admin Opublikowano 3 Października 2012 Zgłoś Udostępnij Opublikowano 3 Października 2012 A to było tak. Po ostatnim sukcesie Matki (Komancza) i Mifka, jakoś nie mogłem usiedzieć na tyłku. W myślach knułem plany wyjazdu na rybki na starorzeckie kanały Świny. Wstępnie umówiłem się z Griszą na niedzielę, bo ponoć w sobotę mieli jechać Matka z Mifkiem. Po zawirowaniach personalnych wyjechałem w niedzielę raniutko z Uznamu sam. Krótka podróż białym bolidem Ducato 4x4 turbo diesel (dzięki dla Griszy) z łódką i silnikiem na pace (dzięki Mamo) i nad wodą spotkanie z resztą ekipy. Wyładowanie sprzętu, wodowanie łódek, kije, reszta zabawek i na ryby. Ja i Mifek na jednej łodzi ze spalinówką, a „Pozjaniaki’ na drugiej na elektryku. Silnik mieli tralala i mocny 100 Ah akumulator. No to w górę serca. Trochę trolingu po rynnach, przystanek i spining. Znów troling, przystanek i spining. Woda piękna, leciutki wiaterek, czasami nawet przebłyski słońca. Sonda w zasadzie jako projektor topografii dna, bo w wodzie pełno było kawałków wycinanych wcześniej na brzegach trzcin. Mija kilka godzin, a my z uporem maniaka „jeździmy jak po Łazienkach”. Ja z Mifkiem rzucamy ciężkim sprzętem nieźle penetrującym głębsze wody. Kątem oka obserwuję co tam u Wielkopolan, ale ku mojej konsternacji oni raczej leciutko i pod trzcinki… Cóż ja tam się raczej nie znam a chłopaki pewnie jakiś plan mają. Około południa jesteśmy w zasadzie po całej rundzie pływania po założonych łowiskach i gdyby nie to, że parę razy zaczepiliśmy w żaden sposób nie oznakowane sieci (brawo rybacy), nic by się nie wydarzyło - chyba, że liczyć fakt wyczerpania prądu w „Lechickim” akumulatorze i to, że zaczęliśmy ich ciągać na szelkach. Miny więc nietęgie. Pomyślałem sobie wtedy k.…a miało być tak pięknie !!! Lecz dopóki piłka w grze… mobilizacja, bo jak to Komancz mówił „grunt to konsekwencja”, a matki trzeba się słuchać. Jedziemy dalej. W odległości około kilometra od bazy wypadowej odpięliśmy balast, niech chłopaki trochę porzucają, a my dalej w trolu po rynnie w okolicach „Zatoczki Griszy”. Głębokość 5 - 7 metrów. Tam właśnie dwa tygodnie temu Robert wyjął 110 centymetrowego kolosa (oczywiście nie mówię o przygotowaniach do sikania). Płyniemy raz, drugi, trzeci…nagle..... coś chciało mi zabrać kij z reki. Oprzytomniałem. SIEDZI, krzyknąłem do Mifka, który właśnie powoził, GAŚ SILNIK I STÓJ! Ładne przymurowanie i odjazd, hamulec gra - jest dobrze. Adrenalina skacze, tętno ze 150. Powoli odzyskuję kontrolę nad rybą. Podciągam – ryba wychodzi pod powierzchnię i… o w mordę ! Krokodyl! Nogi jakby zaczęły żyć własnym życiem. Ale bez paniki zestrofowałem sam siebie. Podciągam, wir i odjazd. Mocarz! Podciągam go bliżej łodzi. Żeby tylko nie zszedł pomyślałem, bo jakoś niewyraźnie mu ten wobler z pyska wystaje. Jedyny pomysł jaki przyszedł mi do głowy, to jak najszybciej do łodzi chama. Dobrze, że jest nas dwóch, odetchnąłem. Zerkam na Mifka, patrzę …Mifek spokojnie grzebie w futerale i wyciąga…APARAT !!! Ty łap lepiej za „gripa” wycharczałem, zdjęcia będziemy robić później! Spokojnie, odrzekł Mifek, zmęcz go trochę… spojrzał na mnie i… nie wiem co zobaczył, ale schował cyfrę i złapał za przyrząd do lądowania esoxów. Szczupak natomiast dał nura pod łódkę i odjechał w prawo skos. Gdy znów podciągałem go do burty, w połowie dystansu jakieś pięć metrów od nas zrobił zwrot do następnego odjazdu. W tym momencie wobler wystrzelił nad powierzchnię a moja niedoszła zdobycz zamachała nam majestatycznie ogonem i niespiesznie odpłynęła w toń wody. Uczucia jakie mnie ogarnęło nie opiszę, bo nie wiem jak. Ostatni raz czułem się tak w szkole podstawowej, gdy mówiłem wiersz na akademii z okazji dnia matki, a moja mama mimo obietnic nie przyszła, bo nie dała rady urwać się z pracy. Gorycz, rozżalenie... Mówiłem za gripa !!! – usłyszał Rafał. W tym momencie zrobiło mi się głupio, że przecież stary facet, a szukam sprawcy własnego niepowodzenia w sytuacji gdzie nikt nie zawinił. Spojrzałem do góry z dokładnie niesprecyzowanym zapytaniem – dlaczego… !?! Usiadłem. Może hamulec za sztywno, może kij za wysoko, może za słabo zaciąłem, a może po prostu był źle zapięty. Nie ważne. Jeszcze trochę czasu zostało. Nadzieja umiera ostatnia. Szable w dłoń. Popuściłem lekko hamulec. Mifek robi nawrót, a ja puszczam wobka tak by przejechać nim jak najbliżej miejsca, w które moim zdaniem mógł odpłynąć obiekt pożądania. Płyniemy. No jak by tak powtórzył – pomyślałem – to byłby cud i … przywaliło ! Już nie przytrzymanie, ale strzał. Dla pewności jeszcze porządnie zacinam. Podciągam i w odległości jakichś trzydziestu metrów od łodzi widzę potężny wir. Wędka niżej i hol z piętnaście metrów. Odjazd. Znów hol i znów odjazd. Mifek skoncentrowany z gripem w rękach. Jest dobrze. Czuję i gdzieś w środku wiem, że teraz zapięty jest pewnie. Sprzęt ustawiony. Odjazdy odpuszcza, a prowadzi skutecznie. Słyszę bicie własnego serca. Po dłuższej chwili zmagań wiem, że można go zacząć lądować. Podprowadzam. Widać olbrzymie, wypasione, pięknie ubarwione cielsko i wielki łeb. Wobler cały w pysku jak wędzidło u konia – w poprzek. Obie kotwice zapięte w potężne szczęki. Oj nie wypniesz się tym razem kochasiu – pomyślałem. Mifek prawie go już ma, ale znów odjazd. Poezja. Cofam się maksymalnie do drugiej burty i znów podciągam rybę do łodzi. Tym razem Rafał pewnie chwyta go za dolną szczękę, wyciąga łeb z wody, a drugą ręka chwyta go pod brzuch i wkłada rybę do lodzi. Alleluja !!! Okrzyki radości, uściski, gratulacje Poznaniacy proszą aby podpłynąć, pokazać im zdobycz. Podpływamy. W międzyczasie uwalniamy Komańczowego woblera z pyska szczupaka. Radość, szczęście i nieopisana satysfakcja spłynęły na mnie ciepłem po całym ciele. Trzeba go zmierzyć. Mifek w przypływie dobrego humoru od niechcenia, niedbale przykłada miarkę i z przekąsem ogłasza 99,5 cm. Zmierz dokładnie - rzucam lekko poirytowany. No dobra. Drugi, precyzyjny już odczyt – 100,5 cm. Serce znów zatłukło w piersi. O rany złowiłem metrowca. Chłopaki z Poznania przecierają oczy. A więc to prawda, że tu są takie ryby. Jeszcze raz gratulacje etc…Sesja zdjęciowa, buziaczek i do wody. Jeszcze kilka rundek po szczęśliwym akwenie z doczepioną na hol łodzią z pełnymi nadziei napaleńcami. Emocje po pewnym czasie jednak słabną, a słońce chowające się leniwie za horyzont dało znak, że czas spływać na brzeg. Niedziela miała się ku końcowi. Na lądzie jeszcze raz uściski i dzielenie się emocjami. Czas jednak nadszedł rozstania. Ja bielusieńkim Ducato 4x4 na swoją wyspę, a chłopaki do siebie do domu. Pewnie jeszcze długo nie zmażę uśmiechu ze swej twarzy. Może jeszcze w tym roku wybierzemy się na łowy? Może znów się uda? „Trzeba być konsekwentnym”, a nadzieja niech umiera ostatnia. Szczęściarz Jakubek. Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum. Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Rekomendowane odpowiedzi