Skocz do zawartości

[*] Woblery z Bielska - wspomnienie o Januszu Sikorze


Rekomendowane odpowiedzi

Remanentów zdjęciowych ciąg dalszy. Dziś kaliber troszkę słuszniejszych rozmiarów, choć wiem, że są tu wędkarze łowiący na duuużo większe woblery.

7,5 do 8,5 cm, 4 warstwy żywicy na drewnie :)

"Płotka" w super oszczędnym malowaniu, tylko czerń, biel i lekki makeup oczka. Na czerwono lub czarno, zgodnie z zapotrzebowaniem ;)

post-52580-0-16178300-1515854928.jpg

"Okoń| (w zieleni i w oliwce)

post-52580-0-26849500-1515854909.jpg

i na zakończenie "Sandaczowy" w najpopularniejszych barwach

post-52580-0-82645600-1515854936.jpg

 

post-52580-0-26849500-1515854909_thumb.jpgpost-52580-0-16178300-1515854928_thumb.jpgpost-52580-0-82645600-1515854936_thumb.jpg

  • Like 25
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Tym razem, dla odmiany, wzór który w moim wątku pojawia się dość rzadko. Magic, ale w wersji pływającej. 5,5 cm, 3,5 grama. Trochę trwało dopracowywanie zależności kształt/obciążenie/punkt mocowania/ster, ale osiągnąłem pracę, którą zastosowałem ze znakomitym skutkiem w woblerach głowacicowych. Wobler podczas ciągnięcia kolebie się na boki, coś jak słaby pływak, który usiłuje płynąć crawlem, cały czas trzymając głowę nad wodą ;) Ot, taka ogłuszona rybka, która z trudem utrzymuje się w nurcie. 

W dzisiejszych czasach każdy może kręcić filmy, ale nie każdy powinien, więc taki opis musi Wam wystarczyć :D

post-52580-0-92956300-1516374764.jpg

post-52580-0-30607000-1516374780.jpg

 

post-52580-0-92956300-1516374764_thumb.jpgpost-52580-0-30607000-1516374780_thumb.jpg

  • Like 16
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W dawnych czasach na lód wybierałem się z pierzchnią. Fajna sprawa, gdy lód niegruby. Opukiwanie lodu w czasie marszu daje pojęcie o jego mocy i jakoś tak bezpieczniej człowiek się czuł. Pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku jednak nadszedł kres ery pierzchni i nastała nowa epoka - wierteł do lodu. Moje pierwsze to było wiertło łyżkowe, konstrukcja dziś też, tym razem słusznie - zapomniana. O ile normalne wiertło do lodu wycina przerębel tnąc cały lód w obrębie wiercenia, o tyle wiertło łyżkowe wycinało okrąg, pozostawiając lodowy rdzeń. Czego się jednak spodziewać, wiercąc dużą łyżką :D Byłem dumnym posiadaczem "prawdziwego" wiertła, więc jako prowodyr zamieszania wybrałem się z całą ekipą na podlodowe łowy. Było nas siedmioro. Każdy jakąś tam wędkę w garść, spinning z pełnego włókna szklanego, teleskop, czy co tam kto miał, kilka blaszek "ruskich" ołowianek w pudełku i - na pociąg. Dojechaliśmy około dziesiątej. Piękna, słoneczna niedziela. Mrowie ludzi na lodzie, na opłacone w zeszłym roku karty można było wędkować do końca marca, więc ludziska korzystały z pogody i wędkarzy było więcej, niż dziś na zawodach. Nas, jak już wspomniałem, było siedmiu. A wiertło jedno... Lód nie był gruby, jednak dobrze trzeba było się nasapać, by wywiercić otwór. Stal, z której wykonane było narzędzie, słabo nadawała się do tego celu i podczas jednego wędkowania potrafiłem kilka razy ostrzyć łyżkę, ale co to za ostrzenie "z ręki" i nad wodą.. Szliśmy po lodzie, czasem wiercąc nowe dziury, częściej wypatrując porzucone, lub z zeszłego dnia. Te "wczorajsze" zdążyły pokryć się już cieniutką warstwą nowego lodu, ale pod naporem buta pojawiała się w nich woda i można było wędkować. Ale wiecie jak to jest - nowa dziura to na pewno większa szansa, bo ze starej pewnie wszystkie ryby już wyłowione ;) Więc wiertło wędrowało z rąk do rąk. I za każdym razem "trochę" to trwało, nim w lodzie pojawiała się nowa dziura. Dudi stwierdził, że nie będzie czekał na swoją kolejkę i chodził od starej dziury, do starej dziury. Takiej kilkudniowej, z grubszą pokrywą nowego lodu. Bo wiecie, jak dziura przez kilka dni łowiona nie była, to pewnie ryby już zdążyły do niej napłynąć B)

Dudi odszedł od naszej grupki na kilkadziesiąt metrów. Wiercąc nowy przerębel kątem oka widziałem, jak z uporem godnym lepszej sprawy tupie po lodzie. Długo. Uparcie. Najpierw jedną nogą. Później drugą. I tak na zmianę. Wreszcie podskoczył. Wysoko zadarł kolana, pod samą brodę. Tupnął obunóż i przebił warstwę lodu. A że dziura była spora, pierzchnią lub siekierą wyrąbana, to i zmieścił się w nią aż po pachy :lol:  :lol:  :lol:

Tyle lat minęło, a wspomnienie Dudiego wystającego z przerębla nadal mnie śmieszy. Wtedy byłem wściekły, jednak po latach pamiętam to jako zabawną anegdotkę :)

C.d.(chyba) n. 

  • Like 11
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Janusz świetnie się czyta Twoje opowieści

Woblerki widać dopieszczone w każdym szczególe- brawo za cierpliwość. Chciałem tylko wyprostować kwestie nazewnictwa kleszczyków chirurgicznych o których wspominałeś wcześniej, tj. Kleszcze Kochera to te z ząbkami, a Peana bez. Pozdrawiam Piotr.

  • Like 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Jestem w połowie opisania kolejnej historii z życia wędkarza :)

Mam złą wiadomość. Opis tej przygody zajął mi dwie pełne strony A-4, a to dopiero połowa :D Mam jednak nadzieję, że czytając o tej przygodzie będziecie bawić się równie dobrze, jak ja podczas jej opisywania ;)

 

Poniżej kilka ubiegłorocznych robali:

 

post-52580-0-14242100-1517580959.jpg

post-52580-0-68185000-1517580968.jpg

post-52580-0-52521300-1517582597.jpg

post-52580-0-79697100-1517580977.jpg

post-52580-0-48151600-1517582570.jpg

post-52580-0-91749600-1517582582.jpg

 

post-52580-0-14242100-1517580959_thumb.jpgpost-52580-0-68185000-1517580968_thumb.jpgpost-52580-0-79697100-1517580977_thumb.jpgpost-52580-0-48151600-1517582570_thumb.jpgpost-52580-0-91749600-1517582582_thumb.jpgpost-52580-0-52521300-1517582597_thumb.jpg

  • Like 20
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kącik literacki :)

 

To był głupi pomysł.

Część pierwsza.

 

Od początku wiedziałem, że to był głupi pomysł. Początek października tego roku był ciepły, ba, nawet gorący. W ciągu dnia dziewczyny odsłaniały nogi i dekolty, łapczywie korzystając  z kąpieli słonecznych, przy okazji ukradkiem zerkając, czy się w te dekolty wgapiamy. Każdy normalny facet by się wgapiał :P No więc, gdy Darek późnym popołudniem przyszedł z propozycją wspólnego wyjazdu „na nockę”, w pierwszym odruchu chciałem posłać go do diabła. Ale kusił… Nasi wspólni znajomi ostatnią noc spędzili nad jeziorem i podobno pięknie połowili. Leszcze „łopaty” na białego, do tego po karpiu. Miał robaki, białe, które wycyganił od tych znajomych, i trochę kopanych. Do tego suchy chleb na zanętę. Kusił, kusił, no i skusił. 

 

Szybkie przygotowanie kanapek na całą noc i jutrzejszy dzień, termos z herbatą, jeszcze tylko wymiana płaskiej baterii w latarce, co by nie zabrakło prądu, dodatkowy sweter do plecaka, a tu głośny dzwonek do drzwi. Darek wpada z szaleństwem w oczach

– Co, jeszcze nie gotowy? Pociąg nie będzie czekał!!

A więc szybko do piwnicy po sprzęt, na autobus, trzy przystanki i dworzec kolejowy. Pociąg ma pół godziny spóźnienia…

Sobotni wieczór, te pół godziny ciągnęło się niemiłosiernie, do tego zrobiło się chłodno. Zanim przyjechał pociąg, było mi już zimno. Postanowiłem, że na miejscu rozpalimy sobie spore ognisko.

– Ty lecisz po opał – oznajmiłem Darkowi. Chyba też zmarzł, bo milcząco przytaknął.

 

Wreszcie dojeżdżamy. Przystanek kolejowy, z jedną, o tej porze już na głucho zamkniętą kasą, szybko opustoszał. Kilku pasażerów, którzy wysiedli z nami, udało się do swoich domów, a my objuczeni sprzętem, niczym na tygodniową wyprawę, poszliśmy w przeciwnym kierunku. Nad jezioro. „To głupi pomysł”, przemknęła mi myśl. Za jakiś kwadrans był ostatni pociąg, którym mogliśmy wracać, następny dopiero jutro koło dziesiątej rano. W niedzielę wcześniejsze nie kursowały. Pomysł o powrocie przeleciał mi przez myśl, gdy zobaczyłem już wcześniej gęstą mgłę za oknem wagonu, teraz jeszcze okazało się, że siąpi mżawka. .

– Nie martw się – powiedział Darek. - Zaraz przejdzie.

 

Poszliśmy ścieżką wiodącą na mostek przez potok, jeden z dopływów do jeziora. Ujście potoku jest bardzo dobrym łowiskiem wiosennym, na kulkę z chleba można złowić piękne płocie, a czasem trafia się i spory kleń. A w ubiegłym roku złowiłem świnkę, chyba z pół metra długą, a grubą jak mój biceps. Ale mi wszyscy zazdrościli! Świnki, nie bicepsa, bo wtedy mięśnie raczej wątłe miałem. Później zresztą też, chyba, że mięsień piwny też się liczy ;) Wracając do tematu – po przejściu przez mostek postanowiliśmy pójść na skróty, przez rżysko po skoszonym czymś tam. Jako chłopak z miasta nigdy specjalnie roślinom się nie przyglądałem. Chłop coś tam potrzebował, to sobie posiał, wyrosło mu, to skosił. Nad czym tu się zastanawiać. W połowie drogi przez rżysko okazało się, że tą drugą połowę chłop zaorał. Iść naokoło nam się już nie chciało, sprzęt coraz cięższy, więc choć był to głupi pomysł, poszliśmy dalej na wprost.

Chodzenie po świeżo zaoranym polu, nigdy nie jest dobrym pomysłem. Może jeszcze wzdłuż skib. Ale w poprzek, do tego nocą, przy coraz mocniej siąpiącej mżawce, mądre nie było. Buty oblepione ziemią ważyły z tonę każdy, skutecznie spowalniając nasz krok. Do tego ciągłe górki i doliny, niespodziewanie wyrastające pod naszymi stopami powodowały, że ostatni fragment drogi pokonaliśmy w dziesięć minut. A na olimpiadzie, to taki dystans poniżej dziesięciu sekund biegają.

Gdy wreszcie dotarliśmy do wału byliśmy kompletnie wyczerpani i poza naszym świszczącym oddechem jedyny odgłos, który było słychać, to odjeżdżający ostatni tego dnia pociąg. Klamka zapadła. Umorusani błotem, zmęczeni, wdrapaliśmy się na wał. Nawet nie chciało nam się butów w trawie czyścić, byle jak najszybciej dotrzeć nad łowisko.

„To jednak był głupi pomysł, by nie czyścić butów”. Ciekawe, że tak długa i składna myśl może tak szybko przemknąć człowiekowi przez głowę. A ta przeleciała mi w tym króciutkim momencie, pomiędzy postawieniem stopy na mokrej betonowej płycie, którymi wyłożony był wał od strony jeziora, a chwilą, gdy walnąłem plecami o tą płytę. Gdy zjeżdżałem w dół, obok siebie widziałem podobnie nieporadnie próbującego kontrolować swój zjazd Darka. Aua – wydusiłem z siebie. Auć – zawtórował Darek. Jako mężczyznom nie przystało nam dłużej narzekać na swój los, choć Darek wypuścił z siebie jeszcze taką wiązankę, z panienką lekkich obyczajów, czyjąś matką i robieniem dzieci, jeśli czegoś nie pokręciłem. Nie znam się, nie przeklinam.

Jakimś cudem nasze wędki były całe. Porozkładaliśmy je, na haki założyliśmy kopane robaki, bo okazało się, że białe z powodu ciepła wszystkie przepoczwarzyły się i teraz były już wyłącznie kastery. No cóż, trudno. Gorsze, że latarka nie działała. Drucik w żarówce tylko raz błysnął jasnym światłem i zgasł. A zapasowej żarówki nie zabrałem…

Chleb do siatki i do wody, będzie zanęta. Otworzyłem termos, żeby napić się herbaty, ale okazało się, że wkład podczas upadku się stłukł i herbata jest zmieszana ze szklanymi bańkami z choinki. Przynajmniej tak to wyglądało. Tata mnie zabije – pomyślałem przypomniawszy sobie, jak długo poprzednio trwało zanim kupił wkład do termosu. Cóż, dziwne to były czasy…Nawet wkłady do termosu trzeba było "zdobywać"...

 

Zanim chleb na zanętę namoknie, postanowiłem przegryźć kanapkę. Szybkie, nerwowe przeszukiwanie plecaka, gonitwa myśli – czyżbym wyjął kanapki na dworcu, wtedy, gdy wyjmowałem sweter? Ale nie, nic więcej nie wyjmowałem. No więc? Wreszcie domyśliłem się. Gdy Darek wpadł do mnie do domu i zaczął robić panikę, kanapki były jeszcze na stole w kuchni. I tam pozostały. A czerstwy już w wodzie. Czyli post :wacko:

 

O paleniu ogniska nie było nawet mowy. Deszcz siąpi cały czas, robi się coraz zimniej. Siedzimy na rozkładanych krzesełkach, wpatrując się w nieruchome sygnalizatory, wtedy zwane „policjantami”. Opatuleni w swoje sztormiaki staramy się nie wypuszczać ani krztyny ciepłego powietrza, na zewnątrz wystają tylko nasze nosy i żarzące się końcówki papierosów. I daszek czapki Darka, bejzbolówki z napisem NY, którą wygrał w karty od jakiegoś frajera. Jak ja mu wtedy zazdrościłem tej czapki!

 Z nudów palimy nieomal jednego od drugiego. Papierosów nam nie zabraknie, zrobiłem odpowiedni zapas. Do tego pudełko zapałek i dwie zapalniczki. Plus zapasowa, którą mam zawsze w sprzęcie wędkarskim. Najgorsza rzecz na rybach, to gdy są papierosy, a nie ma czym odpalić.

 

Siedzimy, milczymy, palimy. Ciemno, nikogo żywego w polu widzenia. 

- Przynajmniej nie wieje – odezwał się Darek.

A mógł milczeć. Od razu wiedziałem, jak tylko skończył mówić, że to był głupi pomysł mówić o wietrze. Po kilku minutach usłyszeliśmy szum. Najpierw delikatny, odległy, niczym maleńki strumyczek szemrzący opodal. Za chwilę przyszedł powiew, zrobiła się falka. Wiatr wiał, a jakże, prosto w twarz. Głębiej naciągnąłem kaptur sztormiaka i do rana nie odezwałem się już ani słowem.

 

Koniec części pierwszej.

  • Like 26
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

 To był głupi pomysł.

Część druga.

 

 

Stan wojenny miał dopiero nadejść. Ten ohydny czas, gdy autentycznie balem się spotykając na swej drodze rodaków, poubieranych w mundury ZOMO. Teraz jeszcze nic nie wskazywało, ze takie czasy mogą kiedyś nas zaskoczyć.

 

Gdy nastał świt, byłem nieomal zdumiony tym faktem. To była jedna z najdłuższych nocy w moim życiu, w dodatku z obiecanych brań nic nie wyszło. Całą noc nasze bombki zawieszone na żyłkach, jeśli nie liczyć podmuchów wiatru, nawet nie drgnęły. Teraz wiatr ucichł i wszystko, biorąc przykład z naszych nosów, smętnie zwisało. Ciszę i szarość tego poranka zakłóciło równomierne, zbliżające się skrzypienie. Starszy mężczyzna, natychmiast w myślach nazwany „dziadkiem”, podjechał na przedpotopowym rowerze z przytroczonymi do ramy jeszcze bardziej przedpotopowymi wędkami.

- Co chopoki, bierze coś? – zapytał. Odpowiedziało mu nasze zgodne kręcenie głowami.

- To zaraz zacznie – rzekł uśmiechając się szeroko i pokazując żółte od nikotyny zęby. Jakby czytając mi w myślach, „dziadek” zaraz dodał:

- Fajki mam, ale ognia żem zapomniał, poratujecie? Przypaliłem mu „Sporta” My paliliśmy „Klubowe”, a czasem, jak się udało, to nawet „Marlboro” kupowane w „Peweksie” za 40 centów. Wódka wtedy kosztowała dolara, a średnia pensja wynosiła (czarnorynkowy przelicznik) trochę ponad dwadzieścia $.Dziwaczny był to świat...

 

„Dziadek” uszczęśliwiony zaciągnął się kilka razy, poczym  zaczął zaraz obok nas mościć sobie stanowisko. Cały brzeg puściutki, a on… Zresztą, przynajmniej będzie jakaś rozrywka. Wolałbym brania, ale jak się nie ma, co się lubi…

„Dziadek” zaczął od przygotowania sobie podpórek ze znalezionych na brzegu gałęzi. Następnie złożył trzyczęściowe bambusowe wędzisko, zaopatrzone w wielki kołowrotek o ruchomej szpuli. Brzyt, brzyt, brzyt – dźwięk kołowrotka, towarzyszący rozwijaniu żyłki, był w tej ciszy nienaturalnie głośny. Trzeba przyznać, że „dziadek” miał w tym sporą wprawę. Żyłka układała się na ziemi w równych zwojach. Jeszcze tylko kulka z ciasta na haczyk, zamach i cały zestaw poszybował do wody. Trzeba tu wspomnieć, że w tamtych czasach ciasto było w dwóch kolorach – białe albo żółte. „Dziadek” miał – czerwone, do tego kulkę wielkości sporej śliwki. Nic nie złapie – pomyślałem z wyższością. „Dziadek” nie zdążył odłożyć wędziska na podpórkę, a już mu coś kijem targa. „To jest niesprawiedliwe” – pomyślałem.

- To jest niesprawiedliwe – powiedziałem na głos. „Dziadek” uśmiechnął się tylko i odrzekł

– Bo to ciasto jest magiczne, - a słowo „magiczne” wypowiedział tak jakoś, że można było nabrać wątpliwości, czy aby nie mówi prawdy… Pyr pyr pyr pyr – dźwięk kołowrotka,  starej „katiuszy”, towarzyszył obracaniu się szpuli, zarówno przy odwijaniu, jak i nawijaniu żyłki.  

 

Chwilę później na brzegu wylądował, pięknie zaczepiony za górną szczękę szczupak.

– Mówiłem, że zaraz się zacznie? – ‘dziadek” uśmiechnął się jeszcze szerzej. My w tym czasie przyglądaliśmy się szczupakowi, na przemian nie dowierzając własnym oczom, to podziwiając piękną sztukę. „Ale że jak, na ciasto?!” – pomyślałem

- Ale że jak, na ciasto? – powiedziałem na głos.

- Mówiłem, że magiczne – rozpromienił się „dziadek”.

Następnie włożył rybę do siatki, nową kulkę ciasta na haczyk, brzyt, brzyt, układanie żyłki, zamach i plum – zestaw ląduje w wodzie. Wędka na podpórkę, drugie wędzisko składane, ciasto na haczyk, a wtem pierwsza wędka spada z widełek. Dziadek złapał wędzisko i zaciął tak mocno, że aż jęknęło. Pyr pyr pyr pyr – dźwięk nawijanej żyłki wskazywał, że kolejna ryba niedługo znajdzie się na brzegu. Tym razem karp, prawie pół metra. – „To jest niesprawiedliwe. My całą noc bez brania, a „dziadek” jeszcze nie zdążył drugiej wędki zarzucić, a już ma dwie piękne ryby” – pomyślałem.

- To niesprawiedliwe. My tu kurde całą noc bez brania, a pan dopiero przyszedł i już ma dwie piękne ryby w siatce – powiedział Darek. Widać, że myślimy podobnie…

 

„Dziadek” wyciągnął przed siebie rękę z siatką. – Co chopoki, będzie tego dość na dziś? – zapytał. Z czystej grzeczności, no bo z jakiegoż by innego powodu, potakiwaliśmy energicznie. – E tam, jeszcze se tu z wami chwilę posiedze – powiedział. – A da pan ciasta? Tak chociaż z jedną kulkę – powiedział Darek

- Jasne, czemu nie? Macie – „dziadek” rzucił nam sporą kulkę ciasta. Są takie chwile w życiu, gdy po całym paśmie porażek, mając jeden, choćby nikły sukces, nabiera się wiatru w żagle. To właśnie była jedna z takich chwil. Nie dość, że mżawka zanikła jakiś czas temu, to teraz nad horyzontem ukazało się słońce. Aż chce się żyć!

 

Szybko zwinęliśmy nasze zestawy, robaki do wody a na haczyki daliśmy świeżo otrzymany podarek. W tym czasie „dziadek” również zarzucił swoje zestawy i oddał się milczącej kontemplacji. Byłem całkowicie pewny, że zaraz któraś bombka zasygnalizuje branie. I nie myliłem się. Ale dlaczego to znowu wędka „dziadka”?!!! Do znajomego dźwięku „pyr pyr pyr pyr” wkradła się „brzyt”, gdy ryba wysnuwała żyłkę. Po kilku minutach ryba znalazła się na brzegu. Monstrum, ze sześćdziesiąt centymetrów.

- Sazan – zawyrokowałem.

- E tam, sazan. Toż to amur – wyprowadził mnie z błędu „dziadek”. – Ładny – dodał.

Ani amura, ani też sazana wcześniej na oczy nie widziałem i wiedza moja pochodziła wyłącznie z obrazków, a te obrazki to nie były żadne zdjęcia, tylko rysunki. Mógł więc mieć rację, a że z dorosłymi nie zwykłem się sprzeczać, to zaakceptowałem i odpowiedziałem na głos:

– Piękny amur.

„Dziadek” wpakował rybę do siatki, ponownie „zważył” na wyciągniętej przed siebie ręce i zawyrokował – Dość na dziś. Więcej mi nie trza. Chcecie ciasta?

 

Te dwa słowa sprawiły, że poczułem się jak małe dziecko, do którego przyszedł Święty Mikołaj. Dar był tak dobrze dobrany w czasie, po prostu idealnie precyzyjnie wtedy, gdy był najbardziej potrzebny, że aż ukradkiem, ale z uwagą przyjrzałem się starszemu mężczyźnie.

„Nie, to niemożliwe” – pomyślałem. „Za chudy, bez brody, no i jeszcze ten rower…” Szybko odrzuciłem niedorzeczne dziecięce fantazje.

„Dziadek tymczasem pozwijał swoje zestawy, przytroczył wędziska do ramy roweru.

- Może chce Pan zapalniczkę? Tato przerobił kilka jednorazówek, dodał zaworki, mam zapas, więc chętnie się podzielę – powiedziałem, jednocześnie wyciągając dłoń z zapalniczką. „Dziadek” chętnie przyjął dar i powiedział:

- Dziękuję bardzo. Jeśli się nie obrazicie, to moja stara naszykowała mi kanapek na cały dzień, a ja nawet nie zdążyłem zgłodnieć. Szkoda, by się zmarnowały, może chcecie je?

 

Chwilę wcześniej byłem szczęśliwy, jednak to po tych słowach zaszkliły mi się oczy. Ponownie na bardzo krótką chwilę zwątpiłem w realność tego, co się dzieje. „Dziadek” najpierw pokazał nam, że ryby są, biorą, dał nam „magiczną” przynętę, a teraz zaoferował kolejną najbardziej nam potrzebną rzecz. Przypadek?

Zanim „dziadek” wsiadł na rower, z założoną na kierownicę siatką z rybami, my już mieliśmy usta pełne chleba.

- Czymajcie się, chopaki! – rzucił na odchodne. – Połamcie kije!

 

Z ustami wypełnionymi jedzeniem wydaliśmy z siebie tylko nieartykułowane dźwięki, ale pomachaliśmy mu, szczerze się uśmiechając. Co oczywiście mogło dość nieciekawie wyglądać. Odgłos skrzypienia roweru zanikł, po chwili „dziadek” zniknął nam z oczu.

 

Po zjedzeniu pierwszej kanapki, postanowiłem sprawdzić zestawy. Okazało się, że na obu ciasto spadło z haka. Założyłem więc nowe porcje i zarzuciłem ponownie. Darek również miał puste haki. Cóż, trzeba będzie częściej sprawdzać. Darek kończył drugą kanapkę, a ja w tym czasie obwąchiwałem ciasto, usiłując się dociec, jaki sekret skrywa. A pachniało – pysznie. Nie umiałem inaczej określić tego zapachu. Było w nim coś, co znałem, ale nie umiałem rozpoznać. Miejski chłopak byłem, roślinami swej uwagi nie zaprzątałem. Odłożyłem więc ciasto obok i zająłem się kanapką. Chleb na zakwasie, dwukilowy. To akurat umiałem rozpoznać, bo jako piętnastolatek poszukałem sobie pracy w piekarni. I później już umiałem rozpoznać prawdziwy chleb, od nadmuchiwanej brei, co zresztą nie było specjalnie trudne. Wystarczyło nacisnąć. Dziś oszukują nas w bardziej wyrafinowany sposób, dodając spulchniaczy wytworzonych z ludzkich włosów...

 

Chleb był posmarowany prawdziwym masłem. Rarytas, trafić w sklepie na masło było bardzo trudno. Całość rozchodziła się „pod ladą”, do tego dużo drożej. Podobnie jak większość towarów. Na masło był obficie położony dżem. Truskawkowy. Mój ulubiony. Pierwsza klasa, bo z kawałkami owoców. Ciesząc się z darów losu, z pięknej pogody i ze smaku przeżuwanej kanapki, pozwoliłem, by myśli leniwie błądziły. Obok mnie siedział Darek, który pochłonął żarcie szybciej niż ja, a teraz w spokoju palił papierosa. Sielanka. Nic nie zapowiadało tego, co niebawem miało nadejść.

 

Zaczęło się niewinnie. Minimalna falka, uderzając o brzeg, wydawała bardzo cichy, kojący dźwięk. A na granicy słyszalności, do znanego szumu wdarł się dodatkowy, który można by określić jako „chlip”. Chlip chlip. Chlip. Zdezorientowany spojrzałem na Darka – zaciągał się papierosem. I z całą pewnością nie „chlipał”. Spojrzałem w dół. Czarny pies, wielkości niewielkiego kota, oblizywał nasze ciasto. NASZE MAGICZNE CIASTO!

- Pójdziesz ty! – jednocześnie krzyknąłem, tupnąłem i machnąłem ręką. Kundel uskoczył zgrabnie, po czym rozwierając paszczę niczym wąż pożerający za duży kawałek, złapał ciasto. Widok był niesamowity. Z jednej strony nie zdawałem sobie sprawę, że pies może aż tak rozdziawić japę. A z drugiej – chyba każdy ząb wyrósł mu w inną stronę! Pomimo faktu, że zęby wbiły się w ciasto, spora ich część wystawała na zewnątrz! Takiego potworka to chyba tylko matka mogła kochać. Choć nie gwarantuję, że nie chciała go zagryźć.

 

Wyglądając komicznie, nie umiejąc zyskać równowagi ze sporym obciążeniem w pysku i ograniczeniem swojego pola widoczności,bo łeb miał zadarty do góry, kundel zataczając się, początkowo powoli i rakiem, a po odwróceniu się do nas ogonem przyspieszył i czymś w rodzaju kolebiącego truchtu zaczął się od nas oddalać. Zerwaliśmy się praktycznie jednocześnie, ale zanim dobiegłem do połowy wału, Darek był już na jego szczycie. Sadził takie susy, jakby zbiegał z górki, a nie wbiegał pod nią. Z każdym krokiem był bliżej uciekiniera. Wróciłem więc do wędzisk, by przypadkiem podczas naszej nieobecności „coś”, lub „ktoś” nie pozbawił nas sprzętu. Niby nikogo w zasięgu wzroku, ale licho nie śpi.

 

Nie rozpoznałem Darka. Wiedziałem, że to on, ale go nie rozpoznałem. Jak już wcześniej wspominałem, chodzenie po zaoranym polu, to głupi pomysł. Jak więc nazwać bieganie po nim? Hm… Darek z daleka błyszczał białkami oczu. Jak się później okazało, tylko część włosów na czubku głowy, oraz kawałek kurtki na plecach, były czyste. Reszta to z wyglądu i koloru było czyste błoto. Znajdowało się w kieszeniach, odpluwał je. Nic nie powiedział, tylko machnął ręką. Kurtkę schował do torby, ale gaci przecież nie zdejmie. A te domagały się pralki. Przemywając twarz w wodach jeziora wypalił:

- Ja jeszcze dorwę sukinsyna!  - Akurat to stwierdzenie uznałem za w pełni uzasadnione. Ciąg dalszy opisu tortur, które wtedy kundlowi obiecał, nigdy nie miała szans na realizację, gdyż nigdy później, a w to miejsce jeździliśmy wielokrotnie, nigdy więcej ani „dziadka”, ani tego wszawego kundla nie spotkaliśmy.

Po upewnieniu się, że ciasto z naszych zestawów poznikało, zwinęliśmy wędki i postanowiliśmy wracać. Dać komuś nadzieję i ją odebrać to wyjątkowo okrutna tortura. Idziemy niespiesznie, krok za krokiem, obrazy nędzy i rozpaczy. Darek niedomyty, w umorusanych błotem gaciach, moje spodnie mam wybrudzone gdzieś tak do kolan, za to ze sporym rozdarciem na tyłku. Długo o nim nie wiedziałem, dopiero podmuch powietrza tam, gdzie go być nie powinno, skłonił mnie do pomacania swego tyłka i odkrycia jeszcze jednej konsekwencji związanej z tym wyjazdem. „To jednak był bardzo głupi pomysł. Trzeba było zostać w domu” – przemknęła mi myśl. Jeszcze wiele razy w życiu przekonałem się, że warto słuchać pierwszej myśli. Oczywiście po tym, gdy jej nie posłuchałem.

 

Idziemy więc, krok za krokiem, z obwisłymi ramionami, obici niemiłosiernie, brudni, nieszczęśliwi. Dochodzimy do kładki, na której jest cała grupka spieszących na niedzielną mszę tubylców, idących w dokładnie przeciwnym do naszego kierunku. Zatrzymujemy się, by ich przepuścić – a wtedy zdarza się po raz kolejny coś niespodziewanego. Mężczyzna, który przewodził całej kolumnie, będąc dosłownie o krok od opuszczenia kładki, staje jak wryty, rozpościera szeroko ramiona i zaczyna się cofać. Nie dowierzam własnym oczom. Jeszcze przed chwilą miałem łzy w oczach, teraz jednak wybucham śmiechem. Głośnym, piskliwym, histerycznym, dołącza się do mnie Darek i obaj rechocząc z całych sił, idziemy przez opustoszałą kładką, odprowadzani wymownymi spojrzeniami. Już nic nas nie obchodzi, całą drogę śmiejemy się serdecznie, Nawet po dojściu na przystanek kolejowy, nie przestajemy się śmiać. Co tylko któryś z nas przestaje, jedno spojrzenie i rechoczemy w najlepsze od nowa. Bolą nas brzuchy, pojawiają się obcy ludzie, którzy również przyszli na pierwszy tego dnia pociąg – mamy to gdzieś. Odśmiewamy gorycz wszystkich porażek, które zaliczyliśmy tej nocy i poranka. Katharsis trwa dobre pół godziny, gdy wreszcie udaje nam się na trochę uspokoić.

- Najlepsze jest to – powiedział Darek – że to jest nasz najgorszy wyjazd na ryby. Gorszego już nie będzie!

No cóż, jeśli chodzi o mnie, miał rację, ale co do siebie się mylił, gdyż sam zaliczył jeszcze gorsze wyjazdy.

 

Ale to już całkiem inna opowieść…

  • Like 37
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Rozmarzyłem się a w zasadzie przeniosłem w świat mojego dzieciństwa :) Ale było fajnie :) mała rzeczka, byle jaki patyk, spławik, robak cokolwiek i te przygody nad rzeka haha ruchome piaski i wpadki do wody :) a ile było planowania tych śmiesznych ale jakże poważnych dziecinnych wypraw :) 

  • Like 3
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Super opowiadanko. Przypomniały się lata szkolne, kiedy była woda pod nosem i czas na rybki i łowienie z kuzynem. Spławik koło spławika, ten sam grunt, przynęta (ciasto), wielkość,haczyk - on miał brania karpi raz za razem a ja zero :angry:. Zamienialiśmy się miejscami, on zakładał mi przynętę i guzik, Czary.

Innym razem łowimy na kluskę (cisto się z reguły gotowało), nie bierze a przyszedł wujo i założył właśnie wielki kawał kluchy na haczyk (my oczywiście wielkość dopasowana do haka), rzucił koło nas i od razu branie.

Z tamtych czasów też przesąd, że robaka trzeba opluć, aby były lepsze brania :rockon:.

Inna miejscówka - tym razem nad rzeką, siedzi trochę osób i nic. Przychodzi lokals zza wału i mówi, że przyszedł rybkę na kolację złowić. Spoko wszyscy go wpuścili, uśmiechając się pod nosem, bo nikomu nie bierze - a on właśnie miał sprzęt podobny jak w opisie. Zarzucił i może z 5 min. i ładnego jazika wyciągnął - wziął na kolację, zwinął się i poszedł. Później z opowieści wiem, że kolejnego dnia było to samo. Ale, że chytrość nie popłaca :D to kolejny raz jak przyszedł to po złowionym jaziku postanowił złowić kolejne - i guzik, to była ostatnia jego ryba - a inni zaczęli łowić :).

Czytając takie wspomnienia samemu się zavzyna przypominać chwile spędzone nad wodą.

  • Like 3
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Damianie :)

Można by się doszukiwać walki dobra ze złem (dobro reprezentowane przez szczodrego "dziadka", a zło przez maszkarę o urodzie z piekła rodem), między wierszami odczytać naganę słabego przygotowania, lub potraktować to jako rozprawkę o wyższości doświadczenia nad entuzjazmem. Albo i nie wgłębiając się w szczegóły odnaleźć gorzko-śmieszną historię z gorzko-śmiesznych czasów ;)

To nie jest powieść, tylko opowiastka, ale starałem się pozostawić czytelnikowi pole na interpretację tego, co napisałem. Również na taką, jak podałeś ;)

  • Like 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ja się zastanawiam co to było za ciasto? Jak miałem z 12 lat jeździłem łowić białoryb nad jezioro Niskie Brodno a dokładnie na pomosty ośrodka Longinówka. Czasem coś udawało mi się złowić ale bywały i takie dni kiedy nie miałem brania, zwykle brania nie miał nikt poza Krzywym Jankiem. Janek miał zawsze pełną siatkę ryb, łowił na ciasto, nikomu tego ciasta nie dawał, przyjeżdżał simsonem S51. Kiedy ryby brały Janek kończył zanim ja przyjeżdżałem, jak nie brały to łowił z godzinę po moim przyjeździe (ja jeździłem rowerem samba), wyciągał rybę za rybą nawet kiedy nikt inny łowiąc obok niego nie miał brania. Krążyły legendy o tym jak Krzywy, godzinami  lepił w domu swoje ciasto, wiele razy odchodziłem od zmysłów jak to możliwe a jednak... 

Edytowane przez guciolucky
  • Like 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

Ładowanie
×
×
  • Dodaj nową pozycję...