Skocz do zawartości

Ranking

  1. Guzu

    Guzu

    PATRON


    • Punkty

      1403

    • Postów

      53071


  2. Kuba Standera

    Kuba Standera

    Bloggerzy


    • Punkty

      870

    • Postów

      42159


  3. kardi

    kardi

    TEAM JERKBAIT


    • Punkty

      823

    • Postów

      2157


  4. lukomat

    lukomat

    Moderatorzy


    • Punkty

      753

    • Postów

      13937


Popularna zawartość

Zawartość, która uzyskała najwyższe oceny od 09/30/12 w Wpisy na blogu

  1. Cześć! Pierwsze zdjęcie zamieszczam jako uzasadnienie tytułu najnowszej opowiastki Parę dni temu, w ostatni wtorek wróciliśmy z kolejnej wyprawy na północ Szwecji. Znów w trójkę, znów drogą lotniczą opisaną obszerniej w zeszłorocznej relacji. http://jerkbait.pl/blog/14/entry-331-octavia-rosyjskie-my%C5%9Bliwce-i-spory-szczupak/ Pobieżna lektura linkowanego wpisu przybliży Wam wątki o których opowiem poniżej . Tak więc w połowie czerwca znaleźliśmy się z Piotrem i Grzegorzem nad wymarzonymi jeziorami i rzekami (zako)marzonej Laponii. Pogoda tym razem doskonale dopisała, temperatura od 10 do 25 stopni i umiarkowane opady sprzyjały połowom i fotografowaniu.Nie straszyły obserwowane w ubiegłych latach grad, śnieg i lodowe bryły w leśnych rozpadlinach. Ciepło w ciągu dnia, nieco chłodniej w nocy, na łodzi to szczególnie istotne bo ciepły i suchy tyłek -myślę, że się ze mną zgodzicie-zwiększa łowieckie zapędy. Szczupaki i okonie, a raczej okonie i szczupaki świetnie żerowały i co prawda nie padła przysłowiowa "metrówa" (tylko 96 cm) to kilka okoni otarło się o 45 cm. Okonie reagowały na gumki, błystki wahadłowe i obrotowe, parę złowiłem na sztuczną, przeznaczoną dla zębaczy, muszkę. Koledzy miotali wędziskami spinningowymi, ja castowałem testując pożyczone 4 częściowe krótkie casty od Megabassa i Major-crafta. Tu krótki wtręt sprzętowy, a mianowicie...wędziska te okazały się bardzo poręczne w transporcie, łącza nie luzowały się w trakcie połowu, czucie pracy przynęty było dobre i gdyby nie to, że siłą rzeczy porównywałem je do używanych wcześniej jednoczęściowych Elitek ... Ale "coś za coś" i w przypadku lotniczych eskapad to dobry wybór. Major-Craft Go Emotion GEC 694L/BF(6 ft.9 inc.1/16-1/4 oz.4-12 lb regular fast.(nasadowe) Megabass Destoyer Orochi X4 FF-6,6X4 SS 1/4-3/4 oz. 8-20 lb.-(tu spigoty) Stare Presso i starzejący się STEEZ uzupełniały zestawy, nie wspomnieć jednak w tym miejscu o świetnym Curado 201E7 z availem byłoby grzechem, bo pomimo iż to starsza konstrukcja nadal bardzo go cenię. Zawsze czuwa w plecaku, w razie "brody", która przecież nikomu z nas, castingowców się nie zdarza. Tak więc jeziorowe poszukiwania trwały dosłownie dzień i noc i raz to my byliśmy tymi sprytniejszymi a innym razem ONE Pogodne dni upływały, sportowe emocje targały nerwy, mieliśmy bowiem możliwośc ogladania meczów naszej reprezentacji i co ciekawe niezrozumiały komentarz telewizyjny bardzo nam odpowiadał. Widzieliśmy to co widzieliśmy i nikt nie mówił nam tego co zobaczyć powinnismy.Taka odmiana... Gdy z Piotrem knuliśmy nowe jeziorowe oszustwa, Grzegorz polował samotnie nad rzeką. Spinning, niewielkie woblery, konsekwencja w działaniu... Piękny potokowy 50-tak ( klubowiczowi 50 plus się wszak należy), powrócił po sesji do wody, podobnie jak jego nieco mniejszy kolega złowiony dzień później. Chęć połowu gatunków szlachetnych, odpoczynek od jeziorowych kołysanek skierowały nas nad rzekę i dzień później nad niewielkie zasiedlone przez pstrągi jezioro, gdzie wędkuje się z twardego, przyjaznego brzegu. Rzeka...opisywałem ją wielokrotnie, zawsze obiecuje nowe przygody. W tym roku nie było inaczej. Próby z fotografią podwodną, w silnym nurcie i komarowej udręce W końcu jednak dość udane ujęcie. Łowiliśmy na nimfy, na suche chruściki, na streamery i metodami mozaikowymi, ze tak powiem. Najwięcej satysfakcji przyniosło połączenie streamera i umieszczonego na troku metr powyżej sucharka, którym to zestawem obławiałem najszybsze nurty. Streamer za kamieniem, sucharek po powierzchni, linka pływająca i nagle...bach! Nasi szwedzcy znajomi potwierdzają fakt pożerania ryb przez większe lipienie i stąd od lat tak tam łowię. To potok i szczupak bywają streamerowym przyłowem. Krótko o sprzęcie - staruszek Sage z axis 9/5, linka pływajaca WF 5, przypon z końcówką od 0,16 do 0,22( gdy przynętą streamer) nic zaskakującego prawda? Kij do brodzenia z magnesem znacznie podniósł przyjemność wędkowania. Lipienie,lipienie - cóż, to ich rzeka.Złowiliśmy ich dużo, najdłuższy mierzył 47 cm. Piękny wieczór i noc spędzilismy w trójkę nad pstrągowym jeziorem, wskazanym i opisanym przez miejscowego muchowego guru. Twardy brzeg, krystalicznie czysta woda, możliwość kontaktu z dużym potokowcem lub palią były magnesem, który nas tam sprowadził. No i widoki... Piotr już prawie nocą Grzegorz "w niebie" - chmury się w wodzie przejrzały Mój autoportret - w lustrze wyrwanych korzeni Oczywiscie to Grześ złowił fajną palię urywając się nam na początku spaceru. Liczne szarpnięcia niewielkich palii i oringow zaliczylismy jednak wszyscy.Parę dużych ryb spławiło się poza zasięgiem naszych obrotówek. Są powody by wracać nad ten kameralny, idealny dla jednego wędkującego akwen. Skoro o paliach, skoro o oringach - skonstatowaliśmy z Piotrem, że nadszedł najwyższy czas, by podczas naszej 10-dniowej wyprawy odwiedzić pewne paliowe, głębokie i dość oddalone od naszej bazy jezioro. Perypetie z nim związane opisałem szerzej w zalinkowanym powyżej wpisie, tak więc uzupełniając wspomnę, że tym razem po opłaceniu licencji sąsiedniego towarzystwa wędkarskiego płynęliśmy własciwą już łodzią Byliśmy przygotowani na wiele godzin wędkowania, zmienna pogoda sprzyjała, taflę jeziora marszczyła lekka fala.Solidna wałówka, dobre ciuchy, bojowy nastrój i świadomość tego co "pod nami". ( ok.25 m) dodały ducha. Takiego numeru jednak się nie spodziewaliśmy... Lekki silnik elektryczny pchał nas wzdłuż prawego brzegu jeziora, rzucaliśmy dużymi obrotówkami, co w moim przypadku najczęściej oznacza użycie Meppsa.Tym razem był to złoty model Comett, leciał z leciutkiego casta aż miło. Gdy mijaliśmy niewielką zatoczkę zauważyłem dziwne zamieszanie pod powierzchnią wody, niby zbiórka, niby nurkujacy perkoz, niby zsuwajacy się do wody bóbr...Byliśmy już dość daleko, w podświadomości zanotowałem jednak to zjawisko, starając się zapamiętać miejsce. Piękne branie palii szybko postawiło nas na nogi (dosłownie!).Kolorowa, ok. 45 centymetrowa ryba wzięła tuż pod powierzchnią wody i naprawdę fajnie powalczyła. Widzicie jak daleko od brzegu żerowała? W podobny sposób swą blisko 50 cm rybę złowił Piotr, także wabiąc ryby dużą obrotówką prowadzoną dość daleko od brzegu. Wyprawa już była udana, satysfakcja wędkarska osiągnięta, opowieści dla Grzesia przygotowane (zastanawialiśmy się czym znowu nas zaskoczy), ale...to jeszcze nie był koniec naszych przygód. Otóż we wspomnianej zatoce znów wypatrzyłem objawy życia, dwa potężne spławy zobaczyliśmy z odległosci blisko 100 metrów!. Podpłynęlismy bliżej, ryba w tym czasie znów wytworzyła na powierzchni wody ogromny lej i tym razem bez trudu zorientowałem się, ze pożera majowe jętki. Szybko zmontowałem muchówkę, świetny pokrowiec Vision pozwala przechować ją wraz z kołowrotkiem, przeciągnąłem linkę przez przelotki i przywiazałem suchą imitację. Jednak gdy umieściłem moją muszkę na powierzchni w sasiedztwie tych naturalnych jej barwa natychmiast okazała się zbyt jasna.Po prostu źle wyglądała, a ryba...ucichła.Co ją spłoszyło? Silnik, muszka, rzut?. Ponownie oddaliliśmy się by potrolować wahadłówkami w jeziorowej głębi, czułem jednak, że to nie koniec pojedynku. Obserwowałem obszar aktywnosci ryby zakreślając go na zdjęciu, aby przybliżyć Wam te podchody. Oczywiście, gdy byliśmy naprawdę daleko pstrąg znów się uaktywnił. Bulgoty i leje na powierzchni, głośny chlupot który słyszałem wcześniej może parę razy w życiu, zaskakująca bliskość brzegu , byliśmy niesamowicie podnieceni. Poprosiłem Piotra o ponowne napłynięcie w dryfie, bez użycia silnika. Sprawdziłem wszystkie elementy zestawu zastępując nową żyłkę 0,18 jeszcze nowszą , przycinając węzły i wybierając szarą imitację na zadziorowym nowym haku. Inspekcja zestawu- pamiętacie, że zawsze o tym nudziłem? Z axis z dopchniętymi częściami, Lamson Hardalox 2 z ustawionym hamulcem, cóż wiedziałem, ze dryf pozwoli na oddanie 2-3 rzutów z odleglości ok. 15 metrów. Pstrąg w tym czasie pożarł kolejne 3 jętki, wyraźnie strzelał seriami. Piotr fantastycznie milczący, w bezruchu, pozostawiając mnie pełną swobodę rzutu i ...komentowania. Gdy zobaczyłem dwie jętki w sferze ataku, umieściłem leciutko w pobliżu swoją.Tym razem trudno je było od siebie odzróżnić! Stały w trójkącie o boku ok. 1 metra. Pierwsza zniknęła ta naturalna, jak zwykle w bulgocie, wirze i plusku. Ciśnienie, tętno, bladość powłok, zlewne poty, zawał w drodze-możecie mi w tej kwestii zaufać. Łódź w dryfie, naddaję linkę, szansa maleje, gdy nagle... znika mój szaraczek! Zacinam z ręki, natychmiast przechodząc na hol z kołowrotka, Piotr delikatnie wycofuje łódkę ku środkowi jeziora. Ryba w pierwszej chwili jest zdumiona tym dziwnym oporem, ale po chwili linka opuszcza szpulkę Lamsona. Po dłuższej chwili orientujemy się, że spryciarzem jętkojadem okazał się pstrąg potokowy (co nie było przecież oczywistym) i że jest większy niż sądziliśmy. Podczas holu kilkakrotnie pionowo nurkuje na głębokość ok. 10 metrów tuż przy burcie łódki. Jeszcze nigdy nie widziałem swojej linki muchowej w takiej sytuacji, korek z axisa jęczał, zestaw jednak wytrzymał i po ok. 15 minutach Piotr cudem podebrał rybę w niewielki podbierak.Okrzyk triumfu z naszych gardeł odbił się echem nad pięknym jeziorem, piątki przybite z impetem, szybka sesja zdjęciowa, pomiar szokujący wynikiem 75 cm długości i ...C&R . Czerwone kropki u nasady ogona...mniodzio! Gdy Piotr szykował aparat do zdjęć dokumentujących uwolnienie ryby, gdy ja chwytem po brzuszkiem i za kitę zanurzyłem rybę by rozpocząć reanimację...olbrzymi potokowiec z impetem bryknął w głębinę chlapiąc na mnie i mocząc okulary. Co za kozak! A szczęśliwa mucha? Po kilkunastu minutach w pysku ryby, wypięta bez trudu z wnętrza paszczy wyglądała tak Ta przygoda na długo pozostanie w naszej pamięci, no i zawsze przecież można sięgnąć do zdjęć A to symboliczne zdjęcie najlepiej chyba prezentuje nieustępliwy charakter skandynawskiej przyrody Na koniec jak zwykle parę luźnych uwag. Kołowrotek muchowy, nawet lekki, powinien mieć dobry hamulec.Kołowrotek wyłącznie jako pojemnik na linkę? Protestuję - bądźmy optymistami. Warto rozmawiać z kolegami nad wodą, nawet jeśli to pozornie rokuje nieciekawie. Pracuję nad nowym dla mnie zagadnieniem odżywiania się pstrągów mrówkami, ale to temat na przyszłość.Zaszły jednak ważne okoliczności i jestem w badawczym ciągu. Szczęśliwie wróciliśmy do Poznania, akumulatory jeszcze pełne... pozdrawiam Was - Paweł
    61 punktów
  2. Pierwsza runda nowego sezonu za mną. Udana. Zaskakująco hojnie mnie wody obdarowały w tym pierwszym wejściu antenowym sezonu 2018. Trochę chyba na wyrost ? Może coś dostałem na kredyt ? No sam nie wiem. W każdym razie, marudzić nie będę. Niecałe 5 krótkich, styczniowych dni aktywnego wędkowania, dwa otwarcia w siwym krajobrazie przymrozków i mgieł... https://youtu.be/wjdA3vC0HyQ Także tutaj taki delikatny muzyczny motyw nawiązujący do warunków i do mojej najdzielniejszej wędki pstrągowej - która własnie takie imię nosi \m/ Ale o pstrągach... Wystartowałem na czele imponującej muszej armady. Wyposażony bowiem byłem w taką baterię nowych much ukręconych własnym sumptem,że nie było szans nawet połowy z nich przetestować. Także pełni nadziei przemierzaliśmy siwy krajobraz, w poszukiwaniu rybek w kropki. "ŚMY" - bo dwóch nas było - siła optymizmu i perswazji doprowadziła mojego serdecznego Kolegę do dołączenia do tej eskapady dosłownie w ostatniej chwili. I dobrze to wyszło dla nas obu ! Kilka dni pobrykaliśmy razem, połapaliśmy. A potem dwa dni samemu buszowałem . Tytułowa historyjka rozegrała się ostatniego popołudnia. Także grałem solo. Właśnie w porze owego słynnego telewizyjnego programu parainformacyjnego. Dzień przyniósł kilka rybek, aktywność ryb spadała z godziny na godzinę. Na ostatnią rundę wytypowałem sektor bardzo zróżnicowany. Rzeka to skręca, to przyspiesza, to się rozlewa. By potem znów skręcić... Gdy wybiła 17ta, w nowych Low Light Ignitorach stanąłem u stóp (czyli końca) długiego, łagodnego zakrętu. Teren mocno zadrzewiony, dno to sekwencja skalnych garbów, naturalnych przelewów przecinających rzekę skośnie po całej szerokości. Pomiędzy nimi głębsze partie upstrzone stosami kamieni o tej porze pokrytych gęstą czupryną zielonych glonów. Rewir ten, od kiedy używam muszysk odwiedzam z lubością. Standardowymi przynętami spiningowymi łowi się tam ciężko. Nierówności dna, ilość strug opływających kamienie - to nie ułatwia roboty przy pomocy woblerka czy błystki. Wolniej prowadzone muszysko, pracujące dosłownie 10/15 cm pod wierzchem wody jest jakby stworzone do tamtych miejsc. A może to te miejsca powstały, bym miał gdzie smyczyć muszyskami ? No w każdym razie bardzo lubię ten obszar. Mimo tego, iż jak chodzi o te największe pstrągi, to obszar pozostał zawsze trochę poniżej swoich możliwości. Które to możliwości oceniałem i oceniam bardzo wysoko. Zdjęć tego rewiru nie wstawię, bo nie mam No i wpadłem tam. Słońce już w za niedalekim wzgórzem. Wszystko w cieniu. Mucha zatem super widoczna. Jedziemy. Wychodzi ryba, która mimo cienia jest doskonale widoczna. DUŻA. Brązowa i bardzo chce zabić mój wabik. Przy pierwszym podaniu nie zdąża. Poprawiam. Mucha wpada tam gdzie powinna, idzie tą strugą co należy, mijamy fragment skały, kamień jeden, drugi. Jest głęboczek, gdzie zaparkowało rybsko. Nie widzę błysku. Czuję już go na kiju. Duży brązowy pstrąg. Zacięcie , linki mam ze 3 metry, skutkuje wyskokiem "kloca" nad wodę. Metrowe salto. Spada z pluskiem. Dobrze, że nie ma gapiów Trwa to jeszcze kilka chwil. Ustawiam się poniżej niego. Wędka "Sub Zero" amortyzuje ostatni odjazd. Do góry. Podbierak.... JEST. 63 cm brązu i kropek. Imię jego Marian - od początku 2017 każdy złapany pstrąg powyżej 60 cm otrzymuje imię zgodnie z imieninami danego dnia. Wiadomo - albo damskie, albo męskie. To klasycznie idzie Sesja foto, wypuszczenie, przewiązanie... Wracam na ten sam głaz, gdzie stałem gdy się pojawił. Inna struga. Niemal pod drugim brzegiem. Do tego ograniczona fragmentem drzewa leżącym trochę powyżej mnie. Pierwszy rzut trochę za nisko. Drugi blisko drzewa. Trzeci idealnie. Muszysko robi w rynnie. Branie - taki jak bierze duży, aktywny pstrąg gdy napływa coś na niego. Pstryknięcie takie trochę sandaczowe i gwaltowny przyrost masy. Ryba zamyka pysk na napływającym na nią kąsku i wykonuje zwrot. Stąd takie to uczucie. Nie ma wątpliwości - zacięcie na dalekim dystansie nigdy nie jest za mocne . W końcu żyłka i tak się rozciąga. I ryba tnie w górę w tej pseudo rynience i w kierunku głęboczka powyżej skalnego garba na którym stoję. Ekwilibrystka stosowana i po paru susach jestem już w połowie szerokości rzeki. Kilka chwil tańców, ale SUB ZERO, żyłka i mucha wpięta w nożyczki to są mocno na moją korzyść znaczone karty. Podbierak. Nieudane. Podbierak dwa. JEST. 65 cm i masywny, budzący szacunek, Pan Jan pozuje ze mną do zdjęć. Kończy się Teleekspress. Kończy się przygoda w terenie. Pan Jan wraca grzecznie i szybko do wody. Ja w poczuciu spełnienia i zadowolenia rozkoszuję się chwilą. TROUT FISHING \m/
    57 punktów
  3. Udało się! W pierwszych dniach marca, po mozolnych ustaleniach dotyczących terminu, spotkaliśmy się w piątkę w Bieszczadach. Kolejna sesja wyjazdowa Klubu 50+ odbyła się w pełnym jego składzie, z różnych regionów Polski nadciągnęli, od lewej licząc, Andrzej, Mariusz, Robert, Wasz blagier relacjonujący to spotkanie oraz Grzesiu. Czekało nas pięć dni pstrągowych połowów, ale także pięć śniadań i kolacji, pięć przedyskutowanych, prześmianych wieczorów w otoczeniu ulubionych zestawów muchowych, kołowrotków wydobytych z tajnych zakamarków, wędzisk o wyjątkowych walorach i linek o niezliczonych dziwnych parametrach. Jak to często bywa u starszych facetów improwizowaliśmy spontanicznie...po gruntownym przygotowaniu. Robert Bednarczyk dograł sprawę świetnego locum, ja czuwałem nad licencjami i zbierałem zatrważające informacje o stanie wody, Andrzej Stanek, Mariusz (Marszal) i Grzesiu skupili się nad menu mając na uwadze naszą widoczną na każdym ze zdjęć NIEdowagę. Ubytki kaloryczne zwalczyły wspaniałe pierogi Roberta,zeppeliny i gulasz Mariusza, indycze kotlety Andrzeja, wyszukane,nareszcie lekkostrawne kanapki Grzesia i bogracz, owoc wysiłków mojej Beatki. Łowiskiem był odcinek specjalny Sanu, powyżej i poniżej wiadomej wiaty w przeciwieństwie do okresu letniego nie biegaliśmy jednak po rzece i często łowiliśmy widząc się wzajemnie. Na początek jednak parę słów o łowisku. Otóż wiadomości nadchodzące od Roberta, kolegi i sanowego strażnika jeżyły włosy i podkopywały morale. Duża nieprzejrzysta woda, zawsze źle rokujące "dwie turbiny", topniejące w górach śniegi, pełen zbiornik...nie brzmiało to dobrze! Rozpytywałem na kilku forach i fb. o ostatnie wiadomości, możliwość brodzenia, preferowane przynęty, uzyskując w mailach oraz bezpośrednich rozmowach wiele cennych wskazówek(łowić także tuż pod brzegami, stosować jasne streamery, nie zapomnieć o małych beżowych kiełżach itd) Nadzieja pozostała, nastroje były tak bojowe, chęć spotkania tak silna, że nawet informacja o pękającej zaporze w Solinie nie pokrzyżowałaby naszych planów. W pierwszym dniu wędkowania rano, jeszcze bez wędek pojechaliśmy zerknąć na rzekę i ocenić "co i jak" Odczucia były ...mieszane, podobnie jak zielonkawa woda, dno rzeki widoczne raptem na pół metra, bardzo znaczny uciąg. Pogratulowaliśmy sobie z Grzesiem zabrania kijów do brodzenia, trudno przecenić ich rolę w tak ekstremalnych warunkach. Stary, nieco przysposobiony dolnik karpiówki od lat wyciąga mój tyłek z kłopotów i to w sensie bezpośrednim! San jest wspaniałą i dostępną rzeką, jednak wiosną potrafi zmusić do głębokiego, uważnego brodzenia. Moczenie kupra procentowało trzeba jednak przyznać, iż Grzegorz i Andrzej łowiąc głównie w pobliżu brzegów zaliczyli także bardzo fajne brania . Jak widzicie Andrzej switchował loopem, próbując różnych głowic i przyponów, radził sobie doskonale choć nie brodził głęboko z powodu kontuzji. Łowił daleko, używając także, podobnie jak Mariusz - Marszal, jednoręcznej b3x 9'6 wt 6 od Winstona. Obaj chyba wysoko cenią ten kij, może o tym napiszą...? Robert testował H2 9' wt 6 Orvisa i także wydawał się zadowolony.Zna i ceni Heliosy. Grzegorz smagał przybrzeżne pstrągi Scottem x2s 9'6 wt 7, który pomimo odległej premiery nadal trzyma klasę. Ja rozpocząłem z axisem 9' wt 5 ( a jakże...!), by pod koniec wyprawy popróbować cięższego zestawu, b3x 9' wt 8. Oba wędziska lubię, Sage świetnie pracuje z linką 6 , a Winston 8, tak więc wcale nie są tak różne. Pstrągi także nie widziały większej różnicy... Pstrągi... O pstrągach będzie już za chwilę, a teraz parę słów o fotografowaniu. Otóż specyficzna dla naszych spotkań atmosfera, brak wyścigowego współzawodnictwa i triumfalizmu tych którym akurat się udało, spokój i zaciekawienie przyrodą pozwalają na spokojne fotografowanie. W moim przypadku przy pomocy prostego waterproofa wiszącego na szyi, i nie powalającego jakością wykonanych zdjęć. Mamy jednak wśród nas Andrzeja Stanka, mistrza obiektywu, kompozycji i obróbki zdjęć, Grzesia, któremu od kilkudziesięciu już lat zawdzięczam kiedyś papierowe, a teraz pikselowe pamiątki, w tym roku fajne zdjęcia wykonał także Mariusz Szalej, tak więc naprawdę miałem z czego wybierać. Andrzej po drugiej stronie obiektywu to prawdziwy rarytas. A poniżej doskonały żart Andrzeja, Grzegorza portret podwójny... Mariusz holujący streamerowego potokowca uwieczniony zachlapanym Nikonem. Zachlapanym w najlepszych okolicznościach - żwawy pryskacz potokowy na haku. Wieczorny przegląd zdjęć i jak zwykle okazja do "życzliwych" komentarzy.Odwrotna anoreksja? Obiektyw pozwala też uwiecznić nasze rzuty, zwrócić uwagę na tor linki i muszki oraz spojrzeć wokół siebie, spojrzeć trochę szerzej. Wracając jednak do pstrągów to przyznam, że każdego dnia łowiliśmy ich kilkanaście, że największy mierzył ok. 45 cm, ale pozostałe były niewiele mniejsze, że miałem na kiju (i w powietrzu) sztukę zbliżającą się gabarytowo do nazwy klubu i że połowa strumieniowców odhaczała się w trakcie holu z pomocą silnego prądu. Używałem kilku linek w tym pływającej 6 ki wf z intermedialną głowicą i metrowym przyponem z fluorokarbonu(do z-axisa), borona zaś wyginał SA wf 8 F z 1,5 metrowym tonącym przyponem i końcówką z FC o średnicy 0,31! Tak, tak - zgodnie z zasadą szybkiego holu, braku skręceń i wygody łowiłem przeważnie na streamera bez skoczka i gruby przypon. Pływająca linka i tonący przypon pozwalały na rzuty które szczególnie lubię, rzuty skośnie pod prąd z szybkim wybieraniem obserwowanej linki.Kilka pstrągów tak właśnie złowiłem, zacięcia są bardzo pewne, często ryba pokazuje się pod powierzchnią w upragnionym złotym błysku. Moje muszki są co prawda akceptowane przez ryby, jednak sam widzę jak wyglądają i dlatego tylko jedno zdjęcie. Nad wodą spotykaliśmy codziennie naszego opiekuna i kolegę Roberta Tobiasza który opowiadał bardzo ciekawie o ochronie i zarybianiu rzeki, o głowacicach które złowiono lub nie, o wielkich lipieniach. Była to także okazja do wspomnień z naszego wcześniejszego, założycielskiego, że tak powiem spotkania. http://jerkbait.pl/blog/14/entry-346-najpi%C4%99kniejsza-rzeka-najtrudniejsze-ryby/ Do ostatniego dnia pobytu humory (co zrozumiałe) i zdrowie (co już nie jest tak oczywiste w kategorii 50+) nam dopisywały. W drodze do domu, 760 km to nie w kij dmuchał, omawialiśmy z Grzegorzem wyjątkowe spotkanie, knuliśmy, podobnie jak poprzedniego wieczora plany na kolejne eskapady w doborowym klubowym gronie. Wieczorne wiadomości od Andrzeja Roberta i Mariusza o szczęśliwym powrocie, pierwsze refleksje co do next time... Dziękuję Wam. Metryka to NIC! Paweł
    57 punktów
  4. Długo miałem wątpliwości, czy tego typu wpis umieścić w sieci. Nie jestem flytierem. A miałbym napisać o wykonywaniu przynęt - much ? Niemniej jednak zdecydowałem się podzielić moimi refleksjami po 3 sezonach łowienia w ten sposób. Jedynym usprawiedliwieniem jakie mam, to ryby, które w ten sposób łowię. Musi wystarczyć. Temat łowienia wędką spiningową ryb na relatywnie lekkie, a spore rozmiarowo przynęty wykonywane z piór i włosia nie cieszy się popularnością. Dla muszkarzy łowiących na zestaw ze sznurem muchowym jest to spining, dla spiningistów jest to utrudnianie sobie łowienia na przynęty nielotne, bez akcji i pracy wyczuwalnej na kiju. Jeśli już sięgają po takie przynęty to są one wykonywane na głowkach jigowych czy innych systemikach z obciązeniem. Obciążeniem znacznym. Zatem o co chodzi ? Po co takie wymysły i utrudnianie sobie życia ? W moim przypadku chodzi o pstrągi. Przyjemność z ich łowienia. Wypuszczania i łowienia ponownie tych samych ryb w znakomitej kondycji. Pojedynczy hak a nie dwie kotwice, naturalna prezentacja, zawsze zgodnie z nurtem, niemożność przeciwstawienia się nurtowi i ta finezyjność wynikająca z faktu, że ta przynęta po prostu płynie (leci) w wodzie. Tak jak ryba, która imituje ... Mokra doskonałość w tonacji grizzly, lato 2015: Złowiłem już kilka innych gatunków ryb na te konstrukcje. Bolenie czy sandacza na Odrze. Klenie czy brzany podczas wizyt nad pstrągowymi ciekami. Da się. Czy warto ? Nie robię reklamy, nie namawiam. Nie sprzedaję przynęt. Kolegom lubię podarować próbny zestaw, by spróbowali czegoś nowego. Ale może z troski o Wasze pstrągi, warto łowić na 1 haczyk a nie na dwie kotwice ? Przygoda z tego typu przynętami zaczęła się wiosną 2015, gdy @Piotr75 - Mistrz Piotr, wykonał pierwszy zestaw przynęt dla mnie. Potem wykonał drugi, trzeci, czwarty... Każdy kolejny coraz bardziej dopasowany do moich potrzeb / wyobrażeń dotyczących mojego wędkowania . Jedna z pierwszych przynet od Piotra, lato 2015 ; Równocześnie sukcesy nad wodą sprowokowały mnie do zakupu imadła . Imadła i materiałów do wykonywania much. Pierwsza 70tka na muchę. Ryba zamknięcia sezonu 2015 : Jedna z pierwszych wykonanych przeze mnie prób, listopad 2015 : Nieudolne były to próby. Zdecydowanie lepiej zaczęło mi iść po wizycie u Piotra w Trójmieście. Przynęty zaczęły łowić. Uwierzyłem, że mogę samodzielnie wykonać skuteczną przynetę. Ale w trakcie 2016 roku i tak najlepszą bronią pozostawały wabiki z Trójmiasta. Jedna z ostatnich, najskuteczniejszych much wykonanych jeszcze na dużym haku 5/0. Następna generacja to już muchy na trzonkach z przegubem. W 2017 doskonaliłem swój warsztat. Odkryłem wspaniałość przegubu między stelażem przynęty a hakiem, na którym szaleje ryba. Ale na koniec 2017 poprawiłem swój rekord pstrągowy na Muszysko od Piotra. Ostatni model, który w moim selektywnym portfelu z 6 przynętami mam ze sobą. Pozostałe przegródki zajmują już moje przegubowe konstrukcje. Ewolucja wykonywanych przeze mnie przynęt wspierana była poradami od @Venom666 a kwestie warsztatowe /drutowe w stelażach pomógł rozgryźć mi @Szpiegu. Wykorzystam ten wpis i jeszcze raz podziękuję serdecznie za okazaną pomoc i wsparcie. Aktualne przynęty wykonuje na drucie 0.8 - 0.9 mm. Kształtuję ów drut na prostej giętarce, której używają osoby wykonujące samodzielnie woblery. Potem cone head, nawój ołowiu kółko łącznikowe w dupkę i można motać co się chce. Najczęściej wykonuję przynęty, których nauczył mnie Piotr - muchy oparte o 4 pióra i wyposażone w okazałą część przednią. To podstawowy model, budowany przeze mnie w różnych wariacjach. Na niskich wodach i przepływach sprawdziły mi się modele, które nazywane są "deciver". Czyli 2 piórka i pękaty korpusik . W 2017 dopracowałem mniejsze, 4 piórowe konstrukcje, które też się sprawdziły latem. A może to ja latem nauczyłem się skutecznie łowić ? Echa tych historii są do odnalezienia w moich wpisach na blogu... Pod 60tak złapany w środku skwarnego dnia na bardzo niskiej, gładkiej wodzie : Nie wykonywałem nigdy żadnych much "pod sznur", moje są za bogate, przeładowane, ciężkie i na zestawie ze sznurem zachowują się jak cegły ( relacja Kolegi, który próbował). Ale warto pamiętać, o uniwersalnych zasadach. Usłyszałem je od Mistrza Piotra. Już na początku wykonywania przynęty warto wiedzieć co to będzie na koniec. Mieć wizję całości. Potem proporcje. Jak ma być grubo i masywniej to lepiej niech to będzie z przodu przynęty... tak jak jest zbudowana ryba. Przynęta w założeniu ma imitować rybę, więc budową lepiej niech do nie nawiązuje. Od siebie dodam, że lepiej jak jest ciut za mało materiałów, niż za wiele. A teraz kilka moich komentarzy odnośnie wędkowania za pstrągiem przy pomocy takich przynęt : - największe ryby najbardziej agresywnie reagują na naturalną prezentacje. Żadne przytrzymania, pseudo fajne podbicia sandaczowe czy inne techniki z wód stojących. - moimi przynętami pracuje nurt rzeki. Każda struga, cień nurtowy czy załamanie nurtu wywołuje zmianę zachowania przynęty i takie zachowanie przynęty dla ryb jest czymś naturalnym - bardzo dużo brań jest od dołu. Prezentacja muchy jest wolniejsza niż woblera. Ryba ma czas namierzyć COŚ płynącego z szybkością nurtu. Nawet tego najszybszego nurtu. Tylko nie radzę uczyć się łowienia muchami na szypotach. - prezentacja na szypotach, kaskadach czy kamiennych przeszkodach wymaga naprawdę bardzo dobrej techniki i kontroli zestawu. Ułamek sekundy i linka zabrana przez nurt sprawia, że ciągniemy flaczek, a nie prowadzimy przynętę z nurtem. Poza tym kontakt z dużą rybą w takim miejscu to branie atomowe, wyskok i jeśli się nie zatnie w nożyczki to momentalna spinka. - jeśli ryby będą aktywne, to nawet z czarnych dziur wyskoczą do przynęty płynącej niewiele pod wierzchem. A jak nie wyskoczą ? to nie żerują i albo możemy poszukać innej, albo sprobówać innego dnia - natomiast większość brań będzie "na oczach". Niemal cały czas mamy kontakt wzrokowy z prowadzoną przynęta. Warto nie zrobić w portki Nieważne czy oddychacze czy gumowe. Nieprzypadkowo umieściłem daty w tytule wpisu tego. Wiem już z doświadczenia, że ewolucja tej mojej muchołapki będzie wciąż trwała. To nie jest koniec drogi, to tylko chwilowo złapana stopklatka w przededniu otwarcia sezonu 2018. A dokąd ta droga prowadzi ? Zapewne do nikąd. Warto się cieszyć samą drogą i momentami nad wodą a nie szukać nieistniejącej doskonałości i nieustającej skuteczności. Muzyczna dedykacja ze sporą nutka inspiracji i fantazji, dla chętnych spróbowania tej drogi . Powodzenia życzę \m/
    55 punktów
  5. W nieustającym kołowrocie wędkarskiego życia zabrnąłem (dokręciłem) do momentu historycznego. A przynajmniej tak to odczuwam. Otóż po latach przygód z kabłąkowcami Daiwy nastaje epoka "monokultury Shimano". Kiedyś już taka sytuacja miała miejsce, ale to w czasach przedhistorycznych jak chodzi o moje wędkarstwo. Pierwszy kołowrotek, który wzbudził emocje, to kupiony na przełomie lat 80tych i 90tych Abu z tylnym hamulcem. Pamiętam poważne rozterki młodego adepta w sklepie akwarystycznym. Czy wybrać czarne (grafitowe) Abu czy równie czarną, ale ozdobioną zielonymi naklejkami Daiwe ? Wybór padł na Abu. I tak sie zaczęło. Wcześniej były Rileh Rex i pancerny Delfin. Ale ich nie wybierałem - je dostałem do krótkich, szklanych wędek kupionych za komunijne złotówki. Było Abu, a potem były Silstary. Początek lat 90tych to w mojej pamięci czas, jak chodzi o sprzęt, gdy były DAMy, Cormorany i Silstary. Były też inne marki. Ale te najbardziej pamiętam. Potem w prasie branżowej natknąłem się na Shimano. Czarne. Podwójne korbki. Hamulec walki. Czyli KOSMOS. Postanowiłem : kiedyś będę taki miał. Zaczęła się faza spiningu, a ja nadal miałem silstarka. Nagle, w przypływie niespodziewanego napływu waluty, podczas pobytu w Berlinie pojawiła się szansa kupić pierwsze Shimano. I tak się stało. ZX 1010. Miał hamulec walki ! Napis JAPAN na stopce i był czarny. Na model AERO z podwójną korbką nie wystarczyło. Ale i tak było grubo. Spining już zatriumfował skutecznie. Nie było odwrotu. Fascynacja żyjącymi (kręcącymi się) kołowrotkami pogłębiała się. W okolicznościach, których nie pamiętam, ale też w Niemczech, zakupiona została Daiwa. Emblem S2000iA. Taki granatowy ze srebrną szpulą. Shimanko ZX przejął do spławika Tata. Ja miałem Daiwe z przednim hamulcem! Ten kołowrotek był bardzo dzielny. Miałem spining i ten kołowortek. Łowiłem wszystko i wszędzie tym zestawem. Okonie na Warmii. Klenie i bolenie w Bugu, szczupaki na Pomorzu. Nie pamiętam by ten kołowrotek mnie kiedykolwiek zawiódł. Zaczęła się dwudrożna przygoda, która na przestrzeni lat miała pochłonąć nie wiadomo ile kasy. Daiwa i Shimano. Shimano i Daiwa. Potem Marek Szymański napisał swoje "Wędkarstwo Rzeczne" a ja ...musiałem mieć Shimano 4000 do łowienia w dużej rzece. Stałem się posiadaczem Stradica 4000 z rynku USA (uprzejmość sąsiadów z 1 piętra). To już były poważne łowy przełomu wieków. Do tego Stradica miałem wędkę od Waldka (@Poppera) - CD Classic 3 metry. Uncjówka. Uniwersał na wszystkie ryby. I tak się łowiło maszerując po graniczej Odrze. Klenie. Jazie. Bolenie. Szczupaki. Sumki. Sandacze... Uniwersał to uniwersał. Obrazek poniżej , podczas spacerów nad Odrą z zestawem na wszystko : Potem pierwsze Szwecje, pierwsze Ebro, nowy świat. Wędkarstwo nabierało pędu i charakteru, a ja coraz skuteczniej rozbudowywałem arsenał sprzętowy. Przeprowadzka do Hiszpanii zbiegła się w czasie z wprowadzeniem przez Daiwę modeli R4. Certate! Jak ten kołowrotek był ładny. Nie było możliwości. Stradic dla Taty. Wchodzi Certate. Od razu dwie ! 2500 R i 3500 HD. Parka na wszystkie ryby. Z tamtych czasów pierwsze samodzielne serwisy kołowrotków w Hiszpanii. Certate 2500 R pokazuje wnętrzności : Się łowiło Daiwami. Nie powiem, że nie...ale Stella. Były w internecie, a ja nigdy nie miałem. Oglądałem u znajomych. Kręciłem na sucho. Kiedyś trzeba będzie spróbować Stelli. Jak z tym pierwszym Shimano. Spróbowałem szybciej niż przypuszczałem. Wygrałem na aukcji rozmiar 2000 z generacji 95. Oczywiście wtedy wiedzę miałem szczątkową o generacjach Stelli. Ale jak przyszła paczka z Japonii....KONIEC. Jak to kręciło! Daiwy w odstawkę. Tylko Stelle. Certate poszły w świat. Weszły Stelle (F/98 JDM). Rozmiar 2500 i te większe. A może zamiast 2500 i większej wystarczy jedna ? W materiałach historycznych na forum są wpisy z tamtego okresu. Stella SW 2001 w rozmaitych wersjach, szpulach, korbkach. Wszystko co się dało i się nie dało. Przerabianie korbek od baitrunnerów miało miejsce. ...i wtedy spotkałem się z Łukaszem i jego zestawem Certate Hyper Custom . Ależ poręczne były te Daiwy! Co za ergonomia ! No bajka! Stelle zaczęły wychodzić. Weszły Daiwy. Coraz więcej kołowrotków spod znaku Daiwy. Certate Hyper Custom, Morethany. 2500 i 2500R i 3000 i 3012. Całe szuflady sprzętu. Ale przecież tuż obok były Stelle ! Wyniszczająca dla protfela zabawa skakania z kwiatka na kwiatek. Certate i Stella. Stella i Bradia. Morethan i Stella. Stella i Exist. I tak przez kilka lat. Kolejne generacje, kolejne mixy w arsenale. Łowiłem szczupaki w Szwecji, sandacze w Hiszpanii, jazie i bolenie i klenie w Polsce. A karuzela kołowrotków nie przestawała się kręcić. Krótkie okresu zauroczenia Tournamentami Zia, ZiT, TD-XiA, Stellami Millenium, AR, FW itd itp. Z niewypróbowanych pozostała tylko Team Daiwa Z. Pozostałe, te wypróbowane naprawdę ciężko spamiętać. Internet plus paypal to otwarte drzwi do wszystkich sklepów tej planety. Paczki przybywały z Japonii, z Australli, USA, Francji i Niemiec. Gdy następowała stabilizacja w ramach danego modelu zaczynała się furia z częściami tuningowymi. ZPI, Yumeya, IZE Custom, Composite Studio itd itp. Doszło do przerabiania rozmiarów 3000 na 2500 R, o czym doniosłem w tym wątku : http://jerkbait.pl/topic/36246-czym-kreci-guzu-czyli-kolowrotek-ktory-nie-istnieje/ SHOW MUST GO ON I wylądowaliśmy we współczesności. Jest bateria Stelli 10tek JDM. Tu nie zanosi się na żadne zmiany, ale nigdy nie mów nigdy. Ostatnia Daiwa właśnie postanowiła mnie opuścić. Co stanowiło przyczynek do tego żenująco sprzętomaniackiego wpisu. No i co teraz będzie ? Shimano będzie ! Będzie Shimano takie, Shimano takie i Shimano takie plus kilka multików do trollingu. W tamtym departamencie Daiwa Shrapnel i sumowy Avet nie wpuszczają żadnych Shimano. Jak dotąd. Lata lecą, dziesiątki (setki) kołowrotków wypróbowanych...a w głowie tylko pstrągi
    52 punktów
  6. Przed rozpoczęciem tegorocznych zmagań z wędką pozwoliłem sobie sformułować trzy wędkarskie cele na ten rok. Podjąłem działania mające doprowadzić do ich osiągnięcia. Ba, nawet miałem okazje odwiedzić akweny, gdzie takie wymarzone ryby żyją. A ryby miały być takie : Szczupak 125 cm Pstrąg potokowy 75 cm Boleń 80 cm. Najprościej poszło mi z boleniem. Nie złapałem żadnego sensownego bolenia w tym sezonie. Także klapa całkowita i „wstyd przed Ryśkiem”. Wyprawa, która miała szansę zaowocować tym BOLENIEM zakończyła się złowieniem nowego osobistego rekordu w jaziu. Lepszy jaź na zdjęciu, niż boleń w planach ? Jak chodzi o szczupaka, tu podjęta została walka. 10 dni trollingu na pewnym hiszpańskim akwenie dawało nadzieję na spotkanie z krokodylkiem wymarzonych gabarytów. Skończyło się na rybie 121 cm i dwóch 118tkach. Także miarowo zabrakło 4 centymetrów. Te trzy szczupaki pokazałem w poprzednim wpisie na blogu, zatem nie ma co ich powtarzać i w tym wpisie. Rekordu szczupaczego nie poprawiłem, ale mocno poprawiłem moje osiągnięcia jak chodzi o okazowe egzemplarze tego gatunku. Bo za takie uznaję powyżej wspomniane. Mimo nieosiągnięcia celu, mimo braku poprawienia rekordu osobistego, ten rok uznaje ze udany szczupakowo. Nie mam setek metrowych szczupaków na koncie, więc taki rok jak ten mnie cieszy. Do uzupełnienia puli godnych uznania szczupaków warto dorzucić ryby 110 i 104 z tego samego wyjazdu. I teraz ryba, która mnie napędza. Pod którą planuje sezon wędkarski od kilku lat. Pstrąg potokowy. Pstrąg potokowy 75 cm ? Nie złowiłem. Nie widziałem. Nie miałem kontaktu z taką rybą. To wciąż przede mną... Natomiast ostatniego dnia sezonu, czyli 12 października 2017, wydarzyło się coś. Tą ostatnią dniówkę na moich pstrągowych rewirach zaplanowałem skrupulatnie wcześniej. Które miejsca odwiedzę, gdzie zacznę, gdzie nie pojadę. W końcu miałem tylko 11 godzin nad rzeką. W tym czasie jeszcze musiałem jeść, przemieszczać się, a nie tylko wrzucać przynętę do łowiska… A zatem planistyka logistyczno / motoryczna w wersji zaawansowanej. Pierwszy wybrany sektor, to taki rewir, w którym zawsze sobie myślę : „stąd kiedyś będę miał życiowego pstrąga”. Łatwiej pomyśleć niż złowić. Sektor ma około 500 metrów długości. Obfituje w miejsca. Takie, że w każdym z nich może być życiowy pstrąg i nie ma prawa do zdziwienia. Ot, taki rewir. Przemierzałem go od początku owego czwartkowego dnia zaliczając kilka delikatnych pyknięć w muchę. Takie branka dyżurnych rybek, które mówią „ jest życie w łowisku”. Ale jak to bywa ostatniego dnia sezonu, planistyka logistyczno / motoryczna narzuciła rytm. Trzeba iść dalej. Ostatnia meta, przed wspinaczką do auta. Jeszcze kilka rzutów. Jeszcze trzy kroki do przodu wielkiego napływu na bystrze. Jeszcze kilka rzutów… BRANIE. Nie jakaś podwodna masakra dokonana na sztucznej musze, raczej takie branie z zawijasem. Ryba gdzieś z boku się przyczaiła i jak kąsek napłynął skasowała go z boku zwracając w miejscu i robiąc falę. Zacięcie, ryba idzie na środek, na głębsze. Do góry ją, ona w dół. Ale spokojnie. Bez niepotrzebnego kamikaze, tak lubianego przez brzany. Do góry, znów w dół. A zestaw mój podstawowy – SC4SW Popping 14 lb i żyłka 0.25 z męsko ustawionym hamulcem. Trzecia próba do góry a równocześnie już stoję w linii z nią, poniżej ryby, po pas w wodzie. Ryba próbuje mnie minąć, ale widok podbieraka ja zawraca. Już wtedy było widać, że tu jest STAWKA. Delirka i panika w głowie – „bo się zepnie…!!!”. Kolejna próba do góry i skasowanie linki do minimum. Jak dobrze mieć wędkę zwijająca się bez końca, a do tego krótką (7 stóp). Zawrót ryby, chlapanina. Podciągniecie i JEST. Podbierak waży. Zaglądam – no locha. Ale bardzo zgrabnie zbudowana. Duża, ale jak duża ? Największa ! Oczywiście do 75 zabrakło. Ale nowy rekord jest. 73 cm!!! Po zeszłorocznym wyrównaniu 72 (pierwsze 72 miałem w styczniu 2014), jest nowy PB. Zdjęć seria na nadrzecznej półce, oby szybko i do wody. Przecież to pomnik przyrody. Prawem i troską chroniony. Emocje tryskają! Radość, której skala i intensywność, nawet mnie samego zaskakują. Jakoś takie wypracowane, wychodzone ryby najbardziej mi smakują. Takie wytęsknione, a jednak ulotne, chwile chwały. Złowić coś i tak jakby być zaskoczonym takim zdarzeniem, nie liczyć się z tym, że to się może wydarzyć, to trochę jednak inna radość. Radość zmieszana jest wówczas ze zdziwieniem. Tak miałem z tą rybą na początku 2014 roku. Trafiłem. Tak to oceniam po tych kilku intensywnych sezonach „za pstrągiem”. Teraz było jakby inaczej. Bardziej świadomie, ale jednak tyle różnych czynników musiało zagrać. Idealnie się spasować. Czas / miejsce/ podejście / wybór i podanie przynęty / branie/ zacięcie / hol / podebranie i pewnie ileś tych, których jeszcze nie znam. Ale taki ostatni dzień sezonu, szczegółowo zaplanowany, który przynosi nowy rekord w mojej wielce faworyzowanej rybie ? REWELACYJNE UCZUCIE, tak to określę. Kończąc to podsumowanie / relacje, nie będę się bronił, że swoje sezony oceniam przez centymetry. Przez złowione ryby i zaliczone rekordy czy inne cele. Moje wędkarstwo, samemu przeze mnie dość świadomie zdefiniowane, to nie jest łapanie chwil, zachodów słońca czy obserwacja ważki. To nie są spotkania z kolegami po kiju, zloty, czy odkrywanie nowych łowisk. Owszem lubię te szczegóły, wyłapuję je i tworzą one dla mnie otoczkę. Przyrodę, zwierzęta, brak ludzi przez cały dzień, gdy przemierzam dzikie ostępy w poszukiwaniu pstrągów. Ale moim celem są ryby. Interakcja z nimi. Największe ryby, jakie mogę spotkać w łowiskach, które odwiedzam. To mnie napędza, pcha do przodu. Zmusza do wysiłku intelektualnego, uczy cierpliwości i rozwija. Tak to widzę. W 2017 nie zrealizowałem żadnego z wyznaczonych celów. Paradoksalnie, sezon uważam za bardzo udany. Zastrzegam, że miewałem lepsze w życiu. Ale ten był lepszy od poprzedniego - 2016. A poprzedni był bardzo dobry. W zeszłym roku byłem więcej dni na rewirach pstrągowych. To się przełożyło na większą liczbę okazowych ryb w kropki. Ten rok przyniósł większą regularność w kontaktach z tymi XL. Złapałem ich niemało na samodzielnie wykonane przynęty (w tym temacie jest wciąż ogromne pole do rozwoju), co oczywiście cieszy. Tego największego złapałem na przynętę wykonaną przez mojego Mistrza… i automatycznie zdefiniował się cel na 2018. Cel na 2018 : Złowić nowy rekord pstrąga potokowego na samodzielnie zrobioną muchę i samodzielnie zrobić sobie jak najlepsze zdjęcia z tą zdobyczą. Pozdrawiam Daniel p.s. podczas samotnej, nocnej podroży na czwartkowe rewiry odkopałem stary, niesłuchany od dawna materiał \m/
    47 punktów
  7. Czasem trzeba mocniejszym słowem, ale o tym za chwilę. Wolny dzień, dobra pogoda i pstrągowe ciągoty spowodowały, że wczesnym porankiem 1 maja prułem nad Piławę. Wybrałem pokrętną trasę wiodącą szlakiem dawnej wędkarskiej chwały, szlakiem wiosek i mostków kojarzących się z licznymi przygodami. Wieś Głowaczewo, świetne połowy tęczowych, zdziczałych uciekinierów i czerwcowych lipieni, Czapla i młyn, ech... szkoda gadać i Wiesiółka na zawsze kojarząca się z olbrzymim potokowcem złowionym przez mojego dziadka śp. Floriana Budniaka... Te wąskie, charakterystyczne dla Pomorza wymagające uwagi alejki, powolne tempo, otwarty dach... Moim celem był górny, urokliwy odcinek Piławy, fragment rzeki który urodą wręcz zapiera dech. Wyobrażacie sobie meandrującą poprzez lasy i łąki (łąki ...muszkarze wiedzą o czym mówię) dziką rzeczkę bez śladu zabudowań, płotów, drogowych mostów na odcinku wielu, wielu kilometrów? Taka właśnie była górna Piława, strumień który obdarzył przed laty 47 cm majowym potoczakiem i wieloma innymi wielbicielami moich siermiężnych muszek. Lipienie? O tak, bywały i kardynały o charakterystycznym jasnym ubarwieniu. "Spalona leśniczówka", (miejsce które opisał czy to Andrzej Pukacki czy też jego i mój mentor Henryk Jacewicz, a może o pogorzelisku wspomniał wielkopolski płytniczanin reżyser Sławomir Żerdzicki ?) ukryta jest na wysokim lewym brzegu rzeki i droga tam wiedzie niełatwa... Docieraliśmy tam z Dziadkiem i Tatą trabantem i maluchem, wyboje poniemieckiej szutrówki i kilkanaście kilometrów trzęsionki spowodowały odklejenie się lusterka w Kadecie, pokonały miskę olejową usportowionego mondziaka, peszrot 405 także zaliczył tam zimowa przygodę. Tym razem poszło bez bólu, może już tak młodzieńczo nie zapieprzam? Zaparkowałem i z trudem odnalazłem ślady spalonych zabudowań, przyroda upomniała się o swoje w zaskakującym tempie... Szybko wskoczyłem w połatane Jaxony, Hoppery (ależ one lekkie..) na nogi, plecaczek z małą ( od miesiąca ograniczam) dawką jedzenia na plecy, staruszek Winston http://jerkbait.pl/topic/47952-najlepsze-w%C4%99dzisko-muchowe-subiektywny-ranking-u%C5%BCytkownik%C3%B3w/ złożony już w domu w garść i...do wody! Cóż, wspomnienia natychmiast powróciły, kilka - niewielkich co prawda - ryb dało to coś niewypowiedzianego, to coś co drodzy koledzy dobrze znacie. Wkurw pojawił się nagle. Totalny wkurw na chamstwo i bezczelność. Wkurw na czyjąś pazerność, wkurw na naszą bezsilność. Odgłos odbijajacych się od siebie plastikowych beczek poprzedzony został głośnym rykiem przewodnika pieprzonego kajakowego stada. Pijackie wycie towarzyszyło pojawieniu się pierwszych kajaków, potem było już tylko głośniej i bezczelniej. Wielokrotnie spotkałem się podobną sytuacją, bywało lepiej lub gorzej, ale tym razem, może na zasadzie kontrastu pomiędzy oczekiwaniami i pięknem otoczenia, a wyjątkowym chamstwem pierwszomajowych "kajakarzy" wewnętrzny protest wywołał reakcję. Piwo zauważyłem prawie w każdym z kajaków ( to chyba jakiś pieprzony kajakowy rytuał), wiele osób ostentacyjnie popijało gorzałę, spławiało puste puszki i butelki lub z rozmachem wyrzucało je na brzeg okraszając to kloacznymi komentarzami pod adresem Waszego protestującego autora. Tylko kameralny charakter rzeki spowodował, ze nietrzeźwość w połączeniu z totalną nieporadnością nie skutkowały wypadkiem. Żenujące doznania dla uszu i oczu . Na brzegu oprócz puszek, butelek, trwałych opakowań po pożywieniu znalazłem, 4 pojedyncze (sfociłem najoryginalniejszy) buty, ślady wywrotek i pijackiego burdelu. Od 10.20 do 14.30 minęło mnie około 60 kajaków. Pochodziły z trzech wypożyczalni, opisane były nazwą właścicieli i numerami telefonów kontaktowych. Skorzystałem więc i po wyłowieniu kolejnej starej puchy z dna i zakopaniu jej poza scieżką połączyłem się z "przedsiebiorcą" . W krótkich żołnierskich słowach przedstawiłem sytuację i w kilkuminutowej tyradzie wywaliłem swe pretensje.Tyle mego, co sobie pogadałem, ale gość nie miał dobrego popołudnia, to pewne. Nie uogólniam, wiem, ze duża część wodniaków to pasjonaci cicho przemierzający świątynię przyrody, ale kwestii limitowania ich ilosci nie sposób pominąć. Nie można pominąć kwestii opisania kajaków w sposób umożliwiajacy identyfikację płynącego, trzeba pomyśleć o kluczowej w końcu kwestii, a mianowicie ustalenia "dni bez kajaka" w porozumieniu na lokalnym szczeblu. Wypożyczalnie ograniczaja swą aktywność do okresowego udrożnienia traktu (swoją drogą czy cięcie drzew jest usankcjonowane prawnie?), wypuszczeniu i odebraniu klientów i ...kasowaniu. Kto sprząta brzegi Piławy, dlaczego stosy śmieci, często bardzo niebezpiecznych(pękniete puszki i butelki) zalegają jej brzegi i nurt? Gdzie jest odpowiedzialność za rabunkowe korzystanie z dobra przyrody? Zauważyłem ok. 60 kajaków i zastanawiam się dlaczego nie 100, a może 200? Gdzie jest limit, gdzie jest granica tego obłędu? Obawiam się, że tylko względy ekonomiczne są ograniczeniem i że wraz z rozwojem "branży" moje kpiny obrócą się w prawdę. Rzadko używam mocnych słów, ale burdel który nam się nad rzekami funduje i co szczególnie bolesne totalny olew ze strony PZW, naszego pseudo reprezentanta, budzi mój głęboki sprzeciw. Rozumiem, że nigdy w Gwdzie i jej dorzeczu nie będę łowił takich ryb jak onegdaj. Przecież mamy demokrację, przedsiębiorczość, także ta związana z hodowlą ryb, dziarsko się rozwija, w lasach jest pełno zwierzyny, PKB nam wzrasta, a Polak żyje coraz dłużej. Skąd wiec ryby w wodzie, tylko naiwny by ich oczekiwał. Ale trochę spokoju, ciszy, czy i to zabrano nam na trwałe? Wracałem pod prąd późnym popołudniem, capnąłem jeszcze kilka kolorowych pstążków i lipieni, znów nastał spokój i ten nad rzeką i ten we mnie. W drodze do domu zakupiłem kilka wędzonych pstrągów , zadumałem się nad posadowieniem wiejskiego kościółka w Głowaczewie dokąd skierowałem kilka jasnych chyba dla Was próśb. Paweł .
    45 punktów
  8. 7 tygodni. No, kilka dni ekstra. 27 kwietnia ortopedzie w szpitalu Rydygiera przeprowadzili amputację, i permanentnie straciłem sprawiającą tyle problemów nogę. Początki, jak to zwykle - bolesne i pod górkę. Urżnięta noga boli jak jasna cholera. Plus dręczą bóle fantomowe, z którymi niezbyt jest pomysł co można zrobić. Jednak z każdym dniem lepiej, noga się goi, obkurczanie, ściągnięcie szwów i wreszcie po 6 tygodniach pierwsze kroki obunożnie. Wreszcie powrót do domu. Wsiadka na rower i... po 7,5 tygodniach od operacji, wreszcie dzisiaj pierwsze ryby, poprzedzone 15km kółkiem po okolicznych górkach na dwóch kołach. Co prawda jedynym efektem piłowania przez godzinę wody było przepłyniecie pod nogami (nogą? :D) pięknego bassa matuzalema, ale - naprawdę czuję jak wracam do normalności, aktywności o jakiej przed operacją mogłem tylko pomarzyć. Dzisiaj tez pierwszy dzień, gdy udało się dłuższy dystans chodzić bez kul, tylko na protezie. Niby drobne rzeczy, jednak w mojej skali to gigantyczne skoki. I tutaj - wielkie podziękowania dla Was. Gdyby nie pomoc Maćka Dukacza - Melanżyka z Mel Hand Made Lures, Mirka Pieślaka ze "Sztuki Łowienia" oraz Wasza ofiarność byłbym dalej w ciemnym miejscu. Odzew podczas aukcji przeszedł najśmielsze oczekiwania. Udało się mi sfinansować pierwszą proteze do ogólnego chodzenia i zostało też trochę na drugą, z czasem - moze wreszcie w pełni wędkarską - odporną na słoną wodę, dzięki której będę mógł może wrócic do polowania na tuńczyki wokół Gibraltaru. Dziękuję Wam bardzo za zwrócenie możliwości normalnego życia!
    42 punktów
  9. W 50 "Sztuce Łowienia" ukazał się mój artykuł pod tytułem "Skandynawia na luzie". Opisałem w nim wakacyjny wyjazd na północ Europy. Nie mam tu oczywiście zamiaru powielać materiału zwartego w SzŁ, ale trochę fotek się uzbierało, a tylko kilka wskoczyło do magazynu. Pomyślałem, że warto się nimi podzielić na blogu o tej mało muszkarskiej porze roku. W skrócie tylko dodam, że warunki mieliśmy wybitnie nie łososiowe. Brak opadów i słoneczna pogoda zrobiły swoje. Ale, ale, pomimo przeciwności losu chłopcy wrócili z tarczami. Startujemy w Gdyni. Przed nami noc na promie i grubo ponad 2000km jazdy samochodem. Nie traciliśmy czasu na Byske, bo woda ledo się sączyła. Pognaliśmy dalej na północ. Jeden z niewielu pochmurnych dni. Benio za chwilę straci łososia. Maks przeciąga linę z silną rybą. Łosoś-partyzant, trochę porysował sobie zbroję w trakcie wędrówki w górę rzeki, ale walczył pięknie. Surowy krajobraz na północnym wybrzeżu. Królują mchy i porosty. Rzeźbienie na jednoręczną. Tu łososi nie uświadczyliśmy. Brała sama drobnica. - Tato, muszę kupę. - Co ja Ci synku poradzę? Wskakuj w krzaki. - A to już mi się nie chce. 5 minut później. - Jednak muszę, ale nie w krzakach. - OK, wracamy do samochodu. Nie wiem, kto się bardziej ucieszył z kibelka na totalnym zadupiu. Norwegia potrafi zaskoczyć. Odjazd! Łosoś-petarda i Żbiki. Urokliwy kościół luterański. Prawie las. Dolina Tany. Im głębiej w ląd, tym więcej drzew. Na wodery było już za gorąco. Kalesony i sandały wystarczyły, Lapońskie lipienie na mokrą muchę. Jockfall. Chłopcy nie podjęli wyzwania na tak dużej wodzie. Ale tu było jak w sam raz. Lipienie żarły muchy, a komary żarły nas. Głównie małe ryby, ale bardzo chętne do współpracy. Ostatnia ryba wyjazdu. Kolejne wizyty nad wodą były już w zupełnie innym celu. I to by było na tyle. Za rok trzeba będzie zrobić powtórkę.
    40 punktów
  10. Cześć! Prawie dwa lata absencji w tym miejscu, dwa lata gdy częściej czytałem ( o tym za chwilę) niż pisałem, próbowałem nowych metod, i poznawałem wymarzone łowiska. O nie, nie nudziłem się bynajmniej, z umiarem opita 60-ka nie stępiła wędkarskich zainteresowań i głodu nowości. Oczywiście nie jest zupełnie różowo, dłużej wiążę przypony, trudniej wykopuję się z bagien, a małe muszki wieczorem atakuję po wielokroć końcówką przyponu. Poranna szaruga częściej odstręcza od wyjazdu, nad rzeką także nie gonię już do kompletnej ciemności...Ale co tam, Skumulowana Skuteczność Łowcza (SSŁ ) nadal jest satysfakcjonująca. Tytuł poniższej opowiastki wynika z dwóch powodów. Pierwszy z nich to, nienowa przecież, ale nasilająca się chęć muchowego łowienia salmonidów w wodach stojących, a druga część tytułu, cóż, nie okłamujmy się, dotykająca mnie coraz częściej świadomość upływającego czasu. Ale "nic to" jak mawiał mikrorycerz i o łowieniu zatem. Od wielu lat, ale raczej przypadkiem i marginalnie łowiłem salmonidy w jeziorach i zbiornikach zaporowych oddając muchowe pierwszeństwo rzekom, strumykom, potoczkom i morzu. Ostatnie sezony zmieniły w tej kwestii wiele. Muszkowanie w jeziorach z łódki naprawdę mnie zauroczyło, a świadome łowienie na malutkie przynęty w wielometrowych głębiach kręcą mnie jak mało co. Jeziora, czy to nasze, czy też te na dalekiej północy potrafią być przepiękne, schyłek dnia dużo łatwiej uchwycić kładąc linkę na ich spokojnej tafli niż w nurcie szumiącej, absorbującej i schowanej w drzewnym tunelu rzeki. Jeziorowe łowienie ryb szlachetnych na muszkę ma swą niewątpliwą specyfikę. Można to robić z brzegu, fakt, lecz to łowienie z łódki daje największe możliwości i o nim chciałbym napisać. Opatrzność sprawiła, że już przed kilkudziesięcioma laty trafiałem nad wysokogórskie, ubogie, zamieszkałe przeważnie przez salmonidy jeziora. Szwecja, Norwegia, Finlandia...w fajnym towarzystwie łowiliśmy potokowce i palie na spinning i na muchę. No właśnie, spinning, a potem już casting w pewnym stopniu zdominowały nasze/moje ówczesne łowy, odstręczały od wzięcia w garść leżącej przecież w łódce muchówki. Przyczyny były jasne, po prostu łowiliśmy dużo pięknych ryb i idea "po co kombinować" wpłynęła także na mnie. Część z Was, muszkarzy zna z pewnością sytuację w której spinningista podśpiewując radośnie kosi jak dziki, a muszkarz kolejny raz przewleka drżącymi rękoma linkę przez przelotki. No i woda, woda na której jesteśmy być może jedyny raz w życiu... To się jednak zmieniło, bowiem po pierwsze złowiłem już w życiu satysfakcjonującą ilość ryb( no prawie), a po drugie zaś znalazłem współtowarzyszy także przedkładających jakość ponad ilość. Dwu muszkarzy w łodzi, kontemplacja ponad naparzanie, trwanie w postanowieniu...to pozwoliło bez stresu łowić na muszkę pomijając poczucie niedosytu i utraty potencjalnych okazji. Tak więc zaczęło się świadome poszukiwanie ryb w dużych akwenach z głęboką wiarą w możliwość, w sukces, w fakt, że to się może udać. Ten aspekt jest bardzo istotny i chciałbym zwrócić na niego Waszą uwagę. Otóż musimy przekonać się o skuteczności własnych wysiłków osiągając sukces. Próbować, pytać, podglądać rzucać, rzucać rzucać i... czytać. A skoro o czytaniu... Wspomniałem, że przez dwa lata blogowej absencji wiele czytałem i w związku z tym właśnie zamieszczam zdjęcie książki, którą uważam za bardzo interesującą jest bowiem dziełem praktyka. Mariuszu, Marszale nasz polny koronny - jeszcze raz dziękuję za prezent. Ileż ciekawych informacji, jak wiele potwierdzeń własnych doświadczeń! Gdy czytałem o połowie potokowców, o sposobie ich żerowania i zwyczajach odniosłem wrażenie , że ten sympatyczny Czech siedział ze mną na łódce w czasie jednej z fajniejszych przygód. Połów pstrągów tęczowych, zarówno tych z niedawnych zarybień jak i tych zasiedziałych doświadczonych staruszków traktowany jest przez Krivanca z dużą atencją. Rozumiem go , zdziczały, obyty z akwenem tęczak to nie lada przeciwnik. Autor opisuje użycie różnych linek, konstrukcję przyponów, wzory muszek, no naprawdę sprzęciarstwo w najlepszym wydaniu, a że w połączeniu z taktyką i techniką połowu...ręce do oklasków. Kończąc omówienie tej fajnej książki zwrócę uwagę na technikę wieszaka -(hang), oraz opis sposobu Boba Churcha. Sprawdzone, złowione, moment gdy po rzucie napływająca na linkę w dryfie łódka pozwala zatopić sznur i utrzymać go przez chwilę w pionie...To niesamowite dynamiczne szarpnięcie ryby będącej na głębokości 10 metrów...magia! Oczywiście łowienie w jeziorach to także wypatrywanie oczek, spławów, mlaśnięć, cmoknięć i bulgoczących zassań. Tak więc w pogotowiu powinniśmy mieć zestaw do połowu na suchą muszkę i atakować żerujące ryby imitacją chruścika, jętki czy mrówki. Łowienie z powierzchni, czy też tuż pod nią jest bardzo ekscytujące, bowiem sucha muszka może nawet kilka minut spoczywać na tafli wody i wraz z muszkarzem oczekiwać na branie przepływajacego amatora . Ryby w jeziorze pływają, pstrągi tęczowe często grupkami i bywają widoczne pod powierzchnią. To bardzo istotne w kontekście ponawiania rzutów( nie za często) i zmiany miejsca połowu( często - idealny jest powolny dryf). To trochę jak z trociami w Bałtyku. Gdy następuje branie, tuż po nim jest następne i następne, a potem znów dłuuuga przerwa bowiem stadko odpłynęło. No to teraz trochę o sprzęcie i zachowaniu się w łódce. Używam wędzisk o długości 9 stóp i wt 6, sporadycznie wt 5, a myślę tu o z axisie widocznym na jednym ze zdjęć. Jest to wędzisko wystarczająco solidne by konkurować z nieco sztywniejszymi 6-kami( Sage one i Winston b3x w klasie 9/6), a w dodatku wybitnie fartowne. Obiektywnie przyznać muszę, że Sage one 9/6 jest optymalnym kijem wręcz stworzonym do tego co sobie z tonącymi linkami wyczyniam. Winston przygotowany jest wraz z pływającą linką typu clear (Airflo ridge clear tactical) i przywiązanym sucharkiem na szybką akcję "oczkujący makrus". Mokrą muszką, nimfami i streamerami łowię linkami z końcowkami o różnej szybkości tonięcia. A więc 6, 3 no i powolna intermedialna "klasa" w której koniec linki znika pod wodą. najdłużej.. Piszę o tym w sposob uproszczony, przedkładam jednak klarowność przekazu ("clear") nad dogłębne dociekania mogące zniechęcić potencjalnego jeziorowego łowcę. Tu może przytoczę nazwy kilku linek sprawdzonych przeze mnie i doświadczonych kolegów . Zacznę od Cortland Ghost Tip z intermedialną przejrzystą końcowka o długosci ok.5 metrów.Piszę o tej lince od lat na naszym portalu zarówno w kontekście morskich troci jak i rzecznych czy jeziorowych salmonidow oraz szczupaków. Gdy nie trzeba zbyt głęboko...Ghost! Doskonałą linką o szybko tonącej końcówce jest RIO Avid Sink TIP wf f/s6 o ciemnoszarym końcu długosci ok.8 metrów.To naprawdę fajnie szybko tonie, w czasie rzutu zaś nie sprawia najmniejszych problemów. Sztywny running line nie jest bynajmniej wadą. Trochę wolniej wodujemy w toni nasze muszki linką Greys platinium extreme flyline wf 6 t 3 sink. Bardzo dobre opinie zbiera tonąca linka Airflo Sixth Sense wf 6/7 s3 koloru ciemnozielonego ze znaczącymi dystans do przyponu odcinkami o pomarańczowawym zabarwieniu. Pisząc o tej lince muszę wspomnieć o pewnym urokliwym popołudniu, spędzonym w towarzystwie Roberta Bednarczyka i Roberta Tobiasza.Obaj to wytrawni muszkarze, z oboma łączy mnie wieloletnia znajomość.. Myczkowce, sierpień, pstrągi i ...Airflo .Tak, to tam Robert Tobiasz, pokazał nam jak sprawnie można posłużyć się tą całkowicie tonącą linką w dość płytkim zbiorniku . Wszyscy połowiliśmy, brań i zejść było co niemiara, ale ta linka we wprawnych rękach Sanowego Przewodnika dała najlepsze efekty. Warto podpatrywać ... Na moim podwórku także przez chwilę zaświeciło bieszczadzkie słońce, tu w akcji wspomniany z axis, ulubiony ulubieniec do płytkich łowów. Od lewej - Robert Bednarczyk, Wasz sprawozdawca i TRAPER Robert Tobiasz Ciekawą odmianą podczas łowienia salmonidów w jeziorach jest spotkanie z palią, prześliczną silną i nadal dość nieprzewidywalną dla mnie rybą. W przyszłym sezonie przyłożę się starannej do zagadnienia, liczę na wyrozumiałość Grzegorza i Piotra oraz współpracę w lapońskich muchowych wysiłkach. Łowiliśmy palie tuż przy brzegach jezior, łowiliśmy w głębi, stanowczo poszukamy ich znów bo naprawdę warto. Jednego jesteśmy pewni-uwielbiają mrówki. Pisząc o linkach muchowych muszę wspomnieć o bardzo przydatnych końcówkach, tipach czyli mówiąc prościej odcinkach sznura o innym charakterze łączonych z linką główną. Najczęściej spotykanym zestawieniem jest połączenie tonącego - tipu z pływającą linką co pozwala łowić głębiej.Tak więc po połączeniu tipu z linką i dowiązaniu przyponu do dalszego końca tipa łowimy inaczej, często głębiej niż linką pływającą. To dobre rozwiązanie, gdy mamy ze sobą jeden kołowrotek z pływającą linką, a nagle trzeba inaczej...Oby tylko przypon był dość krótki, np ok.1 metra bo efekt zostanie utracony. Dla muszkarzy to bynajmniej nie nowość, zwolennicy wędzisk dwuręcznych (DH) temat głowic, running line, tipów i przyponów mają w małym palcu. Jednak i "jednoręczni" mogą na tym polu pokombinować. Kupiłem, dostałem i zrobiłem sobie wiele tipów o różnych parametrach, trochę dłuższych, cięższych ,ale i całkiem krótkich i lżejszych.Materiałem do moich produkcji były stare linki muchowe, głowice rzutowe, fragmenty znalezisk o niejasnym pochodzeniu...przechowuję to wszystko w specjalnym portfelu (całkiem udany produkt Trapera) i okazjonalnie doczepiam. Przyznam jednak że tym bardziej cenię zestaw im mniej połączeń w zarzucanej lince, lubię bowiem łowić na krótkich dystansach i dotyczy to zarówno jezior jak i rzek. Stąd poszukiwania linek na różne okazje, stąd rekomendacje umieszczone powyżej. Pisząc o muszkach skupię się na tych większych, a to dlatego, że uwielbiam łowić solidnym streamerem na dobrym haku i grubym przyponie co pozwala na szybki hol i uwolnienie z szansą na przeżycie ryby. Moje muszki nie są ładne, chciałbym, ale daleko im do prezentowanych także przez naszych twórców egzemplarzy. Dwa koraliki z przodu, zagubione proporcje? Trudno, muszę z tym żyć i ćwiczyć dalej. Staram się jednak o to by były bardzo trwałe ,wiązane na dobrych hakach i aby jeden model był w różnym stopniu dociążony. Jeśli chodzi o kolory to preferuję połyskliwą zieleń połączoną z szaroscią, czernią i flashem. Mój przyjaciel Zbyszek zauważył ostatnio, że wielkość i kolorystyka ulubionych przypomina utopioną zieloną ważkę. Zaskoczyło mnie to, ale gdy dłużej popatrzyłem... Efekt falowania podczas opadu uważam za bardzo istotny, stąd dobór miękkich sierści i indyka. Czerwone i czarne...to też niegłupia kombinacja. Kwestia haków jest bardzo istotna. Uważam, że dobry streamer, który podczas kręcenia uzyskał od wykonawcy "to coś", może rozmieszczenie obciążenia, może materiałów, streamer o trudno nawet opisywalnych cechach ( symetria, a może minimalny jej brak?) powinien służyć długo. Mam kilka takich, ostrzone groty, coraz krótsze niestety, płowiejące stopniowo materiały, ale przynęty nadal bardzo łowne. Cóż więc za haki preferuję? Cienkie lekkie haczyki do wiązania much łososiowych, a ideałem wg. mnie jest seria firmy Tiemco o poniższym numerze katalogowym Gdy przed kilku laty stały się w Polsce trudniej osiągalne spróbowałem podobnych konkurencyjnej firmy Akita. Tu także dokładne parametry. Wizualnie haki są identyczne, jednak trwałość Tiemko raczej lepsza. Haki są cienkie, bardzo mocne, wyjściowo, ale i po kilku sezonach zabójczo ostre.Kształt klasyczny, oczko w pętli, zadzior mały łatwy do przygięcia. Polecam nie tylko na jeziora. Co ciekawe łowiąc w jeziorach sięgam do długo nieużywanych lekkich nimf na dość dużych hakach. Jedna z nich jest widoczna na zdjęciu w pysku pstrąga tęczowego, tam trochę wyżej, widzicie? Leżała w pudle całe lata i czekała na patrolującego wodę, mającego wszystko w tyle tęczaka. Ryba uciekała na widok wszystkich suchych muszek, z odległosci 2 metrów identyfikowała ściemę reagując odwrotem. Cóż - bardzo daleki rzut, cały zestaw wraz z przyponem pod wodą, nimfa na głębokosci ok. 10 cm, dziwny ruch w jej pobliżu, zacięcie i ...niech ktoś powie, że kołowrotek to tylko pojemnik na linkę... No to teraz może trochę o przyponach. Używam wyłącznie fluorokarbonu, przypon gdy łowię tonącą linką z dość dużym streamerem ma ok.1-1,5 metra długosci, składa się z jednej części i ma średnicę ok 0,22 - 0,26 mm. Gdy dobrze biorą wymieniam przypon na nieco grubszy do 0,28 włącznie. Gdy koniec linki to clear przypon może być jeszcze krótszy, w morzu używałem metrowych kawałków fluoro o średnicy 0,30 przywiązanych do końca Ghosta. Gdy łowimy na dwie muszki przypon jest nieco dłuższy nawet gdy linka jest szybkotonącą. Skoczka na nieco grubszym fluoro umieszczam ok. metra od linki, a prowadzącą powiedzmy metr poniżej. Wtedy przypon ma ok. 2 metrów powinniśmy uwzględnić to podczas topienia i prowadzenia. Łuk linki i przyponu zawsze utrudniają rozpoznanie brania i zacięcie, ale badanie akwenu dwoma imitacjami ma niezaprzeczalne zalety... Przy suchych lub podpowierzchniowych łowach przypony osiągają nawet 4-6 metrów długosci.Trudno tym rzucić, wiatr robi co chce, no chyba, że go świadomie wykorzystamy, ale nie chcę wdawać się w zbyt szczegółowe rozważania. W każdym razie przypon do suchej muchy powinien być długi i niewidoczny. Fajnie gdy muszka pływa, a przypon jest utopiony. Temu sprzyja fluorokarbon choć i on podobnie jak żyłka potrafi przez jakiś czas leżeć na tafli i straszyć ryby szczególnie w łowiskach no kill. Tak więc to co bywa zaletą nad rzeką - pływalność - bywa wadą nad jeziorem. Przyczyną braku brań nad rzeką bywa zbyt gruby ostatni odcinek przyponu. Nad jeziorem może być jednak inaczej - pływająca wokół muszki ryba może zauważyć początek przyponu lub nawet linkę !Rozmaite konfiguracje przynęt i ich rozmieszczenie na przyponie (streamer atraktor) są świetnie opisane w książce i warto tam po prostu zajrzeć. Wspomniałem o zachowaniu się na łódce i od razu, bez ściemniania powiem, że najlepiej być na niej samemu. Choć parę godzin w ciągu dnia. Musi być cicho, powolnie, warto realizować swoje pomysły w swoim tempie. Ale przecież są i wady tego rozwiązania , względy bezpieczeństwa, pogaduchy, wymiana wrażeń skłaniają do poszukiwania fajnego towarzysza. Jeśli jest nas zatem dwóch warto ustalić co gdzie leży, umieścić wędziska w obrysie łódki, mieć na samym wierzchu podbierak, aparat fotograficzny, zamienić się co jakiś czas przy silniku. Taktowny kolega po kilku grubych sztukach zasiądzie do śniadania i przebierania w muszkach, by druh mógł pomachać linewką swobodnie. A skoro o druhach i pomału przechodząc do poczucia upływajacego czasu o którym wspomniałem powyżej pozwolę sobie na refleksję. To co w tej całej zabawie najcenniejsze, to o co naprawdę idzie i co zostaje w pamięci to ludzie. Truizm? Bynajmniej! Niemcy mają doskonałe przysłowie-"podzielona radość to podwójna radość, podzielona krzywda to połowa krzywdy" Jak znalazł prawda? Dziękuję Włodku Grzegorzu Zbyszku Przemku Robercie Mariuszu Bez kumpli wszystko to o kant d... pozdrawiam Paweł
    39 punktów
  11. Z Łukaszem na pstrągach byliśmy na dwóch wyprawach, 2014 i 2015. Zawsze trafialiśmy cięzkie warunki. Miesiąc przed spotkaniem zapowiedział mi, że jak trzeci raz źle trafi, to czwartego razu nie będzie. Taka odpowiedzialność na moich barkach. Termin wytypowany, przygotowania poczynione. ... Nad wodą zastaje nas stan wody ultra niski, korytem płynie kryształ. Pięknie można sobie brodzić, wszystko widać. Ryby oczywiście super ostrożne i mało chętne do współpracy. Do tego wiosna na początku lutego. Poranki z +7, w południe +14 to się nie zdarza. Ale jednak się zdarzyło. Także warunki takie nietypowe. Nie pozostało nic innego jak jechać, łazić, rzucać i próbować przechytrzać / prowokować. Brań mało, kilka kontaktów na dwóch w ciągu 10 godzin łazikowania to nie jest sporo. A może mam wykrzywioną skalę... Może to selektywne podejście ? Może źle dobrane przynęty ? Może braki w wiedzy i taktyce łowienia ? No ale jakoś wgryźliśmy się w temat. Pierwszego dnia, na tej kryształowej, sztucznej wodzie łowię taką samiczkę jak na zdjęciu poniżej : Kolorystyka przedwiośnia, klimat przedwiośnia, ale ja czuję, że w tamte rewiry jeszcze wróci zima w tym roku. Czas pokaże... U mnie na końcu zestawu tylko i wyłącznie muszyska, Łukasz atakował całym arsenałem, jaki przygotował. Przyniosło to skutek taki, jak poniżej : Najlepsze przyszło na koniec wyprawy . Tak zwana dogrywka, doliczony czas gry. Niecała godzina do nastania ciemności. Słońce już niemal się chowa za górami. Włącza mi się nieidentyfikowalny tryb, który dopiero po fakcie się rozpoznaje... Chodźmy tu, stańmy tu (naprawdę dziwne decyzje). Zapowiadam, że wykonam rzut tu i w tym momencie BUM. Tracę kontrolę nad rybą momentalnie. Stoimy na szybkim napływie, za nami rozlewisko a przed nami szalejący ryb, który płynie w moją stronę. Nie ma kontroli, taktyki holu. Mija mnie i pruje w dół. Biegnę. W wodzie po kolana,ale wiem że niedługo koniec miejsca na bieganie. Ryba na szczęście z tych sprytnych. Postanawia szukać schronienia w brzegu i przybrzeżnym bajźle - gałęzie nadrzecznego drzewa, patyki, kamienie itd. Okręca linkę (plecionka x12 Daiwa PE 1.0) wokół trzech suchych gałęzi wiszącego nad wodą drzewa. Wszystko dzieje się tak szybko, nie mam czasu myśleć, tylko ramieniem łamię te suche, wiszące gałęzie. Linka oswobodzona, okręcona na ręku. Ale ryba już też zmęczona. Podbierak i JEST. Za chwilę dogania mnie Łukasz, a ja śmieję się coraz głośniej. Złapałem rybę, którą otworzyłem sezon ! Tego samego Pana Pstrąga, o którym pisałem w poprzednim wpisie na blogu. Miesiąc temu była w dużo gorszej formie. Teraz to już TORPEDA. Przemieściła się 100 metrów w dół rzeki, minęła kaskadę i zorganizowała się w nowym miejscu. Tym razem złapana na inny model muszki spinningowej. W ramach tego niezidentyfikowanego trybu poszedłem po nią...jak na spotkanie z umówionym znajomym. Taka historia, możliwa ? MOŻLIWA, bo się zdarzyła, ale tylko wtedy, gdy ryby się wypuszcza ! Tym wędkarskim akcentem zakończyliśmy pstrągowe warsztaty . Oczywiście, jak na każdym naszym wspólnym wyjeździe, specyficznym "pojedynkom" na gusta muzyczne nie było końca. Ale jasnym wygranym tej edycji naszej koleżeńskiej rywalizacji był : https://www.youtube.com/watch?v=blrHHRWKygw
    39 punktów
  12. Maraton upalno - trollingowy, edycja 2016, zakończony. Uczestnicy żyją i mają się dobrze, a nawet lepiej niż przed wyjazdem... co przed wyjazdem nie było takie oczywiste. Zeszłoroczna wyprawa w dzikie ostępy hiszpańskiej prowincji przyniosła nam nowe rekordy życiowe. Była brzana 80plus, był szczupak 120plus…było bardzo udanie. Tegoroczna wycieczka, zaplanowana w zbliżonym terminie, przygotowywana była ze znacznym wyprzedzeniem. Nowe założenia taktyczne na łowisku, nowe przynęty (producenci nie śpią) i oczywiście kilka nowinek sprzętowych do sprawdzenia. W optymistycznych założeniach miało być co najmniej tak samo dobrze jak w 2015… Skład bez zmian. Czyli na dziobie siedzi Tata, ja powożę. 7 dni łowienia, ustalenia wskazywały na dniówki 12 godzinne. 100 % trollingu, 0 % spinningu. I tak się udało ! Z niepokojem śledziłem informacje meteo. To lato jest z tych cieplejszych w Hiszpanii. Od przeszło miesiąca temperatura w rejonie maratonu powyżej 35 stopni, a momentami 39 w cieniu. Zapowiadało się bardzo wymagająco. Daliśmy radę… Było polewanie się wodą, moczenie ubrań i inne tricki znane z Afryki. Tydzień łowienia minął nam szybko, to znaczy, że było dobrze . 7 dni łowienia. Jakieś 270 km przepłynięte w trollingu, kilkadziesiąt litrów wody wypitej na pokładzie (Kapitan nie dopuścił żadnych innych napojów). Z pogoda daliśmy radę. Z rybami, w miarę, też. Szukaliśmy ryb w toni, konsekwentnie i bezrefleksyjnie. Łowiliśmy z ręki używając głęboko schodzących woblerów. Selekcja na łowisku ograniczyła nasz arsenał użytkowy do Salmo Perch 14 SDR, Salmo Freediver 12, Rapala X-Rap Magnum 30. Reszta mogła była zostać w domu. Złapaliśmy dużo więcej dużych ryb niż w zeszłym roku... Udało się osiągnąć cenioną przeze mnie regularność w łowieniu dużych ryb. Jako duże ryby rozumiem okazowe szczupaki 100 plus. Dane nam było wyholować 12 sztuk powyżej metra. Największa ryba w tym roku to 118 cm, potem 116 i 110. Na siedem dni pływania, w trakcie pięciu dniówek podebrałem skutecznie co najmniej jedną metrówkę. Sprawdziły się te woblery, o których pisałem powyżej, a może uwierzyliśmy w nie i dlatego się sprawdziły ? Nie dowiemy się nigdy. Hitem okazał się Freediver (zastrzegam, przynęty kupuję w sklepie i nikt mi nikt nie podarowuje). Złowiliśmy na niego połowę metrówek i kilka okazowych brzan. Jak w zeszłym roku poziom trzymał Perch 14 SDR. Rapala zaskoczyła pozytywnie – ale tylko szczupakami. Brzany tego woblera nie tykają. Ryby łapaliśmy głęboko i z konsekwencją graniczącą chyba już z obłędem. Nie urwałem żadnej przynęty, nawet nie zaliczyliśmy zaczepu ! Przez tydzień pływania. Przekonałem się, że się da. Łowiliśmy w takich miejscach (zdjęcia poniżej). Wbrew pozorom było raczej jasne, czy dane miejsce to brzany, czy szczupaki. Szczupaki to takie mety : A brzanowiska to takie odwiedzaliśmy : Krótko / sprzętowo : w użytku były kije 25 lb o długości 260 cm zbudowane przez niezawodnego Yglo. Tata łowił swoim fartownym zielonym Batsonem RX7, ja swoim StC SC2. Parametry zbliżone. Sprawdził się Tica Taurus. U mnie kolejny nieskazitelny wyjazd zaliczył Daiwa Shrapnel . W wersji 2016 dostał korbkę RCSB Power Handle….bo tak mi się zachciało . Linki Sufix 832 i Duel x8 1.5 PE. O rybach, szczupakach, już coś tam napisałem powyżej, jak chodzi o brzany…to niższy niż w zeszłym roku poziom wody zepsuł nam kilka naszych brzanowych bankówek. Udało się znaleźć tonie, gdzie żerowały, ale ilościowo łowionych ryb było niestety mniej niż w zeszłym roku. Natomiast jakościowo poszliśmy do przodu. A może to brzany podrosły ? Poprawiłem swój rekord w brzanie, wylądowałem po tej lepszej stronie liczby 80. Natomiast światło zgasił Tata łowiąc Rybę z 9 z przodu . Waga 9 kg, Długość 90. I w tym miejscu kończę
    39 punktów
  13. Wedle kalendarza pierwsze pół roku 2016 za mną, za nami. Pierwszy raz świadomie poświeciłem całkowicie pół roku jednej rybie. De facto już więcej trwa ta nieprzerwana "pstrągoza", bo od września 2015 też tylko i wyłącznie za pstrągiem kombinowałem. Sezon 2016 zacząłem pstrągowo... i tak to sobie trwa do teraz. W lipcu będę miał okazję spróbować na nizinnej rzece , w sierpniu tydzień trollingu. A potem znów pstrążenie. Czy to się nudzi ? Nie, to się nie nudzi. Temat dojrzewa, utrwala pewne "spaczenie umysłowe". Pojawiają się atrakcyjne propozycje udziału w różnych eskapadach. Czy to w Polsce, czy w Hiszpanii. A mi to jakoś tak nie po drodze. Te pół roku w kropki nie było usłane różami. Otwarcie w tym roku było bardziej mroźne niż dotychczasowe moje starty. Potem były serie wyników przyprawiające o zawrót głowy i grożące utratą kontaktu z rzeczywistością. Kwiecień i maj przyniósł twarde lądowanie na planecie Ziemia. Rzeka albo wylewała, albo nie niosła niemal wogóle wody. Było ciężko i bez ryb. Na szczęście było - minęło. Jako bardzo młody doświadczeniem adept łowienia pstrągów wciąż odczuwam dynamikę zmian i nauki. Każda kilkudniowa wyprawa przynosi nowe wnioski, pomysły i przemyślenia. Trwam w swoim postanowieniu, łowię wyłącznie na te dziwne muchy przy pomocy spiningu. W chwilach zwątpienia myślałem o błystkach z pojedynczym hakiem. W chwilach radości utwierdzam się w przekonaniu o słuszności wyboru. Wyniki mnie wspierają. W porównaniu z 2014 i 2015 mam na koncie więcej Ryb, tych Ryb, które liczę. To na plus. Zaliczyłem więcej wypraw o kiju. To na minus. Ale bilans wypada zdecydowanie korzystnie. W moim subiektywnym odczuciu, ma się rozumieć. Na pewno to nie tylko zasługa przynęt. Wciąż dużo się uczę. Przede wszystkim zachowanie nad rzeką w trakcie obławiania sektorów. Ulega ewolucji moja taktyka łowienia. Sposoby prezentacji wabika. To wciąż ewoluuje. Rybom chyba się to podoba, bo reagują. Sprzętowo były próby z delfinem, były poszukiwania nie wiadomo do końca czego jak chodzi o wędziska. Zatrzymałem się na parze sprawdzonych 12tek o głebokim ugięciu. Czyli StC i Lamiglas po sztuce wnoszą do tuby. To tego Stella 2500 w wersji 2010 JDM (ew. C2500HGS). Kombinowałem z linkami. A może PE plecionki, a może linka FC, by po raz kolejny utwierdzić się, że PLINE 0.25 mm od Psulka robi optymalnie podczas mojego pstrągowania. Przynęty się zmieniają. Nowe pomysły na muchy, nowe rozmiary i kombinacje. Temat samodzielnego wykonywania przynęt z piórek, włosia i dodatków bardzo polubiłem. Techniki doskonalę. Wyobraźnia pokazuje, że wciąż da się więcej....i Ryby też tak mówią. Zapewne znów Sławek Oppeln napisze, że wędkuje w konwencji koncertu życzeń. Albo przynajmniej tak próbuję sprzedawać moje wędkowanie Tak nie jest. Zaliczyłem kilka weekendów (każdy to ponad 20 godzin aktywnego wędkowania) bez wyholowanego konkretnego pstrąga. A czasami było po prostu 0. Nauka i eksperymenty to jednak nie autostrada do sukcesu. To kręta droga ku nieosiągalnej doskonałości. Stosowany typ przynęty i rozwój techniki otworzył przede mną stanowiska ryb, których jeszcze rok temu z woblerami czy gumami bym nawet nie próbował atakować. Owocuje to holami grubych pstrągów na wodzie do kostek. Wrażenie niesamowite. Obrazy zostają w pamięci na lata. Teraz wakacyjna przerwa. Więc przede mną lipiec i sierpień bez pstrągów. Upały, coraz cieplejsza woda i te niekończące się gorące dni, a szczególnie hiszpańskie popołudnia... Arbitralną decyzją postanowiłem, że odpoczniemy od siebie. Spotkamy się wraz z przyjściem września. Czuję, że wraz z końcem sierpnia dojdę do wniosku, że inne wędkowanie bardzo lubię, ale to pstrągi są PEŁNIĄ . A może coś ulegnie zmianie w głowie i pojawi się nowa zajawka ? Czas pokaże, tymczasem fakty są takie : Pozdrawiam
    39 punktów
  14. Historia, która wydarzyła się w mijającym sierpniu 2019 wymaga kilku zastrzeżeń, na początku wpisu. Jest to historia bardzo gruba, ale w pełni prawdziwa, spisana na trzeźwo. W dniu, kiedy się wydarzyła nie znajdowałem się pod wpływem żadnych środków odurzających. Tyle tytułem wstępu. Tego dnia miałem nie jechać. Miałem pojechać dzień później, na pstrągi. Letnie pstrągi to stan uzależnienia. Jeżdżę, bo nie potrafię nie jeździć. A potem psioczę na wszystko. Na aurę, na skwar, na bierność ryb. Na ledwo płynącą wodę. Ale jeżdżę. Taki stan umysłu. To te pstrągi. Na sandacze wybieram się od dwóch lat. Na sumy motywowali mnie Koledzy i starczyło na dwa wyjazdy w dwa lata. TE PSTRĄGI... Rano sprawunki, bez pośpiechu. Pakowanie na nadchodzący wyjazd. Przezbrajanie przynęt. Sprawdzanie przyponów i dozbrojek w gumach. Pakowanie kramu i powoli myślę, by pojechać na zakupy spożywcze. Wracam z zakupów, myślę o lanczu i nagle, nagle coś tak jakoś . Siadam do komputera, patrzę pogodę w strefie pstrągów. Podobno temp spadła o niemal 20 stopni ( z 38 na 21 w ciągu dnia). Całą noc padał deszcz, prawie 25 litrów. A jest sierpień. Jadę. Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Niespakowany, kilkaset kilometrów do zrobienia. Ale jakoś w ogóle nienerwowo. Bez pośpiechu. Jadąc po sprzęt potwierdzam pogodę ze znajomym na miejscu. Pakowanie gratów. To jeszcze sobie kanapkę zrobię i zjem. Zmywarkę wstawię... No jadę. Po drodze analiza gdzie pojechać, gdzie pójść i jak. Plan się rodzi. Mark Knopfler gra, a ja coraz bliżej. Gdy dojeżdżam do rozstaju dróg, nagle skręt. I wręcz na głos myślę "nawet nie próbuj tego argumentować". Nie było czego. Jadę tam, gdzie nie byłem ze dwa lata. Bo nigdy tam niczego konkretnego nie złapałem. Nigdy mi nic nie wyszło, nie odprowadziło przynęty. Także jadę i przyjechałem. Zbrojenie, strój. Ruszam w krzaki. Upiornie kolczasta okolica. Widzę, że rzeka srogo zmącona po tym nocnym deszczu. Po kilkunastu minutach docieram na początek sektora. Jest jakieś 200 metrów do przełowienia. Potem pojadę tam, gdzie planowałem oryginalnie. Woda zmącona, więc wybieram muszkę z ciemniejszym akcentem. Odcinek bowiem płynie między drzewami. Plamy cienia przeplatają się z paskami nasłonecznionymi, a jak już wielokrotnie pisałem. Moim zdaniem, żeby pstrąg muchę zjadł, to wpierw ją musi jakoś zobaczyć... Nie płynie za dużo wody, tyle, że jest przezroczystość na 30/40 cm. Powoli zaczynam obławiać metr po metrze. Pierwsze brania letnich rybek. Takich po 20 / 25 cm. Któryś w końcu trafia w haczyk . Więc już coś złapałem. Przemierzam ten wytypowany sektor, łowiąc sumiennie, ale też bez zegarmistrzostwa. Potem zobaczę, że trwało to 45 minut. Docieram na koniec tego intuicyjnego wejścia antenowego. Potencjalnie najlepsze miejsce przede mną. Rzeka po krótkim szypocie dobija nurtem do brzegu. Nad tym kilka wierzb i podmycie tam na dole. Ogólnie spokojny dołek w tym miejscu. Cały nurt, acz niewielki, pod drugim brzegiem. W drugim czy trzecim z końca szypotów łowię letniego "dyżurasa", pewnie 30 miał. I tak rzucam któryś raz z rzędu pod przeciwległą burtę, myślami już coraz bardziej przechodząc napływ tego szypotu by wrócić do auta. Łowiłem bowiem idąc wzdłuż drugiego brzegu... Muchy oczywiście nie zmieniam ani razu, bo przecież założyłem tą z czarnym akcentem - jedno piórko grizzly na grzbiecie ma. Kolejne podanie przynęty pod brzeg, muszka leci idealnie muskając na końcu lotu niewielką ciemniejszą, bo olchową, gałąź wisząca tuż nad samą wodą. Mucha wpada. I delikatne jakby zebranie, branie. Zacięcie. I jest KONIEC. Zawrót zwierzęcia po zacięciu składa mi kolana do jakże niebiezpiecznego kąta, bo to jeszcze trzeba spróbować wyholować. Rozmiar jest niepasujący. Nie ma takich pstrągów. Nigdy takiego nie widziałem. Kolana odzyskane, powoli schodzę w dół, grzecznie holując rybę. Jest w tym całkiem rozległym spokojnym przegłębieniu i współpracuje. Kilka pompek, kilka młynków. Umysł już jest wyłączony, wszystko się dzieje odruchowo. Holuję rybę, która wiem, że jest życiówką, mając na koncie dobrych kilkanaście pstrągów w graniach życiówki i ryb 5 cm od niej mniejszych ... Surrelizm tej sytuacji dotrze do mnie za dobre kilkadziesiąt minut... Za drugim razem jest w podbieraku. A ja nie wierzę. Zaczynam się śmiać i cieszyć taszcząc rybę do brzegu. Udaję się pokonać dystans kilku metrów, cały czas śmiejąc się na głos. Lokalizuję jakiś płaski kawałek między drzewami. Pomiar. Pomiar. Pomiar i jeszcze raz. Sytuacja mnie kompletnie przerasta. Ryba przebija życiówkę o... 5 cm. Nie miałem warunków by ją "rozprasować" i mierzyć co do milimetra. To nie z takimi zwierzętami, nie w krzakach i nie latem. Statyw, dwa zdjęcia. I do wody. Dostatecznie długa reanimacja i powoli odpływa w kierunku przegłębienia. Złapana przeze mnie ryba nazywa się Baldwina, zmierzyłem ją na 78 cm. Historia ze złapaniem takiej ryby, w takich okolicznościach w taki sposób, w sierpniu, w moim subiektywnym wędkarskim uniwersum, jest porównywalna tylko z mistrzostwem Babci Baldwiny. Reasumując. Także siedząc przy komputerze poczułem COŚ. Zajęło mi jeszcze godzinę się spakować i wyjechać. Potem pojechałem gdzieś, gdzie nie jeżdżę.... by 45 minut później podebrać i wypuścić pstrąga, którego nawet nie byłem w stanie sobie zamarzyć. Wiele razy w trakcie wędkowania pojawia się pytanie, a jakby to było trafić "idealnie". Ja tak właśnie trafiłem, muszką z ciemniejszym akcentem w czubek listków olchy, której gałąź dotykała wody. Ale niewątpliwie pomogła mi w tym Baldwina, która w jakiś niewyjaśniony sposób ... no chyba zaprosiła mnie, byśmy się spotkali ? Czy często się zdarzają takie sytuacje ? Niestety, nieczęsto. Przynajmniej mi, rzadko. W tym roku kojarzę dwie. W zeszłym jedną. Zawsze kończą się złowieniem czegoś spektakularnego. I zawsze to uczucie PRZED złowieniem. Gdy w zeszłym roku w kwietniu na powodziowej wodzie złapałem 70tkę pod nogami, to idąc kilkaset metrów tylko w to jedno miejsce, gdzie mnie "wołała"? Pomyślałem, jak TAM coś zaraz złowię, to to nie będzie normalne. W trzecim rzucie 70tka dotknęła czubkiem pyska wyłaniającej się z wody muchy. Podbierak i JEST, tzn. była W tym roku w styczniu, po złowieniu w kompletnie nietypowy sposób grubej, niewytartej samicy 68 popędziłem do samochodu i pojechałem kilka kilometrów dalej....BO TAK. Szedłem przez pole, mając przed sobą niecałą godzinę czasu do, jak zwykle szybkiego, styczniowego zmierzchu i w głowie towarzyszyła mi absurdalna myśl "tak się nie robi". Jednak to zrobiłem. Tak się nie robi, bo czułem, że idę jak po swoje . Wszedłem w miejsce. W pół godziny złapałem 63, 61 i 68. A potem nastał zmierzch. Ale żadna z tych akcji, nie wbiła mnie jednak tak, jak ta z Baldwiną. W tamtych akcjach byłem już na rewirach. Często kilka dni. W danych warunkach, na danej wodzie. Czułem to coraz lepiej i , byłem w "rytmie meczowym". Teraz "odebrałem telefon" kilkaset kilometrów od rzeki. Niespiesznie pojechałem i ... jest Chętnie poznam Wasze doświadczenia tego typu , zapraszam do wpisów poniżej. Wędkarski nos ? Podświadomość ? Podprogowo przyjęte do głowy, a potem powtarzalne realizowanie skutecznych schematów ? A muzyczne nawiązanie, mogło być tylko jedno. Utwór dający imię wędce,zbudowanej przez Mistrza @Yglo, która pomogła spotkać babcie Baldwine. Testament - Sins of Omission. \m/
    38 punktów
  15. Rok temu odbyłem wycieczkę trollingową po wodach słodkich Hiszpanii. Relacje z tej wyprawy pozwoliłem sobie zamieścić na blogu : http://jerkbait.pl/blog/18/entry-430-upalny-trolling-na-hiszpa%C5%84skiej-syberii-rok-2016/ Mam nadzieję, że chociaż niektórzy dali radę przeczytać tamtą relację. Na wstępie ostrzegam. Tegoroczna wyprawa trwała 10 dni zamiast 7. Było żmudniej, więcej pływania …i na koniec więcej ryb. Wyjazd ten, jak mecz hokeja, można podzielić na trzy tercje. 1. Rozpoznanie walką. Szykowałem nas na ten wyjazd wiedząc, że będzie inaczej. Wody dużo mniej . Wyjątkowa jest susza tego roku. Zatem mniej wody, ile to jest mniej wody ? No tyle, że patrząc w pionie to 7 metrów niżej było lustro wody w porównaniu z rokiem poprzednim. Większość miejsc dających najlepsze wyniki szlag trafił. Dużo zbiornika było wciąż do odkrycia. Zatem ruszyliśmy od początku dziarsko. Sprawdzać, węszyć. Dniówka trwała 13 godzin, 13 godzin trollingu. Żadnych przynęt spinningowych. Stawiamy wszystko na jedną kartę, a może wiemy w co gramy ? A może trochę ponosi mnie (nas) pewność siebie. Pierwsze dni przynoszą pierwsze ryby. Łapiemy na starych miejscach kilka sensownych szczupaków (90 plus i po jednym większym) i jasno widać, że brzany to trzeba będzie znaleźć. Albo brzany znajdą nas... Wszystko to odbywa się w duchu spokojnie upływającego czasu. Ów komfort dają nam te dodatkowe dni. Jest średnio z rybami, ale z prędkością 5 kmh poznaję kolejne partie zbiornika, zapamiętuję miejsca. Sprawdzam je w różnych porach dniach. Odbywa się rozpoznanie walką. 2. Front. W Hiszpanii mówią na to zjawisko „temporal”. Trwa kilka dni i przynosi zmianę pogody … a potem idzie dalej. I tak to wyglądało. Deszcz, wiatr, fale, dziwne zjawiska (fale zmieniające kierunek co kwadrans) i kupę innych atrakcji mieliśmy w kolejnych 4 dniach . Ale ryb nie mieliśmy. Podwodne stworzenia ewidentnie wrzuciły na przeczekanie. Tata zaliczył dzień na zero. Łapaliśmy przypadkowe szczupaczki, dobraliśmy się do pierwszych brzan. Ale było ciężko. Z komfortowego materaca dodatkowych dni szybko schodziło powietrze. Duże ryby nie pojawiały się i zaczynało się pojawiać w głowach pytanie : a jeśli to co robimy, to nie jest to co robić powinniśmy ? Ale w poprzednich latach o tej porze roku to działało, a poza tym nie mieliśmy za wiele alternatyw w zakresie aktywności wędkarskich na wodzie. A poza tym z upływem lat wiedza i doświadczenie rosną, a nie maleją. Teraz to może zabrzmi jak przechwałka, ale nie straciłem nadziei. Wiedziałem, że do końca będę pływał jak opętany i trollingował jak nagłębiej mogę... W dzień, w którym miało przyjść przełamanie powiedziałem rano do Taty : „ to będzie jak na sumach, będziemy pływać do skutku, albo do końca wyjazdu. Nie będzie wiadomo czy dużego szczupaka złapiemy pierwszego, drugiego czy trzeciego dnia. Czy w ogóle go złapiemy. Ale tak będziemy postępować…” 3. Zbiory. Pusta gadka z powyższego paragrafu zbiegła się w czasie z końcem frontu. Pogoda zaczęła się stabilizować. Brzany już były znalezione. Szczupaki w zasadzie też. Aczkolwiek może nie byliśmy jeszcze wtedy tego świadomi. No w każdym razie czarna robota była zrobiona. Sprzętowo / przynętowo itd to byliśmy odrobieni już w poprzednich latach. To nawet nie komentuje. Ten rok jasno pokazał – limity, cele, wyniki, sukcesy a nawet rekordy – to jest w głowie. Robić swoje, ciągle analizując okoliczności. Pływać jak nieczłowiek – bez cienia wątpliwości, mimo że się nie łowi. Po prostu wariactwo… Ale w końcu wyniki przyszły. Zaczęło się kilka godzin po tamtej przemowie. Czysty przypadek. Moje 121. Wieczorem, na namierzonych już brzanach. Największa brzana wyjazdu . Moja. Kilka innych grubych. Dzień kończymy z poczuciem, że chyba się „ruszyły”. Osobiście, poczucie, że czuje temat, miałem już poprzedniego dnia. Może dlatego ta przemowa w ogóle się odbyła. Bo jednak aż taki coach motywator to ja nie jestem … No w każdym razie mamy dwa dni. Jest na łodzi już jeden bardzo duży szczupak z dnia poprzedniego. Ja czuję, że mamy jeszcze dwa dni. Gramy swoje ! Następnego dnia rano pierwszy przejazd w trollingu otwieram metrówką . Ale najlepsze dopiero nadchodzi. Godzinę później Tata łowi życiowego (jak dotąd) szczupaka. 120 cm. Perch 14 sdr jest zjedzony. Wystaje czubek steru. Dosłownie. Operacja odbywa się przez pocięcie kotwic i wyjęcie ich w kawałkach. Nagle wszystko się układa w całość. Ryby przestają być przypadkowe. Wszystkie poprzednie dni się wydają super krótkie. A my łowimy ! Są brzany, kolejne szczupaki. Mniej lub bardziej normalne. Dzień uznajemy, za najlepszy z dotychczasowych. Spływamy, a Tata mówi : „ A to były dopiero półfinały…”. No skoro tak, to przed nami ostatni dzień. Ostatni z 10. Mamy za sobą 9 dni pływania, po 12 godzin efektywnego trollingu. Trochę ponad przeszło 100 godzin ciągania przynęt za łódką. Zaczyna się, jak codzień, jeszcze o szarówce. Są pierwsze ryby. Wiele rzeczy już się dzieje automatycznie. Przynęty same się wypuszczają jakoś szybciej, woblery zatapiają się jakoś same równocześnie. To jest ta faza. Kiedy po prostu się łowi. Po godzinie mam lekkie branie i hol ciężkiej ryby. Kwadratowe 118. W ciągu następnej godziny łowię kilka bojowych brzan 70 plus. Wszystko jest na miejscu. Ryby biorą. Zaliczamy pierwsze dublety – równoczesne brania na oba trollingowe zestawy. Dzieje się dobrze, a my łowimy dalej. Do obiadu mamy ilościowo więcej ryb niż poprzedniego, najlepszego dnia. Po obiedzie gramy dalej swoje. Kolejne branie. Zacinam. To jest duży szczupak. Drugie 118. Dublet zaliczam. 236 jednego dnia w dwóch równych kawałkach. Wystarczy. Składam wędkę. Ostatnie kilka kwadransów po prostu powożę Tatę w trollingu… Taki to był wyjazd. Dłuższy niż dotychczasowe. W warunkach innych niż dotychczasowe. Mam poczucie, ze stanęliśmy na wysokości zadania. Oczywiście najważniejsze jest, że Tata ma życiowego szczupaka 120 cm. Ja ze swojej strony połapałem ryb. Obaj jesteśmy zadowoleni. To była udana wyprawa . Mam taką wędkę, do trollingu właśnie. Na tej wyprawie była podstawowa już od 3 dnia. Tak się nazywa, jak tytuł tej piosenki poniżej \m/
    38 punktów
  16. Tegoroczna coroczna letnia wyprawa nad Odre miała miejsce w lipcu. Poprzednie lata to był sierpień. Ten rok zaplanowany został inaczej. Wieści były średnio budujące. Niska woda przez całą wiosnę. Wyniki Kolegów nie podnosiły aż tak ciśnienia tętniczego, jak to bywało w poprzednich latach. No, ale tradycyjny tydzień walki (tak zwany maraton) i tak miał dojść do skutku. Woda tydzień przed wizytą zaczęła szybko rosnąć i pierwsze dni łowiliśmy na kulimancji niewielkiego przyboru. Potem miała woda zacząć spadać....zaczęła ostatniego dnia. Takie losy na dużej rzece... Natomiast przed wyjazdem pogoda napawała optymizmem. Miało być około 20 stopni i zachmurzenie. To lepsze niż afrykańskie 35 stopni z sezonu 2015... Rzeczywistość okazała się dużo bardziej brutalna, dużo bardziej słoneczna. Już pierwszego dnia 29 i pełna lampa pokazała, że ważniejsza od klenia 50tki będzie 50tka filtr antysłoneczny. Tylko dzięki niemu przetrwaliśmy, w miarę, 6 dni upalnego pływania. Sprzętowo już kiedyś się "chwaliłem" co i jak tam gram z pontonu na rzece. Oczywiście było kilka nowych wędek do sprawdzenia. Kołowrotki bez zmian. Była też nowa linka PE x12 Morethan. Sprawdziły się przepowiednie i z boleniami było bardzo słabo w porównaniu z poprzednimi letnimi eskapdami. Pojedyncze ryby przyłowione przy okazji jazio/kleni. Z przyłowów trafił się taki oto pasiaczek. Który na miarce wykazał 40 i stał się moim skromnym okoniowym PB. Nigdy tych rybek nie łowiłem celowo i niewiele wskazuje bym zaczął. Także rekordzik jest Salmo Hornet SDR skusił mieszkańca głębokiego, spokojnego napływu przelanego przelewu. Ostatnie 3 lata wypraw regularnie przynosiły spotkania z wąsaczami na lekkim sprzęcie. Fart sprzyjał i passa trwała. Ryby udawało się wyholować. Ten rok przyniósł niewyobrażalny wzrost presji na naszym odcinku. Widok 4/5/6 ekip trollingujących w zasięgu wzroku i zabijających WSZYSTKO co złowią na długo pozostanie w pamięci. Obrazki takie wywołują u mnie paniczny odruch ucieczki i ruszyliśmy na inne rewiry, szukać szczęścia. A conajmniej samotności. "Sprawa" tegorocznego suma pozostawała niezałatwiona do ostatniego poranka. Wówczas to ustawiliśmy się na przelewie i po kilku defiladach Rattlinem 4 JDR nastąpiło takie klasyczne PACH. Jakby ktoś (COŚ) łopatą trafiło w wobler. Odjazd na hamulcu, spokojne podniesienie kotwicy i płyniemy. Czyli jednak Rzeka szansę dała. Teraz trzeba było stanąć na wysokości zadania. Zgrana współpraca zaowocowała po spłynięciu 2 główek z nurtem Odry. Kotwica. Parkujemy. Pora kończyć tańce. Kolejny raz miałem kupę szczęścia. Wobler zniknął w paszczy razem z pierwszymi 10 cm linki. Linka ułożyła się w miękkim kąciku paszczy...No jak co roku fart. To, wedle nadwornych statystyk, 10 z rzędu wyholowany sumek na sprzęt do nich nie przewidziany . Rybka taka szaro / stalowa / sportowa . Przysporzyła szansy premierowego pokazu "daszka lodziarza" Odnośnie MERITUM, czyli głównych bohaterów naszej wycieczki to było ich sporo . Jazie i klenie ilościowo dopisały. Jednakże rozmiary już nieco rozczarowały. Na przeszło 50 złapanych kleni tylko jeden przekroczył 50 cm w długości. Ryba przypadła mi w udziale. W jaziach sprawa wygladała podobnie. Sporo rybek. Kilka sztuk powyżej 45. Niestety żadnego 50taczka. Przynęty i taktyka łowienia, jak co roku. Poprzednio okazowych rybek było jednak więcej. Wiadomo, na wodzie bywa różnie. Ponadto przyłowiliśmy kilka szczupaków (to Kompan) i sandaczy (to ja). Kilka słów odnośnie linki 12 splotowej, o której wspomniałem w ramach nowinek sprzętowych. Połowiłem nią intensywnie kilkadziesiąt godzin w Odrze. Jest lepsza od x8. Bardziej gładka. Cichsza. Mocniejsza i bardziej odporna na ścieranie. Pod koniec lekko wypłowiała. Nie strzępi się. Nadal jest cicha i gładka. Jest też sztywniejsza. Podczas wypuszczania wabika z nurtem ze szpuli Stelli spada pozostając lekko pofalowana od kształtu szpulki. Czy jest warta tyle co 3 szpulki x8 PE ? Nie. Moim zdaniem nie. Ale kupiłem tą linkę by sprawdzić. Przesiadka x 8 Varivas PE TROUT o mocy 1.2 na tą Daiwe x12 Morethan też PE 1.2 podniosła komfort łowienia, ale nie na tyle by usprawiedliwić różnicę w cenie. W tym miejscu, jakby w ramach podsumowania - podziękowania dla mojego odwiecznego Kompana i Przyjaciela. Który wytrzymał ze mną momenty frustracji, udaru słonecznego, niewyspania i generalnego rozdrażnienia. O niekończących się telefonach nie wspominając. DZIĘKI Robson \m/ \m/ p.s. ostatnie zdjęcie zostało wykonane na środku Rzeki. O wschodzie słońca spowitym mgłą. To nie jest jakaś tam tania przeróbka
    38 punktów
  17. Wiadomo : kalendarz - ludzka rzecz. A szczęśliwi czasu nie mierzą. Ale kilka dni temu strzeliła dycha. 10 lat od kiedy rozpocząłem, nie będąc wówczas świadomy, moją autorską przygodę z iberyjskimi pstrągami. Owszem kiedyś wcześniej jakieś próby epizodyczne były. Ale w lutym 2012 roku wybrałem się wiedziony, nie do końca wiadomo czym, na nowe wody, gdzie chciałem ... chyba znaleźć klenie. Więcej kleni, które już poprzedniego lata w hiszpańskich rzekach zacząłem łowić. Poza tym sezon sumowy, a wtedy każdy sezon był sumowy, miał się rozpocząć za półtora miesiąca. Także uzbrojony w długaśnego Loomisa 260 cm do 21 g, kilka 8 cm przynęt gumowych i woblerów kleniowych pojechałem. To zdjęcie w katalogu z tamtej wycieczki z 5 lutego 2012 nosi nieznoszący wątpliwości tytuł "PB Guzu". Tą rybkę, jak i kilka pozostałych tego dnia złapałem prowadząc po kleniowemu przynętę w wachlarzu poniżej siebie. A potem, potem na rok zapomniałem o tej rzece i ich mieszkańcach. Sumy, potem brzany i klenie, potem szczupaki i brzany, a potem znów sumy. Sezon 2012 to było intensywne próbowanie różnych tematów, miejsc i okoliczności wędkarskich. Pstrągi zniknęły kompletnie ze świadomości. I tak do lutego rok później. Przypomniało mi się, że byłem gdzieś tam kiedyś i stwierdziłem, że znów pojadę. I wtedy wydarzyła się jedna akcja, która bezpowrotnie sponiewierała moją wędkarską świadomość. Znów Loomis, na końcu zestawu przynęta, którą skutecznie łowiłem brzany w rynnach i przegłębieniach. Czyli gloog hermes. Miejsce- czyli mocny wlew wody w spore rozlewisko ze spokojną wodą. Pamiętam, mimo czasu, który upłynął, jak wobler szybko zwijany by utrzymać kontakt z przynęta, wywołał smugę pod nim a potem dzwon. A potem salta. A potem fartowne podebranie. Tej ryby. I po tej rybie, takim braniu i całej tej sytuacji już wpadłem. Potem przyjechał nauczyć mnie więcej mój serdeczny Przyjaciel i okazało się, że rzeka płynie w jedną stronę. A ja od dziś chodzę w drugą. Kolejnych wskazówek i naprostowań niewspomnę. Ale sezon 2013 to już było dużo pstrągów i czasami inne wyjazdy. A potem przyszedł sezon 2014. Który otworzyłem taką rybą. Wtedy już miałem krótką wędkę, woblery Rapala F11 i podobne. Oddychające spodniobuty, podkute kolcami buty do brodzenia i duży podbierak. W 2014 roku sprzętowo i ekwipunkowo byłem już niedaleko tego, co po 10 latach traktuję jako mój wypracowany kanon. Teraz, tamto łowienie 2014 i połowa 2015 traktuję jako pierwszy etap pstrągowania. Po tych próbach startowych z 2012/2013. W 2015 znów wiedziony nie do końca wiadomo czym, zamieściłem ogłoszenie na jerku. Po kilku rozmowach telefonicznych znajomy Kolegi wykonał dla mnie kilka przynęt. Sam nie do końca wiedział co. Nie były to muchy pstrągowe suche czy mokre. Nie były to streamery pstrągowe. Nie były tu muchy szczupakowe. To były jakby muchy pstrągowe powiększone x3. Pierwsze moje zonkery, pierwsze matuki. Tylko ze świata Guliwera. Tamten moment, lato 2015, z perspektywy czasu, traktuję jako rewolucję w swoim wędkarstwie. Wcześniej były skądinąd okazałe ryby sezonów 2013 i 2014. Dopiero te dziwne przynęty z piór i włosia. Ich ułomność i "brak pracy" pokazały mi o co chodzi i gdzie leży punkt ciężkości podczas prób łowienia pstrągów, a przede wszystkim Pstrągów. Ten samiec z końcówki sezonu 2015,to była ta akcja, niemal tak "ryjąca łeb" jak tamta z 2013. Taka akcja, po której już wiedziałem, że do żadnych woblerów, gum czy inny blach nie ma powrotu. Kupiłem imadełko, zacząłem próbować sam coś kręcić . Ale to było mocno po omacku i potrzebowałem osobistej lekcji od Mistrza. Tego, który wykonał pierwsze tamte przynęty rok wcześniej, by w 2016 zacząć próbować łowić na swoje. Latem 2016, na niskiej wodzie, gdy ledwo co płynęło... a ja miałem jakieś swoje wynalazki w kieszeni, złowiłem swoją pierwszą 60tkę na samodzielnie wykonaną przynętę. Ale jeszcze półtora roku, do końca sezonu 2017, przedkładałem muchy Mistrza Piotra nad swoje. Od sezonu 2018 zączałem łowić już wyłącznie na swoje twory. Sporo o tym wszystkim było i jest do poczytania na blogu. Więc nie będę się niepotrzebnie powtarzał. Teraz jest 2022. Po pandemicznej przerwie otworzyłem sezonu 6 dniową wyprawą solową. Miałem ze sobą kilkanaście przynęt, które wykonałem pod kątem tego wyjazdu. Pod kątem spodziewanych warunków hydro i meteo. Złapałem parę ryb. Ileś tam innych widziałem. Chodzenie za pstrągami przestało być dla mnie częścią moich sezonów wędkarskich. Teraz te spacerki i sesje brodzenia i godziny przy imadle to część mnie. Tygodnie poprzedzające wyjazd to analiza gdzie, kiedy być. Gdzie wejść. Czego się spodziewać jak chodzi o pogodę i hydro. Ta cała praca domowa trwa dużo dłużej niż te dni potem nad rzekami. Ale to puszczanie tych coraz bardziej dziwnych konstrukcji wykonywanych na giętym drucie pionizuje mnie. Poprawia mi humor. Relaksuje. Rozmowa z rzeką i jej mieszkańcami, bo to jest dla mnie kwintesencja przy próbach łowienia pstrągów, to pasjonująca aktywność. Gdy po gruntownym przygotowaniu się i wykonaniu szeregu dziwnych czynności następuje interakcja z mieszkańcami tak odmiennej rzeczywistości niż moja. Kolejne sezony, wyjazdy i ryby jasno mi pokazały, że rozwój w kwestii łowienia tych ryb to już teraz praca nad sobą. Nie technikalia. Tą część pracy domowej już odrobiłem. Teraz trzeba skupić na tematach wyższego poziomu. Teraz to czucie i rozumienie rzek. Nie taki czy inny kołowrotek, ale typowanie miejsc i dopasowanie moich przynęt do konkretnych zadań. Nie da się łowić skutecznie tych ryb byle czym i byle jak. Nie da się wejść i dojść do wielu miejsc nie mając najlepszych możliwych butów i okularów. Nie da się regularnie łowić bez analizy dotychczasowych wyników, spotkań i prowadzenia pełnej dokumentacji spotykanych Ryb. Ale kluczem by mieć coraz większą przyjemność łowienia, coraz więcej fajnych przygód jest praca nad sobą. Łowienie do bólu świadome. W skupieniu. Obławianie miejsc metodycznie, ale nie mechanicznie. Przez te 10 lat od pierwszych przygód z pstrągami wędkarsko przebyłem drogę wielokrotnie dłuższą, niż przez poprzednie 20 kilka lat. Czyli od mojego debiutu z wędką. Jasne, żeby łowić muszą być ryby w wodzie. Ale można łowić, tak jak łowiłem w 2014, można łowić, jak łowiłem w 2018 i 2019 (gdy najwięcej wyjazdów przełożyło się na najlepsze moje sezony pstrągowe) i można próbować łowić tak, jak mi się teraz wydaję, że można te ryby łowić. Na szczęście wciąż czuję gdzie i co mogę poprawić, więc o ile nie spotka mnie jakaś losowa niefajna sprawa, to planuję w kolejnych latach doskonalić swoją technikę i umiejętności w zakresie prób łowienia na wędkę mieszkańców wód płynących. Przynętowo już wyszedłem na prostą. Z ryb 60 plus, które w życiu sobie podebrałem większość już złapałem na samodzielnie wykonane przynęty. Kiedyś bym chciał to móc powiedzieć o 70 plus... Także jakiś cel, czysto wędkarski, zawsze można sobie znaleźć, jak się chce. Muzycznie coś pasującego do całości zagadnienia :
    36 punktów
  18. Sezon 2017 otwierałem solo. Oznacza to samotne chodzenie, całą rzekę dla mnie i łowienie w moim tempie. Lubię to. Jak skomentował to mój przyjaciel " Samotność długodystansowca". Przeszło 30 lat temu śpiewało o tym Iron Maiden : https://www.youtube.com/watch?v=xo-1iAsqmQI Z niepokojem śledziłem prognozę pogody. Wędkowanie podczas mrozu jest uciążliwe, wiadomo. Miało być minus 3, odjąłem dwie kreski, bo to w rzece zawsze zimniej w krzakach…Było -6 jak dojeżdżałem nad wodę. Krajobraz bajkowy : Bardziej do spacerów i hartowania, niż do wędkowania.Słońce, zero wiatru, co i rusz jakiś ptaszek zaśpiewa. Rzeka szumiała zapowiadając przygody tegorocznego sezonu. Jak zawsze kilka miesięcy przerwy to czas intensywnych rozmyślań, analiz, zakupów i generalnie wyczekiwania. Ten pierwszy dzień miałem rozpracowany w głowie już od początku grudnia. Gdzie pojadę, gdzie zacznę, co potem itd. No i zacząłem w bajkowym krajobrazie i mrozie. Dzięki uprzejmości @Guciolucky, który podzielił się radą jak chodzi o silikon w sprayu, wyruszałem na to otwarcie ciut lepiej przygotowany na mróz. O ile kwestie ubioru, warstw ciuchów do brodzenia w wodzie, gdzie przy brzegach jest lod i kra, już opanowałem. O tyle zamarzanie przelotek i rolki kołowrotka bardzo uprzykrzało mi wędkowanie poniżej zera. Silikon się sprawdził. Żyłkę nawinąłem przez szmatkę na grubo spryskaną tym CX80. Potem jeszcze przed łowieniem, na mrozie już, poszło na przelotki i szpule. Jedna uwaga : od tego silikonu wszystko jest śliskie i gładkie. Żyłka spada ze szpuli jak szalona. 3 brody miałem w pierwszej godzinie wędkowania. A może za wiele nawinąłem ? Potem już było dobrze. Linki ubyło… Nad rzekę wybrałem się sam, a spotkałem znajomego ? Tak, Pan Pstrąg o charakterystycznym uszkodzeniu nożyczek i długości 65 cm napotkany pod koniec lutego 2016 wyglądał tak : Minął rok, mi przybył rok w kierunku starości a Panu Pstrągowi przybył 1 centymetr w kierunku wielkości. Dziś zaprezentował się tak. Złapany na taka samą muchę, w tym samym miejscu. Inne prowadzenie, bo wabik podałem z innego ustawienia . Warto wypuszczać ryby ? Warto, a nawet TRZEBA! Pomyślności w 2017 z wędką w ręku…i bez wędki. I wypuszczajmy ryby, które tak lubimy łowić.
    36 punktów
  19. Hej! O ile temu pstrągowi nieco brakowało do 50 tki, choć walczył zajadle i efektownie zebrał streamera... ...o tyle te dwa samce z pewnością spełniły wymóg żerujących osobników " 50 plus ". Od początku jednak. Dunajec jako miejsce kolejnego spotkania, zasugerował Andrzej, polecając nam tę słynną w muszkarskim świecie , piękną rzekę ze względu na urozmaicony rybostan, rozległość, możliwość stosowania różnych metod i dający gwarancję obcowania z salmonidami odcinek specjalny. Chętnie przystaliśmy na tę propozycję, część z nas nigdy tam nie łowiła, a moje prehistoryczne wspomnienia dotyczyły 1979 roku gdy zawodniczyłem w Mistrzostwach Polski. Klub jak wiecie liczy pięciu członków, jednak los spowodował, że w Krościenku nad Dunajcem spotkaliśmy się tylko z Robertem. Koniec maja charakteryzowała zmienna pogoda, wahające się poziomy dunajeckiej wody i ...rozbieżne informacje dotyczące brań. Wiadomości o żerowaniu na suchych bardzo nas podnieciły, Robert to prawdziwy fan tej metody, nie ukrywam ze także przepadam za widokiem topionych pod wodą słoików lub, o Boże..tak, tak -.nocników (taki slang z lat 80 - tych, chętnie przybliżę). Rankiem, w środę 25 maja omijając rodzimy Poznań, Wrocław, Katowice, Kraków i Nowy Targ przepychałem się na południe połykając kolejne kilometry. Rozpadało się i oziębiło, pogoda nie napawała optymizmem. Nie bez problemu zlokalizowałem kwaterę,a po 2 godzinach i identycznej adresowej padaczce na miejscu pojawił się Robert . Dobra nasza, dach nad głową i sympatyczny gospodarz Wojtek oraz wieczorne towarzyskie wzmożenie podniosły nasze morale i rozpoczęlismy przygotowania. Rankiem (prawie ), podjechaliśmy na wskazany przez Wojtka odcinek, cieszyła poprawiającą się pogoda i widok grubej, pachnącej rybą wody, choć z drugiej strony poziom industrializacji łowiska nieco rozczarowywał. Duży ruch samochodowy, liczne domy na brzegach rzeki, wielu wędkarzy, mosty i kladki - tak to po prostu na OS wygląda. Nieliczne oddalone od szosy fragmenty rzeki dawały chwilowa iluzję odosobnienia. Pstrągi nie żerowały powierzchniowo, nasze nadzieje na suchą ucztę spełzły na niczym, choć jeszcze parę dni wcześniej efektowne zdjęcia umieszczane na fb.naprawdę podnosiły cisnienie... Cóż, sięgnęlismy do innych metod i do innych pudeł.Podobnie jak kilka miesięcy wcześniej nad Sanem dobrym wyborem okazało się łowienie na streamera, a optymalnym odcinkiem kilkusetmetrowe głębokie bystrze powyżej "składu drewna". To bardzo trudne łowisko, brodzenie tam wymaga kija, podkutych butów, determinacji i chyba ... tupetu. W ciągu 3 dni polowania spotkaliśmy tam tylko -po telefonicznym uzgodnieniu-Mirka Pieślaka (pozdrawiam),który aktywnie atakował rybostan krótką nimfą. Zanim o złowionych i zeeerwanyyych rybach kilka słów o sprzęcie. Wspomniałem o podkutych butach i kiju do brodzenia.Są nieodzowne, czego dowodem był widok kilku muszkarzy mozolnie przekraczających rzekę ze znalezionymi na brzegu drągami w dłoniach. Robert podpierał się składanym kijem Vision z piankową rękojescią, a ja swoim styranym dolnikiem od karpiówki w którym nadal nie dostrzegam większych wad.Tym bardziej, że ... ...opracowałem ciekawy sposób przywieszania go do paska w trakcie łowienia, sposób umożliwiający błyskawiczne ujęcie kija i podparcie się oraz odwieszenie przy pomocy magnesu gdy znów jest zbędny. Zdjęcie mówi wszystko -linka zabezpieczająca, jedna część magnesu systemem kółek i karabińczyków przymocowana do kija, druga swobodnie na przesuwnej szlufce przy pasie. Silny, podbierakowy magnes (tu Jaxon), śliska szlufka umozliwiajaca przesuniecie zestawu na tyłek gdy łowimy, karabińczyki umożliwiające demontaż bez odpinania pasa... Robert docenił i zastosował. Buty, wodery, tu w końcu ponownie zawierzyłem firmie Simms kompletujac zestaw g3 co ostatecznie zakończyło moje blogowe rozterki. Vibram i kolce -przydało się jak rzadko! Wędziska to u Roberta Orvis H2 i Hatch całość około #6 u mnie Winston WT i Nauti FWX w podobnym rozmiarze. Zastosowalismy pływajace i intermedialne linki, grube przypony, jak zwykle przy silnym nurcie i trąconej wodzie stosowałem końcówkę 0,25 .Pomimo tego "poważnego podejścia" 2 ryby zerwały mój przypon w chwili zacięcia najprawdopodobniej z powodu nierozpoznanego węzła lub uszkodzenia o kamienie. Przynętami były średniej wielkości i różnie dociążone streamery raczej w stonowanych barwach. Wzory z nad Sanu w pełni się sprawdziły, podobnie jak ciemne pijawki, także te, które zagryzamy na jednym ze zdjęć Już w pierwszy dzień złowiliśmy kilkanaście pstrągów w tym kilka grubo ponad 40 cm, mnóstwo ryb zeszło najwyraźniej odganiając przynętę, a nie żerując.Poznawaliśmy wodę, miejsca i godziny brań, trochę spacerowaliśmy wzdłuż brzegów, obserwowaliśmy kolegów po kiju i ich wysiłki. Coraz bardziej nam się podobało...Raptem kilka kajaków, kormorany przyjaznej rasy - - mentalnie szykowalismy się na "jeszcze" Następne dwa dni to dłuższe wędrówki brzegami Dunajca i utwierdzenie się w przekonaniu o dobrze dobranej metodzie. Zauważylismy, ze wielu milośników ma krótka nimfa i że wielu kolegów łowi wyłącznie w pobliżu zaparkowanych samochodów. Roberto z zaciekawieniem obserwował towarzysko usposobionych muszkarzy w pobliżu parkingu w Krościenku. Błądząc trochę i płacąc frycowe za nieznajomość wody szukalismy samotnosci, bystrzynek, ciszy... i brań. A te trafiały się naprawdę często... I jak tu nie opić Robertowego strumieniowca? Tym łatwiej , że chwilami było naprawdę upalnie! Pogoda, jak to w górach bywa była bardzo kapryśna i naprawdę znikąd pojawiały się opady i grzmoty. Cienka kurtka w kieszeni kamizelki to konieczność. Ale przed burzą, przy pierwszych dalekich grzmotach, gdy powietrze w ten wyjątkowy sposób zastyga w bezruchu...Sami wiecie. Złowiliśmy kilkanaście ponad 40 cm pstrągów, kilku z nich blisko było do 45 cm, no a jeden był nawet dużo lepszy... Zdjęcia, cóż - na chybcika, tylko w podbieraku, stojąc w rwącej wodzie i nie chcąc zaszkodzić rybie...i co najistotniejsze, a bolesne - nie było Andrzeja! Muszę na koniec podzielić się jeszcze kilkoma uwagami technicznymi. 1.Łowienie na streamera przy użyciu pływającej linki może być skuteczną metodą w kamienistym szybkim dość głębokim łowisku( jak to opisane w naszej relacji) 2.Warunkiem jest długi przypon z fluoro.oraz prowadzenie przynęty Z prądem lub w jego poprzek.Lekko dociążony streamer pozwala na takie manewry, pozwala po rzucie POD prąd przez jakiś czas prowadzić go w sposób zbliżony do przynęty spinningowej co jest wzorem skutecznosci. 3.Nie musimy czynić tego wyłącznie na długim dystansie, o nie, bynajmniej! Możemy stosować krótkie rzuty POD prąd i liczyć na branie na dystansie skutecznie obłowionych kilku metrów, a czasem tylko jednego! 4.Unikajmy kanonów typu "streamer, długi kij, tonąca linka" To ogranicza, uniemozliwia "mozaikowe" podejscie do flyfishingu. 5.Posiadanie streamerow o różnej masie (np. bez, z lekką lub ciężką mosiężną główką) , a o podobnym wyglądzie pozwala na niesamowitą elastyczność.Pozwala topić gdy głęboko i smużyć gdy tego chcemy. 6.Nie pomijajmy płytkich nurcików, szczególnie gdy woda jest podniesiona.Jeden z naszych pstrągów zebrał 10 cm jeszcze nie utopionego sierściucha 2 metry ode mnie. 7.Niebagatelną zaletą linki F jest możliwość mendingu, świadomego lawirowania pomiędzy kamlotami do samego końca prowadzenia przynety. Powyższe uwagi odnoszą się do kamienistego odcinka rzeki, szczególnie gdy część glazów wystaje z wody. Płanie, mega rynny, o to już inna bajka. Chociaż??? Zupełnie na koniec muszę wspomnieć o życzliwym zainteresowaniu pozostałych klubowiczów, Andrzeja, Mariusza i Grzesia którzy dopytywali o wrażenia i nie szczędzili porad. Roberto, było świetnie! Następne spotkanie nad urokliwym Sanem! Paweł
    36 punktów
  20. Kartka z dziennika pstrągowego łazika Poprzedni wpis o charakterze ciut ogólnym i refleksyjnym spotkał się z miłym przyjęciem, za co jeszcze raz dziękuje. Ten natomiast będzie poświęcony „nudzie” – czyli kilka ciekawostek i informacji z pola walki. Sezon wciąż zmonopolizowany przez pstrągi. Stan umysłu zwiastuje raczej trwanie takiego monopolu co najmniej do późnej wiosny, a może nawet do lata… Po dość oszczędnej w przygody „zimie” pstrągowej nadeszła jakby wiosna, a przynajmniej już zieleń się budzi do życia i dni coraz dłuższe. Przedwiośnie. Świat przyspiesza i dzieje się. W tym miejscu muszę wrócić do pewnego zdarzenia z maja 2014 roku. Miało wówczas miejsce coś co określiłem jako „Rumble in the Jungle”. Na podwyższonej wodzie, wśród haszczy zaciąłem w pierwszym podaniu przynęty pstrąga. Branie lokomotywy. Walka adekwatna do nadanej temu zdarzeniu nazwie. W trakcie tego starcia z rybą i żywiołem ofiarą padł mój podbierak. Po prostu popłynął. Odpiąłem go ze smyczy próbując podebrać rybę. Ryba odjechała na hamulcu kolejny raz. A ja wróciłem do walki. Widok odpływającego z nurtem podbieraka mam wciąż przed oczami. Fotka poniżej czyli uczestnicy "Rumble..." w komplecie : Na ten odcinek rzeki wracałem od tamtego maja wielokrotnie. Lubię tam łowić. Za każdym razem tak już trochę podświadomie rozglądałem się po brzegach. Może gdzie leży. Może zawisł. No ale skończył się sezon 2014. Potem zima. Wielka woda niosąca drzewa i inne elementy. Podbieraka już nie odzyskałem. Skończył się sezon 2015…. 8 marca 2016 idąc na ten odcinek z Przyjacielem opowiadam mu tą historię – o zagubionym podbieraku, którego wyglądałem bez sukcesu. Komentarz : przecież opowiadałeś, że drzewa spływały, to podbierak już pewnie pooooszedł do morza … Idziemy, łowimy. Miejsce za miejscem. I nagle… Jakieś 500 metrów niżej, niż tamta walka w maju 2014. Zdjęcie zamiast 1000 słów… Jestem przekonany, że szedłem tamtędy wiele razy. Może niedawno przypłynął ? Nie dowiem się nigdy.... Siatka nienaruszona, domowej roboty smycz z przyponu sumowego 200 lb uległa biodegradacji. Rama podbieraka straciła kolor. Ale jest ! Następną wyprawę pstrągową odbędę z moim podbierakiem. Tym odzyskanym oczywiście. Ile można pisać o podbieraku, zapyta ktoś ? Nie bez racji. Kto raz był na pstrągach odpowie : to super ważne narzędzie. Buty + Spodniobuty + okulary polaryzacyjne + podbierak + wędka + kołowrotek. Można dyskutować o tym co najważniejsze z tego równania. Dla mnie wszystkie składniki są nieodzowne. Zdarza mi się podebrać zdezorientowanego 60taka, który wziął przynętę na dwumetrowej lince w kilka sekund po braniu. Ryba zaczyna młynkować…a kończy w podbieraku. O tym jak podebrać wiosenno - letnią 70tkę podczas brodzenia bez podbieraka nie będę opowiadał. Raz byłem zmuszony to zrobić . Nigdy więcej. Także czuję się niemal jak „Władca podbieraków” . Mam dwa. Oba JVSy z Raven Fishing. Jeden bezpiecznie jako zapas będzie czekał na swoja kolej. Komfort nie do przecenienia. Poniżej na zdjęciu, moi dwaj najwierniejsi towarzysze spacerów za pstrągiem. Moją drużynę uzupełnia tripod Manfrotto : Tego samego dnia, gdy odzyskałem kasarek, miałem okazje obserwować niecodzienną sytuację.Fakt, że dla mnie niecodzienna tłumaczę sobie krótkim stażem wędkującego za pstrążkiem. Otóż podczas marszu przez płytki, acz szeroki odcinek zauważyłem wjazd ryby na płyciznę. Coś jak boleń w super płytkiej zatoce za ostrogą goniący jedną rybkę aż na brzeg. Tylko, że tu była lita skała, a ryba która wjechała to był pstrąg. Czy dogonił nie wiem . Rzuciłem na ciut głębszą wodę, dokąd wrócił po pościgu. Równe prowadzenie z nurtem. Żadnych wygibasów, po prostu płynąca z nurtem rybka.Na branie nie czekałem 2 sekund. Mucha skasowana. Cała w pysku. Zdjęcie pstrąga poniżej. Agresywny samczyk w całej okazałości (to ten w kropki, nie ten trzymający). Kilka dni wcześniej miałem okazję uczestniczyć w innej ciekawej sytuacji. Super szybkie miejsce poniżej niewielkiej naturalnej skalnej kaskady . Rzeka dość szeroko rozlana, pojedyncze kamienie na środku dzielnie sterczą ponad powierzchnią wody. Rzucam muchę pomiędzy dwa i spadającą muchę atakuje pstrąg. Taki około 45 cm. Ryba wyskakuje łukiem pół metra nad wodę. Widzę brązowego pstrąga w pozie jak z logo Salmo. Ogon lekko zagięty w dół. Pysk otwarty. W muchę trafia. Ale się nie zacina. Nie było najmniejszych szans. Spada w wodę, spływa w rynnę i się odczepia. Niesamowite są te pstrągi ! We wcześniejszych wpisach deklarowałem wierność muchom. Żadnych innych przynęt pstrągowych do odwołania. Każdy kolejny dzień nad wodą utwierdza mnie w słuszności mojej decyzji. Poniżej jedna z większych ryb złapanych przez mnie w tym roku. Historia jej złapania, to już kompletnie inne story. Wszystko w swoim czasie. Sezon w toku, więc piłka w grze… Pozdrawiam
    36 punktów
  21. Cześć! Tu Wasz wesoły bloger Już od zimy szykowaliśmy się jak sójki za morze, dogadując na whatsappowym forum skład ekipy i termin kolejnego wyjazdu. Podobnie jak było to w zeszłym roku, a o czym poinformowałem w jednym z poprzednich opowiadań jako cel wędkarskich wygibasów wybraliśmy Storsjon i Malmingen w środkowej Szwecji. Ponieważ Mariusz, forumowy Marszal zamotał się w sieci zawodowych zobowiązań ( o sieciach jeszcze będzie ) i musiał przeprowadzić swą firmę przez akredytacyjny labirynt naszym czwartym muszkieterem był w tym roku Robert Bednarczyk. Tak więc tradycyjne przedwyjazdowe zdjęcie przedstawia od lewej właśnie Jego, autora (z długopisem) oraz Włodka i Zbyszka, których to przyjaźnią i towarzystwem cieszę się już od kilkudziesięciu lat. Włodek, nasz kierowca i organizator wyjazdu oraz mistrz rondla i patelni - twórca metody biernego trola Zbyszek, żeglarz i motorowodniak, najlepiej z nas posługujący się gumowymi przynętami, producent bezkarnie przyswajalnych pysznych nalewek. Robert, oczarowany castingiem, pierwszy raz na zagranicznej wyprawie, zapalony muszkarz tym razem bez Orvisa i Hatcha... Już w trakcie jazdy, powoli, ale jednak odcinaliśmy się od zawodowych uwikłań, domowych kompromisów, a gdy znaleźliśmy się w porcie myśleliśmy już tylko o wcinających się w odprawową kolejkę motocyklistach Krótki rejs z Gdyni do Karlskrone, parę godzin w aucie ciągnącym przyczepę z aprowizacją oraz sprzętem ( w środku nawet rower, choć wszyscy pytali o konia...) i już byliśmy w naszym domku. Pogoda świetna, wczesne popołudnie, wszystko to sprzyjało krótkiemu rekonesansowi i zapoznaniu się tych kolegów dla których było to nowością z prowadzeniem łódek i obsługą silnika. Pojawiły się także pierwsze ryby, zapowiedź fajnej przygody... Na zdjęciu widać przynętę która była zarówno w tym i w poprzednim roku zębaczowym przebojem. To guma cannibal z niebieskim grzbietem, guma która dała nam kilkadziesiąt niezłych ryb, w tym 4 największe szczupaki wyprawy( 97,95, 92 i 90 cm) oraz ławicę grubych pasiaków. Łowiliśmy na obu wspomnianych jeziorach, zarówno na Storsjon jak i Malmingen, dzieląc się towarzystwem tak by każdy powędkował z każdym i by wszyscy odwiedzili potencjalnie najciekawsze miejsca. Szczególnie Malmingen( 3 dni ) zaskoczyło nas w tym kontekście, bowiem miejsca gdzie złowiliśmy 4 duże szczupaki w ubiegłym roku (tzw. prawa strona) okazały się w tym dużo mniej łaskawe. Natomiast miejsca uznane za "okoniowe" podarowały nam 4 fajne zębacze. Fest, lubię niespodzianki i brak rutyny... Jezioro Storsjon, niezbyt łaskawe w ubiegłym roku okazało się trudniejszym, lecz równie ciekawym akwenem i obdarzyło Włodka i Roberta głębinowymi sandaczami. Niestety większa sztuka złowiona przez naszego mistrza pasywnego trolingu Włodzia nie zapozowała odpowiednio przed wypuszczeniem, ale Robertowy mętnooki był spokojniejszy. Storsjon oprócz sandaczy obdarzył też kilkunastoma szczupakami z których największym okazał się 85 cm zielonacki Zbinia. Także okonie świetnie reagowały na gumki, a moje nowe typy (Iras, Tommy) okazały się niesamowicie skuteczne. Nie mogę pominąć okonia, jakże podobnego do prawdziwej rybki, który na końcu delikatnego zestawu "dawał do pieca" Wysyłając to zdjęcie do kolegów i rekomendując zakup polskich gum wspominałem, że jedno to okoń, a drugie "fajna przynęta imitująca okonia" - (fox bodajże) Dzień na wodzie, różne jeziora i różne składy, a wieczorem to co nie mniej miłe - plany na następny dzień, ostrzenie haków, porządkowanie pudeł i pogaduchy o wszystkim. Znamy się, lubimy, cenimy, choć w wielu kwestiach mamy odmienne zdania. No i ta odlotowa nalewka Zbyszka, wspaniała dereniówka i cytrynówka oraz zagadkowa rabarberówka pozwalające uzyskać konsensus, ale i wstać wcześnie w pełnym poczuciu czasu i przestrzeni....Wiem, że coś pominąłem, ale wiem także, że będę poprawiony... Trafił się także piękny upalny dzień, który nastroił nas raczej plażowo i w obliczu satysfakcji wędkarskiej (no po prostu już nałowiliśmy się po pachy ) pozostaliśmy z Włodkiem pilnując dobytku... W słońcu, tak oczekiwanym w zeszłym roku, skały i otoczenie jezior świetnie się prezentowały, a nad nami krążył orzeł rozpoznawalny dzięki brakowi lotki w prawym skrzydle. Potęga i piękno skandynawskiej przyrody. Boże, tyle lat, a ciągle zachwyca... Jest jednak łyżka dziegciu o której muszę... Otóż w jeziorze Malmingen wypatrzyłem sieci, które zostały zastawione przez Szwedów, wydobyliśmy jedną z nich z pięcioma pięknymi okoniami. Na naszych oczach wydobyto drugą sieć z jak sądzę dziesięcioma pasiakami.Ryby od 30-40 cm, zaduszone, uwikłane, niektóre jeszcze żywe.Zgłoszenie problemu Martinowi (właściciel części wód i beneficjent naszych opłat ) i pewność, że sprawa jest nielegalna, fotografie, rozmowa o prestiżu łowiska i ...niesmak. Na koniec jak zwykle kilka uwag sprzętowych. Otóż od wielu lat jestem miłośnikiem castingu , poszczułem skutecznie tym wirusem Roberta i poczynił on zaskakujące postępy w skuteczności (największy szczupak i kilka innych pokaźnych oraz okonie) oraz technice rzutu. Łowiliśmy wyłącznie na multiplikatory znajdując zadowolenie w celnych rzutach i udanych holach. Robert opisze z pewnością swe zestawy, ja wspomnę tylko, że obaj doceniamy Daiwy (T3, Presso, Steez sv, Steez sv tw, Morethan, a od niedawna Alphas custom stream), a jeśli chodzi o wędziska to skutecznie propaguję wyjątkowe cechy St. Croix w wersjach dwuczęściowych. Moje blanki są zbrojone w prosty klasyczny sposób, dość minimalistycznie to wygląda...działa i zadowala. Steez z lekką szpulką...poezja, coraz cieńsze plecionki - Zbyszek osiąga tu extremalne parametry, ja zatrzymałem się na etapie czegoś co z obrzydzeniem i wiedzą o nieprawidłowosci nazwę 0,06mm no i przypony, które niezależnie od tego kto je wyprodukował należy traktować z dużą nieufnością... Łowienie pokaźnych okoni z opadu jest doznaniem zbliżonym do skutecznego muszkowania i ...wiem co mówię. ,a castowy maraton bywa niesamowity. Włodek i Zbyszek z kolei to zaprzysięgli spinningiści, posługują się topowymi zestawami i słowo "Stella" pobrzmiewa tam często... Świetna okazja do porównaniu metod, wyraźną różnicę widzimy w ciężarze zestawów... Tak więc w odpowiedzi na tytułowe pytanie odpowiem - casting i czasem, bardzo bardzo rzadko spinning! Czy za rok znów się pokażemy nad Storsjon? Trudno powiedzieć, bowiem ekspedycja nie jest tania, w wodzie oprócz ryb pływają sieci, a Szwecja to wielki kraj... Z drugiej zas strony było wygodnie, bezpiecznie i darzyło rybami, zaś Martin-nasz gospodarz (niebieska koszulka) to przemiły troszczący się o gosci facet. Zobaczymy!!! P.S. Jak może wiecie przez wiele lat w naszym domu żyła piękna bernenka Tajga. Po jedenastu latach, w kwietniu tego roku odeszła od nas i bardzo negatywnie postrzegałem kupno nowego psa. Cóż - ja z przyjaciółmi na rybach, a moje Panie w akcji - w domu zastałem nowego domownika- suczkę labradora Szantę... Pozdrawiam Was - Paweł
    35 punktów
  22. Cześć! Widmo orkanu "Grzegorz" (ach ci dynamiczni Grzegorze ), a szczególnie to jak właśnie duje za oknem sprowokowało mnie do zebrania kilkunastu zdjęć z niedawnych wycieczek i uzupełnienie ich oszczędnym- tak zamierzam - komentarzem. Ciągnie mnie oczywiście na lipienie, pora roku temu sprzyja, lecz mój pierwszy od kilku tygodni wolny weekend zapowiada się wietrznie i pozostanę najprawdopodobniej w domu. Tak więc na początek o wiośnie, o czerwcowym szwedzkim wędkowaniu. Pamiętacie może nasze ulubione łowisko w południowej Laponii, i rozpoznacie twarze moich towarzyszy- Grzesia i Piotra. Nasze udane trio odwiedziło stare kąty spędzając 10 dni w fajnych, także nowych miejscach ciesząc się przyjazną pogodą i różnorodnością stosowanych wędkarskich metod . Dominowały połowy z łódek w poszukiwaniu szczupaków i okoni oraz klejnotów tutejszych wód - pstrąga i palii. Nadzieją napawały wcześniejsze spotkania dużych potokowców ,w tym 81 centymetrowego kropkowańca, poprawionego po kilku godzinach 75 centymetrowym młodszym bratem. Niestety, w tym roku salmonidowe okazy nas omijały choć szczupaki i okonie już raczej nie zawodziły. Okonie gustowały w srebrnych wahadłówkach i niewielkich gumach, szczupaki ładowały w duże przynęty, ale o dużych przynętach wspomnę jeszcze w części "jesiennej" mojej opowiastki. Wracając więc do wiosennych przynęt i sprzętu, to muszka niestety nie okazała się skuteczną, silny wiatr utrudniał bowiem rzuty, świetnie natomiast sprawowały się największe spoony Rapali i Atomy ABU oraz ulubiona 10 gramowa wąska wahadłówka. Koledzy spinningowali, ja castowałem nowymi dwuczęściowymi elitkami o długości 7 stóp. Lżejsza 3/8, cięższa 5/8 uncji, dość minimalistycznie i tradycyjnie uzbrojone przez kolejnego w tej opowieści Grzegorza umożliwiały łatwiejszy od jednoczęściówek transport. Niskoprofilowe multiki -Curado Steez i Presso od lat zaspakajają moje potrzeby, coś tam pokombinowałem ze szpulkami i jest ok. Na zdjęciach także szczupakowa muchówka i zestaw spinningowy z ABU c3 do jeziorowych połowów z brzegu, ale o tym za chwilę. Jak wspominałem okonie mlaskały na widok wahadłówek, prowadzonych także w opadzie, a nowe St.croix nie dawały rybom większej holowniczej swobody. Oczywiście nie zapomnieliśmy o rzecznych połowach, Grzegorz szukał zaszłorocznych potokowców, całą trójką tropiliśmy lipienie.Było naprawdę dobrze, nie mierzyłem złowionych ryb widząc, że do rekordowego 53 cm z Ammarnas wszystkim im jednak nieco brakuje... .Spore ryby w niewielkiej rzece sprawiają dużo uciechy. Skupienie i spojrzenie Piotra, oraz... chwilowe przebłyski słońca poprzez niewyobrażalnie czyste powietrze robią na mnie nieodmiennie silne wrażenie... Istotną częścią naszego łowienia staje się wędkowanie w jeziorach w których bytują wyłącznie salmonidy. Z roku na rok poznajemy nowe, niewielkie nawet akweny w których, o Boże, to naprawdę możliwe...nie ma szczupaków. Dotarcie tam często wymaga pieszej wyprawy, informacje pozyskać jakby trudniej, dojazd bywa karkołomny, a całodniowe biczowanie bez brania uczy pokory. Ale...z czasem pojawia się wprawa, obycie, determinacja i...efekty.Bardzo lubię takie wędkowanie i co prawda łódka bywa przydatna to prawdziwy fun daje łowienie z brzegu. Także w tym roku próbowaliśmy tego miodu ( z komarami ), a parę palii i potokowców było nagrodą. O ile łowiąc z łódki używam zestawu castingowego, po prostu bardziej lubię cast od spina i odległość rzutu nie ma aż tak wielkiego znaczenia, o tyle rzucając z brzegu preferuję spinning. Może niedostatek techniki, a może przyzwyczajenie powodują, że stosuję dość spolegliwy kij i cienką żyłkę ekspediując najdalej jak to możliwe lekkie i średniej czasem wagi przynęty.Wieloczęściowy kij ułatwia domarsz i zamianę metody na muchową gdy okolicznosci na to pozwalają . Reasumując - dwa travele w plecaku i naprzód. Tu z Piotrem podczas lanczyku i omawiania taktyki... A następnego dnia graty do auta, mapa w garść i 60 km nad nowe jezioro, nad jezioro gdzie jeszcze nas nie było! A po powrocie niekłamana psia radość wielbiciela ekologicznych kabanosów i stróża kwatery. Wspomnę na koniec o zabawnym zdarzeniu. Otóż zdjęcie z pstrągiem którego złowiłem na własnoręcznie ukręconą jętkę majową w 2016 http://jerkbait.pl/blog/14/entry-426-niez%C5%82y-numer-czym-sobie-na-to-zas%C5%82u%C5%BCy%C5%82em/ pojawiło się na ścianie wędkarskiej chatki którą odwiedziliśmy w tym roku.Oprawione, za szybką, opisane ręcznie po szwedzku, nazwisko bez błędu - no po prostu niezły jubel.Opiekun łowiska zwrócił na nie uwagę po publikacji na stronie miejscowego towarzystwa wędkarskiego.Miła niespodzianka. Tak więc wiosenna Szwecja obdarzyła nas sporymi szczupakami, lipieniami, okoniami, paliami i potokowcami, a co najważniejsze poznaliśmy nowe jezioro i piękną rzekę.Zabraliśmy wodzie raptem kilka ryb... Inne przyjemności także stanowią o atmosferze,o chęci ponownego wspólnego wyjazdu...tak to odczuwamy Po powrocie dopadły mnie demony codzienności, obowiązki i nowe wyzwania. Minęło lato, przyszła jesień, a wraz z nią kolejny sympatyczny wędkarski wyjazd. Także do Szwecji, południowej tym razem, z innymi kolegami, innym środkiem transportu, jednak z podobnym zaciekawieniem i łowiecką chucią Piękny dom nad Storsjon , głębokie duże jezioro, wygodne łodzie i sprawdzone towarzystwo zapowiadały niemałe emocje.Nikt z nas nigdy tam nie łowił, Włodek, Mariusz i Zbyszek obczytali się jednak "po pachy", zebrali odpowiedni wywiad u bywalców tak więc byłem spokojny. Nasza grupa podczas posiłku, pod oknem po prawej Mariusz, nasz forumowy Marszal, obok niego Włodek, organizator i kierowca, z brzegu Zbyszek pogromca (jak się okaże) szczupaków i moja skromna osoba. Jezioro okazało się dość rozległe, głębokie, posiadające interesującą odnogę oddzieloną drogowym mostkiem. Typowo jesienna pogoda zmuszała nas do czujności i zmiany ciuchów, na szczęście byliśmy nieźle wyposażeni, a o newsach informowaliśmy się przez walkie talkie. Tu z Mariuszem nad piękną głębią pod skałą, nie spodziewając się ulewy z gradem... Zmienna pogoda nie przeszkodziła nam jednak w stopniowym zapoznawaniem się z łowiskiem i dziabnięciem pierwszych ryb.Szczególnie okonie sympatycznie reagowały na opadające gumy i tu klasa Mariusza ukazała się w pełni.Świetny dobór sprzętu- filigranowa elitka, delikatny kołowrotek oraz cienka plecionka i ...wyczucie pozwoliły na okoniowe łowy Także na moim podwórku zaświeciło słońce, wieczorne brania były efektowne i agresywne. Kotwiczyliśmy na głębokości ok.5 metrów rzucając w kierunku brzegu...przyznać jednak trzeba, że najdłuższego garbusa złowił Mariusz. Kilka dni spędziliśmy na sąsiednim, mniejszym od docelowego i wymagającym dodatkowej opłaty jeziorze, gdzie łódki były mniejsze, ale ryby... Tym razem to Zbyszek używając dużej gumy Canibal pokazał klasę! W ciągu całodniowego wspólnego wędkowania złowił trzy ponad metrowe szczupaki wystawiając nasze koleżeńskie relacje na poważną próbę Moją wielką Rapalę zaatakował na szczęście fajny zębacz, więc i mój nastrój wybitnie się poprawił tym bardziej, że łowiliśmy mnóstwo mniejszych ryb , jezioro okazało się malownicze, a lancz i herbata smakowite Włodek bezpiecznie dowiózł nas do domu, a jego kucharzenie długo pozostanie w pamięci! Jesienna część urlopu okazała się równie interesująca, może mniej różnorodna i wymagająca, ale wędkarsko i towarzysko ciekawa - po prostu inna. Na koniec kilka uwag technicznych -duże gumy Sebile z ukrytym hakiem świetnie wabią, lecz kiepsko zaczepiają -kolorystyczna mieszanka niebieskiego grzbietu i białego korpusu gumy okazała się bardzo skuteczna -żółta plecionka pozwala dostrzec w trakcie łowienia więcej -dwuczęściowe wędziska castingowe (st croix) zachowują się poprawnie, nie zauważyłem róznicy w stosunku do jednoczęściowych . -warto podróżować Serdecznie pozdrawiam czytelników Paweł
    35 punktów
  23. Pod koniec kwietnia zadzwonił do mnie Paweł z pytaniem czy chciałbym z nim pojechać na tydzień do Szwecji. Od razu zapowiedział, że jedziemy na dużą, nieznaną nam wodę. Poprosiłem o tydzień czasu do przedstawienia tego pomysłu żonie, która nie przyjęła tego z entuzjazmem. Mój argument, że nie zostawiam jej samej, bo zostaje z dziećmi, nie trafił jej do przekonania. Pomimo braku „kontrasygnaty” wyjazd doszedł do skutku, i to jakiego… Ci co bywają na kilkudniowych wyjazdach to wiedzą, gorączkowe przygotowania, nadmiarowy sprzęt, dokupowanie przynęt i wyposażenia, choć ilości sprzętu już nie mieszczą się czy to w garażu czy to w piwnicy. Wreszcie jest Ten Dzień, jadę do Pawła do garażu, pakujemy jego samochód i łódź, która dzięki swojej wielkości pomieściła nasze graty. Tak zapakowani ruszamy do Gdyni, niecałe 600 km. Przezornie wyruszamy wcześniej, aby mieć bufor na nieprzewidziane zdarzenia, które nas na szczęście omijają. Wcześniej dogaduję się z kolegą z jerkbaita, że on także będzie na promie, jaki ten świat mały. Na prom dojeżdżamy z nim równocześnie, trochę czekania w kolejce i jesteśmy. Wrzucić graty do kajuty i spotkanie na promie przy szklance w większości wypełnionej wodą. Jak zwykle snujemy „morskie opowieści” plany, około 22-giej wizyta w sklepie na promie i idę spać. Jutro rano prom dopływa, obudzi nas Rod Stewart, niektórzy tak go lubią, że jeden z kolegów ustawił sobie ten utwór jako dzwonek w telefonie. Zjeżdżamy z promu, jako że sobota udaje nam się odwiedzić sklep wędkarski i dokupić trochę przynęt, bo przecież na pewno mamy ich za mało. W sklepie spotykamy innych rodaków, również jadących wędkować. Po drodze mijamy jakże kuszący drogowskaz „zatoka okonia”(chyba?) i jak to w weekend natrafiamy na jakiś festyn lub lokalny zlot miłośników oldtimerów, których sznur kilkudziesięciu jedzie przed nami, część z nich zatrzymuje się na poboczu „za potrzebą” nie przerywając jednocześnie zabawy. Po przejechani kilkuset kilometrów od Karlskrony dojeżdżamy na miejsce. Mały przytulny domek na nas dwóch, jezioro w zasięgu wzroku, slip 500 metrów dalej. Bardzo mili sąsiedzi. Nie był to domek letniskowy, lecz dom całoroczny w którym kiedyś ktoś mieszkał na stałe, o czym świadczyła kuchnia i wyposażenie odbiegające od innych tego typu domków, w których byłem i które często mogą służyć jako katalog IKEA lub Jysk. O dziwo zamiast bocznych świateł na ścianach były żyrandole na środku pomieszczeń, czyli bardziej swojsko. Gniazdka elektryczne też bardziej przyjazne a nie te nowoczesne szwedzkie z bolcami uziemienia na brzegach. Pomimo późnego popołudnia, rozpakowujemy łódź, zrzucamy na wodę i na szybko bez pełnego wyposażenia wypływamy. Po to tu przyjechaliśmy. Woda zimna, 9 stopni a jest prawie 20 maja i jesteśmy nadal w południowej Szwecji. Jezioro nie za szerokie, ale długie i głębokość dochodzi do 50 metrów, fantastyczne ukształtowanie dna jak to w wielu szwedzkich jeziorach, mnóstwo miejscówek, trzcina nadal żółta, brak zielonych wystających nowych pędów, choć brzoza już dobrze zielona. Prognozy na najbliższy tydzień są OK, bez sensacji pogodowych, sporo deszczu, ale pewnie do zniesienia. I po tym przydługim wstępie przejdę od razu do zakończenia. Paweł ze swoim doświadczeniem dekady wyjazdów do Szwecji na okresy przekraczające miesiąc w roku, typując miejscówki, pływając w kilka miejsc co dzień sprawdzając różne pory i warunki spisuje się na medal. W czwartek pobijam osobisty rekord w szczupaku i okoniu, ten pierwszy ma od wyjazdu już wartość 112 cm a drugi 43 cm. Szczupaki łowimy stając na odległość rzutu przy trzcinach tam, gdzie niedaleko są zejścia nawet na 4-6 metrów. Nie ma jednej wiodącej przynęty, szczupaki łowiłem na cannibala 12cm, Pigi juniory 20cm, Algę nr 2, Sweepera, Daiwę Morethan Shallow Upper 125. Rekordowy skusił się na Hidehooka, brzydala jakich mało. Okonie zaś nie gardziły Piglet shadem 10cm. Paweł łowił na zupełnie inne przynęty, w dużej mierze Daiwę, jako że coś tam z nimi ma wspólnego. Pływaliśmy na fajnej polskiej, aluminiowej konstrukcji SEL 460 z silnikiem 25KM, silnikiem dziobowym i niedużą ilością innej elektroniki. Ryby- po to tam pojechaliśmy, ilościowo nas nie powaliły, ale były piękne i waleczne, ostatniego dnia otworzył się z nimi worek i Paweł skończył dzień mając na koncie ponad 20 ryb. Ja jako skromny adept, tylko czasami mogłem równać się z mistrzem, którego podglądałem. Znaczna część szczupaków zamiast białego brzucha miała w pełni ubarwiony co było dla nas ciekawostką. Presja jak to w Szwecji, oprócz nas byli inni wędkarze, ale naprawdę marginalnie, za to na brzegach widzieliśmy z setkę łódek, tak jakby sezon dla nich jeszcze nie nadszedł. Wiele z nich zaparkowanych w „garażach” na wodzie. Z duzych ryb była ta jedna moja metrówka, kilka 90+ i mniejsze ale nie trafił się nam żaden szczupak poniżej 50cm. Wiele z nich miało świeże ślady po tarle. Okonie zaś ciekawie wybarwione, bo srebrno czarne, występowały w wielu fajnych miejscówkach i złowienie ich dla tych co umieją (do nich chyba jeszcze nie należę patrząc na to co robił Paweł) po wytypowaniu miejscówki nie było trudne. Wracając po tygodniu, czułem niedosyt, ale nie przez wyniki a przez fakt, że Paweł został na kolejny tydzień nad innym jeziorem i łowił dalej, gdy ja wróciłem do szarej rzeczywistości. Cóż, za kolejne trzy tygodnie wrócę do Szwecji, choć Paweł będzie tam wcześniej i znowu będę zazdrościł … choć mam nadzieję, że on choć trochę zazdrości mi tej 112tki, ale do czasu bo i jemu zaświeci słoneczko - przecież to nasza pasja i czasami coś nam się w niej udaje.
    34 punktów
  24. Hej Kamerades! Wypoczynek rodzinny, w towarzystwie żony( gdy dzieci już dorosłe ), plażowanie i dostojne tuptanie po bulwarze to przecież to, co w sposób oczywisty cieszy nas najbardziej. Tak też zaplanowalismy wraz z Robertem Bednarczykiem i naszymi kochanymi żonami sierpniowy nadmorski pobyt, tak przebiegło kilka świetnych dni spędzonych w czwórkę w hotelu "Lidia" w piękniejącym wciąż Darłówku. Poranne kawki, popołudniowe wizyty na molo i rytualna "rybka" w knajpce, trochę piwa i wina, a nawet ...no dobrze, piwa i wina pozwoliły na sympatyczny fizyczny i mentalny reset, a nawet złapanie opalenizny. Hotel o którym piszę, a który jest moim hotelem "pierwszego wyboru" na naszym pięknym wybrzeżu wciąż trzyma najwyższy poziom...z balkonu słychać szum morza, personel ma niekłamane "no problem" przygotowane w odpowiedzi na każde zapytanie, minutka do morza, no po prostu super. Ale... W pobliżu płynie Łupawa!!! :clappinghands: Tak więc, po krótkich negocjacjach ze spolegliwymi połowicami postanowilismy wraz z Robertem spędzić dwa dni na OS koła "Trzy Rzeki" wędkując na znanych dla mnie, a będących nowością dla Roberta odcinkach poniżej Łebienia. Raptem 70 km oddalenia, wieczorne pakowanie auta, wczesne wstanie - kurcze -lecieliśmy jak na skrzydłach. Licencje w Damnicy, szybki wywiad co i jak - czyli ilu wędkarzy dziś możemy spotkać- info o ośrodku zarybieniowym (to osobny ciekawy temat) i już po chwili przy lipieniu Zielonego Dla kolegów mniej zorientowanych dodam, że w centrum OS, przy niewielkim domku znajduje się od kilku lat kamienny posąg lipienia autorstw Piotra Zieleniaka. Szybki marsz pod prąd rzeki wałem oddzielającym Łupawę od objętego całkowitym zakazem połowu kanałem dolotowym ośrodka zarybieniowego pozwolił na kilka refleksji. A mianowicie kanał zarasta i zwalnia bieg, droga grzbietem wału jest nieprzejezdna, bobry rulez i dystans w upale nie jest tak krótki jak wiosną... Łowienie było czystą przyjemnoscią. Wraz z Robertem mieliśmy bardzo wiele brań, widoki powalające niezależnie od pory roku, rano nimfa, potem streamer i wieczorem sucha i ...ciągle coś się działo. Naturalnym jest pytanie o wielkość i ilośc ryb. Otóż było ich kilkadziesiąt, ale muszę z przyznać, że żaden z potoków i lipieni, a nawet sporadycznie łowionych pstragów teczowych nie przekroczyl 38 cm. Na moich pilskich bagniskach łowie duuużo lepsze sztuki. Ale...(to już po raz drugi) Łowienie w tej pięknej rzece jest przyjemnością nawet gdy nie biorą (to cytat z Roberta), można rozbujać linkę, dno jest twarde i brzegi przyjazne. Raptem 7 kajaków przepłynęło w trakcie naszych dwudniowych potyczek, spotkaliśmy kilku sympatycznych wędkarzy (nad wodą tylko dwu) . Krótkie przerwy na posiłek i daaalej ... Użyliśmy lekkich zestawów klasy 4 , Robert Helios 2 i Hatch, ja sage one i nauti xm wymieniając kije i linki gdy streamerowaliśmy na takie o jedną lub dwie klasy wyższe. W końcu zawartość placaka zawsze chce ujrzeć łowisko... Spolegliwi i potulni wracalismy wieczorem do Darłówka, kończąc dzień wspólnym spacerem. Przecież " także dla żon to uczynilismy" Pozdrawiam w imieniu wydzielonej grupy interwencyjnej klubu 50 plus. .
    33 punktów
  25. Skrócony poradnik żony wędkarza Wśród wielu poradników wędkarskich brakuje literatury adresowanej do żon wędkarzy. Oto kilka podstawowych zasad jakimi należy się kierować żyjąc z wędkarzem. Obecnym żonom łatwiej będzie żyć, byłe zrozumieją być może jaki błąd popełniły, a przyszłe będą bardziej świadome tego, w co się pakują. Ja wiem, że Panie poznając faceta z wędką mają zawsze chytry plan. Przed ślubem dzielą z nim hobby licząc, że po ślubie przykręcą mu śrubkę... Zasada numer jeden. Żon można mieć kilka, a wędkarstwo jest zawsze jedno!!! Jeśli sobie to uprzytomnicie drogie Panie, unikniecie wielu niepotrzebnych stresów. Oczywiście rzadko która Pani w milczeniu znosi przynoszone kolejne wędki, kołowrotki, błystki, spławiki i całą stertę mniejszych i większych NIEZBĘDNYCH rzeczy. Trzeba wielkiego samozaparcia, aby z ust nie wyrwało się sakramentalne pytanie: a ile to kosztowało?!!! A po co wam to drogie Panie wiedzieć? Czy my się Was pytamy ile kosztowała szminka, perfumy czy bluzeczka identyczna (według nas) do 37 leżących w szafie? Nie należy pytać się o cenę sprzętu bo... i tak się jej nie pozna. Facet wędkę kupuje zawsze okazyjnie, od kumpla, cygana na bazarze, złodzieja, na promocji i za grosze. Sklepy wędkarskie mają w swojej ofercie gratisową usługę denominacji cen. Na czym to polega. Na wędce, pudełku kołowrotka czy innym kosztowniejszym gadżecie naklejana jest nowa cena. Kołowrotek 390 złotych kosztuje? Po powrocie do domu jak byk widnieje cena 39 złotych. Okazja!!! Zapewniam, że paragonu będącego podstawą gwarancji nie znajdziecie.... Ja wiem drogie Panie, że facet bałaganiarz jest ciężki do zniesienia, a wędkarz bałaganiarz to już czysty kataklizm. Ja doskonale rozumiem, że może zirytować wyciąganie piąty raz w tygodniu wbitego w stopę haczyka. Ale niech Ręka Boska broni przed pomysłem zrobienia porządku w wędkarskich klamotach. Jedna Pani już tak zrobiła. Wszystkie haczyki powyciągała z pudełeczek, torebeczek i wsypała do jednego pudełka z napisem: haczyki. Wszystkie linki, żyłki powiązała w supełki i zwinęła w motki jak wełnę i zamknęła w kolejnym pudełku. Wszystkie zbierane latami woblerki znalazły się w jednym pudełku opatrzonym naklejką: drewniane rybki. Obok niego pojawiło się kolejne z gumowymi rybkami. W innym większym znalazła się reszta rzeczy "drobnych". Po powrocie z radością oznajmiła mężowi: zobacz jaki porządek ci zrobiłam! Pan stał skamieniały przez dobre dwie godziny rozważając w myślach morderstwo ze szczególnym okrucieństwem, przed którym ostatecznie powstrzymała go perspektywa wyroku. A w więzieniu rybek nie połowi. Klnąc na niesprawiedliwość świata, że tego typu sprawy nie osądzają wędkarze w togach sędziowskich, bo wówczas uniewinnienie miałby jak w banku zniósł cały swój wędkarski dobytek do samochodu i odjechał nie mówiąc gdzie i na jak długo. Zanim wrócił szybciej pojawił się listonosz z pozwem rozwodowym. Tego Panie chyba nie chcecie więc lepiej nie ryzykować. Niezwykle istotna jest odzież wędkarska. Szczególne miejsce ma tu czapka wędkarska i kamizelka. Jeśli usłyszycie drogie panie, że szczęśliwa jest koszulka, kurtka czy spodnie, ta zasada automatycznie przechodzi również na te części garderoby. Należy do tego podchodzić jak do bomby z najbardziej czułym detonatorem: NIE DOTYKAĆ. Ja wiem, że najczęściej są to rzeczy nie pierwszej świeżości. Często spod plam nie przebija już kolor właściwy materiału do tego z reguły niezbyt zachęcająco pachną. Ale pod żadnym pozorem niech nie przyjdzie Wam drogie panie do głowy tego uprać. Kontakt z wodą mogą mieć jedynie naturalny czyli ochlapane wodą z jeziora lub rzeki czy przemoczone od deszczu. Woda z pralki sprawia, że przestają być fartowne, a pozbawienie wędkarza jego szczęśliwych ciuchów jest jedną z najcięższych zbrodni. Tu kara może być też tylko jedna - rozwód. Wasz małżonek wraca z ryb i wnosi swój połów. Jak powinna zareagować jego lepsza połówka? Przypomnijcie sobie drogie Panie kobiece poradniki, które wmawiają od lat, że facet jest wrażliwy na tle swojego przyrodzenia i są setki porad jak się zachować w sytuacji intymnej. Dokładnie tak samo należy zachować się na widok położonej na stole 15 centymetrowej płotki, którą dumny łowca kładzie niczym byłby to rekin ze szczęk. Niech nie wymsknie się Wam: o jakie biedne maleństwo!! albo jaki maluszek!! Powinnyście drogie Panie wydać okrzyk przerażenia: ale potwór! jak udało ci się takie monstrum wyciągnąć!? to cud że cię nie wciągnęła do wody? że też wędki ci nie połamała! Mniej więcej taka powinna być reakcja. Można wtedy dyskretnie wsunąć zatyczki do uszu jeśli nie chce się słuchać dwugodzinnego monologu o tym jak było na rybach. A najczęściej facet wraca do domu styrany, ubłocony, z policzkiem rozoranym haczykiem, łapami poparzonymi pokrzywami z bąblami po komarach na szyi. Usypia w pół zdania na krześle w kuchni. Nie budźcie, nie żałujcie i nie litujcie się. On i tak przeżył najcudowniejsze chwile. W końcu poślubiłyście wędkarza.
    33 punktów
  26. Ale o co chodzi ? Wędkarskie rozmowy z „niewędkarzami”, a już szczególnie z „niewędkarkami”, to dla mnie zagadnienie pełne ambiwalencji. Z jednej strony bowiem, unikam takich rozmów. W „towarzystwie” pytania o moje wędkarstwo staram się zbywać hasełkami i raczej mało interesującymi odpowiedziami. Jak ognia unikam rozmów o stopień zaangażowania w ten proceder i inne takie. Z założenia nie opowiadam historii znad wody. Generalnie więc ten temat zbywam. Sytuacja, gdy na jakiejś imprezie gospodarz z dumą przedstawia mi kogoś i informuje : „on też łowi ryby”, to dla mnie niepotrzebny stres. Na szczęście sytuacja życiowa sprawiła, że mogę wówczas wygłosić formułkę, o tym, że owszem wędkuję, ale za granicą. A kiedyś to łowiłem sumy…i najczęściej udaje się rozmowę, nawet tą krótką, zakotwiczyć w tematyce DUŻYCH sumów. Nic tak nie fascynuje „niewędkarzy” (obojga płci) jak sumy. Są duże. Nikt może sobie wyobrazić jak takie coś się da wyciągnąć. Przecież wiadomo, że nie na wędkę itd. Itp. Fotka poniżej – czyli ryba przyciągająca uwagę J Bywa jednak tak, stąd ta ambiwalencja, że udaje się rozmówcy wślizgnąć pod moją zbroję obojętności i ciekawa rozmowa się wywiązuje. Ostatnią deską ratunku jest zwykle sprzedanie kilku ciekawostek o rybach lub innych mieszkańcach rzeki lub jej okolic. Raz na czas jakiś jednak sprawy zabrną dalej. I wtedy bywa dopiero inspirująco. To właśnie drugi biegun tej sytuacji o niejasnym potencjale. Otóż miałem niedawno okazję odbyć rozmowę, która skłoniła mnie do kilku refleksji, w tym tej tytułowej. Zabrnęliśmy w rozmowie do sytuacji, że znam osobę posiadającą staw. Niewielki, prywatny. Na własnej działce. Takie bardzo duże akwarium w wersji „outdoor”. I ta osoba jest wędkarzem. Ryby w stawie posiada rozmaite. Łowi drapieżniki, reszta rodziny czasami siada ze spławikiem. Ryby, jak to ryby, rosną. Zdarzają się już kilku kilogramowe szczupaki, niezłe okonie. „Niewędkarz”, z którym rozmawiałem skomentował to : „dla Ciebie (czyli dla mnie – Guza), to pewnie marzenie”. A dla mnie nie jest to marzenie. Nawet w ogóle chyba bym nie chciał być posiadaczem takiego stawu z rybami. A już łowienie w takim stawie ? Trąca nudą na kilometr. Tak to mniej więcej skomentowałem. Wzbudzając głębokie zaskoczenie u rozmówcy. Potem nastąpił rychły koniec dialogu. Potem, już samodzielnie, temat ten przepracowałem w głowie tak w miarę do końca. Tak, wydaje mi się. O ile akwarium w wersji „indoor” jest fajne, to takie na zewnątrz to już chyba nie dla mnie. Łowienie własnych ryb ? Łowienie tego, co samemu się wpuściło ? chyba tylko po to by sprawdzić jak podrośli moi podopieczni. A może dla doskonalenia technik samego wędkowania ? prowadzenia przynęt ? testów sprzętu ? No nie, też jakoś mnie to nie wciąga… I teraz to pytanie tytułowe, ale o co chodzi w tym wszystkim? Dlaczego nie taki staw i nie swoje ryby? Dlaczego nie prywatne jezioro czy inny zbiornik wodny na wyłączność? Chodzi o rywalizację? No nie, z nikim się nie ścigam jak chodzi o moje wędkowanie i łowione ryby. Więc może chodzi o nowe wody? odkrywanie wciąż czegoś nowego? To też wątpliwe w moim przypadku. Łowienie sumów zaczynałem na tym samym zbiorniku, na którym odbyłem WSZYSTKIE wyprawy ukierunkowane na tego drapieżnika. Mając dostępne alternatywy równie bogate w wąsate rybska. Na zdjęciu poniżej moje sumowe rewiry . Fotka archiwalna, z wielkiej powodzi, która nawiedziła tamte rejony X lat wstecz. Także nie gonię za nowymi wodami skacząc z kwiatka na kwiatek. Przy spacerach za pstrągiem jest inaczej. Ale to wiadomo. To łowienie ekstensywne. Potrzeba kilometrów, przestrzeni. Już dawno doszedłem do wniosku, że największą wędkarską przyjemnością jest dla mnie łowienie ryb na „mojej wodzie”. Moim sprzętem i najchętniej po mojemu. Tak jak sam sobie to rozpracowałem. Mojej wodzie rozumianej jako woda, która sam znalazłem, a już na pewno sam rozpracowałem, wgryzłem się nią i sam przebyłem drogę od początkowych seryjnych porażek po łapanie okazów. Tak było na sumach. Mniej więcej podobnie było na pstrągach. Stąd moja daleko idąca, a z wiekiem postępująca, rezerwa wobec dalekich wypraw. Jakoś przygoda, polegająca na złapaniu jednej, dwóch, pięciu czy stu ryb w warunkach przypadkowych, zastanych nad nową, raz odwiedzoną, wodą nie jest wystarczającym impulsem do dalekich wypraw w nieznane. Zaliczanie gatunków też nie jest sportem dla mnie. Zatem sytuacja kompletnie nielogiczna. Nie podoba mi się własna woda. Nie podobają mi się zamorskie wyprawy. A więc co ? Podobają mi się wody w zasięgu. Wody, które mogę odwiedzać. Rozgryzać. Łowiska, to zrozumiałe, mające potencjał , innymi słowy takie z perspektywą na „fajne łowienie”. Latka lecą, włosów siwych przybywa. Na szczęście inspirujące wody udaje się znajdować. Ogień nie wygasa. Fotka poniżej – woda z potencjałem. Miejsce, które już nie istnieje. Zdjęcie wykonane w 2003 roku. Kilka lat później przyszedł na tą opaskę główny nurt rzeki i te stare przelewy rozsypał po okolicy. Przyznaję, mam poczucie bycia, w pewnym stopniu, życiowym farciarzem. Jestem osobą mobilną, o sporej motoryce. Często po prostu mi się chcę. Jak mam wstać na pstrągi (a najczęściej jeżdżę samemu) to śpię niespokojnie, budząc się regularnie. Boję się, że zaśpię J Tylko złowienie naprawdę wyjątkowej RYBY sprawia, że składam sprzęt wcześniej niż to konieczne. Mogę spokojnie usiąść na brzegu i kontemplować. Wszystkie inne sytuacje to jest „napierdalanie do oporu”. Tak to u mnie działa. Zawsze jest kilka pomysłów do zrealizowania, które się odwleka z braku czasu. To chyba zdrowa sytuacja. Gdybym miał czas sprawdzić wszystkie wody i pomysły JUŻ, to chyba by mi tych wód i pomysłów w pewnym momencie zabrakło. Ograniczona dostępność, przez deficyt czasu, to wspaniały środek utrzymujący ogień wewnętrzny. Podsumowując ten wywód, napiszę, że w tym wszystkim to chyba chodzi o równowagę. Jakiś taki balans między pięknem otaczającej przyrody, szansą na rybę, widmem porażki i deficytowym dobrem jakim jest czas na wędkowanie. Łowienie w pustej wodzie, łowienie nieswoim sprzętem, łowienie w prywatnym stawie, łowienie tak jak ktoś zaleca czy karze, łowienie na końcu świata, łowienie przy okazji jakiegoś wyjazdu i inne takie łowienia to nie są w ogóle moje łowienia. Tak to już jest. I chyba tak już u mnie będzie. Ale jeśli się zmieni, to napiszę o tym na blogu. W tym miejscu dziękuję tym, którzy dobrnęli do końca tego wpisu. Równocześnie obiecuję nie zanudzać takimi tekstami zbyt często. Następny już z pewnością będzie zawierał elementy z pola walki – czyli ryby, sprzęt i inne takie . Zdjęcie poniżej : rzeka, na którą poważny atak odwlekam w czasie już od kilku sezonów. Może w końcu w tym roku ? Pozdrawiam
    33 punktów
  27. Cześć! Droga z Poznania w Bieszczady przebiegła w żartobliwej atmosferze, zauważyliśmy bowiem z Grzesiem, że także inni faceci przygotowali się do boju zmierzając na południe Polski . Robert, Jerzy, w goglach i za kierownicą tego pojazdu??? Jednak nie ... Unikając konfliktu zbrojnego z jednostkami NATO dotarliśmy szczęśliwie na miejsce,gdzie piąty raz grupka młodzieniaszków ( 50 plus) spotkała się by wspólnie powędkować Od prawej Grześ, Jerzyk, Mariusz, Robert i Paweł Miejscem spotkania była znana Wam z ubiegłorocznej relacji kwatera położona nad OS San, a pogoda pozwoliła jak widać na biesiadowanie na tarasie. W zeszłym roku z powodu zimna mogliśmy o tym tylko pomarzyć... W składzie ekipy pojawił się doskonale fotografujący i gotujący Jerzy, zaproszony na spotkanie przez Roberta i choć nie jest wędkarzem doskonale wkomponował się w realizację planu naszej wyprawy. Jerzyk explorował Bieszczady, wędrował poprzez okolice maszerując ponad 20 km dziennie.Twardziel , widział tropy misia... Plany Andrzeja Stanka nie pozwoliły na tegoroczne spotkanie, ale...raz nie zawsze i przyszłość przed nami San niósł podniesioną zimną wodę, na powierzchni nie pojawiały się kółeczka, w powietrzu pustka tak więc opcja streamerowa narzucała się w sposób oczywisty. Łowiliśmy z Robertem i Grzesiem, a następnie, po jego przybyciu, także z Mariuszem wędrując z kijami w rękach brzegami i nurtem ślicznego, choć groźnego Sanu. Raptem jeden kolega z poza naszej grupy pojawił się na chwilę w łowisku, tak więc podobnie jak rok temu mu(y)szkowaliśmy w spokoju. Pierwszą piękną rybę złowił, a jakże...tadammm...szukający samotności Grzegorz. podpierający się w tym roku dolnikiem solidnego wędziska co przyznam jest niezłym pomysłem, szczególnie gdy wading staff nie musi byś składany. Piękny (50 plus ) kleń dziabnął dużego streamera, podobnie jak kilka złowionych w tym dniu potokowców. Świetnie bawiliśmy się zmieniając zestawy, łowiąc wzajemnie wędkami kolegów, fotografując i ćwicząc rzuty. Krótkie lanczowe przerwy były okazją do ocieplenia stóp - pośniegowa woda dawała się we znaki, ustalenia dalszych planów, nabrania sił. Od prawej Mariusz, Robert i relacjonujący. W tle płań przed wyspą, doskonałe łowisko, głębokie i usiane głazami...Miód malina, nie tylko o tej porze roku. Sage Method 6/9, Nauti XL i Cortland Ghost z 15 stopową koncówką wydobyły z tej wlaśnie głębi naprawdę solidnego pstrąga. Z każdym dniem było cieplej, z każdym dniem brania były lepsze, poziom wody jednak się nie zmieniał. Widzicie Roberta, ale w tle...nasz Marszał Mariusz po ostrożnym brodzeniu wabi potokowce pijawką testując nowy zestaw. Robert orvisuje, widać fajne ugięcie blanku... Strumieniowce nie rozpieszczały częstością brań, choć wszyscy doświadczyliśmy "boskiego targnięcia". Pod tym względem ubiegłoroczny wypad był lepszy, ale w tym roku brały nieco większe sztuki. Kilka naprawdę grubych pstrągów odpięło się w trakcie holu. Cóż, bywa...brały daleko, w głębokich miejscach, nie tylko pod brzegami rzeki. Przynętami były streamery, każdy z nas oczywiście stosował troszkę inne. Moje na poniższym zdjęciu, z fleszem, często czerwienią i dociążane w różnym stopniu.Haki łososiowe stosowane w konstrukcji suchych much. Wędkowałem methodem i z axisem, Robert heliosami, Grzegorz scottem i sagem, podobnie jak Mariusz. Linki, przypony, inne istotne nie tylko techniczne szczegóły pojawią się jak sądzę w uwagach moich przyjaciół. Licząc na kolejne spotkanie pozdrawiam jerkbaitowców! Paweł
    32 punktów
  28. Pomysł padł zimą. Wiadomo, sa miejsca, które każdy wspomina dobrze i chce w nie wrócić. Poprzedni wyjazd o ile obdarzył nas rybami, zakończył się dość nieprzyjemnie – zostaliśmy okradzeni z całego sprzętu, dokumentów i aparatów. Brak zdjęć, jedyne wspomnienia to te sczytane z siatkówki, stąd zostało malowanie opowieści o wyjeździe słowem, wzbogacanym obficie gestykulacją. Jednak impuls padł gdy pewnego wieczora usiłowałem z synem rozpalić w kominku. Nieustraszony pogromca legionów wirtualnych wrogów, bez problemu siekający ich całe zastępy karabinem czy miotaczem ognia, gdy przyszło do wzięcia zapałek i odpalenia trochę spietrał. Ojoj, to wersja ocenzurowana tego co przeleciało mi wtedy przez głowę. Gdzieś w świecie techniki chłopak się mi zgubił. Za telefon hyc i nim skończyły się wiosenne sztormy plan był ukuty, bilety kupione – jedziemy do Szwecji. Hen hen na północ, a tam wiadomo, komary, wilcy, niedźwiedzie, komary, łosie, komary i ryby do złowienia. i komary, nie wiem czy o nich już wspomniałem? Młody początkowo zapalony do idei, trochę wystygł otrzaskiwany morskimi falami na „treningu” przed wyjazdem. Jeszcze tylko resztka sprzętu dopakowana, kamizelka asekuracyjna dla młodego zakupiona i ruszamy. Przed nami kilka godzin przez góry, na lotnisko. Tam przesiadka w samolot i do Berlina. W Berlinie czeka na nas Michał, wraz ze swoim autem. Tu warto wspomnieć o automobilu, który był naszym domem i środkiem transportu przez dwa tygodnie. Nastoletni wysłużony golf z silnikiem 1.6 dysponujący oszałamiającą mocą, zapakowany dosłownie po dach, ze ciężko by było jeszcze jeden kołowrotek dorzucić. Zwykły hatchback a w nim kilkanaście wędek w 2ch bazookach, muchówki w krótkich tubach, Solidny ponton z aluminiową podłogą, namiot, śpiwory, materace, sprzęt muchowy, sprzęt krętaczy, sprzęt do brodzenia, sprzęt do gotowania, żarcie na 2 tygodnie i... 3 pełnowymiarowych ludzi. Trochę pakowania było. Z Berlina noca i objazdami powoli suniemy na północ (przerwa w nocy na pożarcie germańskiego burgera) Nad ranem mijamy Kopenhagę, mostami przez cieśniny do Malmo, z Malmo na Sztokholm, ze Sztokholmu na Sundsval,wjeżdżamy do krainy wypasionych amerykańskich bryk dalej na Ostersund, dalsze set km po bocznych drogach, szutrach i... już dwa dni później stajemy wreszcie nad wielką rzeką, znów onieśmielającą swoim rozmiarem. Młody trochę speszony z ulgą spogląda na kamizelkę asekuracyjną, bez niej byłoby chyba dość nerwowo dla nas obu. Szybkie rozłożenie kampu i dopiero gdy wypatroszyliśmy auto, doszło do nas, ile tego szpeja pojechało tym razem. Przed nami naście dni całkowitego odcięcia od świata. Lipienie, królestwo lipieni. Ryby w doskonałej kondycji, wspaniale walczące, w porównaniu z tymi znanymi choćby z PL Do tego trafi się kilka szczupaków, ale przede wszystkim – ryba magnes, po którą tłuczemy się na to zadupie sakramenckie – Orring. Duża litera w nazwie pstrąga jak najbardziej uzasadniona, ryby te są wspaniałymi przeciwnikami. Niczym irlandzkie feroxy, wypasione na rybach na wielkich jeziorach, zapuszczają się w celach krajoznawczo-kopulacyjnych w rzeki wielkie, później mniejsze, by na końcu spełniać swą ewolucyjną powinność w małych rzeczka o żwirowym dnie. Z wodą na lipki trafiliśmy dość średnio – po kilku dniach łowienia poszła w górę, mnie i młodego skutecznie odcinając od ciekawszych miejsc, w które Michał używając swoich super mocy był w stanie jeszcze dotrzeć. Nie mniej jednak udało się złowić wspólnymi siłami kilkadziesiąt tych pięknych ryb, w tym i potworka (jak na rozmiary 10 letniego łowcy) 47cm. Szczupaki chyba zostały przez jakąś ekipę spacyfikowane, bo było z nimi dość kiepsko. Co prawda pojawienie się jeszcze bardziej przypalonej ekipy (we dwóch, corsą, z namiotem, dmuchanym kajakiem i rowerem do treningów po okolicznych górach) pokazało ze dalszy wypad na jedno z jezior może zaowocować rybami dobrze ponad metr. Ale to nie na muchę, niekoszernie, wiec się nie liczy. Nam na muchę udało się udziobać zaledwie kilka, choć dla młodego to i tak święto było, u nas nad oceanem po za rekinami takich dużych i zębatych ryb nie ma. W wolnych chwilach przed oganianiem się przed komarami ruszało kręcenie muszek. I to było nasze zajęcia w ciągu dnia, kiedy wreszcie pokąsani przez paskudnych krwiopijców wypełzaliśmy z namiotu. Ale tak naprawdę, to cały dzień mijał nam na oczekiwaniu na wieczór, kiedy niebo zapłonie na czerwono, słońce skryje się na godzinę – dwie za drzewami, wylecą chmury chrustów i jak na tamte warunki nastanie „noc”. Wtedy ruszały się pstągi. Potężne, dzikie ryby, żadne tam selekty zdziczałe, wsypane na początku sezonu. Do złowienia pierwszych ćwiczyliśmy korbę, później nastąpiła przesiadka na muchówki dwuręczne, Michał na swojego 14’ Guideline’a, ja na switcha, albowiem jestem wielkim fanem tych wędek . Udało się nam kilka ryb namówić do współpracy, kilka z tych namówionych zapakować w podbierak i nawet jakieś zdjęcie zrobić. Michał zapunktował olbrzymim 72cm samcem z kufą imponujących rozmiarów. Nowa życiówka! Jakbyście mysleli - jak wygląda szczęśliwy, spełniony człowiek, który aktualnie w ciężkiej dupie ma pracę, dom, obowiązki, ruskich na Ukrainie, kurs franka i tym podobne nieznaczące pierdoły którymi zawracamy sobie głowę, to wygląda on właśnie tak: Mi udało się skusić rzeczną 60 w piękne czerwone kropy. . Batson, plecionka 15lb i wobler Miernika - cudowne połączenie Ostatniego dnia wyjazdu, na muchę tubową zacinam jakiegoś stwora z piekła rodem, który po chwili tarmoszenia się, gdy usiłuję zatrzymać odjazd z nurtem najnormalniej w świecie urywa polyleader i płynie w ... no tam gdzie jego miejsce. Ja i tak zacieszam. Marzę że za rok wrócę, lepiej przygotowany, wyposażony, naumiany, pomysłów pełen i... znowu zbiorę baty od rzeki i jej mieszkańców. A co do celów wyjazdu – większość udało się zrealizować. Młody naumiał się i ognisko rozpalić, i herbatę na nim ugotować, i jakieś żarcie upichcić, więc nie zginie jak wyłączą ruscy prąd. Zaliczył wszystkie etapy, podchodzenie, rzuty, prowadzenie much, zacięcie, holowanie, lądowanie, odhaczanie, wypuszczanie. Opanował też jak rybę uśmiercić, sprawić i przyrządzić, co też jest przecież częścią tego „fachu”. W połowie wyjazdu dofrunął do nas Słoniu z dziećmi. Słoniu miał chyba sporo radosci dziubiąc lipki w sporych ilościach, udowadniając że dobrze radzi sobie z każdą metoda muchową. Sporym zaskoczeniem (jak chyba dla każdego w tym miejscu) była siła ryb. Spoglądal z lekkim rozbawienim na batsonowskiego switcha #6 którym łowił Michał czy mojego redingtona 11ft #7. To sprzęt na lipienie? Na tamtejsze jak najbardziej, choć trafiłem na takie którym rady nie dałem... Co okazuje się sporym błędem, ostatnią noc odpuszczamy łowienie, żeby zobaczyć nudny jak flaki z olejem finał MŚ w harataniu w gałę: Gdy oglądamy ten nudny spektakl niebo zasnuwa się chmurami, lekki deszcz, robi się prawie ciemno... Cholera!, Powinniśmy teraz łowić .. Nic to, wrócimy tam jeszcze!
    32 punktów
  29. Dotychczas nie miałem okazji poświęcić wpisu na blogu jednej rybie. A może po prostu nie miałem dotychczas takiej ryby ? Jakieś tam ryby już złapałem w życiu. Niektóre duże, bo takie pewnie ponad 90 kilogramowe sumy... Ale rozmiar to nie wszystko Z perspektywy czasu to chyba mój życiowy szczupak, gdy wynurzył się w 2015 przy łodzi, zrobił na mnie podobne wrażenie i rozdygotał mną skutecznie. Pomijam ryby łapane jako "pierwszy raz", aczkolwiek tamten szczupak właśnie był pierwszym razem (w kategorii 120 plus). Ale to już 3 lata przeszły od tamtego szczupaka. Dodatkowo wiem już, że żadna nie działa na mnie tak jak DUŻY PSTRĄG potokowy. Nie lubię określenia "łowca okazów", ma jakieś złe konotacje z tymi wszystkimi "łowcami", ale niestety mentalnie jednak nie ma już dla mnie ratunku. Łapanie ryb średnich (małych unikam) czy po prostu konkretnych jest miłym dodatkiem i przerywnikiem w szukaniu TYCH, których szukam. Tych, które mnie nakręcają. Ponadto się starzeję, nieuchronnie nabieram dystansu, mniej impulsów może mnie wybić z równowagi, szczególnie w kierunku tym pozytywnym... Ale na szczęście się to zdarza. Nie przedstawię całego tła wydarzeń, które doprowadziły do tej przygody, bo to zagadnienie na oddzielny wpis, ale ograniczę się krótkiego opisu tego dnia. Od rana przemierzam sobie solowo, aktywnie wrzucając muchy własnego pomysłu i autorstwa w poszukiwaniu pstrąga. Kilka rybek udaje mi się złapać, nawet chyba 2 lub 3. Same małe. Łowi mi się dobrze. Mimo, że ewidentnie ryby niespecjalnie są aktywne. Odwiedzam kolejne ulubione mety, bo jest to pierwszy dzień 3 dniowej solowej wycieczki, wiec korzystając z dobrych hydrowarunków na start wybieram najlepsze sektory, żeby potem nie żałować, jak woda się "zepsuje". Docieram do odcinka, którego unikam. Odwiedzam go bowiem ...raz w roku, i to też nie w każdym sezonie. Przed nim po prostu jest sensowne wyjście z dżungli a dobrnąć do niego przez rozlewiska nie jest łatwo ...Ale jakoś mnie tam pcha tym razem. Trudno dostępny, prosty odcinek, mało urozmaicone dno. Nigdy dotąd niczego sensownego tam nie miałem. Czyli "nuda" nad wodą i w wodzie, jeden brzeg podmokły, drugi z domami i szczekającymi psami. No nie jest to rewir, który lubię. Smaku całej sytuacji dodaje fakt, że łowię od kilku godzin niedawno wykonaną muchą, którą to muchę uznaję arbitralnie, że jest TOP. Tak zaocznie, samemu. Ryby do niej owszem wychodzą jakieś, także nie odstrasza. Niemniej jednak u mnie w głowie już robi, więc po prostu idę przez rzekę znanymi mi ścieżkami i rzucam, nie tracąc już czasu na zmienianie przynęty. Bo łowię dobrą . To tak zwana wiara w przynętę w wersji ortodoks. Podanie muchy pod drzewa po lewej. Defiladka. Podanie muchy na środek, gdzie lekkie wiry robi leżące z prawej strony zwalone drzewo. Szerokość rzeki to może 30 metrów. Mucha wychodzi z tych wirów i nagle ... no właśnie. Jakby pod wodą biegł lis. Bo nie wydra. Za bardzo rude to jest. Pcha wodę i płynie na moją muchę. Trwa to może 3-4 sekundy. Płynie z nurtem i dogania moją przynetę. I trafia w nią ! Zawrotka ryby po zacięciu, kilka kroków moich w kierunku środka rzeki. Reszta dzieje się odruchowo. Hamulec. Ryba w rynnie powyżej mnie. Nerwowość niewskazana. Ryba do góry. W dół. Zero skoków. Kontroluję sytuację na tyle, że nie ma ryzyka by poszła poniżej mnie. Na szczęście miejsce "słabe". Równe dno, płynie średnio szybko, na środku bez drzew. Trwa to, jak na pstrągi, długo, bo pewnie z 2 minuty. Podbierak i jest w środku ten "lis". Podbierak się wygina, a ja razem z nim. Do brzegu. Pomiar. Chłonięcie rozmiaru...zdjęcie. Dwa. Potem do wody i wypuszczanie. Poszedł dobrze : A potem, dopiero na spokojnie obejrzałem... Tutaj we dwóch z Panem Edwinem : I adekwatny muzyczny komentarz, do tego zajscia : Pozdrawiam
    31 punktów
  30. Kiedyś bywałem tam regularnie. Niektóre sezony realizowałem niemal w całości na tamtych wodach. Sumy, czasami sandacze, ale jednak sumy. To były czasy pływania za sumem. Nawet artykuł o tym napisałem - ukazał się na jerkbait.pl "x" lat temu. http://jerkbait.pl/page/index.php/index.html/_/artykuly/w-pogoni-za-sumem-r264 A potem odkryłem pstrągi. Które de facto wciąż odkrywam Nostalgia, namowy Kolegów, a przede wszystkim chęć poczucia tego charakterystycznego targnięcia, gdy sumik atakuje przynęte podaną za płynącą łodzią, sprawiły, że w kalendarzu na marzec 2018 zagościł wyjazd "na sumy". Było nas sześciu. Większość pierwszy raz na rewirach. Zatem przypadła mi funkcja niemal gospodarza, przewodnika. Wiedzą gdzie i jak pływać podzieliłem się jeszcze na etapie przygotowań. Sprzęt był ogarnięty. Odbyła się dość chaotyczna i wesoła odprawa. Moje osobiste przygotowania polegały głównie na odkurzeniu starych pudeł - czekały od września 2014. Kołowrotek to nieśmiertelny Avet, nowa plecionka 65 lb. Wędką miała być łowna i fartowna, lekka i przyjemna Daiwa Kenzaki Braid Boat Special. W zawierusze dziejów, przygotowań, sprawdzeń uszkodziłem przelotkę szczytową i ucięcie dwóch zestawów w pierwszej godzinie pływania wymusiło zmianę na awaryjnego nieśmiertelnika - Ugly Stick Tiger. Ale pływanie już trwało... Trwało i trwało, a niewiele się działo. W takich sytuacjach trzeba mieć świadomość, że poruszamy się traktorem - pyrkającą łódką. Pływając bez ustanku po wytypowanych rewirach... i tak do brania. W pierwszym, drugim, trzecim bądź czwartym dniu. Bo wiecej czasu na jazde traktorem tam nie miałem. Mi sie trafiły brania w pierwszym i ostatnim dniu. Udało się, dzięki dużej dozie szczęścia te 3 brania przełożyć na 3 ryby w łodzi. Każda ponad 2 metry. Tak bywa. Pierwszy dzień przyniósł mi branie po południu, pierwszy kontakt z podwodnym zwierzakiem. Wykorzystałem dana mi szansę i podebralem 220 cm. Potem się okazało, że była to największa moja ryba tego wyjazdu. Ale nie największa jaką złapano na tej wyprawie... Wiedzą się podzieliłem, okazjonalnie występującym fartem i tym tępym uporem sumiarza niestety nie mogłem. Kolejne dni pływania bez kontaktu z rybą. Nowa, awaryjna, żółta wędka nie chciała zostać fartowną. To "bezsensowne pływanie", to taki sam element tej całej zabawy, jak brania, hole i lądowania. Aż nastała godzina 14ta ostatniego dnia. "N-ty" raz płynę tą samą trasę. Na końcu zestawu wobler jointed. Partner na łodzi wykazuje typowe zmęczenie i ograniczoną czujność. A ja wożę nas i czekam... No i jest. Pacnięcie i hol się zaczyna. Ryba żółto - beżowa. Mniejsza od tej z pierwszego dnia. Krótka foto sesja na pobliskim pomoście... ... i wracamy na trasę. Obowiązkowe po każdej Rybie przewiązanie zestawów, chwila rozmowy ze znajomymi z innej łódki. Przekazuję fartownego woblera Koledze na dziobie. Sam zakładam innego jointeda Salmo. Przynęty do wody, po około 50 metrach trasy... BUM. Kolejne branie. Zdarza się. Podobno. Czasami. Mi w każdym razie bardzo, bardzo rzadko. Spływamy z nurtem, Koledzy z innej łodzi rejestrują całe zamieszanie ... Walczy dzielnie, bo z tych mocarnych wielkogłowych zawodniczków. Ja już "lekko" zmęczony. No ale się udaje. Podbiórka. Pomiar... 215 cm . Ryba ciemna, niemal grafitowy grzbiet. Masywny łeb i duży brzuch. Wydaje się wręcz krótka, przy tych swoich proporcjach ciała Ekstremalnie krótka fotosesyjka i ryba z powrotem w wodzie... W tym momencie już pozostaje mi tylko skupić na tym, by mój Kolega z łodzi złowił. Co też się udaje, w okolicznościach zaiste filmowych. W ostatniej trasie przejazdu. Ale to temat na kompletnie inną opowieść i innego narratora Generalnie, na każdych rybach, tak i na sumach warto być czujnym do końca robiąc swoje... Jak w tej piosence z linku ponizej: " ...Spirit never fade" \m/ A wtedy jest szansa na jakiś wynik.
    31 punktów
  31. Cześć! Piszę do Was po lekturze ciekawej książki, po przestudiowaniu "Głowacicy wędkarza doskonałego" pod redakcją dr Stanisława Ciosa. Na naszym portalu napisano już niemało na temat tego wydawnictwa, pojawiły się zarówno uwagi krytyczne jak i te doceniające wysiłek autora i zawartość "Głowacicy..." Powyższe uwagi mogą wydać się subiektywnymi, popełniłem bowiem półtorej strony na temat Gwdy i obecności w niej miedzianej ryby, a Staszek uznał krótką opowiastkę za godną umieszczenia w swej książce. Jeśli więc uznacie, że "współautorstwo" czyni mnie recenzentem nieobiektywnym zaniechajcie niezwłocznie dalszej lektury. Jeśli jednak tak nie sądzicie...zapraszam Otóż książka jest bardzo ciekawa, nieźle wydana, uzupełniona fotografiami i ma charakter, że tak powiem " mozaikowy" Duża część informacji dotyczy Klubu "Głowatka", interesującą historię grupy przyjaciół opisuje potoczyście Wojciech Łopatka. Poprawna polszczyzna najwyższych lotów, cóż, ten aspekt lektury zawsze był dla mnie istotny. Spotkania klubu, licytacje, wykłady, tradycja...Dobrze, że utrwalone, udokumentowane... Inną nieco wartość niesie relacja Władysława Jandury, surowa w formie, fascynujaca w treści... Słynne 14.10 - Grunwald? Podobnie wspomnienie Zbigniewa Krzepowskiego, historia Jego przeprowadzki nad Dunajec, opis domku w którym miałem przyjemność gościć w końcu lat 70 tych. Wąskie schodki na poddasze, prośba gospodarza by nie tupać zbyt ochoczo, bowiem strop niepewny...ech... Następne relacje, kolejni łowcy i wieńczący tę część materiał Piotra Zieleniaka. Po lekturze tej części książki jeszcze bardziej doceniam obecność wielu z współautorów na naszym forum "Rys historyczny połowu głowacicy" to część w mojej ocenie fascynujaca.To właśnie u Staszka, u dr Stanisława Ciosa cenię najbardziej. Przywoływanie dawnych relacji, sięganie do tekstów źródłowych, umieszczanie starych fotografii, cytaty, mozolne wydobywanie faktów z mroków przeszłości... To oczywiście mozolna praca i niełatwa jej efektów lektura, ale uwierzcie...to pozostanie, i to po jakimś czasie będzie materiałem dla następców... Tam też na stronie 139 kilka moich, będących odpowiedzią na propozycję autora, zdań. Czy możemy literalnie, z aptekarską wręcz dokładnością traktować dawne zapiski i opowiastki? Polegać na podanych datach, miejscach i centymetrach w sposób bezkrytyczny? Z pewnością nie, co jednak dla każdego badacza zajmującego się przeszłością jest zrozumiałe, a czego świadomymi powinni być także potencjalni czytelnicy. Być blisko prawdy, tak blisko jak to możliwe, zdając sobie jednak sprawę z oczywistych ograniczeń (czas płynie, pamięć eroduje ) "Rekordowe polskie głowacice" to informacja o największych złowionych rybach, okolicznościach połowów, łowcach i łowiskach... Ciekawe jak zasada c&r w połączeniu z bardzo kiepską rejestracją połowów ogranicza możliwość oceny rybostanu i wielkości okazów. "Zarybienia i ochrona" - tu omówiono aktualności dotyczące tej kwestii, z przykrością należy zauważyć bezradność i brak spójnej idei łączącej zainteresowanych i decydujących...Piękne rzeki, liczne grono hobbystów, coraz większe pieniądze i ...nadal miedziana populacja będąca na granicy egzystencji... Gorzki, bolesny problem... "Silva rerum" (zbiór najróżniejszych wiadomości) to kolekcja ciekawostek, dokumentów, obrazów (w tym zdjęcie polskiej głowacicy ważącej 32 kg), z pewnością godnych zainteresowania. Rysunki Jacka Brodowskiego, historia znaczków pocztowych które projektował, jakie nosiły nominały i dlaczego - naprawdę ciekawe. Znajdziemy tu także informacje o pokarmie ryb, tak trudne do zweryfikowania dziś, w dobie no kill, odcinków specjalnych i innych poczynań zgodnych ze zdrowym rozsądkiem. Warto wyciągnąć wnioski z obserwacji poczynionych w innych czasach, w innych uwarunkowaniach. "Polskie relacje o tajmieniach..." Cóż, kolejna perła. Jerzy Putrament, Jarema Stępowski, także współcześni łowcy nadal kultywujący dalekie wyprawy, ale to co urzekło mnie najbardziej to fragmenty prozy Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego. Naprawdę bluźnierstwem byłoby cytować, streszczać, polecam zatem oryginalny tekst erudyty, patrioty i antykomunisty. https://pl.wikipedia.org/wiki/Ferdynand_Ossendowski W "Głowacicy wędkarza doskonałego" znajdziecie wskazówki, które z licznych dzieł autora dotyczą przyrody, przygody i naszego hobby.Nie pomińcie tego działu, kończy książkę co prawda, tam już przypisy niedaleko i raczej rysunki niż zdjęcia, ale...warto! "Bibliografia". Około trzynastu stron prezentujących źródła zaświadcza o poważnym podejściu do podjętego wyzwania. Uporządkowane informacje o autorach odpowiednio cytowani twórcy, tu widać, że mamy do czynienia z naukowcem znającym warsztat i zasady posługiwania się użytym piśmiennictwem. Napisałem powyżej, że książka ma charakter "mozaikowy". Tak właśnie jest, bowiem fragmenty beletrystyczne przeplatają się z tzw. twardą nauką tworząc interesującą, będącą rarytasem na naszym księgarskim rynku, całość. Z obowiązku recenzenta (tak jakoś wyszło) pozwolę sobie zwrócić uwagę na kilka wątpliwości. Tabela 5 na stronie 152 - co oznacza "spinning", określenie umieszczone pomiędzy typami przynęt? Tabela 11 na stronie 189- czy płetwy brzuszne nie zostały nazwane piersiowymi? Akapit 18 strona 231- czy "hajrus" to kiełbik jak sugeruje tekst (w nawiasie), czy też może lipień( po rosyjsku harius), co nasunelo się mnie? Wszak HARIUS to nazwa dobrze znana kupującym polskim muszkarzom... Reasumując szczerze polecam lekturę, a informacje widoczne poniżej przybliżą sylwetkę Tego Któremu Się Chciało. pozdrawiam - Paweł
    30 punktów
  32. Na łamach mojego bloga, ale również na forum, dzieliłem się wielokrotnie opinią na temat mojej ulubionej, podstawowej wędki służącej mi do łowienia pstrągów na sztuczne przynęty. Wędkę tą, jak niemal moje wszystkie, zbudował dla mnie nieoceniony Zbyszek @Yglo. Nie pamiętam już teraz okoliczności zakupu blanku. Miało to związek chyba z niezadowoleniem z SCV MF i szukaniem czegoś gnącego się głębiej. Musiało coś takiego to być. Fakt faktem, że jakoś w pierwszej połowie 2014 roku ta wędka zagościła w moim arsenale. Wówczas, można powiedzieć w zaawansowanych początkach moich spacerów za pstrągami, podstawowym narzędziem był Lamiglas 844 z serii Im700. Polecony przez Tomka Mańczaka na duże pstrągi sprawdził się w tej roli i długie lata dzierżył chwalebny tytuł życiowego pstrąga z otwarcia sezonu 2014. Notabene zdetronizowała go ryba z 2017 złowiona właśnie na tego St Croix… No ale w 2014 pojawił się ów granatowy patyczek. Nie rozkochał od początku. Ale był. Jeździł i dostawał swoje szanse i powoli zaczął przekonywać mnie do siebie. Super poręczny, manewrowy, pracujący jak należy. Trzymający ryby i fartowny. Takie przymiotniki do niego przywarły. I tak sobie trwaliśmy. Ja i ten StC. Czasami coś złowiliśmy, czasami coś się spięło. Lamiglas wrócił do Polski, jako za mocarny na pstrągi. Pojawiały się inne wędki. Zwykle na średnio krótko. Albo krócej. Nie wymienię wszystkich prób i podejść. Ciężko było nawet zostać zmiennikiem tego StC. Zawsze bowiem dwie ze mną podrożują w szarej rurze PVC. Pojawił się pozyskany cudem z mudhole krótki Lamiglas XMG. Ale nie zdetronizował granatowego króla. Gdyż StC Sc4 został już wtedy łowcą pstrągów. Jak nic nie kombinowałem, to wiedziałem, czym łowię. Sam w międzyczasie przestałem łowić na małe podłużne woblerki. Zacząłem łowić na 11 i 13 cm Originale. A potem na smukłe gumy. Kiedy w 2015 miała nadajeść rewolucja z przynętami z piór i włosów, SUB ZERO już był niekwestionowanym punktem podniesienia jak chodzi o moje wędki pstrągowe. Na 2017 dostał nowa rękojeść i nadal łowił. Tylko ze względu na dbałość o moje łowiska nie napiszę ile dużych pstrągów ta wędka wyholowała. Ale pozwolę sobie pokazać po sztuce z każdego roku, gdy graliśmy w jednej drużynie. 2014 … 2015… 2016… 2017… 2018… Zaczynaliśmy z plecionka nawijaną na kołowrotki Daiwa, potem były jeszcze inne Daiwy. Potem Shimano. Potem jeszcze inne Shimano. Potem znów Daiwa. Jak wyjątkowa w moim arsenale była to wędka niech świadczy fakt, że z pewnością kilkanaście różnych topowych kołowrotków do niej zakładałem. Wszystkie generacje Stelli do 2014, Daiwy Exist, Steez, Certate… Gdy weszły „muchy” weszła razem z nimi żyłka 0.25 mm. A StC robiło swoje. Może ja uczyłem się łowić pstrągi nią, a może ona była dopasowana do mojego łowienia i charakteru ? Seria Saltwater Inshore. Moderate i ML power. Nieprodukowany już 4SW70MLM. Prowadziła woblery z nurtem i skośnie przez rynny. W wachlarzu. Potem łowiła gumami na lekkich główkach. By zacząć łowić potem muchami nielotami. Twitching, łagodne podciągnięcia przynęty, kontrolowany dryf wraz z podniesioną do góry ręką . Naprawdę sporo umiała. Przy muszyskach metody prowadzenia tych piórek mnożyły się ale nigdy nie wracałem z ryb z poczuciem, że StC SC4 mnie ogranicza. 90 % czasu nad pstrągowymi rzekami robotę robiła ona. Reszta to były próby i eksperymenty, po czym następował powrót do Sc4. Tak to z granatową wędką było i w sobotę, 21 kwietnia 2018, się skończyło. Stojąc w ostrym nurcie na powodziowej wodzie, w miejscu gdzie normalnie można robić piknik na kocu, bujałem się pod naporem nurtu. Tak się bujnąłem, że przy wymachu z dużą siłą uderzyłem szczytówką w grubą gałąź. Mimo łoskotu rzeki dźwięk był słyszalny i nie pozostawił miejsca na interpretacje. Nie krzyczałem, nie przeklinałem, nie płakałem. Były emocje i żal. Z pewnością szkoda tak świetnej wędki. Tyle ryb, tyle wspomnień. Jeśli na jakąkolwiek wędkę złowię kiedyś więcej dużych pstrągów to będę mile zaskoczony. A tu ostatnie ujęcie z pola walki, po ostatniej, marcowej 60tce na SC4… W użytkowym arsenale pojawi się kolejny Lamiglas. „Lamiglasyzacja” mojego arsenału będzie już niemal kompletna. Zostaną niszowe narzędzia typu wędka na sumowy trolling czy jacyś tam pełnoprawni rezerwiści, zastępcy podstawowych Lamiglasów. Czy to na pstrągi, czy na wielkorzeczny spinning z pontonu, czy sandacze/ szczupaki / okonie z ręki czy na trolling śródlądowy za szczupakiem. Życie toczy się dalej, a poppingowy blank Lamiglasa im700 już wyruszył do Zbyszka … Jak każda moja wędka, będzie nosił nadane mu imię.
    30 punktów
  33. Witam Ponizszy wpis pochodzi z watku o zakonczonym sezonie 2015. Pozwalam sobie umiescic ow wpis na moim blogu, w wersji nieco rozszerzonej... Sezon uznaje za udany. Bardzo zle znioslbym "slaby sezon". Chyba tylko choroba (TFU TFU TFU) sprawilaby bym przeszedl nad nieudanym sezonem do porzadku dziennego. Za duzo dla mnie znaczy wedkarstwo. W 2014 mialem wyjatkowego farta, w wielu "gatunkach". W 2015 tego farta ...mialem chyba ciut mniej. Ale jednak ow fart mnie nie opusil calkiem. Czego po 14tym podskornie sie obawialem. Sezon zaczalem tygodniowa wyprawa na zimowe pstragi. Ktora to wyprawa okazala sie masakra, z powodu strasznie wysokiego poziomu wody. Jednoczesnie byla to moja najdluzsza wyprawa pstragowa 2015...wiec sprawa wygladala beznadziejnie. Ponizej zimowa rybka, ktora otworzylem sezon 2015. Zlapana na 10 cm gume w wolnym dryfo - opadzie- wachlarzu. To taka autorska moja technika na pstragi z plytkich i rozleglych miejsc. Miejsc, gdzie ilosc kryjowek wymusza lowienie "dywanowe". Czyli powoli, raz za razem, krok za krokiem. W kazdym przeprowadzeniu przynety wabik mija kilka(nascie) potencjalnych stanowisk pstragow. Po tygodniowej gehennie, na rekordowo wysokiej i szybkiej wodzie przyszedl ostatni dzien stycznia . Najlepszy jakosciowo dzien sezonu 2015 jak chodzi o moje pstragowanie. Zlapalem sporo ryb, W tym 3 naprawde godne. A dzien zamknalem takim samcem. Utwierdzilem sie wowczas w przekonaniu, ze wobler jest fajny...ale podluzna, lekka i spora guma potrafi WIELE. Cala wiosna uplynela mi pod znakiem lowienia gumami. Oczywiscie byly wyjatki. Ryby, ktore kilka razy potrafily wychodzic do gumy, na koniec wabilem woblerem. Czyli klasycznie. Tak bylo z ta rybka ze zdjecia ponizej. Wielokrotnie odprowadzala gume wyplywajac ze swojej srodrzecznej kryjowki. Ani razu nie zaatakowala. Plynela metr / dwa za przyneta i miala zlozone pletwy. Taka ryba nie atakuje. Odprowadza jakby zahipnotyzowana. Wyjatkowo uparty terytorialista odprowadzil gume ...z 10 razy. Doslownie. Zmienialem wabik na cos szybszego, np na wobler. Zero zainteresowania. Wracala guma. Przyplywal, ale nie atakowal. Po kilku rundach takich podchodow postanowilem zaryzykowac. Ustawilem sie ciut powyzej jego mety. Podanie F11 rapali na przeciwko i wolny wachlarz w rejonie, z ktorego wychodzil. Pierwsze przeprowadzenie przynioslo blysk ryby, brania nie bylo. Za drugim razem zaladowal w F11...a potem fotki w gestych majowych krzakach nad rzeka. Fakty mowia iz, ten uparty samiec to byla ostatnia ryb z kategorii Champions League (60 plus) zlapana na wobler . Jak dotad. Maj, kolejny raz z rzedu, dal piekna rybe w swietnej kondycji. Na gume. Do jesieni ponizsza ryba utrzymywala tytul "pstrag sezonu"... Zlapana w miejscu, gdzie rzeka rozlewa sie szeroko tworzac ogromne karpiowe zastoisko. Defilada sporej gumy pod podmytymi krzakami w miejscu, gdzie zwalnial nurt uruchomila srebrna torpede. W polowie przeprowadzenia pstrag dogonil przynete i skasowal. Ten mial zdecydowanie rozlozone pletwy i jasne zamiary Jak widac powyzej wiosna troche nadrobilem zaleglosci pstragowe lowiac kilka fajnych ryb. Ale najlepsze dopiero mialo nadejsc . Dzieki Piotrowi (@Piotr 75) otworzyly sie przede mna drzwi, ktorych istnienia nawet nie bylem swiadom. A co dopiero mozliwosci ich otworzenia. Otrzymalem kilka (doslownie) much wykonanych pod katem mojego chodzenia za pstragiem. To bylo COS PIEKNEGO. Mimo hiszpanskiego lata i wynikajacych z tego faktu upalow, udalo mi sie (dzieki muchom) osiagnac jakas tam regularnosc wsrod Pstragow, stanowiacych obiekt moich zainteresowan i spacerow. Pierwszy, historyczny wyjety na muszencje : Pierwszy "muchowy" Pan Pstrag : Urlopowy miesiac sierpien przyniosl wizyte nad mega ciepla, gesta i niska Odra. Gdzie fart mnie wsparl i zlapalem kilka ryb (sumow), ktore bede dlugo pamietal. Sum zlapany pierwszego dnia, podczas lowow we 3 z jednego pontonu Piekne chwile. Z ryba splynelismy 3 ostrogi w dol rzeki, by finiszowac na miedzyglowkowej lasze... Przylowiony pierwszego dnia sum nie wyczerpal oczywiscie calosci mojego farta nad gesta jak zupa Odra. Byl pierwszy bolen zlapany na muche przy pomocy spiningu. Byl piekny klen zlapany na odslonietej, nieznanej, starej opasce. Ryba po braniu wykonala powietrzna akrobacje, a z Xavim na pontonie zapytalismy glosno rownoczesnie "TROC" ? Byl tez jeszcze jeden sum. Ktory w trakcie walki sprawial wrazenie jeszcze wiekszego, niz ten z pierwszego dnia. Inflacja liczb w ramach zgadywania rozmiaru osiagnela wartosci 180 plus... A skonczylo sie tak : Oczywiscie nie zabraklo normalnych, ladnych ryb. Takich wypracowanych. Ktore ciesza bardziej niz fuxy... Od dawna zaplanowana wyprawa na Hiszpanskie szczupaki i brzany okazala sie strzalem w srodek 10tki. Super tygdniowy wyjazd z Tata przyniosl nam zyciowe szczupaki i brzany. Wyprawa calkowicie zdominowana przez Salmo Percha 14 SDR. Na wyprawe w sezonie 2016 mam przygotowanych 30 (slownie : trzydziesci) Perchy w najlepszym kolorze Kilka ryb, ktore zjadly perczyka : Zyciowy szczupak, tez na percza : A potem byla pstragowa jesien, ktora przebiegla juz calkowicie pod znakiem much, ktore przyniosly mi kilka spotkan z wyjatkowymi pstragami... Taki, mniej wiecej, byl moj wedkarski 2015ty. Pozdrawiam
    30 punktów
  34. Bliscy w Polsce utyskują na skwar, koledzy wędkarze uganiający się za szczupakami po szwedzkich jeziorach trzaskają się na heban, nawet na południu Finlandii nastał czas krótkich rękawów i wylegiwania się na kocykach. Tymczasem w Kittilä dziś 5 stopni na plusie, deszcz i lodowaty wicher. Lato w Laponii każe jeszcze czekać na siebie i pewnie dopiero Juhannus, najważniejsze z fińskich świąt, żarem świętojańskich ognisk ogrzeje powietrze na tyle, by choć przez dwa miesiące można było się cieszyć przyjazną pogodą. Sezon na pstrągi już jednak otwarty, podobnie jak i na łososie. Jak nie dziś, to jutro najdalej przyjdzie ruszyć w bagienne ostępy w poszukiwaniu dzikich ryb, rzadko niepokojonych i nieprzesadnie ostrożnych, i na bystrza granicznej rzeki Muonio po zasłużone bęcki od tych nielicznych łososi, które przed Kolari nie zdecydowały się skręcić w lewo do Szwecji. Tymczasem jednak, skoro deszcz bębni o parapet, a cherlawe brzózki gną się w pałąki na wietrze, jest chwila na pobieżną relację z niedawnego rozpoczęcia mojego fińskiego sezonu wędkarskiego, zaplanowanego jako nie najdłuższy może, ale najbardziej intensywny w całym dotychczasowym życiu. Jako nastolatka pasjonowały mnie leszcze. Wcześnie posmakowałem spinningu, szczupaków i okoni, jednak młodzieńczą pasję najmocniej podsycały opowieści Bogdana Bartona o rekordowych miedzianych łopatach, a niewiele widoków dawało tyle radości, co świetlik "sklejający się" ze swym odbiciem podczas wykładanego brania pośród gęstej, intensywnej ciszy nocnej zasiadki. Tak było do czasu, gdy nie poznałem innych autorów: Marka Szymańskiego i Jacka Jóźwiaka, i z ich tekstów nie dowiedziałem się, że na spinning, oprócz znanych mi szczupaków i okoni, można pochwycić i inne ryby: klenie, jazie, brzany, bolenie... To w pogoni za tymi rybami ostatecznie zostałem spinningistą, porzuciwszy wagglery i gruntomierze, i pod urokiem skradania, wypatrywania, czytania rzeki i typowania rokujących stanowisk pozostaję do dziś. W Finlandii, dokąd zawiodło mnie pragnienie życia bliżej dzikiej przyrody, wśród ludzi odnoszących się do niej – jak i do siebie nawzajem - z należytym szacunkiem, łowisk jest, jak wiadomo, pod dostatkiem. 188 tysięcy jezior, obfitujących w – a jakże – szczupaki i okonie, które stanowią główny cel wędkarskiej aktywności zarówno miejscowych, jak i turystów. Rekreacyjny trolling w koleżeńskim bądź rodzinnym gronie, parę ryb utłuczonych z gracją, oskórowanych z godną podziwu wprawą i upieczonych nad otwartym ogniem – tak wygląda wędkarstwo masowe, nie tylko tutaj przecież, i tak chyba wyglądać powinno... Mnie jednak, mimo iż przez całą długą i ciemną zimę za substytut wędkowania wystarczyć mi musiało wiązanie (moich pierwszych) much, takie wędkarstwo niespecjalnie pociąga. Marzy się rzeczny nurt, bystrza i zawirowania, głazy jakieś albo chociaż zwaliska, i ryby w ten nurt wrośnięte niemal, przezeń ukształtowane. I dla takich marzycieli mają tu zabawę, zwie się ona koskikalastus. Ktokolwiek, choćby pobieżnie, interesował się tematem wędkowania w Finlandii, zetknął się niechybnie z określeniem koski (wbrew pozorom jest to rzeczownik w liczbie pojedynczej). Koski to bystrze, i jest traktowane jako osobny byt niezależnie od tego, czy jest kamienistym i rwącym fragmentem długiej i rozległej rzeki, czy też kilkusetmetrowym ledwie odcinkiem łączącym dwa jeziora. Tammerkoski na przykład to, ujarzmione dla produkcji energii elektrycznej, bystrze płynące przez sam środek Tampere i "spadające" z jeziora Näsijärvi do położonego kilkanaście metrów niżej Pyhäjärvi; ale już słynne Kukkolankoski to nic innego, jak ponadtrzykilometrowy odcinek, na którym graniczna rzeka Tornionjoki pędzi z hukiem po głazowiskach, by poniżej bystrza uspokoić się, wygładzić i na pierwszy rzut oka przypominać raczej mazowiecką Wisłę. Jedno jest jednak niezmienne: koski to zazwyczaj łowisko prądolubnych, przeważnie łososiowatych, ryb. Zatem koskikalastus, czyli "łowienie w bystrzu". Kosztowna impreza, bo koski na południu Finlandii to zazwyczaj łowiska specjalne, zarybiane tęczakami i selektami potokowca (dzikie pstrągi są pod całkowitą ochroną), zaopatrzone w infrastrukturę typu parkingi, pomosty, miejsca biwakowe i kosztujące 10-15 Euro za dobę łowienia. Mając w perspektywie spędzenie całego lata w Laponii w pogoni za wolnymi pstrągami, pewnie poskąpiłbym takiej kwoty za łowienie na kilkuset metrach rwącego co prawda po głazowisku, ale jednak wciąż burdelu, gdyby nie... Bolenie! Okolice Tampere nie są może najpiękniejszym, i najlepszym do wędkowania, rejonem Finlandii, ale pod tym akurat względem są wyjątkowe: znacząca populacja boleni, pasących się w jeziorowych głębinach, okresowo patroluje sąsiadujące z nimi bystrza. Wyszperane w archiwalnych doniesieniach proporcje długości i wagi łowionych z rzadka, i głównie wiosną, okazów obudziły łowiecką żądzę, kilka zdjęć rozpaliło ją na dobre. Trzeba było złowić fińskiego bolenia, choć istniały uzasadnione podejrzenia, że choćby miało to być łatwe – raczej nie będzie przesadnie przyjemne. Wystarczy sobie to wyobrazić: niewielkie, senne fińskie miasteczko w stosunkowo gęsto zaludnionej, rolniczo-przemysłowej części kraju. Zabudowa głównie jednorodzinna, siatka bezpiecznych uliczek i nie węższych od nich ścieżek dla pieszych i rowerów. Dwa markety, dwie stacje benzynowe (gdzie kupuje się wędkarskie licencje), szkoła, tory kolejowe... I wśród tego wszystkiego wije się koski: 500 metrów na tyłach pracującej pełną parą fabryki, potem kawałek nieciekawego rozlewiska i znów kilkusetmetrowe bystrze, tym razem pod mostem kolejowym. Dalej jest kolejne rozlewisko, a ostatni odcinek szybko płynącej wody zaczyna się pod główną ulicą, by wąskim wąwozem, na którego zboczach umiejscowiły się posesje mieszkańców miasteczka, wpaść wreszcie do jeziora i rozmyć się, uspokoić w jego wodach. Tak wygląda "łowisko specjalne", lokalna atrakcja ściągająca licznych amatorów stania do oporu w jednym miejscu z wędkarską skrzynką u boku, zmieniających tylko obrotówki z seledynowych na fioletowe, potem złote, srebrne, z chwostem i bez, w poszukiwaniu przynęty dnia, która skusi wreszcie komplet dwóch tęczaków godnych patelni i pozwoli udać się do domu w poczuciu owocnie spędzonego popołudnia. Epicentrum wędkarskiej aktywności jest oczywiście parking z paleniskiem i zapasami drewna na opał, gdzie można posiedzieć nad samą wodą i popijając piwko czekać swojej kolei do jednego ze specjalnie przygotowanych pomostów, z których można wziąć bezpieczny zamach spinningiem a nawet rozbujać kawałek muchowego sznura... Jeśli w moim opisie pobrzmiewa ironia, może nawet politowanie – to dlatego, że jestem zgorzkniałym pół-dzikusem, stroniącym od ludzi i obsesyjnie szukającym wąskich i zakrzaczonych ścieżek w nadziei, że zniechęcą innych wędrowców, choć przecież jest wielce prawdopodobne, że ścieżki te prowadzą donikąd. Takie miejsca, jak koski z opisu, pełnią oczywiście ważną i potrzebną funkcję: młodzież przyucza się tam do naszej pięknej pasji, a starsi łączą przyjemne z pożytecznym, spędzając czas na łonie natury. Kultura makkary (czyli mdłego tworu imitującego kiełbasę) z ogniska i bełkotliwych pogwarek nad puszką cienkiego piwa ma swoje uroki i podkreśla uroczą bezpretensjonalność fińskiego podejścia do prostackiej w gruncie rzeczy czynności, jaką jest własnoręczne pozyskiwanie ryb na obiad, choćby nawet odbywało się przy użyciu bambusowej klejonki i jedwabnego sznura. Tak, nad rzekami Laponii przyjdzie niewątpliwie spotkać rosłych brodaczy w fullcapach i Simmsach G4, z lasem dwuręcznych muchówek wpiętych w magnetyczne uchwyty na masce Mitsubishi L200, w skupieniu wypuszczających metrowe srebrniaki monologując jednocześnie do kamery. W gruncie rzeczy jednak wszyscy jesteśmy do siebie podobni bardziej, niż się niektórym z nas wydaje i trąba ten, kto nie umie się z tym pogodzić. Tymczasem – bolenie, bo oto one są przecież pretekstem dla opisu tej krótkiej przygody. Nie przyjechałem po tęczaki, ani nawet potokowce. Nie widziało mi się stanie w kolejce do pomostu, ani pilnowanie, by nie przerzucić połowy bystrza, bo z drugiego brzegu też ktoś przecież czesze wodę. Obchodząc kolejnych łowiących przemieszczałem się w dół, nasłuchując i wypatrując boleniowych ataków, aż do ujścia, gdzie bystry nurt słabnie i rozlewa się, gasnąc w wodach jeziora, z góry uznawszy to miejsce za boleniową bankówkę (a że nie ma tam pomostów ani paleniska, to i wędkarze zapędzają się niechętnie). Pierwszy boleń, który nieśmiało ujawnił swoją obecność, nie chciał szybko prowadzonego Hermesa, ale połakomił się na RH10. Szybko okazało się, że kluczem jest przerzucenie rozszerzającego się klina uchodzącego do jeziora nurtu i spokojne sprowadzanie przynęty wachlarzem na napiętej lince, w miarę blisko kamienistego dna. Działały RH10 na przemian z woblerami RH85, ze wskazaniem na te drugie. Po rybach 69 i 72 cm przyszło prawdziwe prosię, niemal kwadratowy,ważący dobre 5 kilo, 75 cm, który po niepokojąco długiej reanimacji doszedł jakoś do siebie, by w kolejnym rzucie wziąć ponownie w tym samym miejscu, na tę samą przynętę... Wróciłem tam jeszcze tydzień później, uzbrojony w niezawodny amulet – czyli najwspanialszą z żon u boku. Brań było mniej – właściwie dwa, i to znów tej samej ryby. Boleniem 77 cm ustanowiłem kolejny rekord życiowy, po czym postanowiłem zamknąć rozdział zatytułowany "boleniowy koskikalastus". Odniosłem wrażenie, że okres wiosennego żerowania na bystrzu i jego okolicach właśnie dobiega końca, a ja złowiłem dyżurną rybę, patrolującą ujście – to po pierwsze. Po drugie zaś – te dwa podejścia wyczerpały moją ciekawość takiego łowienia i w pełni zaspokoiły apetyt na ryby, po które tam pojechałem. Łowienie w środku miasta, ramię w ramię z innymi wędkarzami, łatwych w gruncie rzeczy ryb nie wpisuje się w moją wizję wędkarstwa, a tych kilka boleni, które udało mi się w ten sposób pochwycić, świadczy chyba dobitnie, że nie przemawia przeze mnie resentyment. Kittilä, czerwiec 2018
    29 punktów
  35. Cześć! Dziś szybko, spontanicznie, aby emocje nie zbladły, a poniedziałek nie odebrał epistolarnych sił. Otóż właśnie wróciłem z moich pomorskich kątów, z mojej Arkadii, z nad rzeki i z lasu które dawały, dają i mam nadzieję będą dawały najlepsze wędkarskie, przyrodnicze emocje. Wyprawę zaplanowałem wczoraj, a dziś ok.7.00 wskoczyłem w kombiaka i po prostu...poleciałem na lipienie. W obliczu wielotygodniowych wichur i ulew, syfu pogodowego po męsku mówiąc cudem zdał się rześki podpoznański poranek. Tak, po prostu trafiła mi się listopadowa "KROPLA LATA" Podnoszące się słońce, piękniejący poranek były przyczyną kilku postojów, zerknięcia na pomykające pod mostkami gwdziańskie dopływy, naciśnięcia migawki gdy widok w brzuchu zaszmyrał Szybki spacer zadziwiająco zmienionym duktem - jakże wiele powalonych drzew , w tym olbrzymich dębów- zawiódł mnie nad rzekę, gdzie potwierdziły się tłumione obawy... Bardzo podniesiona brudna woda, piana w zakolach rzeki, bury głęboki nurt...Niby to czułem, czegóż mogłem oczekiwać po tylu dniach słoty,a jednak wrodzony optymizm łudził. Cóż, przebrnąłem na przeciwny brzeg rzeki, na mokrą muszkę, nie powiem, dość ciężką zwabiłem cudem chyba dwa pstrążki i dwa lipieniaszki rzucając w znane, lecz dziś całkowicie nieczytelne miejsca. W duchu liczyłem jednak na żerowanie powierzchniowe, na kwintesencję muchowych oczekiwań, na kółka na wodzie,a może i bulgoty po prostu Umordowany marszem po grząskich ścieżkach, straciwszy na bobrowych smakołykach kilka mokrych much dotarłem do ulubionej łąki. A tam, o Panie w niebiesiech, odfilowałem kątem oka dwa kółeczka. Rachityczne raczej, do bulgotów prawdę mówiąc daleko im było, ale... Dziewięciostopowy sage one powędrował do plecaka, a do boju ruszyła staruszka Daiwa, pięcioczęściowa muchówka o długości 7'6" w klasie 3-4. Mały Lamson uzupełnił zestaw i na końcu pojawiła się szara jęteczka. Cóż, ani pstrąg, ani lipień które połakomiły się na mój zestaw nie zasługiwały na fotografowanie, ale fakt, iż jednak "susz zadziałał" bardzo podniósł moje morale. Zrobiło się późno, słońce schowało się za drzewa, z trudem odnalazłem miejsce gdzie rano przebrnąłem przez rzekę, a pech spowodował, że nabrałem wody wpadając w przybrzeżny głęboczek. Szybki marsz, suche ciuchy w aucie, ciepła herbata i grzany fotel zniwelowały straty moralne i fizyczne., Wytłumaczeniem sytuacji może być znak przy którym nieopatrznie się zatrzymałem... Niby nieruchomy, niby nieprawdziwy, ale z pewnością czarny Pozdrawiam - niedzielny Paweł
    29 punktów
  36. Materiał miałem gotowy od pewnego czasu, stąd decyzja o publikacji. Drukiem ukazał się w ostatnim numerze Sztuki Łowienia, tutaj znajdziecie dodatkowe zdjęcia. http://s101.photobucket.com/user/Kuba_Standera/slideshow/Hiszpania15 Jednocześnie wiele wskazuje na to że będzie to ostatnia moja publikacja na blogu, stąd jest to mały prezent na pożegnanie. Od pewnego czasu dojrzewam do tej decyzji, czuję że mój czas w Waszym gronie dobiegł końca. Mimo spotkania wielu wspaniałych ludzi, mimo tego, że Jerkbait przez wiele ostatnich lat był poważną częścią mojego życia - od zbyt długiego czasu czuję, że to już nie jest moje miejsce. Postępująca komercjalizacja połączona z zupełnym odpuszczeniem moderacji i dopuszczeniem tematów zupełnie rozbieżnych z moimi zainteresowaniami powodują, że niezbyt widzę swoją dalszą przyszłość tutaj. Kilka lat trwało zwracanie uwagi, punktowanie niepokojących zjawisk, doszliśmy do momentu, że zostałem zbyt z tyłu by być aktywnym uczestnikiem, a zupełnie nie mam czasu i ochoty gonić forumowego peletonu. Tym bardziej od czasu pojawienia się alternatywnych metod komunikacji, po za formą forum internetowego. Wszystkim forumowiczom, niezależnie od wyboistości przebiegu naszych relacji życzę pomyślności i sukcesów nad wodą, Redakcji i Modom przyjemności z tworzenia portalu i pozytywnych doświadczeń. Powodzenia Panowie i Panie, Kuba Standera Z czym wędkarsko kojarzy się Wam Hiszpania? Ebro i sumy! To podstawowa odpowiedź. Coś ktoś może wspomni o sandaczach czy karpiach. No, może bassy czy brzany. Po za tym – pustynia, bycza dupa i kamieni kupa. Co prawda – słyszałem, że są tam łososie na kilku rzekach. Guzu łowi regularnie zgrabne pstrągi. Jednak pierwszym co naprawdę mnie zainteresowało bym artykuł Krzyśka Rydla w jednym z pierwszych numerów SzŁ. Przecież tam mają ciepłą słoną wodę! Ale, ok, mam szczęści mieszkać nad samą zatoką, do oceanu mam chyba nawet nie set metrów, więc perspektywa możliwości złowienia mulleta czy seabassa nie była na tyle kusząca, by rozważać targanie się taki hektar z całym rynsztunkiem. I wtedy przeczytałem artykuł Patryka o łowieniu u niego. Nie tylko bassy i mullety, ale i barracudy, bluefishe paleomelepety, czy jak te cholerstwa oni nazywają. Nazwa dla mnie nie do zapamiętania, więc skończyło się na „polonezach”, bo leerfish też się nie przyjął. Jakby było mało – to dla zagotowania dostałem jeszcze zdjęcie 30kilowego amberjacka, co prawda nie na muchę, ale Patryk wyglądał z zza niego jak zza maski … poloneza, żeby daleko nie szukać. Kiedy padło hasło „przyjeżdżaj, pojedziemy na ryby” to byłem spakowany zanim skończył to pisać na skypie O łowieniu „tam” chodziły już słuchy – i Igor był i połowił, i Tomek Gawroński wspominał, że jest świetnie. Black bass, brzany... Super, ale mnie w solankę ciągnie. Spakowany TFO, spakowane kołowrotki, przewinięte linki – o dziwo polecenie padło, żeby zabrać super szybko tonące przecinaki i linkę pływajacą na polonezy, bo żrą poppery. OK. Muchy kręciłem dobre dwa tygodnie, krewetki (nieprzydatne), kraby (zapomniałem zabrać). I streamery. 3 pudła, pudła mniejsze, pudełka dodatkowe – w efekcie w te 15 kilo bagażu wcisnąłem się na styk. Kilka godzin frunięcia i wypluwa mnie w innej rzeczywistości. Pachnie wilgocią, mchem, spoconymi turystami i spalinami z boeinga. Ciepło. Cholera, jak ciepło! Zanim odbiorę bagaż zamieniam się w ociekającego potem różowego prosiaka, a to przecież dopiero wiosna i zbliża się północ... Irlandia zdecydowanie nie jest krajem tropikalnym, i wszystko ponad nasze upalne 15 stopni powoduje przegrzanie systemu. Patryk pędzi ze mną z lotniska do domu. Godzina w ciemnościach, w których przelatują za oknami typowe widoki europejskiej autostrady. Wybrzeże oceanu i statki na horyzoncie, zameczki w stylu nieznanym, skały, palmy... Na orzeźwienie dostaję puszkę cudownego napoju Aquarius – do końca wyjazdu wciągnę tego z naście litrów . Dojeżdżamy do Patryka, pogaduchy kończymy o 3 a już po 5 nieubłagany kop w dupę wyrywa mnie z błogiej drzemki. Tak tak, całe 2,5h snu i pędzimy. Trochę nieprzytomny łapię wciskaną moją własną tubę z wędką i striping basket i obijając się o ściany korytarza jak przy sztormie doczłapuję do windy. Przed nami godzina jazdy nad wodę, z przerwą na najbardziej zajebiaszcze śniadanie ever! Zatrzymujemy się przed knajpą wyglądającą mniej więcej jak wyjęta z desperados, maczety czy innego filmu o meksykanach klasy Be (filmu be, do Meksykanów nic nie mam). Przy wejściu siedzi facet z kasprzakiem na szyi, nie pozwala zrobić sobie zdjęcia. Jest to przenośny (samobieżny?) punkt lotto sprzedający losy i sprawdzający na tym swoim kasprzaku wyniki. Jest folklor. Szklanka kawy (dla mnie kawa to zło wcielone o aromacie kociej sraki, ale tam kawa jest... wspaniała!) i pajda grillowanego białego chleba ze smalcem. Wszystkiego bym się spodziewał po Hiszpańskiej kuchni, jąder torreadora w sosie z oliwek, ale nie „dżemu dla facetów”. Smalców typy są dwa, jeden paprykowy i drugi, zdecydowanie lepszy – wątróbkowo-pasztetowy. Posilony i nakręcony takim wspaniałym śniadaniem pełen animuszu zasypiam w aucie Ale już tylko 30 minut jazdy i już jesteśmy. Widoki... Są wspaniałe. Jedziemy drogą, na której walczą pługiem dzielni drogowcy – wędrujące wydmy nocą zasypały drogę, muszą ją odkopać. I tak każdym razem po większym wietrze, czyli jakieś 300 dni w roku. Szybka przebierka i w dół po piachu. Widok na wodę – po prostu dupsko urywa! Szare palce skał ściskają ciemny błękit oceanu. Ocean przykryty lekką mgłą, z której zupełnie lewitując nad chmurami wynurzają się szczyty gór Atlas w Afryce! Ja pierdziu. Mode: japoński turysta wchodzi w overdrive i co krok zdjęcie. Patryk trochę się chyba już tym natręctwem pstrykaczym irytuje, to skała, to kaktus, to skała znowu, to chmury... Może by tak zacząć łowić i schować ten aparat? Ku mojemu zdumieniu wychodzące w ocean skały są idealnie płaskie, chropawe – idzie się po nich jak po chodniku. Zero kozicowania, darcia przez skały na kolanach z załączonym 4x4. Niepotrzebny patyk do brodzenia, epickie skoki – na wózku bym tam wjechał , co daje nadzieję na starość, będzie gdzie łowić Patryk tłumaczy szybko jak łowić, gdzie rzucać, gdzie ich oczekiwać. Że można trafić wszystko łącznie z koryfeną i barrakudą, ja jednak chciałbym zobaczyć jak Patryk łowi bassy. Jest zupełna lampa i zupełny brak wiatru. Woda prześwietlona, bardzo czysta – u mnie takie warunki nie napawają nadzieją, tutaj okaże się że też jest ciężko. Widać i baitballe – olbrzymie kule (średnicy 4-5m) małych rybek. Przefruwają zawieszone w krystalicznej wodzie mullety. Tylko z bassami trochę kiepa. Łowimy ze skalnej półki, dobre półtora metra nad wodą. Wiatr w plecy – 10-15km/h w porywach. Szybko zmieniam linkę na przecinak 40+, zwykła 30 metrowa jest za krótka! Z godzinkę mielimy wodę, słyszę gwizdnięcie – Patryk wskazuje wędką na miejsce między nami. Podajemy tam muchy prawie równocześnie i kilka szarpnięć linką później jego wędka kłania się wodzie, salutując małemu bassowi. Jest dobrze! Ryba może nie powala rozmiarem, ale jest śliczna, w doskonałej kondycji i... pogryziona, przypuszczalnie przez barrakudę. Foto, buzi i plusk, łowimy dalej. Przenosimy się po skałach, łowimy aż słońce zatrzymuje się wysoko nad głowami. Strzaskani słońcem, ugotowani w śpiochach, plecaki napchane nie wiem po co zabranymi kurtkami, pudłami, butelkami z wodą... A jeszcze powrót po klifie do góry. Kopny piach, nachylenie 30st, 30 stopni i 30 kilo nadwagi. Drogi do końca nie pamiętam, wynurzyłem się w przytomność dopiero na samej górze, gdzie złapaliśmy lekki powiew wiatru. Oczka mi lekko wyszły, zaszły mgiełką. Auto, okna na full, Doorsi na full, gaz na full i szukamy jakiegoś miejsca na lunch. Obowiązkowa kawa i kanapka z szynką, serem i oliwą, zaserwowana przez chyba 140 letnią starowinkę zgiętą w pół – poprzedzone zimnym Aquariusem stawiają na nogi. Przed nami druga runda – ujście rzeczki. Znużony i zgrzany, wpadam na świetną ideę redukcji dźwiganych klamotów. W śpiochy pakuję jedno pudło much i kilka przyponówek, do torby na aparat kołowrotek z pływającą linką. Przecież tak ciepło i przewiewnie, więc odpuszczam kurtkę, czapkę, koszulę... Skarpeta buffa na głowę i styknie. Dwa tygodnie minęły i jeszcze mi po tej imprezie skóra z rąk i twarzy złazi... Idziemy przez piaszczystą pływową zatokę – ujście rzeczki. Spod nóg pierzchają stadka mulletów po naście cm. Woda powoli wtacza się w zatoczkę, z nią glony i ryby. Ja oczywiście pstrykam, Patryk łowi. Przejeżdżają koło nas konno dwaj gentlemani – miejsce to zupełny kosmos. Łacha piasku, cienka żółta linia oddziela niebo od wody, kolor mają prawie identyczny. W 3cim rzucie zapinam bassa. W następnym kolejnego, kilka minut później – następny. Szaleństwo zupełne, jednak przypał szybko gaszą kłęby glonów wciskane przez przypływ. Rzut, dwa pociągnięcia i siedzi kolejny weedfish. Łowienie staje się niemożliwe. Przenosimy się na stronę oceanu, tu jednak dmucha już żwawiej, prosto w paszczę, skończyło się Rajeffowanie i wywalanie po 30parę metrów linki... Woda po kolana, fala, wiatr i z trudem udaje się wywalczyć 20parę metrów. Patryk cofa się do zatoczki obadać czy coś się zmieniło, ja na samym cypelku, w miejscu gdzie uchodzi rzeka – piłuję z nadzieją na świeżo wpływające ryby. Mija trochę czasu, przypływ zatrzymuje się, zawraca. Rzeka wypluwa ciepłą, zmąconą i pełną glonów wodę do oceanu. Łowię na samym skraju zmącenia, tam gdzie łączą się kolory. Jedyną atrakcją jest padnięcie, przypuszczalnie młodego poloneza, na płyciznę gdzie stoję. Ryba z niesłychanym agresorem goni mullety, zygzakuje, kilka metrów ode mnie. Porusza się błyskawicznie i nim wybiorę linkę i przerzucę się w jej stronę już jest po wszystkim, odpływa. Kilka kilometrów od brzegu ptaki pikują do wody, wielki połów. Grupa statków rybackich okrążyła sieciami stado tuńczyków i wybierają teraz sieci. Tradycyjna dla regionu rzeź ostatnich niedobitków tych wspaniałych ryb idących na tarliska trwa w najlepsze. Upał staje się nie do wytrzymania, ręce i twarz płoną, woda się skończyła – zwijamy się do domu. Jednak nim dojedziemy, pojawia się nowy chytry plan. Wiatr ustał prawie zupełnie. Tankujemy wodę, przewijamy linki i wio na plażę, szukać polonezów, z nadzieją na takie stare, sezonowane Borewicze Pływające linki, poppery i przypony kończące się mocnym morskim FC 0,45mm. Śmigu śmigu, jakoś niezbyt wyobrażam sobie złowienie tych ryb. Na plaży muzyka live, tańczą ludziska w klubie. Piękna plaża, na horyzoncie góry, trzeba tylko uważać żeby odrzucając linkę nikogo z plaży nie zgarnąć. Za plecami beach bar otwarty do późna, można w śpiochach iść na drinka lub kawę... 15h na nogach, ponad 10h łowienia, troszkę już mam mroczki przed oczami. Znowu gwizdnięcie. Widzę jak za popperem Patryka sunie polonez. Niezbyt stary, takie Atu, ale... Chwilę później kolejny, i następny. Patryk ustawia mnie obok siebie i każe podrzucić pod pysk zwykłego morskiego strimka, jak tylko zobaczymy kolejne odprowadzenie. Oczywiście siłą charakteru szybko powoduję zanik obecności ryb i po kolejnych kilkudziesięciu minutach zbieramy się do chaty. Szybkie przebranie i do knajpy. Cudowne wina, frytkowane kałamarniczki i ryby wszelakie – jestem w kulinarnym niebie. Dowlekamy się do łóżek przed 2gą. Zgadnijcie co po 5? Tia, pobudka. Ruszam już zupełnie jak zombie. Dobrze że rzeczy zostały w aucie. Dzisiaj trochę dalsza jazda, za to miejsce... La Isla, bo tak się lokalnie nazywa, jest najbardziej na południe wysuniętym skrawkiem Hiszpanii. Militarna zona, obóz uchodźców, kraty, kamery i setki ptaków. Na podstawie zezwolenia wyrabiamy pozwolenia, informacja o ograniczeniach w dostępie i wejściu. Groblą set metrów do wielkiej skały, dalszą drogę przegradzają kraty. Uśmiech do kamery, krata odsuwa się z metalicznym szczęknięciem. Kolejna kontrola papierów, kolejne powtórzenie gdzie nie włazić. Ludzie pod bronią, druty kolczaste. Łowimy w Alcatraz! Śmigamy, jest cudnie. Wiatr lekko w plecy, woda spokojna. Z rykiem silników przepływają przed nami promy do Maroka. Nie jest dobrze – Patryk kręci głową. Mówi żeby przenieść się na stronę nawietrzną. Chwilę później pojawia się kilku nurków polujących z kuszami. Mimo, że mój Hiszpański jest dobry mniej więcej jak Suahili, z gestów i min rozumiem ich odpowiedź – woda z tej strony pusta, pływają tylko maluchy, idźcie na drugą stronę. No dobra, znowu slalomem między jajkami ptaków. Z każdym krokiem więcej wiatru w paszczu, jest coraz lepiej. Tyle żeby zejść na dół – trzeba kilka pięterek po linach. Zajebiaszcza idea, ale ja odpuszczę. Piękna płaska skała, a że mamy już kilka godzin łowienia za pasem, to powodzenia koledzę życzę, a sam wyrypany jak po nocy z portorykami w celi zgonię na skale. Kilka zdjęć stadom mulletów pod nogami i chwila drzemki. Patryk wraca i mówi, że ryby poza zasięgiem. Idziemy za zakręt. Na skraju omywanej prądem pływu rafy stoją stadka mulletów, widać je dobrze z ponad 200m. Co chwilę woda eksploduje. Szaleńcza pogoń na obszarze połowy boiska szkolnego, mullety fruwają uciekając przed... Sam nie wiem czym. Patryk stawia na bluefishe, ja na ruską łódź podwodną Powracamy raźnym krokiem niczym wojska napoleońskie spod Moskwy. Upał, w paszczy sucho, letnia woda o smaku plastiku skończyła się chwilę wcześniej. Ja na stopie dorobiłem się odcisku jak dobre winogrono, więc do sprawności z której słynę +50 przynajmniej. Od połowy drogi pcha mnie już tylko wizja kafekonlecio i zimnego Aquariusa. I bułki z najwspanialszą oliwą, szynką i serem. Kafejka chyba jeszcze bardziej hardcore niż to co było wcześniej, ale kawa super, klimat super. Mają nawet cień i nie ma słońca Wracając postanawiamy zahaczyć o rzekę z brzanami, ale niestety – brzany gdzieś odpłynęły, pewnie ugotowały się w skwarze lub szukają cienia. Wpadamy na odwiedziny do znajomych kajakarzy. Dwóch braci ze stanów sprowadza i sprzedaje lokalnie kajaki, urządzili małe zawody. Małe to źle powiedziane, na spotkaniu zjawiło się 150 kajaków! Dwa hotelowe parkingi zastawione autami z żółto-pomarańczowymi bananami na dachach. Ryba dnia to tuńczyk 25 kilo obcięty przy burcie, nie było opcji wylądowania go na pokład! Wracamy znowu dość późno i dość wcześnie kima, bo już na ostatkach kofeiny lecimy. Tym razem szaleństwo – spaliśmy 4h! Z samego rana powrót na miejsce z pierwszego dnia. Jakże inne warunki. Niedziela, ludzi naćkane. Wieje, woda zmącona. Szybko łowię pierwszego bassa, poprawiam „balleriną” czy jak nazywają lokalnie spotted sea bassa. Piękna, waleczna ryba, choć – dość mała. Znowu w okolicy południa wdrapujemy się drogą krzyżową po klifie, dzisiaj jest chyba jeszcze bardziej gorąco. Odpuszczamy łowienie w ujściu, ponoć przy każdym lepszym wietrze roi się tam od kaitowców. Postanawiamy poszukać brzan. Górskie drogi, upiorne słońce, nad górami wiszą nieruchomo sępy. Najpierw przez sady pomarańczowe, później przez zapomniane miasteczka, winnice – pniemy się szukając górnych odcinków, gdzie mogą być ryby. Niestety – nie widać nawet ich śladu. Woda zupełnie pusta. Trudno, na brzany trzeba będzie wrócić jesienią. Wracamy mocno wymięci, z postanowieniem zrobienia sobie luźnego wieczora, bez łowienia. Oczywiście nim wjedziemy na parking już mamy ideę, żeby zaraz cisnąć za polonezami. Przypał na łowienie jest potężny, pogoda niezła, ryby ponoć na spin złowiono. Na plaży wita nas wysoka fala, łowi się bardzo trudno, zarówno przez warunki meteo jak i przez stada ludzi, łowienie na muchę w takim miejscu jest bardzo stresujące. Zwitka do baru na kolejną puszkę Aquariusa i wracamy „do bazy”. Jeszcze tylko pożegnalne kałamarniczki i dobre wino, i jestem gotowy do powrotu. W ciągu 3 dni łowienia przespaliśmy po 10h. Zrobiłem ponad 1500km autem, ponad 4tyś samolotem. Gdyby przed przyjazdem ktoś powiedział mi – jedź do Hiszpanii, to jeden z najlepszych muchowych kierunków w Europie – popatrzyłbym się jak na wariata. Teraz … Gdybym miał tam jakąkolwiek pracę przeniósłbym się jutro. Kilka gatunków brzan, bassy, szczupaki. Ba, nawet są głowatki, jakby ktoś chciał chcieć A w oceanie – miód, raj i szaleństwo zupełne. 3h lotu z większości miast Europejskich (może poza Helsinkami i Trondheim ). Cywilizacja, bezpiecznie. Nic nie gryzie, nie żądli. Można płacić w Euro. Mówią w zrozumiałym języku (szczególnie płetwonurkowie ). Świetne jedzenie, doskonały klimat, mili ludzie. W śpiochach (z resztą, to był ostatni moment na śpiochy, później buty i krótkie spodnie) z plaży do baru można sączyć drinki, łowić na poppery słuchając muzyki live, wyprowadzić rodzinę na basen/plażę/czy gdzie sobie chcą a samemu na ryby. I miejscowy gajd – top klasa. Patryk - wielkie dziękuję za najlepszy wyjazd wędkarski do tej pory!
    29 punktów
  37. Poprzedni mój wpis traktował o wiosennej inauguracji sezonu . Sezonu, który miał przebiegać pod znakiem boleni. Sytuacja pandemiczna, zobowiązania zawodowe, plany, a przede wszystkim stan umysłu, wszystkie te elementy układanki pasowały do trwania w "srebrnym amoku". Kolejny wyjazd w poszukiwaniu srebrnych rybek miał miejsce, gdy dni wydają się nie mieć końca. Końcówka czerwca. Nie jest to najlepszy moment na poszukiwanie boleni, ale pandemiczne widmo skłaniało do wyjazdów ... gdy się da. I póki się da. Było sporo przygód. Jak to na dużej rzece czasem bywa. Spotkaliśmy wiele interesujących zwierząt żyjących pod wodą. Ale z boleniami było po prostu krucho. No ale duża rzeka, najbardziej inspirujące i nieodgadnione ze znanych mi łowisk. Przedostatniego dnia na tamtym wyjeździe, gdy od rana była kompletna studnia. Doszedłem do wniosku, że zdecydowanie zmienię sposób prowadzenia boleniowej przynęty. Czyli, jak to bywa w życiu wędkarza, taki nieokreślony znak / sygnał. Dwa przeprowadzenia przynęty potem, zdecydowane branie. Ale nie takie boleniowe, raczej takie PACH. Takie jakby pseudosumowe capnięcie. Idący powoli w wachlarzu wobler napłynął na rant wypłycenia za warkoczem. I nastąpiło branie. Walka bardzo nietypowa. Ryba poszła pod prąd. Nagle wszystko stanęło, a potem dość siłowo doprowadziłem dziwny kształt do podbieraka. To mój nowy rekord osobisty w węgorzu europejskim (Anguilla anguilla). Drugi w życiu egzemplarz złapany na sztuczną przynętę. Traktuje tą metrową rybę jako docelowy rekord w tym gatunku...dopóki nie dostanę większego prezentu od Rzeki. Kolejny wyjazd w poszukiwaniu boleni odbył się w sierpniu. Znów okres mocno nieoptymalny...ale rzeka tym razem zafundowała nam łowienie na przyborze. Podczas kilku dni pływania rzeka przybrała niemalże 70 cm. I parę takich właśnie ryb po 70 cm udało się wypracować. To chyba najbardziej adekwatne określenie tego, jak wyglądały sierpniowe próby łowienia boleni. Niemniej jednak po tym wyjeździe, być może złudnie, być może nie, poczułem, że przekroczyłem pewien poziom feelingu, pewnego poczucia tego co i jak robić, by to miało sens... O ile wyjazd czerwcowy obfitował w spotkania nieplanowane i podwodne niespodzianki, o tyle sierpniowa boleniowa monokultura była tylko okazjonalnie przełamana jakimś tam okonkiem czy szczupakiem. W takim wędkarstwie jakie cenie, takie łowy "zgodnie z planem" cenię sobie bardziej. Bo też dzięki takim wypracowanym rybom czuję postęp, poznaję łowiska i wchodzę głębiej w wędkarskie zagadnienia. A potem, a potem nastąpiła "ZDRADA". Zdrada boleni. Dzięki szczepieniom i certyfikatom udało się zaplanować i zrealizować wyjazd na nieodwiedzane dwa lata pstrążki. Także wędkowanie w Hiszpanii się odbyło ! Pierwszy dzień rozpoznania walką przyniósł dość charakterystyczne branie w muszysko własnej produkcji. Branie na tyle charakterystyczne, że pomimo długiej przerwy, od razu było wiadomo KTO ZACZ. Radość i emocje. Bo to jednak długa przerwa w takim wędkowaniu. Okazało się, że całe to know how, jak i gdzie pojechać i jak chodzić, gdzie wchodzić, jak stawać, jak podawać, jak prowadzić, jak holować - zostało w głowie. Było jakby odłożone do szuflady i zamknięte. I czekało na moment, gdy ta szuflada zostanie otwarta. Nie łowiłem na tym wyjeździe tak "maszynowo" i tak metodycznie i skutecznie jak mi się zdarzało, gdy regularnie szukałem pstrągów w pirenejskich ciekach. Szczególnie w sezonach 2018 i 2019... Ale znów je łowiłem. W 2021. Po takiej przerwie. Świadomie, intensywnie, nienerwowo, ale z poczuciem upływającego czasu i danej szansy. Szans kilka dostałem. I nawet jeden prezent. Podczas przechodzenia przez płytki kamienisty garb natknąłem się na takie znalezisko. Miła niespodzianka i od tamtej chwili talizman w kieszeni kamizelki. Każdy kolejny dzień na pstrągowych rewirach skutkował, coraz szerszym otwarciem tej szuflady z know how. Jakby pewne mechanizmy, które czas zatrzymał, znów ruszyły. To sprawiło, że ostatni dzień był dniem spotkań z docelowymi rybami. Mieszkańcami wód płynących, na których poszukiwanie i poznawanie poświęciłem od 2013 roku najwięcej czasu. Ten poniższy pstrąg wyszedł zza jednego z pięciu dużych kamieni rozrzuconych na kilkudziesięciu metrach rzeki w miejscu z równym nurtem. Jego kamień to akurat był ten, pod drugim brzegiem. Ale tego typu zwierzęta, gdy wchodzą w interakcje z wędkującym swoją obecność zaznaczają tak wyraźnie, że nie ma wątpliwości, chwili namysłu czy jakiś tam niejasności. Brązowa kłoda wypływa zza drzewa, zjada napływającą z nurtem muchę. Zaczyna się hol spod drugiego brzegu. Wtedy już nie decydują szczegóły czy jakieś tam opanowanie emocji. Raczej rozgrywa się to wszystko na pograniczu świadomości. Decydują odruchy, bezrefleksyjne gesty i chyba doświadczenie. Po kilkudziesięciu sekundach intensywnego gięcia 14 funtowego STC ryba jest pod moim brzegiem, podstawą bowiem jest nie dopuścić by ryba zeszła w dół . Wtedy szansę na happy end spadają do kilku %, gdy łowi się na pojedynczy hak bez zadziora. Kilka prób podebrania i Pan Sergiusz ląduje w mocno wytężonym podbieraku. 68 cm wskazał pomiar tego brązowego Drapieżcy. Szybka fotka i ryba wróciła do swojego środowiska. A potem trzeba było już wracać. Tak zgodnie z prawdą to dzień później, ale po tej rybie czułem, że na tym turnusie, na tym wyjeździe, moje tańce się skończyły. Wróciłem zadowolony, szczęśliwy i chyba też uspokojony. Dwa lata bez tych spacerów z wędką, tych wyjść ryb i brań i holi.... to był długi rozbrat. Sezon jednak zapowiedziany był jako boleniowy. Także ostatni epizod nie mógł odbyć się w Pirenejach. Bo tam boleni nie spotkałem jeszcze. W 2019 roku zdarzyło mi się pojechać na 1 dzień wędkowania w poszukiwaniu jesiennych srebrnych ryb. O tym tu pisałem : http://jerkbait.pl/blog/18/entry-562-podsumowanie-sezonu-w%C4%99dkarskiego-2019/ W 2021 miała miejsce znów taka jednodniowa eskapada. Niewędkujący nie znajdują jakiegokolwiek uzasadnienia by pojechać ponad 500 km w jedną stronę po to, by na łodzi spędzić, de facto, mniej czasu niż w samochodzie... Teraz, w przeciwieństwie do tego wyjazdu z 2019, byłem po kilku tygodniach prób boleniowych w tym sezonie. Także od początku czułem się dobrze. Po prostu był jakiś taki feeling, takie podskórne nieuzasadnione poczucie, że "JEST SUPER". Potrwało to może 10 minut. Kolejny rzut i dość ospałe branie. Takie nie bardzo boleniowe. O tempo za wolne. Hol z tych, gdy ryba rośnie wraz z upływającym czasem. Po podebraniu miałem okazję przytulić takie zwierzątko. Rekord osobisty to nie był. Chyba, że w kategorii ryby złapanej na pierwszej obławianej danego dnia miejscówce ... A parę godzin potem druga ryba. Zdecydowanie inne branie. Zdecydowanie inna sylwetka... a miarka pokazała tyle samo. Jesienne dni szybko dobiegają do mety. A koniec tego dnia oznaczał równocześnie koniec mojego sezonu wędkarskiego w roku 2021. W porównaniu z 2020, z tym pandemicznym, to był to sezon. Nie jakiś wybitny. Raczej kręcenie się po znanych wodach. Na wyprawy i nowe wyzwania mam nadzieję, że przyjdzie czas w 2022. O ile inna światowa awantura nie pokrzyżuje planów. W mijającym sezonie trafiłem nawet nowy PB. W węgorzu ! Taki tam prezent od rzeki... A inna rzeka, w innym kraju dała mi delfinka. Chyba mam prawo czuć się obdarowany i dowartościowany ? Z perspektywy tego sezonu jako wartościowe i dobre oceniam te wyjazdy w poszukiwaniu boleni w "złym" terminie. Te szukania boleni, gdy po prostu bardzo trudno jest znaleźć docelowe ryby. Te wyjazdy to były takie próby rozwiązywania wędkarskich zagadek, wgryzania się w łowisko. To potem, kiedyś, nie zawsze wiadomo kiedy, procentuje. Czy to był już ten %, który dostałem na dniu zamknięcia sezonu ? Jako niepoprawny optymista, chciałbym wierzyć, że nie. Że jeszcze w temacie boleni będzie mi dane przytulic do siebie grubsze, większe, cięższe ryby. Może już w 22? a może 23 ? A może nigdy ? Najbardziej banalny i najbardziej uniwersalny wniosek z upływającego sezonu jest taki, że te docelowe, wypracowane Ryby łowi się w głowie. A dopiero potem nawiązuję z nimi kontakt na łowisku. Muzyczny akcencik nie może być inny, niż utwór, który dla mnie niepodważalnie jest piosenką roku 2021 :
    28 punktów
  38. Otwarcie sezonu 2016. Dlugo oczekiwane otwarcie sezonu 2016 za mna. Kilkudniowy wyjazd zakonczyl się bez spektakularnych sukcesow. Obylo się na szczęście bez wpadek z poziomem wody, wywrotek w lodowatej rzece, czy innych średnio przyjemnych sytuacji. Z gorliwoscia poczatkujacego rzuciłem się na nowy sezon (pstrągowy) z postanowieniem : Otoz w tym roku lowie pstrągi tylko na muchy przy pomocy spinningu ! Takie postanowienie noworoczne. Ciekawe, czy wytrwam…. Rownoczesnie w przerwie miedzy sezonem 2015 a 2016 zabralem się za nauke samodzielnego wykonywania przynęt z pior, włosia itd. Czyli takich jakby sztucznych much. Mam wsparcie Kolegow, podpowiedzi i wskazowki. Za co jestem niezmiernie wdzieczny i jeszcze raz dziekuje. A tym razem pierwszy raz na blogu - DZIEKUJE Inauguracyjna wyprawa jasno pokazala, ze pstrągi o tarle to już dawno zapomnialy. Odzywione, rozstawione w swoich normalnych miejscach okazaly się rywalem tyle znanym, co trudnym. Zimna woda znakomicie spowolnila aktywność. Sprowokowac kogokolwiek do podniesienia się do mojej muchopodobnej przynęty to naprawdę wyzwanie. Niemniej jednak udalo mi się przechytrzyć juz kilka pstragow na samodzielnie wykonane przynety. Prowadzenie leniwe, lub wręcz bardzo leniwe. Wybieranie luzu kołowrotkiem, gdy zonker spływa w moja strone to mało aktywna metoda w porównaniu z letnim istnym jerkowaniem Matukami. Ale wierze, ze na takie tance jeszcze przyjdzie czas… Zonkery rzadza, na tyle, ze w mojej glowie zonkeromania. Temat rozwijam w zaciszu warsztato – gabinetu. A efekty nad woda zachecaja do dalszych prob i eksperymentow... Sezon w toku. Pozdrawiam
    28 punktów
  39. No właśnie.Czy to był przypadek??? Bywają sytuacje w których słowo przypadek budzi wątpliwości,choć inne określenie niełatwo zaproponować. Ale do rzeczy... Otóż przed kilku laty spotkała mnie niesamowita przygoda.Opisałem ją w kilku zdaniach przed laty na portalu,ale uwierzcie do dziś nie daje mi spokoju. Rzecz działa się nad dużym lapońskim jeziorem podczas czerwcowych połowów szczupaków okoni i troci. Wraz z Grzegorzem od kilku dni wędkowaliśmy z łódki i korzystając z białych nocy łowiliśmy z powodzeniem przez wiele godzin. Niesamowite widoki,wspaniałe brania,doskonała atmosfera,eksperymenty z nowymi przynętami i metodami. W tym czasie namiętnie naparzaliśmy już muchówkami zaliczając nawet około metrowe sztuki i ciągle zmieniając wędziska,linki,przypony i muchy.Stopniowo gromadziliśmy w tym względzie doświadczenia nie unikając jednak porażek... Otóż po jednym z pięknych brań moje wędzisko wspaniale się wygięło (troć? ),a na końcu zestawu po chwili pokazał się okazały szczupak.Stylem walki nie ustępował jednak salmonidom i po kolejnym wyskoku...przegryzł gruby fluorokarbon.Pozostaliśmy,ja z oklapniętym (zestawem ),a Grzesiu z opuszczoną w końcu kamerą. Po chwili powrócił spokój, emocje opadły i jedynie świadomość iż zębacz poszedł z muchą nieco mnie smuciła. Wędkowaliśmy więc dalej w świetle letniej nocy penetrując kolejne głębiny i łączki,łowiąc kilka sporych drapieżników. Wspomnienie straconego szczupaka stopniowo się zacierało,cóż to naprawdę rybne jezioro... Po przepłynięciu około kilometra zauważyliśmy szczególnie urokliwą zatokę,tak więc chwyciłem za muchówkę i posłałem niezłego koczkodana w kierunku brzegu. Tym razem twardy opór nie był jednak oporem żywej materii. Nieustępliwy zaczep na głębokości około metra zmusił nas do podpłynięcia i odhaczenia muchy świetnie widocznej w krystalicznej wodzie.Wbity w jeden z widocznych na zdjęciu konarów hak wymagał chwycenia w dłoń. Zaaferowany,wychylony mocno z łódki,kątem oka zauważyłem obok mojej przynęty coś jaskrawego,coś czego naprawdę trudno było się tam spodziewać. Owinięta wokół starej trzciny krótkim odcinkiem fluoro ,lekko pobłyskując flashami wisiała moja,stracona kilka godzin wcześniej w szczupaczej paszczy MUCHA. Przynęty dzielił niespełna METR. Obie przynęty podałem bez słowa Grzegorzowi,a jego zdziwienie nie odbiegało od mojego. Przypadek? Zbieg okoliczności? A może po prostu znak? Moja wiara nie jest tak mocna jak być powinna,moja gorliwość odbiega od tej której sam od siebie oczekuję. Ale w takich jak tamta chwilach,a nawet dziś zastanawiam się,czy w ten dowcipny sposób Ktoś Bardzo Ważny nie chciał mi czegoś przekazać... p.s. Fluoro zastąpiłem drutem w otulinie,jezioro jest praktycznie pozbawione presji wędkarskiej, zdjęcie zatoki zrobione post factum zamieszczam powyżej,a wątpliwości - noo te mam do dziś... Pozdrawiam Was - Paweł
    28 punktów
  40. Kilka miesięcy temu poczyniłem retrospektywny wpis traktujący o porażkach poniesionych podczas spotkań ze szczupakami : http://jerkbait.pl/blog/18/entry-566-b%C4%99cki-cz%C4%99%C5%9B%C4%87-1-czyli-szczupaki/. Wychowałem się i wędkarsko dorastałem na nizinach. Więc moje drogi ze szczupakami krzyżowały się regularnie. Pstrągi, bo o nich będzie ten wpis, były gatunkiem egzotycznym. Takie ostroboki w kropki. Do czasu. W roku 2012 na skutek zbiegu szczęśliwych okoliczności wylądowałem nad hiszpańską rzeką, w której Pstrągi mieszkały i mieszkają. Z obowiązku kronikarskiej uczciwości odnotuję epizod z 2010, kiedy to z okazji mistrzostw świata w łowieniu pstrągów na sztuczne przynęty rozgrywanych w Andorze, miałem okazję złowić pierwsze rybki w kropki w towarzystwie Andrzeja Lipińskiego. Niemniej jednak za start moich pstrągowych podchodów traktuję właśnie 2012 rok. Z racji powyższego historyjek z czasów PRL czy lat 90 tych z pstrągami nie opowiem. Niemniej jednak kilka okazji do łomotu było. Pamiętam sytuacje właśnie z 2012. Letni przybór, idzie trącona, podwyższona woda. Bez pomysłu kręcę się po rzece. Staje na łagodnym zakręcie, gdzie kilka kamieni na zewnętrznym łuku tworzy wygodne miejsce, by sobie porzucać. Mam ówczesną ulubioną wędkę, czyli 260 cm 12 lb GL3 Loomisa i postanawiam porzucać sobie hermesem. Lotny, w tym miejscu szeroko. Można poszaleć. Któryś rzut powyżej mnie i szybkie, boleniowe, zwijanie z nurtem z minimalnymi tylko przerwami i nagle BOOM. Nie wierzę. Zacinam. Gdzieś powyżej mnie brązowo złoty jakby łosoś wyskakuje z wody i momentalnie przemieszcza się z nurtem. Nieświadom tego co będzie potem próbuję holować. Nurt zabiera rybę i zaczyna się najdłuższy odjazd pstrągowy na hamulcu, gdy podniesiona woda niesie sporą rybę coraz dalej ode mnie. Dokręcam hamulec do oporu. Loomis zwija się tak, że od tamtej pory wiem jak taki loomis zwinąć się potrafi... trwa to kilka, kilkanaście sekund. I ryba spada. Dygocząc zwijam hermesa i te kilkadziesiąt metrów wybranej linki. Od tamtej pory hermes miał być moim pierwszym towarzyszem wypraw pstrągowych. Wtedy, latem 2012 jeszcze nie przepadłem za pstrągami, przepaść miałem w lutym 2013. Tu nie było bęcków. Był hermes na szybkim kamienisku podany z nurtem. Branie, które wciąż pamiętam i hol ryby pod 60 cm na tego samego Loomisa. To był punkt zwrotny. Po tym braniu i tej rybie przepadłem za pstrągami. Do dzisiaj ta ryba to mój największy potokowiec złapany na hermesa. Koniec hermesowej dygresji. Rok 2014 przyniósł mi wiele pięknych chwil nad wodą. Wiele rekordów, ale też miała miejsce sytuacja w marcu 2014. Dzień spędziliśmy eksplorując różne nowe miejsca. By na koniec dnia stanąć na najgrubszej rynnie i tam poszukać czorta. Pamiętam, gdy po iluś próbach i zmianach założyłem 13 centymetrowa F13 Rapali i w trakcie autorskiego sposobu obławiania głębokich rynien płytkim dużym woblerem zanotowałem branie z dołu. Bardzo duża ryba podniosła się otwierając wodę i zjadła tą F13. Teraz, kilkadziesiąt holi potem wiem, że tamten pstrąg miał na pewno 65 cm . Albo i więcej. Wziął na przeciwko mnie. Na środku nurtu i mieląc wodę spływał z nurtem. Dość mocny Lamiglas, plecionka i próba przyciągnięcia ryby na spokojną wodę zakończyły żywot agrafki . Zostałem z kocią mordą. Pstrąg z wielkim kolczykiem. Z tamtego dnia mam więcej zdjęć, bo byliśmy we dwóch. Nie da się wszystkich wyciągnąć. W maju tamtego roku, trafiłem deszczowy weekend. Rzeką płynęły takie ilości traw i gałęzi, że łowienie woblerem było niemal wykluczone. Co chwile coś łapał. Wtedy dałem szansę gumowym imitacjom ryb. Podawanych równym tempem równo z nurtem. Drugiego dnia takich prób moją przynętę skasowała ryba, która do dziś uważam, za najgrubszą walkę z pstrągiem, jaką dotychczas stoczyłem. Branie w miejscu, gdzie nurt z płaskiego skalnego tarasu wpada do takiej bani z głębszą wodą. To wszystko na podwyższonej, deszczowej wodzie. Ja poniżej tejże bani. Za mną kilkadziesiąt metrów szypotów z wodą do kolan, kaskadami i skalnymi progami. Walka typu "rumble in the jungle". Zatrzymałem rybę powyżej siebie. Niezliczone wyskoki, próby podbierania. Utopiony podbierak, dosłownie. W końcu lądowanie przy brzegu. To wszystko w nurcie i brodzeniu po skałach. Po prostu 8 cm gumka wpięła się tak, że musiałoby coś pęknąć. Bo na wypięcie nie było szans. Taką mam pamiątkę po tamtej majowej przygodzie. A podbierak odzyskałem niemal 2 lata później. W marcu 2016, znajdując go w bocznym korycie na bardzo niskiej wodzie. W 2015 roku do arsenału weszły jednohaczykowe muchy. Liczba ryb, które w 2015 i 2016 mi spadała po braniu i krótkim holu była niesamowita. W porównaniu z kolczastym, dwukotwicowym woblerem, taka przynęta z jednym hakiem wymaga rozwinięcia umiejętności holowania. Zacząłem eksperymentować z hakami na przegubie, montażu much na trzonkach z drutu. Głównym motorem tych działań było i pozostaje dążenie do zmniejszenia spadów i zwiększenia skuteczności kontaktów z rybami. Pamiętam mgliste przedpołudnie w styczniu 2016, gdy przy temperaturze plus 1, słabej widoczności i parującej rzece, ryby po prostu chciały zabić muchy. 25 zdecydowanych ataków w podawaną z nurtem skaczącą przynętę i jeden 40tak w podbieraku. Po tamtej mgle byłem pewien, że trzeba wdrożyć COŚ, a nie motać imitacje na drop shotowych hakach 5/0 .... Niemniej jednak najlepsze modele muszysk na hakach aż do końca 2017 chadzały ze mną na ryby. Tak bardzo je lubiłem, tak bardzo im wierzyłem. Aż na zakończeniu sezonu 2017 pobiłem swój rekord potokowca na nieswoją przynętę. I tamtego dnia postanowiłem już przestać łowić na nieswoje. Pani Serafina o długości 73 cm wraca skąd wyszła do muchy. Gdy po rekordowo dobrym początku sezonu 2019 nosiłem już tylko swoje przynęty w portfelu, chodzę bowiem za pstrążkiem z kelnerskim portfelem o długości 20 cm. Nie spodziewałem się, że strata jednej ryby może jeszcze wywołać takie emocje. Ale w kwietniu 2019 miało to miejsce. Duże, głębokie karpiowe rozlewisko przechodzi gwałtownie w skalne tarasy. Ryby wychodzą na te płycizny na żer. Nie wiem wciąż kiedy tam będą, a kiedy nie. Ale odwiedzam to miejsce maniakalnie. O różnych porach dnia. Wiele razy w trakcie sezonu. W 90% wizyt nie widzę NIC, czasem przeleci kormoran wystraszony z tego karpiowego matecznika, ale czasem... Była godzina do zmierzchu. Cały dzień zaplanowałem tak, by znaleźć się tam własnie około 19. Tak to sobie wymyśliłem. Nawet po drodze przesiadywałem na kamieniach nie chcąc wejść przed zaplanowanym wejściem antenowym. Z daleka widziałem kilka chlapnięć. Coś się działo na końcu płycizny. Gdy tam dotarłem... Na półmetrowej wodzie skalnego blatu. W czystej wodzie, samiec potokowca, określmy pod 70 cm, gonił jedną rybkę. Wyglądało to jak boleń goniący ukleje. Tylko to był pstrąg. W rzece pstrągowej, na płytkiej wodzie. Widziałem kłapnięcia pyskiem, rybkę co chwilę lecącą nad wodą. I tak chyba trzy albo cztery razy, kilkanaście metrów ode mnie. Niewiele myśląc rzuciłem muchę mniej więcej w tamtą stronę. Kilka szybkich obrotów. Pstrąg skończył pościg i zawraca na głębie. Zobaczył moją muchę. Z impetem leci w stronę muchy, oczywiście wszystko obserwuje zwijając przynętę. Ładuje w wabik. Zacinam. Na płytkiej wodzie otwiera się kipiel. Lewo prawo. Młynki. Zaczynam ustawiać się poniżej ryby i próbuje uspokoić sytuację nie holując za brutalnie. Trwa to 10/ 15 sekund. Kolejny młynek i mucha wypada a ryba bez paniki oddala się w kierunku głębi karpiowej. Widzę samca, hak, kropki. Odpłynął. Ilość qrw wykrzyczanych wtedy stojąc po kolana w wodzie chyba uratowała mnie od połamania wędki o kolano. Ale było blisko. Od tamtej pory przy każdej okazji jestem w tym miejscu, ale nie dane było mi trafić w moment i obecność... Przez ostatnie lata dużo już pstrągów udało mi się podebrać. Niektóre można określić nawet mianem Pstrągów. Ale każdy udany hol to wielka radość. A każda strata to zawsze żal i złość. Może to moje ambicjonalne podejście do zagadnienia ? A może to chodzi właśnie o te pstrągi. Bo jak dotąd żadnej rybie tyle czasu, zaangażowania, pracy umysłowej nie poświęciłem. Muzyczna wkładka, taka na czasie : https://www.youtube.com/watch?v=rFyZvw84T3g
    27 punktów
  41. Początki tej historii sięgają czasów antycznych. Antycznych, jak chodzi o moje próby łowienia pstrągów. To był wrzesień 2013, odkrywałem rewiry, po których teraz najczęściej się przemieszczam. Kilka tygodni wcześniej rozbudowałem swój arsenał przynęt pstrągowych – do szarego, uklejokształtnego woblerka o długości 6 cm dołączył większy kuzyn. Rapala Husky Jerk 8 . Nowe miejsca, nowe ryby. Nowe rekordy. Jednego dnia łapałem rekordowego pstrąga (65 cm), by następnego dnia poprawić rekord jeszcze większą rybą (67). Taki był ten wrzesień 2013. Wtedy, w tamtych czasach, w jednym bardzo obiecującym miejscu wrzuciłem Rapalkę stojąc na zalanym kamieniu. Mimo, że woblerek szedł płytko w pewnym momencie wbił się jakby w pień / gałąź. ZA lekko zaciąłem…. Miedziana ryba poszła w lewo, w prawo, wywaliła się na wierzchu a ja stałem osłupiały na zalanym kamieniu … Tamten sezon się już niemal kończył, jednak zdażyłem jeszcze spotkać się z @Milupą i pozyskać pierwszą Rapale F11 Floating. A potem to już było „co innego”. Otwarcie 2014, wpadam na ten rewir. Najpierw nowa życiówka na F11. Potem kolejne ryby. Wchodzę w to miejsce z września 2013. Wrzutka F11 i plącze się w locie. W splątanego chlapaka ładuje ryba z furią. Jestem w szoku. Poprawiam woblera, wrzucam. Siedzi. 67. Dzień później, kilkaset metrów wyżej, łowię TĄ SAMĄ rybę na tą samą przynętę. Ryba jest w niesamowitej formie. A to był styczeń 2014… Potem odwiedzam te miejsca wiele, wiele razy. W ciągu 2014, 2015, 2016. Nigdy już nie łowię niczego okazałego tam. Czasami jakaś zwykła dyżurna ryba, najczęściej NIC. Zdarza mi się bywać na tak niskich stanach wody, że to miejsce zwiedzam chodząc po nim na piechotę. Innym razem walczę o przetrwanie na wysokiej wodzie. Ot urok górskiej rzeki pstrągowej. I przychodzi maj 2017. Maje mają to do siebie, że poziom wody jest niesamowicie zmienny i najczęściej tej wody jest sporo. Takie są te pirenejskie. Przez te wszystkie lata zdażyłem złowić ileś tam dużych pstrągów. Nałowić się Rapalami F11, F13. Odkryć łowienie na gumki i gumy. A potem na spinningowe muchy. Potem sam zacząłem robić muchy… Ale w TYM miejscu nadal nic nie było. Mimo rożnych przynęt. Do czasu. Staję na kamieniu bliżej brzegu, bo woda wyższa niż we wrześniu 2013. Wrzutka muchy. Na napływ przy progu skalnym. Kilka obrotów. Przerwa. I luta. Takie branie, że nie wiesz co się w danej chwili działo. Czasami takie bywają, resetują głowę i wyłączają świadomość. Pierwsza myśl – żeby się dobrze zacięła, bo z tej odległości to moje zacięcie bardzo niewiele znaczy przy jej drewnianym pysku. Zero kontroli . Chaos. Z takimi rybami na takim dystansie to się nic nie da zrobić. Młynki na zmianę ze świecami pod powierzchnią i odjazdy chaotyczne. Żeby mnie tylko nie minęła i nie poszła z nurtem – przebiega myśl. Udaje się na tyle skrócić dystans, jest około 5-8 metrów ode mnie. Ale nadal kontroli brak. Schodzę poniżej na głębokie skały i czuje się lepiej będąc poniżej jej. Widzę, że to nie jest chyba tamta z 2013 (teraz byłaby już rekordowa), ale jest bardzo ładna i brązowa. Samica. Mucha niestety nie w nożyczkach tylko tak w 1/3 pyska. Kilka ruchów i próba podebrania. Chlapnięcie i odjazd. Kolejne podejście. Mam ja w podbieraku. Ale podbierak … nie jest super sztywny. Ułamek sekundy i zanim wykonuje nim ruch do góry, ona z niego wypada. BLUZG. Odjazd ryby. Młynek… i spinka. Poszła skąd przyszła, a raczej popłynęła w dół zmęczona walka. A ja zostałem jak Himlisbach z angielskim . Ileś tam ich, tych dużych pstrągów, już złowiłem, ale zawsze te wyjątkowe wzbudzają takie wyjątkowe emocje, potrzebowałem parę dobrych minut by dojść do siebie. Dobrze, że nie palę… Łowiłem dalej, dużo bardziej już mechanicznie. Coś tam się złapało. Ale to już nie było to. Następnego dnia udało mi się skusić (na tą samą przynętę) taką oto „nagrodę pocieszenia”… Samica, mieszkanka mało obiecującej rynny, postanowila nie przepuscic przeplywajacej pod wierzchem muszencji Pstrągowanie to jednak stan umysłu. Piękny stan \m/ Pozdrawiam p.s. W czasach szkolnej gry w piłkę nożną na wyjątkowo mocny strzał mówiło się u nas „luta”.
    27 punktów
  42. Obiecywalem sobie, ze od kwietnia ostro wezme sie za pstragi, ale pogoda nie nastrajala ani muchy do rojki ani ryby do zerowania. Wiosna jakos tak niemrawo sie rozwija, a zima ciagle nie chce odejsc. Mamy koniec kwietnia, a dzisiaj rano musialem odsniezac samochod, zeby zawiezc dzieci do szkoly. Zona jak zwkle klepie ta sama melodie, ze dluzej juz nie zniesie takiego klimatu, a ja na to, ze dobrze nam tu w Szkocji. Ruskie mysliwce nad glowami nie lataja, dawno nie bylo trzesienia ziemi, choroby egzotyczne tez nie strasza, leki na recepte za darmo, podreczniki szkolne tez za free, ze o pieknych i lownych rzekach lososiowych nie wspomne... (te akurat nie sa za free, a im lowniejsze tym bardziej nie-za-free, ale nic nie wspominam slowem, zreszta zona i tak wie). A skoro juz jestesmy w temacie lososi, to wlasnie im poswiecilem kolejny miesiac. Tak sie akurat zlozylo, ze niedawno obchodzilem urodziny, trzydzieste piate juz. Z tej okazji w prezencie od zony dostalem ksiazke Anthony de Mello, choc wyraznie prosilem o kolowrotek Danielson Control 813. Nie rozumiem jak sie mogla tak fatalnie pomylic moja Stokrotka. Przeciez ksiazka i kolowrotek nie leza na tej samej polce w sklepie. Ba, nawet nie zaczynaja sie na ta sama litere. Poprostu szok i niedowierzanie... Postanowilem sam sobie jakos to wynagrodzic i zabralem na ryby na Spey. I to kilka razy. Obeszlo sie bez wiekszych sukcesow wedkarskich, ale nie zawsze trzeba zlapac, zeby bylo milo. Najpierw wyjazd w pojedynke. Prawie kazdy odcinek lososiowy w Szkocji ma swoj Boat Pool. Ten jest z Craigellachie. Zdjecia ze sciany w domku wedkarskim. Relikt przeszlosci. Klasyczna woda do muchowania. Potem na zaproszenie do znajomego. Przepiekna woda, dwugodzinna przerwa na lunch i tort bezowy na deser! Ja oblawiam pool stojac po jajka w wodzie. David siedzi jak na tronie. Lunch z widokiem na rzeke. Tort byl niesamowicie smaczny. Za chwile ghillie zaprosi mnie na poklad. Wreszcie zaczely sie wiosenne ferie i mogla do mnie dolaczyc sekcja mlodziezowa. Wraz z kolega pojechalismy na Spey. Facet ma niesamowitego nosa do ryb. Do tej pory jezdzil tylko na pstragi i choc wychowal sie nad brzegami Spey, to nigdy nie probowal swoich sil z dwureczna muchowka. W lutym zabralem go nad rzeke i nauczylem rzutow speyowych. Na wyniki dlugo czekac nie musial. Na dzien dobry Jim wyjmuje 10 funtowca, ale ryba wyslizguje mu sie z rak przy zdjeciu. Mapa odcinka Wester Elchies. Maksio cwiczy double spey Benio jest praworeczny wiec daje rade z single spey Rozczarowanie dnia - keltow juz o tej porze mialo nie byc. Przyszla kolej na Findhorn. Warunki mielismy idealne. Dzien przed nami kolega wyjal dwa lososie i jednego stracil. Dzien po nas inny kolega wyjal dwa i dwa stracil. A my? No coz... Na swoje usprawiedliwienie biore dwa Zbiki grasujace na brzegu. Srebrniak okolo 85cm wypial mi sie pod samymi nogami podczas podbierania. Zaraza... Double spey z wody wychodzi duzo prosciej. Pierwszy grill nad woda w tym roku! Najpierw zobaczylem splaw duzego srebrniaka, w nastepnej chwili branie i... potokowiec??? 55cm lepsze niz nic ale niedosyt pozostal. Mialem juz troche dosc, ale chlopaki naciskali, zeby pojechac na North Esk, bo tam nas dawno nie bylo. No to pojechalismy. Niepisana regula jest taka, ze zanim ja dostane szanse polowic, to najpierw Zbiki musza sie znudzic. Czasami zajmuje im to kwadrans, ale sa dni ze dlugo czekam na swoja kolej. Szczegolnie jak zobacza, ze cos sie w wodzie chlapie. Nie minelo 5 minut i Maks holuje srebrniaka. Najpiekniejszy prezent urodzinowy jaki moglbym sobie wymarzyc. Mama nie patrzy wiec mozna wszamac cale ciacho. Popoludniowa rybka kolegi. Ja jestem na samym koncu kolejki... Jim tez ma rybe. Srebrniaczek na zakonczenie dnia. Od dluzszego czasu nosilem sie z zamiarem wybrania na Dee. Od ostatniej wizyty prawie uplynal rok. Rzeka przezywa trudny okres. Ostatnie trzy sezony byly bardzo slabe, zeby nie powiedziec tragiczne. Lowisko jest pilnowane i prowadzone przez fachowcow. Wszystko maja pod kontrola w rzece i wyglada, ze problem lezy w morzy. Cos jest nie tak z przezywalnoscia smoltow, bo tylko kilka procent (strzelam z pamieci okolo 5%) dorasta i powraca do rzeki na tarlo. Obecnie prowadzone sa badania nad migracja smolta i wkrotce zobaczymy co wykaza. Mala ilosc ryb w rzece spowodowala spadek zainteresowaniem Dee. Jeszcze 3 lata temu zdobycie licencji w kwietniu graniczylo z cude, za ktory oczywiscie slono kasowano. Dzisiaj do wyboru do koloru, a i ceny zeszly na ziemie na wiekszosci odcinkow. Bez problemu zarezerwowalismy dwie licencje i z nadzieja oczekiwalismy na deszcz. Odcinek na ktorym lapalismy do niedawna w kwietniu mial srednio 50 lososi na 6 wedkarzy. Od 2013 w kietniu nie przekroczyli 10, w tym raku maja 4 i moze jeszcze 1-2 ryby dorzuca. To tlumaczy wszystko. Jechalem poprostu spedzic mily dzien z kumplem w ladnych okolicznosciach przyrody. Ide o zaklad, ze to jedyne pierogi serwowane tego dnia na Dee. Sorry mistrzu ale chyba to bedzie kelt. A jednak sie mylilem, to srebrniak-popierdolka. Skad on go wytrzasnal? Dee jest wymarzona woda dla muszkarzy, czysta i niezbyt gleboka woda z dobrym uciagiem. Ostatni rzut dnia. Wreszcie zrobila sie pogoda na pstragi. Pojawila sie rojka brazki marcowej, wiec bez zalu odpuscilem lososie i pognalem na Don. Prognoza pogody znowu nie sprawdzila sie, wialo, padalo, a owady pojawily sie na mniej niz pol godziny. Szybko wypatrzylem ladnego pstraga. Po drugiej stronie rzeki, na granicy moich mozliwosci rzutowych. Zaden smok ale na poczatek wystarczy. Pierwsze podanie, zebral, a ja spoznilem zaciecie... Odczekalem. Znowu zaczal zbierac, ale wiatr wial juz mocniej i ze sporym wysilkiem za ktoryms razem dorzucilem. Udalo sie. 40+ na sucharka I to bylo moje jedyne podejscie do pstragow w tym roku, bo nastepnego dnia poszedlem pod skalpel – prostowanie przegrody nosowej. Prawie tydzien przelezalem/przesiedzialem w domu z tamponami w nosie, ale juz za 9 godzin wracam do gry!
    27 punktów
  43. Przeglad po sezonie 2015. Czesc 1. Witam, W poprzednim wpisie podzielilem sie czescia moich przygod nad woda w sezonie 2015. Wedkowanie w moim wykonaniu, w zeszłym roku, rozlozylo się na 3, niewiele majace ze sobą wspólnego, obszary. Spacery za pstrążkiem, to najbardziej intensywnie praktykowana forma wedkowania . W tym roku będzie podobnie. Wielkorzeczne pontonowanie. Kilka eskapad w sezonie z glownym, tygodniowym wyjazdem w sierpniu. Cel to karpiowate – jaz, klen i bolen. Raz przyfuksilem brzane – w końcu tez karpiowata. Szczupaki, sandacze, sumy to przylow. Wogole się na nie nastawiam i nie przygotowuje. Trafiaja się. Trollingowy maraton w poszukiwaniu szczupaków i brzan na ogromnych zbiornikach zaporowych zachodniej Hiszpanii. Jak widać, sumowanie w Ebro wypadlo z programu w 2015. Już w 2014 ograniczylo się do jednego, przedluzonego weekendu. Także 2015 był bezsumowy. 2016 zapowiada się podobnie. Kompletny sprzet sumowy lezy i czeka na bardziej wąsate czasy… Te trzy pola aktywności, to w pewnym stopniu 3 swiaty jak chodzi o stosowany przeze mnie sprzet. Ze względu na rozleglosc zagadnienia, zaczne od końca. Czyli od trollingu… Dotychczasowe doświadczenie w tej materii sklonilo mnie do zastosowania długich (260 cm) wędzisk o mocy 25 lbs. Moc wynika w linii prostej z zastosowanych przynęt. A tylko pośrednio z kalibru spotykanych ryb. Mistrz @yglo przed sezonem 2015 przygotowal 3 wedki : - StC SC2 260 cm 25 lb - Batson RX7 260 cm 25 lb - Lamiglas Ron Arra 260 cm 25 lb (SW) Najlepiej sprawdzila sie ta pierwsza wedka. Jest to tez wedka KOT. Ma wiele zyc. Uczestniczyla w mojej pierwszej wyprawie (2005) na szwedzkie szczupaki. Wtedy była spinem zbudowanym w Fishing Center. Potem była castem. Potem była spinnem. Potem miał ja forumowicz @szpiegu. Potem do mnie wrocila.Teraz jest spinn castem. Można zastosować kołowrotek spinningowy, lub multika. Zastosowany uchwyt to klasyczny Fuji DPS. Bez pazura. O szczegoly tych konstrukcji, ich uwarunkowania i ograniczenia to najlepiej pytac @yglo. Batsona uzywal mój Tata, wiec nie miałem okazji go sprawdzić własnoręcznie. Ale lowione ryby jasno pokazaly, ze Batsonik daje rade. Lamiglas, najmocniejszy z tej trojki. W końcu SaltWater 25 lbs. Wydawal się najlepiej przygotowany do pracy z lopatami sterow perczy. Jednak super dynamiczne brania brzan amortyzowal niedoskonale. Dlatego po kilku spadach wrocilem do StC. StC pracuje na granicy komfortu, bo jednak ten percz to straszny mieszacz. Ale amortyzuje bez zarzutu. Ilosc spadow jest znikoma. Także wedka, w swoim kolejnym wcieleniu znow jest moim faworytem. Jak na pierwszych wyprawach do Szwecji. Swoja droga, ze ja dawałem rade taka lusnia spiningowac caly tydzień intensywnie. Eh – mlodosc ! Zestaw dopelnia multiplikator. Jakos trolling przy uzyciu kołowrotka z kabłąkiem to dla mnie meczarnia. Wyciaganie tych przynęt z odmetow przypomina mi każdorazowo hol małego szczupaka. Wole multiki. Poza tym mam kontrole nad dlugoscia wypuszczanej link, wedka może lezec na udzie, bo kołowrotek jest w gorze itd. Itp. W skrocie – pelen komfort. Poczatkowo planowałem zestawy ( podstawowy i zapas, trollinguje 1 wedka) z multikami ABU REVO TORO. Kupilem kilka w Japonii i czekaly na swoja szanse. Na ich nieszczęście forumowy @Tomy zaproponowal mi Daiwe Ryoga Shrapnel 3000 HL. Wzialem z ciekawości. Ze względu na czarny kolor i nazwe. A jak raz polowilem, to do Abu nie miałem serca wracac. Inna planeta. Sztywnosc kontrukcji, moc, porecznosc…ta Daiwa do takich zastosowan, jak powyżej opisany trolling srodladowy, po prostu wymiata. Caly tydzień łowienia bez zadnego dzwieku, zgrzytniecia, wibracji czy czegokolwiek ograniczającego komort i poczucie mocy. Najwiekszego percza zwija bez najmniejszego oporu. Po prostu wczasy w siodle.Same pochwaly. Po sezonie sprzedałem wszystkie te ABU i zakupiłem w Japonii drugiego Shrapnela. Na zapas. Fotka ponizej : za kierownica lodzi, z ulubionym zestawem trollingowym w garsci To tyle w części pierwszej. W kolejnych nakresle pokrótce zestawy, jakie sprawdzily mi się na wielkorzecznym pontonowaniu …no i na pstrążkach. Z zastrzeżeniem, ze ewolucja jest permanentna J Pozdrawiam
    27 punktów
  44. Ministerswo Edukacji Narodowej zaleca nie czytać tego bloga. Wakacje, wakacje, i po wakacjach. Czas do szkoły! A rok szkolny można zacząć tak: Lub tak: Tak naprawdę, to był 30 sierpień i rozgrzewka przed właściwym rozpoczęciem roku szkolnego. Wyskoczyliśmy na pożegnanie wakacji do Szkocji i akurat loty tak się nieszczęśliwie ułożyły, że chłopcy z małym poślizgiem zawitali w szkole (i nie muszę chyba dodawać, że sprawiło im to wielką radość). Z Aberdeen najbliżej mamy na Dee, a że nas tam dawno nie było, to zdecydowałem się na jedną dniówkę na przeciwnym brzegu do Crathes Castle. Klasyczna woda muchowa, nic tylko machać do odpadnięcia kończyn. Obrobiłem z Maksem najbardziej obiecującą wodę kilka razy, ale poza jednym skubem nic się nie wydarzyło. Muszę przyznać, że nigdy nie widziałem tak mało ryb na Dee o tej porze roku. Ciekawe, czy rzeka wróci do świetności sprzed wcale nie tak wielu lat. W poniedziałek, 3 września, pojechaliśmy na Findhorn. Warunki mieliśmy optymalne, więc spodziewałem się, że coś wydłubiemy, ale nie wiedziałem, że przyjdzie nam to tak łatwo. Maks zaczął pierwszy, Benio z Tymkiem buszowali po krzakach, a ja gadałem z ghilliem, który początkowo z umiarkowanym optymizmem przyjął do wiadomości, że mojej dzieciaki sobie poradzą, ale jego wątpliwości szybko się rozwiały. Nie minęło 10 minut i Maks już holował łososia. Około 3.5-4kg rybka zaliczona, ale bez fotki, bo zwiała. Młody łowca trochę się tym faktem przejął. Pocieszyłem go, żeby brał się do roboty, bo zaraz złowi kolejnego. 20 minut później i... A nie mówiłem? Co prawda łososie, to nie płotki, jednak trafiają się takie chwile, że są chętne do współpracy. No i mamy pierwszą fotkę trzech Żbików z łososiem. O ile wstępnie Benio nie wykazywał zapału do łowienia tego dnia, to po drugiej rybie starszego brata nagle zmienił zdanie. Niestety miał mniej szczęścia, bo jedyne branie nie zaowocowało holem. Double spey już mu całkiem zgrabnie wychodzi. ręce trochę za wysoko, ale dopracujemy technikę w przyszłym roku. Zgodnie z naszą umową, sukcesy oblewamy szkocką oranżadą. Trucizna pierwszego sortu. Na szczęście w Polsce jej nie sprzedają. Ja też miałem okazję trochę porzucać. Kilka skubnięć zasugerowało mi, że trzeba pokombinować z rozmiarem much, a następnie sposobem prowadzenia. Pomogło. Najpierw jedna rybka mi spadła, zanim zdążyłem przekazać wędkę Beniowi. Przy drugiej wszystko poszło OK i chłopak mógł się cieszyć z holu kolorowego samczyka. Sukcesem uczciwie podzieliliśmy się 50:50. Jeszcze tylko pożegnalna fotka z wypuszczania. I z czystym sumieniem mogliśmy pożegnać się ze Szkocją. Do zobaczenia w 2020.
    26 punktów
  45. Nawykłych do wysokich lotów prozy wolę z góry ostrzec: czeka ich wpis rodem z magla. Z Neljän Tuulen Tupa (czyli „Chaty Czterech Wiatrów”), położonego przy łączącej Helsinki z norweskim Vardø trasie E75 motelu, campingu i baru w jednym, wystarczy przemieścić się niecałe 10 kilometrów na północ, by wędkować w nierzadko rwącej, dziko płynącej przez charakterystyczne w tych stronach „skaliste bagna”, rzeczce z lipieniami i pstrążkami; jeszcze bliżej, ale na południe, wije się przez lasy znacznie większa rzeka Kaamasjoki, a dookoła, gdziekolwiek nie spojrzeć, roi się od jezior i jeziorek, z których większość jest płytka i mulista, niektóre jednak kryją głębię tuż przy skalistym brzegu. Jest lipiec, dzień na północy Laponii trwa całą dobę, na wędkowaniu chciałoby się spędzać każdą wolną chwilę, najwięcej jednak w wodzie i nad wodą dzieje się między 21:00 a północą; wtedy też najaktywniejsze zdają się być komary. Niebawem minie tydzień, odkąd tu urzędujemy, a przed nami kolejne trzy. Na rybach bywam codziennie. W tym niebywale malowniczym przydrożnym przybytku zamierzamy wraz z Żoną przepracować cały lipiec jako wolontariusze zwerbowani za pośrednictwem systemu Workaway. Układ jest prosty, sprawdzony przez poprzednie 2 sezony podróżowania: pracujemy 4-5 godzin dziennie przez 5 dni w tygodniu w zamian za dach nad głową i wyżywienie. Zazwyczaj taki system pozwala nam wygospodarować dość sił i czasu, by spędzić go mile na rybach i szeroko pojętych wycieczkach w teren. Wolne dni możemy przeznaczyć na dalsze, całodniowe eskapady, wciąż dysponując bazą wypadową w postaci kąta udostępnionego nam przez gospodarzy (czasem jest to pokój, a czasem wręcz całe mieszkanie; nasza przyjaciółka ze Szwecji odstąpiła nam nawet cały dom, za co odwdzięczyliśmy się, dobudowując do niego taras). Właściwie przeprowadzony, cały manewr przypomina jako żywo wakacje u dziadków na wsi bądź na działce, kiedy, pomógłszy trochę z czystej przyzwoitości w obejściu, hasamy do woli po lasach i nieużytkach, a pod wieczór na stole w kuchni czeka na nas kubek gorącego mleka. Tak podróżując, mieliśmy okazję spędzić 6 tygodni we Wschodnim Finnmarku na północy Norwegii, właściwie nad samą Taną, trzymając rękę na pulsie łososiowego ciągu, i doznać zaszczytu trollingowania tradycyjną metodą harlingu z najsłynniejszym (i najbardziej łasym na ryby) rybakiem przyujściowego odcinka tej rzeki. Przez 2 miesiące mieszkaliśmy w starej szkole w Lomträsk nieopodal Arvidsjaur w szwedzkiej Laponii, na wąskim półwyspie wrzynającym się głęboko w jezioro, którego rytm stopniowego szykowania się na jesienne słoty śledziliśmy uważnie z każdym dniem, by w końcu wdrożyć się weń i dygocząc na mrozie we wrześniową noc doczekać polarnej zorzy. Do tego cała niemal zeszłoroczna wiosna na południu Norwegii, z łososiowym otwarciem i objazdem kolejnych rzek, Tovdalselvy, Mandalselvy i Otry oraz z codziennymi treningami z muchówką na pstrągowym jeziorku; i jeszcze leśne odludzie w Szwecji rok wcześniej, gdzie akurat z rybami okazało się niewesoło, ale inne czynniki sprawiły, że pobytu tam nie sposób wspominać z żalem. Malowaliśmy domy, łupaliśmy drewno i ganiali owce, na farmach i w pensjonatach. Tym razem zamarzyła się nam północ Laponii i sprzątając po kilka godzin dziennie pokoje, pomagając w kuchni i w pralni przydrożnego hoteliku fundujemy sobie miesiąc nieśpiesznego patrolowania wymarzonych okolic a jedyne właściwie koszty to wydatki na paliwo (i niestety są to koszty niemałe, na dzień dzisiejszy E95 na stacji w Inari po 1,65 Euro...) Jak słusznie zauważają ci, którym zdarzyło się wybrać na daleką Północ na ryby albo po prostu po przygodę, w ciągu kilku dni trudno rozpracować pojedyncze jezioro, co dopiero zaś cały rejon, w którym jezior jest bez liku; ale dysponując kilkoma tygodniami można już pokręcić się tam i owam, i wstrzelić się w rójkę, tarło czy też zjawisko najbardziej wyczekiwane na rzekach wpadających do jeziora Inari – migrację dużych, odpasionych na jeziorowym wikcie pstrągów. W podróżowaniu towarzyszy nam przeświadczenie, że dopiero miesiąc, a nawet więcej, w danym miejscu uprawnia do wyrobienia sobie jako takiego zdania na temat okolicy i jej mieszkańców, a spostrzeżenia przemykającego chyłkiem turysty to w gruncie rzeczy bardziej jego własne fantazje. Podobnie jest z moim wędrownym łowieniem: przez kilka tygodni da się wydeptać parę własnych ścieżek i dostrzec trochę więcej, niż gnany napiętym terminarzem urlopowicz. Dlatego też pomyślałem, że podsunę tutaj nasz pomysł na poznawanie świata innym wędkarzom, którzy, podobnie jak ja – i jak ci szewcy, co wędrowali przez zielony las – „nie mają pieniędzy, ale mają czas”. Bo czas na rybach – to więcej, niż pieniądz. Czas na rybach... Sobota, czasem też niedziela (jednak raczej tylko do obiadu); drogocenne godziny urwane życiu po pracy, a w przypadku tych najdzielniejszych z nas – także przed nią; i ten niebywały, zdobyty na drodze krwawych protestów i rewolucji, kawałek właściwego życia wykrojony z ponurej egzystencji trybiku w monumentalnej maszynerii cywilizacji: kilka tygodni urlopu, do niesprawiedliwego podziału między wizytę u teściów, pielenie na działce, taplanie w morskich falach i (jeśli coś w ogóle zostanie) naszą największą życiową pasję. Mnie było mało, dysproporcja pomiędzy tym nie do końca zrozumiałym, ale potężnym uczuciem, jakim darzę łowienie ryb a miejscem, jakie wyznacza temu zajęciu tak zwane „normalne życie”, okazała się nie do zaakceptowania. Dlatego, ułożywszy w myśli ten wpis do rytmu obracającego się monotonnie magla w hotelowej pralni daleko za kręgiem polarnym, zabieram się za obmyślanie marszruty na wieczór – a samych łowisk w zasięgu krótkiego spaceru starczyłoby mi na resztę pobytu. Kaamanen, lipiec 2018
    26 punktów
  46. Dalej ciężko mi w to uwierzyć, ale spacerując wybetonowanym brzegiem Rzeki Elbląg powoli dochodzi do mnie, że wędkarska przygoda w Szkocji dobiegła końca. 2017 był moim ostatnim sezonem, a w zasadzie połową, bo na początku lata przeprowadziliśmy się do Polski na "prośbę" żony. Połowa sezonu została mocno okrojona przez dodatkowe obowiązki związane z powiększeniem się mojej gromadki Żbików. Najmłodszy wydaje się być głośniejszy, głodniejszy i wymagający więcej uwagi niż jego starsi bracia w tym wieku. A może to rodzice już nie nadążaja? Nie wiem, ale efekt końcowy jest taki, że w tym roku łowiłem mniej niż ustawa przewiduje. Większość zimowych wyjazdów została storpedowana przez pogodę. I w zasadzie, trafiły sie chyba tylko 2-3 dni, kiedy warunki pozwalały mieć nadzieję na kontakt z rybą, ale skończyło się na keltach i jednym straconym srebrniaku. Było za to bardzo klimatycznie. Papa Broda na Tay. Mroźny poranek nad Dee. Kolejny dzień na Dee. Wiosna była dobra. Praktycznie nie miałem pustych wyjazdów. Dee, Spey i Findhorn za każdym razem dawały rybę. Tylko na Tay przyzerowałem, ale mogę się usprawiedliwić, ze łowiłem na słabym odcinku na zaproszenie znajomego. Jim pod mostem na Findhorn. Springer - to co tygrysy lubią najbardziej. Jeden z najlepszych pooli na Spey, ponad pół kilometra rzeki, gdzie mażdy metr może dać rybę. David holuje rybę na Findhorn. Dolny Tay, wody tyle, że można też łowić z łódki, ale mi osobiście takie speyowanie średnio pasuje. Kolejny springer. Też springer, ale już posiedział w Dee ze dwa miesiące. Królewski odcinek na Dee opisany przeze mnie na łamach Sztuki łowienia. Letnia rezydenzja królowej - i ja tam też byłem i łososie łowiłem. Lato wędkarsko mi uciekło. Jeden wyjazd, jedna ryba. Koniec tematu. Za to na przełomie sierpnia i września pojechaliśmy całą rodzinką na wędkarskie wakacje do... Szkocji. Wypadało porządnie się pożegnać z krajem, z którym w końcu tak wiele nas łączy. Szkoda tylko, że na Findhorn ryby średnio dopisały. Można powiedzieć, że jesiennego ciągu w 2017 nie było, a podkolorowane łososie z wiosny i lata nie chciały współpracować. Trafiliśmy kilka małych trotek i dwa łośki spadły w trakcie holu. Pogoda dopisała na tyle, że chłopcy uparli się na kompiel w Findhorn. Oczywiście woda była pioruńsko zimna, ale Benek dał nura i Maks nie miał wyjścia pod presją młodszego brata. Letni srebrniaczek prosto z morza, strasznie gubił łuski i miałem poważne wątpliwości czy w tym przypadku C&R ma sens? Żbiki w komplecie Kąpiel w Findhorn. Maks z dwóręczna muchówką. Statystyki połowów uratowałem dniówką na Spey korzystając z zaproszenia Davida. Pomimo kilku brań długo nie udawało się nic zaciąć, aż do momentu kiedy po przelotnym deszczu w dwóch rzutach wyjąłem dwa łośki. Małe i podkolorowane, i w normalnych warunkach nie zakwalifikowałyby się na fotkę, ale tu zrobiłem wyjątek. Leslie na Spey. Leslie i double spey na Spey. Maluch pierwszy. Maluch drugi. I tak mniej więcej w skrócie wyglądał pożegnalny sezon. Nie znaczy jednak, że więcej w Szkocji łowić nie będę. Co to, to nie. Zbliżają się ferie zimowe, które przypadkowo przypadają na rozpoczęcie sezony na kilku rzekach i przypadkowo akurat w tym terminie planujemy odwiedzić znajomych w Aberdeen...
    26 punktów
  47. Cześć! Bywają wyprawy planowane przez wiele tygodni, ba nawet miesięcy, spotkania będące pojedynkiem terminarzy ich uczestników. Czasem jednak okazja przeżycia kolejnej przygody pojawia się nagle, szczęśliwy zbieg okoliczności nie wymaga karkołomnych kalendarzowych kombinacji. Nie zdarza się to często, jednak ...poczytajcie o naszym towarzysko-wędkarskim "spontanie". Tydzień temu Mariusz i Robert wraz z małżonkami pojawili się w naszym domku, łącząc sprawy rodzinne p. Szalejów w Poznaniu z urlopową podróżą p. Bednarczyków nad Baltyk. Piątek spędziliśmy na pogawędkach, oglądaniu zdjęć, rodzinnych opowieściach i co najważniejsze poznaniu się pań, a w sobotę rano...zaprosiłem moich kolegów nad pomorskie rzeczki. Ten wymarzony scenariusz do końca nie był pewnym, chłopaki co prawda wzięli ze sobą muchowe graty, lecz pogoda, nastrój naszych żon(kto z nas jest w stanie dokladnie go przewidzieć?) i powinnosci rodzinne mogły zniweczyć nasze knowania. Wszystko ułożyło się jednak doskonale i dzięki rozsądnej gospodarce promilowej dnia poprzedniego ok. 8 rano bylismy już w drodze nad Dobrzycę. Ileż chciałem Im pokazać, ile opowiedzieć o jakże wielu wspomnieć przygodach obejmujących 42 lata świadomego pstrągowania ... Przynudzałem więc prawie całą drogę, parkując w końcu w ukrytym na końcu niknącej drogi miejscu. Ostatnie 2 kilometry duktu przeczołgaliśmy się pomalutku korzystajac z podniesionego zawieszenia naszego kombiaka. Ufam i wiem, że nie tylko kurtuazja była powodem zauroczenia kolegow dostrzegających spokój, bezludzie i fantastyczną roślinność ukochanej okolicy. Dolna Dobrzyca to jednak wymagające łowisko i także ten aspekt nie umknął uwadze Mariusza i Roberta. Po kilometrowym domarszu rozpoczęliśmy łowienie w dość powolnej rzece, odstraszającej słabeuszy zasysającymi brzegami. Parę razy usłyszałem nawet z ust zaproszonych łowców adekwatne okrzyki ( do diaska!, o kurczę!) i podobne używane często gdy znikamy po pas w bobrowym rozlewisku) Nastrój był doskonały, łowienie bardzo towarzyskie, żarty i wymiana muszek oraz co najważniejsze udane hole ryb! Przyzwyczajeni do odmiennych łowisk (Bóbr, Bystrzyca, San, Dunajec) koledzy wzajemnie asekurowali się, ja także pozostawałem cały czas w zasięgu wzroku. Jeden z lipieni Mariusza zwabiony na nimfę zgrabnie zapozował (szczerze mowiąc po prostu wyskoczył z rąk ) Złowiliśmy i naturalnie wypuściliśmy 25 lipieni i jednego pstrąga potokowego, kilka ryb żerujących powierzchniowo wzięło na nimfę, kilka na suchą, tu i tam każdemu z nas zdrowo szarpnęło... po prostu świetny dzień! Czy złowiliśmy dużego lipienia? Nie! Czy kiedyś były tam wieksze ryby? Tak! Jednak są sytuacje, a ten spontaniczno-nostalgiczny wyjazd do nich się zaliczył, gdy nawet prałaci w miejsce kardynałówi dostarczają swietnej zabawy. Uwierzcie, uśmiechnięte, choć zmęczone twarze moich gosci były dla mnie najwiekszą radoscią , a dla wszystkich z nas fakt iż łowy skończyliśmy -trochę i ku mojemu zaskoczeniu- tuż przy zaparkowanym aucie. Meandry, meandry... W drodze na kolejne łowisko opowiadalem o Piławie, jej połączeniu z Dobrzycą i co to właściwie są Połączone, snułem o Gwdzie i jej wspaniałym dopływie Płytnicy (strumień mojej młodosci), wspominalem Czernicę (Boże jaka piękna od Czarnego w dół), głęboką pstrągową Głomię, Szczyrą, Chrząstawę, zeszło także na rzeki Przymorza i zjawiskową Łupawę. Przejechaliśmy raptem kilka kilometrów i znaleźliśmy się nad Połączonymi w okolicy spalonego mostu, w miejscu gdzie zaplanowałem biwak, odpoczynek i posilek. Miejsce wyjątkowe w tradycji rodzinnej mojego muszkarstwa, tu kilka lat temu z Ojcem Tu podczas samotnej rowerowej wyprawy rok później A tu w towarzystwie Mariusza i Roberta, już na tle spalonej niestety konstrukcji. Biwak bardzo nam posłużyl.Widok i szum rzeki, zimne napoje w tym Lech bezpromilowiec, parę bułek, wedlina, trochę sera, ćmuchnięta fajka Roberta,cisza, trochę niekrępujacego milczenia... Stolik, lodowka i krzesła w bagażniku to świetny pomysł, uwierzcie, - to ma sens. W trakcie sjesty postanowiliśmy o powrocie na łono rodziny, była już bowiem 16.00, planowaliśmy zakup kilka wędzonych ryb no i kilkometrów przed nami pozostało ok. 140tu. Tak więc po spakowaniu się i ponownym przejechaniu mostów na Piławie (Zabrodzie i ruiny jednej z największych hodowli tęczakow w Europie) oraz Dobrzycy znaleźlismy się w Tarnowie -łowisku specjalnym typu wysoce komercyjnego gdzie sprzedano nam pyszne wędzone palie ( dla domu) i smakowite sielawy pochlonięte z Robertowych rąk już po drodze. Wizja powrotu , tego co mnie czeka (oczywiscie w nieprzypadkowej kolejnosci...) dociążaly nieco but. Nasze Panie bynajmniej nie cierpiały w wyniku wędkarskiego wyjazdu mężów! Zastalismy je w świetnej komitywie, takze nieco wyczerpane połowami na poznańskim odcinku specjalnym... "Stary Browar" obfituje w liczne trofea, licencje raczej typowe, limitów brak...swoją drogą miejsce naprawdę wyjątkowe, architektoniczny majstersztyk. Tak więc przy kolacji naprawdę mielismy o czym opowiadać (nieoceniona Beatka starała się pokazać dziewczynom kilka fajowych poznańskich miejsc m. in. słynny trójwymiarowy mural w dzielnicy Środka , most Jordana i Bramę Poznania) i nikt chyba niezależnie od płci w trakcie weekendu się nie nudził. Czy podobne spotkanie uda się powtórzyć? Czy wszystka znów "zagra"? Chciałbym, wraz z Beatką chcielibyśmy, ale doświadczenie mówi, że prawdziwy "spontan" pojawia się raz! A może nie? Na koniec kilka uwag sprzętowych. 1-Łowiliśmy wedziskami w klasie 4, 9 stóp, Mariusz krótszym 8,6 stopowym z-axisem.(Robert h2, ja Sage one) 2-Próbowałem przyponu żyłkowego i nimf z główkami wolframowymi i mosiężnymi o dość dużych srednicach. 3-Konstrukcję przyponu podpatrzyłem u Kacpra-naszego forumowego znawcy tematu podczas wspólnych łowow w lipcu nad Łupawą. Dziękuję Tobie w tym miejscu i pozwalam sobie zamieścić zdjęcie z naszej wyprawy. 4-metoda jest skuteczna, wymaga znajomości dna łowiska, warto to umieć by o tym dyskutować. No i naprawdę na koniec - czekam na najpiękniejszą porę roku na Pomorzu - późną jesień! pozdrawiam Was - Paweł
    26 punktów
  48. Posezonowy przegląd sprzętowy. Przegląd po sezonie 2015. Cześć 3. Przegląd sprzętowy dotarł do części trzeciej. Traktującej o moim sprzęcie na pstrągi. Najmłodsza część aktywności jak chodzi o moje wędkarstwo jest najbardziej dynamiczna. Jest tez priorytetowa. Traktuje łowienie pstrągów jako mój taki prywatny wędkarski TOP. Nie miałem okazji spróbować bardziej wciągającego i dającego większa frajdę wędkarstwa. Tak to czuje na chwile obecna. I kropka . Najbardziej żarliwie wierzą neofici J Jeśli kiedyś mi się to zmieni. Poinformuje. Swoja przygodę z pstrągi zaczynałem przy okazji letniego polowania na brzany i klenie w hiszpańskich rzekach. Przyłowiłem kilka pstragów i można powiedzieć, że się zapoznaliśmy. Z konieczności sprzęt na nie był wiec sprzętem brzanowo/kleniowym. Znów wędka 260, deklarowana na 12 lb. Kilka niepotrzebnie emocjonujących holi 50takow pokazało mi, ze nie tędy droga. Nie zapomnę ryby 55cm złapanej na początku lata. Ustawiła się kilka metrów ode mnie, to w trakcie głębokiego brodzenia było. Ja do góry, Loomisik coraz bardziej zgięty a pstrąg tylko powoli przesuwa się w rynnie pod prąd. Kuriozalna sytuacja. Tak to oceniam z perspektywy czasu. A to właśnie ta ryba, z historyjki z Loomisem GL3. Były próby różnych rozwiązań. Wylądowałem w 1 częściowych wędkach o długości 210 cm. Najwięcej dużych ryb złowiłem na Lamiglasa Popping Im700, opisanego do 17 (!) lb. Ta wędka pacyfikowała pstrągi. Szybko podbierałem ryby. Nauczyłem się nią rzucać woblerami rapala F11 i F13 i …łowiłem. Blank doradzil Tomek Manczak z Art Rodu, za co oczywiście jestem mu bardzo wdzięczny i zobowiązany. Bo wędka jest wybitna. Gnie się tak, że wydaje się, że amortyzacja nie ma końca. Kapitalnie trzyma ryby. To wędka, która skierowała moja uwagę na te blanki im700 Lamiglasa. O których to blankach – wędkach było w części drugiej tego przeglądu… Ale gdzieś tak w połowie 2014 zaświtała w głowie koncepcja lżejszej wędki. Na niska wodę, na łowienie gumami. Wtedy rozpracowywałem łowienie z wędka do góry. Dryf. Spływanie wabika itd. Pojawił się StC z serii SC4SW. Wędka ta nie stała się od razu podstawowym narzędziem. Tak naprawdę to łowiłem nią na zmianę z tym Lamiglasem. Ale złowienie grubego samca 70 na wysokiej wodzie wczesna jesienią 2014 jasno pokazało mi, ze ten StC wystarczy. To ten samczyk : Super manewrowa wędka, lekka, poręczna, czuła . Rzucała moje dużo za duże, niepstrągowe wabiki super daleko i bez wysiłku. Ten StC jeździ nadal ze mną na każde pstragowanie. Ale jednak na nowy sezon pojawił się nowy konkurent. A nawet konkurenci ! Latem 2015 weszły muchy i trochę zmieniły się priorytety. Transmisyjność wędki przestała być aż tak ważna. Zacząłem jeszcze więcej łowić z wędka skierowana do góry. No i ta słabość do Lamiglasa. Ponadto zawsze jest chęć spróbowania czegoś nowego. Udało się pozyskać nieprodukowany już blank z serii XMG Lamiglasa. Oczywiście 1 kawałek, oczywiście 7 stop. Blank o jakiejś kosmicznie niskiej wadze i ciętości. W ręku leży niemal tak jak ten podstawowy StC. Ma mniej ustępliwa szczytówkę, potem gnie się szybciej, a dolnik dłużej zostaje nieruchomy niż w tym granatowym St Croix. Rożni się jeszcze tym, ze masę ma bardziej skupiona w Dolniku niż ten StC. Wiec fajnie leży przy łowieniu z wędka do góry. O wszystkich próbach różnych wędek nie będę zanudzał, ale oczywiście po drodze sprawdziłem różne konstrukcje, pomysły, idee. W skrócie , na początku sezonu 2016 na pstrągi wożę rurę PCV a w niej dwa kije. StC i tego Lamiglasa XMG. Oba, oczywiście, zbudowane przez @yglo. Pierwsze rundy w tej wewnętrznej rywalizacji wędzisk wygrywa StC. Lamiglas jakoś nie może złapać fillingu. Może czeka na łowy w wyższych temperaturach ? Czas pokaże. Oba wędziska są doskonałe. Idealnie dopasowane do moich przyzwyczajeń i potrzeb. Arcydzieła w wykonaniu Zbyszka. Ale na rybach mogę maszerować tylko z jedną. Druga czeka w rurze w aucie… Poza Lamiglasem dołożyłem 10funtową witkę ważącą 83 gramy. Na letnia niżówkę i marsz w upale... To samo rozgrywa się z kołowrotkami, a nawet z kołowrotkami bym powiedział, ze inaczej się rozgrywało. Otóż jeszcze więcej prób, kombinacji, szukania doskonałości. A może Stella taka, a może Twin Power, a może Exist... Na początku były Certate (wszystkie generacje po kolei). Różne inne Daiwy i ich pochodne (Megabass). Na foto poniżej autorski MB Renlli 2500 R. Czyli opisana kiedyś przeze mnie hybryda rozmiaru 3000 i 2500. W międzyczasie Vanquish, Stella 14 i do tego kupa części tuningowych. Zabawa. Stella 14 JDM, oczywiście w wersji custom : Na zdjęciu poniżej końcówka ślepej uliczki, jaką były próby łowienia Stellą 4000 w moich warunkach. Żadne tuningowe wynalazki nie uratowały sprawy, za toporny ten kołowrotek się okazał : Stella 2010 w rozmiarze 2500/C3000 oczywiście zdała egzamin. Dlatego u mnie są numerem 1, bo egzaminy zdają. Ale wydawała się za ciężka. W rozważaniach kanapowo katalogowych przegrała z Existem. Stella 2010 choćbym się wysilał tuningowo wazy te 210 gram, a mój Exist 25xx potrafi ważyć 185 g. Zdjęcie poniżej to mocno "na bajerze" Stella 2010 w wersji 2500 DH, nie sprawdziła sie w tej wersji na łowisku. Aczkolwiek teraz na horyzoncie zabawka oznaczona jako 10 Stella C2500HGS. Ciut węższa szpulka, węższy rotor. Waga powinna być prawie jak u Exista mojego. A jednak Stella. Czas pokaże. Jedno jest pewne - wyścig zbrojeń MUSI TRWAĆ Gdy wędeczka wazy tak około 100 g, a kołowrotek te 190 czy 200, to cały zestaw jest na tyle lekki i poręczny, ze łowienie od rana do wieczora kończy się lekkim bólem bicepsa następnego poranka. Tak mam słaba kondycje. Żadnych pleców, łokci, przyczepów czy innych dolegliwości. Dolegliwości, z którymi już niestety miałem okazje się zetknąć u siebie. Także arsenał, na chwile obecna wydaje się być skompletowany. Wędki są. Kołowrotki są. Do tego sprzęt na zapas i na zapas zapasu J Spodniobuty, plecaczek, okulary i nic tylko łowić!
    26 punktów
  49. Pierwsza część mojego sezonu pstrągowego dobiegła końca. Rozdział zwany „zimowym pstrągowaniem” zakończyłem intensywnym weekendem na początku lutego. Następna okazja do spacerów za pstrążkiem nadarzy się dopiero za miesiąc. A wtedy to już będzie wiosna pełną gębą. Chyba, że pogoda spłata kolejnego figla. De facto, tegoroczna zima też jak dotąd jest mało zimowa. Oczywiście odnoszę się do Hiszpanii. W górach śniegu niewiele. Naprawdę trzeba wytężyć wzrok, bo dostrzec białe szczyty na horyzoncie. Ponadto tylko dwa razy przyszło mi walczyć z zamarzającymi przelotkami. Była to zatem taka niezbyt zimna zima. Pstrągi jakby to wyczuły i w porównaniu z poprzednimi zimami wyniki miałem gorsze. Może nie jak chodzi o liczbę łapanych ryb, co o rozmiar. A może ma to związek z dopiero raczkującym u mnie łowieniem na sztuczne muchy ? Szczególnie z tymi wykonywanymi przeze mnie. Stworzyć sensownie pracująca w nurcie przynętę to nie jest takie HOP SIUP. Ryba otwarcia, złapana na arcymistrzowska muchę Matuke zbudowaną przez Piotra : Prawda może leżeć po środku. Natomiast, na chwilę obecną, powrotu do woblerów przy pstrągach sobie nie wyobrażam. Kiedyś obowiązkowo odczuwalne drgania przynęty wydają mi się teraz czymś sztucznym i niepotrzebnym. Czymś zaburzającym harmonijność pstrągowej rzeki. Może to tylko krótkotrwałe odchylenie, a może mi już tak zostanie ? Czas pokaże. Miałem możliwość zaliczyć kilka naprawdę ciężkich dni. Z bardzo słabą aktywnością ryb, gdy wydaje się, że wszyscy mieszkańcy rzeki zostali wytruci. Gdy maszeruje się 6/7 godzin odwiedzając setki potencjalnych stanowisk pstrągów, a notuje się jedno odprowadzenie przynęty przez „dyżurnego”, to można sobie poćwiczyć techniki prezentacji i prowadzenia muszek. Planuję w niedalekiej przyszłości zamieścić wpis traktujący o wykonywaniu takich przynęt do spinningu i napiszę trochę o tym, jak tym łowię. Teraz więc wracamy do pstrągów. Zeszły rok i letnie doświadczenia z rybami w doskonałej formie (momentalne wyskoki po braniu itd.) skłoniły mnie do sięgnięcia po żyłkę. Po kilku latach plecionkowego monopolu znów zacząłem łowić żyłką. Paradoksalnie największego pstrąga sezonu złowiłem jednak na muche na zestaw wyposażony w plecionkę z przyponem. Wtedy po prostu potrzebowałem rzucać daleko. Tej ciepłej zimy znów sięgnąłem po linkę. Moje wabiki zaczynają latać coraz dalej, dystanse 25/30 metrów stają się powtarzalne, a branie z takiej odległości, o ile w ogóle można je zaciąć to na pewno nie na żyłkę. Pewnie dłuższa wędka… Jednak więcej 60taków złowiłem po braniu na metrowym dyszlu niż na pełnym dystansie. Także moja wędka na pstrągi musi być krótka . Poręczna i manewrowa. Pracująca na całej długości. Lekka. I dobrze, jak będzie fartowna. Może nawet bardzo dobrze, jak będzie fartowna. Wróciła plecionka. Żeby dodać pikanterii, dla poprawy kontroli nad spływającą przynęta sięgnąłem po linkę żółta fluo. Do niej obowiązkowo długi przypon z żyłki lub FC. Czy płoszy ? Być może płoszy. Być może po kilku spiętych wiosenno- letnich rybach, za sztywno przytrzymanych na lince, wrócę do żyłki. W każdym razie mam 2 szpule. Jedna z nylonem 0,25. Druga z PE 1.5. Jak pisałem w poprzednim wpisie sprawdziły się przynęty zbudowane z paska skóry królika. Kombinacja właściwości tych tworów wydaje mi się niesamowita. W wodzie jako przynęta niemal pływają. Jak wezmą wody to ważą tyle, że latają jak najlepsze woblery z systemem rzutowym. Do tego w wodzie zachowują się lepiej niż jakakolwiek gumowa przynęta, jaką miałem okazję zanurzyć w pstrągowej rzece. Cuda natury! Mają oczywiście szereg ograniczeń . A przede wszystkim trzeba w nie wierzyć, by nimi łowić. Ale tak podobno jest z każdą przynętą. Największy mankament to ten pojedynczy hak. Mankament jak chodzi o skuteczność brań. Wobler z wisząca na ogonie kotwicą jest przy nich „killerem”. Wydaje się, że każde trącenie w koniec wabika skończyć się powinno skutecznym braniem…a przecież nawet w woblerach tak nie jest. A co dopiero z jednym hakiem bez zadziora schowanym w piórkach w połowie długości kitki króliczej ? Jakiś czas temu przewinęła się przez forum dyskusja o szkodach wyrządzanych przez kotwice w pyskach pstrągów, i ogólnie ryb, w porównaniu z hakami much i muszek. Ktoś, kto raz połowił przynęta z 1 hakiem bez zadziora nie może prowadzić takich dysput. Najbardziej oczywista oczywistość. Co nie zmienia faktu, że jeśli stracę życiową rybę to nie będę złorzeczył na ten pojedynczy hak . Ale to chyba nazywa się „sportowy połów ryb”. Pozdrawiam
    26 punktów
  50. Kalendarzowy półmetek roku 2017 tuż za rogiem. Kilka karteczek zleci z kalendarza i już będzie druga połowa 2017 r. Znowu łowię tylko pstrągi. Od 7 stycznia 2017. Miałem zamknąć pierwszy semestr występów z wędką w połowie czerwca, ale wyszło jak wyszło. Sytuacja zawodowa zmusiła mnie do pozostania na obczyźnie dłużej. Żeby całkiem nie uschnąć z tęsknoty wybrałem się postać w rzece. Upały dokazują w tym czerwcu wyjątkowo. Niemal jakby był już co najmniej 20 lipca, albo początek sierpnia. No przesada. Starożytni mawiają, że okazja czyni złodzieja. A ja mówię : wolny weekend cieszy pstrągarza. Po ostatnim weekendzie mogę już chyba uzurpować sobie prawo do tego tytułu. Ale w każdym razie w komentarzach możecie mnie sprowadzić na Ziemię, jeśli to tylko moje nieuzasadnione pretensje. Cały semestr z rybami w kropki. Monokultura i nuda. Niby bez sensu, a jednak jestem bardziej szczęśliwym wędkarzem niż kiedykolwiek. A może to tylko złudzenie i próba makijażu narastającej paniki przed zbliżająca się 40tką ? Nie wiadomo. Pstrągi mnie pochłonęły, jak nie mam okazji łowić to siadam do imadełka i konstruuję jakieś tam wabiki z piór, sierści i włóczek. Jeden z nich przeszedł do historii mojego wędkarstwa. Nie boję się tego napisać – powiedzieć. Nigdy dotąd nie wykonałem przynęty tak zastraszająco zdecydowanie bardziej skutecznej od pozostałych w moim portfelu (noszę 7 przynęt w 7 przegródkowym portfelu) . Tak wyglądają jej resztki. Zaliczyła przeszło setkę ataków w trakcie 7 dni wędkowania. Równocześnie próbowałem wszelkich innych i nie miały nawet cienia szansy na równą skuteczność. Drut miedziany zaczął się luzować po pierwszej rundzie – 4 dni. Wtedy ta przynęta miała już na koncie dwie ryby ponad 60 cm, kilka dobrych 50taków, kilkadziesiąt innych wyholowanych i jeszcze nie wiem ile niezaciętych zajadłych strzałów. Drut zawijałem po każdym mocniejszym braniu. Zmieniałem przynęty…ale tylko ta łowiła. Widocznie taka była magiczna. Umarła po spotkaniu z Dorotą. Na super bystrzu nastąpiło takie branie, które następuje, gdy niemal się wjedzie dużemu pstrągowi do paszczy przynętą. BUM BUM. Zacięcie i odjazd w lewo. Tak zapoznaliśmy się . Potem walka. Hol. Podebranie. Fotki. Wypuszczanie. Zostało kilka zdjęć, rozpruta mucha – ten loczek to jeżynka z korpusu… i święto. Imieniny Doroty zbiegły się z osiągnięciem przeze mnie pewnego cenzusu. 60 pstragów potokowych po 60 (i więcej) centymetrów złowionych. Wyholowanych i wypuszczonych. Kilka powtórzonych, to owszem. Rekordzistów złowiłem już 3 razy. Od tego sezonu, za namową Przyjaciela, zaczynam pstrągi nazywać. Klucz jest prosty. Samiec czy samica. Dzień złowienia wskazuje imię – wedle imienin. Dlatego Dorota, z lekką nadwagą, to i owszem. No i tu jestem. Po pierwszym semestrze. Z osiągnięciem, jakim dla mnie jest 60 ryb 60plus. Z refleksjami i planami na przyszłość. Tą wędkarską oczywiście. Jest coraz trudniej. Zwykłe łowienie przy pomocy wykonywania rzutów z nadzieją na złowienie czegoś coraz mniej interesuje. Propozycje łowienia szczupaków na jerki czy gumy nie wzbudzają zainteresowania. Sandaczy z opadu też jakoś nie. Co ja będę robił? Biegł w kierunku 100 pstrągów ? Być może. W każdym razie teraz letnia przerwa do wrześniowego wznowienia sezonu pstrągowego. W lipcu nie wędkuję. W sierpniu wyruszam na trollowanie. Najpierw wielkie rzeki Zachodniej Europy, a potem poszukiwanie rekordowego szczupaka w Hiszpanii. Znów motogodziny z wędką w ręku. Po maratonie spacerów, będzie miła odmiana. Te upalne, wedle kalendarza wciaz czerwcowe, a jednak już letnie, pstrągowe sesyjki odbywałem w rytm tejże miłej nuty. MADE IN ESSEN \m/ O tytule jak najbardziej pasującym do okoliczności przyrody :
    25 punktów
×
×
  • Dodaj nową pozycję...