowili (bywały dni, że ja nie miałem nawet okazji rozłożyć swojej wędki!), a wszystko za sprawą niezawodnej metody. Mam trochę wątpliwości, czy to był dobry pomysł, żeby ich zapoznać z "czarną magią" łowienia na kulkę pod spławikiem.
     
     




    Urokliwy zakręt na środkowym odcinku Copper






    Stalogłowy na jedynie słuszną metodę






    Speyowanie pod tęczą


    Maks przekonał się w zeszłym roku, jak skutecznie można kusić na kulki stalogłowe, sieje i palie, i nie chciał nawet spojżeć na muchόwkę. W tym roku było nie inaczej. Wszystko, co w wodzie pływało, żerowało na ikrze łososi, ktόre właśnie miały tarło lub wstępowały do rzek w celu jego odbycia.
     
     




    Bulltrout z niepozornej Kitwangi. Tego dnia Maks wypunktowal nas na kulki.






    Sieja.






    Steelhead.


    Dobraliśmy się rόwnież do steelheadόw, ale muszę przyznać, że wystawiły nas na prόbę cierpliwości. O trudnej pogodzie, już wspomniałem. Dodam jeszcze, że tegoroczny ciąg stalogłowych był dużo słabszy niż zazwyczaj. Napracowaliśmy się na każdą rybę, ale satysfakcja była olbrzymia. Nie poszliśmy na łatwiznę w postaci korby i blachy i do końca pozostaliśmy wierni dwuręcznym muchόwkom.
     
     




    W takich miejscach aż chce się łowić.






    Morski tęczak z Bulkley.






    Duża woda, długie rzuty, waleczne ryby na muchę – tak wygląda idealne wędkowanie taty.


    Wedle wszelkich zapowiedzi 2016 ma być rekordowy pod względem wielkości ciągu morskich tęczakόw na Skeenie, więc wstępnie jest plan na kolejną wyprawę. Oby tylko październikowa pogoda nas znowu nie załatwiła, ale z nią nie ma negocjacji. Wrzesień może być pod tym względem bezpieczniejszy, jednak też bez gwarancji, co udowodnił ten rok.
     
     




    Niezawodna mucha.






    Papa Broda w akcji.






    Ostatnia i zarazem największa ryba wyjazdu złowiona w dosłownie ostatnim rzucie. Uwielbiam takie zwroty akcji.






    Jeszcze jeden rzut okiem przez obiektyw i wypuszczamy (w całym dorzeczy Skeeny obowiazuje C&R na steelheady).


    Na miesiąc przed wyjazdem, brytyjskie linie lotnicze sprawiły nam prezent w postaci zmiany godziny wyloty z Terrace, co spowodowało ośmiogodzinną przerwę w podrόży w Vancouver. Początkowo wściekłem się okropecznie i już chciałem zmieniać przewoźnika (cały misterny plan z niską ceną biletόw ległby w gruzach), ale zdecydowaliśmy wykorzystać ten czas na zwiedzenie centrum miasta i mini-zakupy żony w ramach rekompensaty za cierpliwość i spolegliwość.
     
     




    Pόłnocna Kolumbia Brytyjska = gόry, lasy, rzeki, jeziora.






    Vancouver od strony wody.






    Cantrum Vancouver = szkło, stal, beton.


    W ciągu jednego dnia podrόżowaliśmy samochodem, samolotem, kolejką i promem. Miasto, jak to miasto. Głośno i tłoczno. Za to ceny w babskich sklepach robiły wrażenie i to w negatywnym tego słowa znaczeniu. Serce stanęło mi w gardle, jak żona oglądała torebki od Gucciego, Pakorobala, i innych homosiowych typkόw, z metkami od tysiaka dolcόw w gόrę. Na szczęście Stokrotka wykazała niebywały rozsądek w zakupach, dzięki czemu nie wrόciłem do domu jako bankrut.
     
     




    Całkowicie nie moje klimaty.






    Obowiązkowe pocztόwki z życzeniami dla dziakόw i pradziadkόw.


    Jaki był ten wyjazd? To zależy kogo spytacie. Żona powie, że ultra wędkarski, ja powiem bardzo rodzinny, a prawda pewnie leży gdzieś po środku. Najważniejsze, że dzieci zadowolone i proszą o więcej!
     
    Łukasz Materek @Lukomat

  • Bardzo ważnym elementem woblera jest stelaż, choćby ze względu na to, że do niego przymocowana jest agrafka z linką oraz kotwice, służące do trzymania wcześniej zaciętej i walczącej o życie ryby. Stelaże wykonuje się ze stali nierdzewnej, sprężynującej na tyle, aby drut nie odkształcał się na byle zaczepie, ale dał się formować. Zwykle są to grubości drutu w zakresie 0.8÷1.6 [mm], choć zdarzają się też druty o średnicy mniejszej. Zanim przejdę do sposobów usprawnienia wykonywania stelaży warto przeanalizować i zauważyć różnorodność wykonywanych stelaży. Ich kształty mogą być w pewnym sensie dowolne, ale głównie zależą od kształtu korpusu, rozmieszczenia steru, obciążenia i położenia kotwicy przedniej. Na podstawie mnogości rozwiązań, co do kształtowania stelaży, można przeprowadzić ich systematykę. W przypadku woblerów z dwoma kotwicami zauważa się, że są stelaże jedno-, dwu- i trzyczęściowe, co dla woblerów typu runner i deep runner zaprezentowano na rys.1.
     
     
     







    Rys.1. Kształty stelaży w woblerach z dwoma kotwicami


     
    Z kolei na rys.2 przedstawiono dwa warianty kształtowania stelaża jednoczęściowego. Rys.2a prezentuje najczęściej spotykane rozwiązania, gdzie zakończenia drutu formującego stelaż znajdują się w oczku mocującym linkę oraz w oczku kotwicy tylnej. Natomiast na rys.2b zakończenia drutu znajdują się w oczkach przedniej i tylnej kotwicy.
     




    Rys.2. Warianty kształtowania stelaży jednoczęściowych w woblerach z dwoma kotwicami


     
    Można jeszcze zakończenia drutu wykonać na oczku mocującym linkę oraz oczku przedniej kotwicy. A także wariantować pod względem umieszczenia końcówek drutu, które mogą znajdować się nad lub pod główną osią stelaża.
    Innym wyzwaniem jest kształtowanie stelaża w małym woblerze z dwoma kotwicami. Na rys.3 przedstawiono dwa warianty uformowania takiego stelaża. Na rys.3a znajduje się stelaż o klasycznym kształcie. Takie ukształtowanie nie zawsze pozwala na zastosowanie dużych kotwic, gdyż odległość pomiędzy oczkami kotwicy przedniej i tylnej jest niewielka. Pewnym rozwiązaniem tego problemu jest ukształtowanie stelaża w taki sposób jak to pokazano na rys.3b. Oczko mocujące tylną kotwicę znajduje się na grzbiecie woblera w okolicach jego ogona. W ten sposób większe kotwiczki nie zaczepiają się o siebie oraz tylna kotwica nie przeszkadza w pracy woblerowi.
     




    Rys.3. Warianty formowania stelaży jednoczęściowych w małych woblerach z dwoma kotwicami


     
    Stelaże można jeszcze formować nie tylko z drutu o przekroju okrągłym, ale także na zasadzie wkręta, co pokazano na rys.4. W tym przypadku stelaż jest trzyczęściowy i wykonany poprzez skręcanie drutu.
     




    Rys.4. Trzyczęściowy stelaż wykonany w formie wkrętów


     
    Można także wykonywać woblery z dwoma oczkami mocującymi linkę. Takie rozwiązania pokazano na rys.5 i rys.6.
     







    Rys.5. Jedno- i dwuczęściowe stelaże z dwoma oczkami mocującymi linkę w woblerach z dwoma kotwicami


     
    Zastosowanie dwóch oczek umożliwia uzyskanie różnych charakterystyk pracy w jednej konstrukcji woblera.
     







    Rys.6. Trzy- i czteroczęściowe stelaże z dwoma oczkami mocującymi linkę w woblerach z dwoma kotwicami


     
    Jak widać stelaże te mają już bardziej złożone kształty, zwłaszcza w miejscu, gdzie znajdują się oczka mocujące linkę.
     
    Sposoby wykonywania stelaży
     
    Przedstawione na rys.1÷rys.6 stelaże mają różne postacie. Każde rozwiązanie posiada swoje zalety i wady. Nie ma rozwiązania idealnego. Stelaże jedno- i dwuczęściowe są dopasowane do danej długości woblera oraz do jego wersji (runner lub deep runner), ale poprzez to nie jest możliwe ich zastosowanie w woblerze o innej długości. Należałoby wykonać inny stelaż. Zaś stelaże trzy- i czteroczęściowe mogą być w pewnym sensie uniwersalne. Pasują do woblerów o różnych długościach. Ograniczeniem ich uniwersalności jest zmiana średnic oczek mocujących linkę i kotwice oraz drutu na stelaż wynikająca z wielkości woblera. Średnice te rosną wraz z wielkością woblera. Podobnie jest z woblerami, w których zastosowano jedno- i dwuczęściowe stelaże. Niedoskonałością stelaży wieloczęściowych jest również to, że należy ich składowe elementy wykonywać oddzielnie, co pociąga za sobą konstruowanie kilku przyrządów do ich wyginania. Wyjątek stanowi stelaż wykonany za pomocą wkrętów (rys.4). W tym przypadku wystarczy wiertarka oraz trzpień do tworzenia oczka.
    Częściej spotykane są woblery ze stelażami jednoczęściowymi i dla nich poniżej przedstawiono zasadę projektowania przyrządu do ich wyginania. Zasada tworzenia takiego stelaża może być pomocna także przy zaprojektowaniu przyrządu do stelaży wieloczęściowych. Do utworzenia takiego przyrządu niezbędna jest podstawa oraz gwoździe lub wałeczki łożysk tocznych. Polecam wałeczki, są bardzo dokładnie wykonane co do średnicy i gładkości powierzchni oraz są bardzo wytrzymałe. Jest duży zakres średnic wałeczków. Na rys.7 zaprezentowano przyrząd do tworzenia stelaża jednoczęściowego stosowanego w woblerze z rys.2a. Stelaż ten będzie umieszczony w woblerze typu runner.
     




    Rys.7. Przyrząd do tworzenia stelaża jednoczęściowego woblera typu runner


     
    Na płycie umieszczone są wałeczki o numeracji 1÷3. Mogą one posiadać różne średnice bądź identyczne. To już zależy od projektującego. Zastosowałem różne średnice, aby pokazać ich funkcje. Wałeczki o nr 1 służą do formowania oczek mocujących linkę oraz kółka z kotwicami. Natomiast wałeczki nr 2 mają za zadanie zaginanie drutu w celu uzyskania odpowiedniego kształtu stelaża. Zaś wałeczki z nr 3 służą do przytrzymania drutu podczas formowania stelaża. Nie muszą być zawsze stosowane, ale znacznie ułatwiają prace przy stelażu wykonywanym z drutu bardzo sprężynującego. Wałeczki nr 3 w okolicach oczek mogą pełnić dodatkową rolę formowania stelaża.
    Bardzo podobnie będzie wyglądać przyrząd do tworzenia stelaża wykorzystywanego w woblerze typu deep runner (rys.1b). Główna różnica będzie polegała na formowaniu oczka mocującego linkę. Na rys.8 pokazano właśnie ten fragment różniący stelaże i jak go można wykonać.
     




    Rys.8. Tworzenie oczka mocującego linkę w woblerze typu deep runner


     
    Czy możliwe jest zaprojektowanie uniwersalnego przyrządu z rys.7? Wydaje mi się, że jest mało prawdopodobne, choć kto wie. Ograniczeniem na pewno będą długości stelaży wynikające z długości woblera, średnica oczek oraz grubość użytego drutu. Ale można pomyśleć o takim rozwiązaniu, które byłoby stosowane do różnych długości stelaży (pewien zakres długości) i jednakowej średnicy oczek i drutu. Oczywiście sam kształt stelażu byłby dla wszystkich wariantów bardzo podobny.
    Mając wykonany przyrząd przystępujemy do wyginania drutu w celu wykonania stelaża. Używając tylko palców dłoni będzie to niewygodne. Można użyć kombinerek i nimi wokół wałeczków zaginać drut. Ale w przypadku drutu mocno sprężynującego lub o dużej średnicy będziemy musieli użyć większej siły, co na pewno nie jest pocieszające. Wypada użyć jakiegoś klucza. Na rys.9 i rys.10 zilustrowano dwa rozwiązania, ale działające na tej samej zasadzie, klucza. Rys.9 przedstawia klucz nr 1, który zbudowany jest z walca oraz ramion po obu jego stronach. Na powierzchni czołowej walca, w jego osi symetrii wykonano otwór, którego średnica odpowiada średnicy wałeczka nr 1 z rys.7 i rys.8, a głębokość jest większa jest od długości wystających wałeczków nr 1. Obok otworu wciśnięty jest wałeczek. Jego długość powinna być (choć nie musi) mniejsza od głębokości otworu.
     




    Rys.9. Klucz nr 1


     
    Nakładając klucz otworem na wałek nr 1 przyrządu należy umieścić drut pomiędzy wałek nr 1 a wałek wystający z trzpienia i następnie poprzez obrót klucza (wokół wałka nr 1) dokonać zagięcia drutu. Istotna jest odległość wałka wystającego z czoła klucza względem otworu, gdyż po nałożenia klucza na wałek nr 1 powinien powstać prześwit na dyle duży, aby można była w nim zmieścić drut. W przypadku użycia większej siły do gięcia drutu, co może wystąpić podczas zaginania drutu o średnicy powyżej 1 [mm], można zastosować klucz nr 2, który pokazano na rys.10.
     




    Rys.10. Klucz nr 2


     
    Działa on na tej zasadzie co klucz nr 1 z rys.9. Większą siłę gięcia uzyskuje się w tym przypadku dzięki dłuższemu ramieniu.
    Oczywiście innych rozwiązań jest wiele. Wszystko zależy od wyobraźni i możliwości wykonania. Można także skorzystać z usług firm zajmujących się gięciem drutu. W ich posiadaniu są zautomatyzowane giętarki. Wystarczy przekazać rysunek, bądź sam stelaż na wzór. Bardziej uproszczoną giętarkę można samemu zaprojektować i wykonać. Sterowanie będzie podobne jak w przypadku plotera do wykonywania sterów, czyli oprócz samej giętarki niezbędny będzie komputer z odpowiednim programem i mikrokontroler.
     
    Podsumowanie
     
    Stelaże mają bardzo zróżnicowane kształty i do nich należy projektować odpowiednie przyrządy. Mogą one mieć bardzo prostą, prymitywną budowę przystosowaną do konkretnego kształtu stelaża, albo złożoną wynikającą z większej uniwersalności jego zastosowania.
    Zachęcam też do przedstawiania innych sposobów rozwiązania problemu związanego z przyspieszeniem i zmniejszeniem nakładu sił na wykonanie stelaży.
     
    P.S.
    To już ostatni artykuł z tej serii. Kto je wszystkie przeczytał to myślę, że chciałby na jakiś czas odpocząć ode mnie .
     
    SŁAWOMIR BEDNARCZYK (Banjo)

Artykuły

×
×
  • Dodaj nową pozycję...