Skocz do zawartości

Letnich wspomnień czar...


skippi66

Rekomendowane odpowiedzi

Było to pamiętnego, deszczowego i powodziowego roku 1997. Niezwykle urokliwa i miejscami mroczna pstrągowa Dobrzyca.

W zajeździe meldujemy się późnym popołudniem. Towarzyszy mi mój serdeczny kolega i przyjaciel, nieżyjący już R. Pogoda okropna, leje. Żeby tylko lało, ale z nieba suną na ziemię potoki wody z niskich, czarnych chmur. Masakra. Zupełnie nie jesteśmy w stanie zanurzyć się w leśny gąszcz i katować rzekę, więc wybór pada na niewielki staw, przylegający do zajazdu. Żyją tam w zgodzie tęczaki, okonie i jakiś rybi drobiazg. Lokujemy się zatem pod daszkiem stojącej nad stawem " świątyni dumania " i zaczynamy zabawę. Rach ciach i trzy pstrągi meldują się na brzegu. Potem R łowi jeszcze galantego okonia. Daszek nad świątynią nieco cieknie, więc po chwili zwijamy majdan i wracamy do zajazdu. Okazuje się że jesteśmy zupełni sami w całym wielkim dworzyszczu, zatem siły trzyosobowego damskiego personelu, skierowane są tylko i wyłącznie na spełnianie naszych wysoce wyrafinowanych życzeń. Wręczamy kucharce ryby i " każemy " sobie w masełku czosnkowym z ziemniaczkami i śmietaną :) Po kwadransie na stół wyjeżdżają nie tylko nasze pstrągi, ale także wielgachny półmisek wędlin i jakaś sałatka. Prezent od firmy. Matkobosko! Rewelacja! Prosimy zatem o zmrożoną butelczynę polskiej wódki czystej i większą ilość coli. Wieczór zaczyna się rozkręcać.

Ani się obejrzeliśmy jak zrobiła się jedenasta i szefowa grzecznie nas poprosiła o udanie się do pokoju, bo ona gasi światło w jadalni. Chapsnąłem zatem kolejny literek z barkowej półki, R wsadził butlę coli pod pachę i po trzeszczących schodach, nader " raźno" ładujemy się do pokoju. Tam oczywiście bankietu ciąg dalszy. Ledwie udało nam się wypić na kolejną tego wieczoru " drugą nóżkę i żeby koń nie okulał ", słychać pukanie do drzwi.

- Wlazł!!! - rozdarł się R.

Drzwi uchylają się z wolna, nieśmiało jakby i ... oczom nie wierzę: w progu stoją dwie wielce nadobne i hoże dziewoje, czyli kucharka z kelnerką. Do dziś mam przed oczami to cudowne damskie piękno, obleczone we wzorzyste, ukwiecone sukienki. Niezwykle krągłe kształty, blond główki, biusty rozsadzające staniki i masywne acz kształtne nogi wiejskich dziewuch. Wypisz wymaluj dwie Kaśki - kariatydy :)

- Bo panowie są jedynymi gośćmi i sami, to przyszłyśmy potowarzyszyć... - odzywa się jedna, skromnie spuszczając rzęs zasłony.

- Wędlinki przyniosłyśmy z kuchni i tę sałatkę, co tak panom smakowała - dodaje druga.

No tak - myślę sobie - na krzywy ryj nie wypada.

- Prosimy! Bardzo prosimy! Niech panie wejdą - zerwał się jakby miał sprężyny w siedzeniu mój przyjaciel - bardzo nam miło! Michał, podaj paniom szklaneczki! Stoją w łazience na umywalce - starszy, doświadczony i zaprawiony w bojach kolega wykazał się błyskawiczną orientacją i staropolska gościnnością.

Wiele jeszcze toastów na jedną i na obydwie nóżki tego wieczora spełniliśmy, czyniąc jak relacje międzyluckie nakazują, niejakie przystanki pomiędzy nimi...

Rankiem natomiast było mniej kolorowo: piach w oczach, hebel w gębie i tupot białych mew o pokład pusty. Kaśki gdzieś się zapodziały.

Szybki prysznic i schodzimy do jadalni. Jedna z Kasiek, z figlarnymi ognikami w oczach ale bez słowa, stawia na stole ogromniastą michę jajecznicy na szynce, jakieś pomidory, ser, dzbanek z kawą i znika w kuchni. Jemy powoli walcząc z bólem łbów.

Nieco później...

Idziemy w górę rzeki, deszcz leje bez przerwy. Łowimy pod prąd. R z przodu, cwaniak jeden, ja za nim. Z góry zatem skazany jestem na porażkę, ale mam to gdzieś. Kac gigant nie odpuszcza, rzygać się chce, pot się leje po karku a deszcz z góry. Zupełnie nie mogę rzucać a mała rzeczka wymaga przecież precyzji. Po kolejnym Black Fury zawieszonym na krzakach po drugiej stronie rzeki, mam dosyć. Siadam na pieńku i zapalam wilgotnego papierosa, R idzie dalej i znika w krzakach.

Po minucie słyszę jego ryk:

- Miiichaaał!!! Dawaj podbierak!!! Szybko!!!

Pies ci mordę lizał - myślę sobie - nie mam żadnego podbieraka. Nie wziąłem, zapomniałem. Ale zrywam się na nogi i kłusem lecę przez krzaki. Tutaj trzeba powiedzieć że szliśmy w woderach brzegiem rzeczki a nie w spodniobutach środkiem, więc podbierak był nieodzowny.

R stoi pod drzewkiem z wędą wygiętą w pałąk. Na środku w nurcie młynkuje spory pstrąg.

- Nie mam k.... żadnego podbieraka! Zapomniałem! - informuję grzecznie kolegę.

- To bierz moją wędę i podprowadź go do mnie!

Tutaj R wkłada napiętego do ostatka Diaflasha w moje ręce a sam zsuwa się na tyłku do rzeczki.Chlup!!!

- Rzesz k.... jego mać!

Okazuje się że tuż przy brzegu woda sięga koledze do jajek, czyli zdrowo ponad wodery. Mało nie umieram ze śmiechu. Tak się bowiem składa że paskudną naturę ludzką, najbardziej cieszą cudze nieszczęścia.

Dość powiedzieć że po chwili pstrąg ląduje na brzegu a za nim gramoli się, klnąc na czym świat stoi, mój przyjaciel. Okazały kaban po kilku czarach nad nim odprawionych, wraca do wody. Bowiem choć wtedy jeszcze o C&R niewiele się mówiło w kraju nad Wisłą, pstrągów nigdy nie zabieraliśmy. Szkoda nam było tej pięknej, królewskiej ryby.

Dalej w zasadzie nie ma o czym pisać. R wraca w chlupoczących woderach do zajazdu, ja w strugach deszczu idę jeszcze kawałek dalej i doławiam dwa niewielkie pstrążki.

Kolejne dwa dni bez zmian. Nieustannie lejący deszcz i kilka wyjętych krótkich pstrągów.

W niedzielę wieczorem wracamy w domowe pielesze.

 

Jakiś czas potem dowiedziałem się od wspólnych znajomych, że R był znanym, cenionym i admirowanym, bo stałym gościem gościem w naszym zajeździe. :)

Edytowane przez skippi66
  • Like 7
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Domyślam się jaki o jaki zajazd chodzi :) . Jeszcze w latach 80-tych tam bywalismy Właścicielem był...ach skleroza. Niemieckobrzmiace nazwisko . Zajfert...coś podobnego? Sporo Niemcow tam bywało. Na forum jest conajmiej dwóch kolegow co pamietają - pomogą. Zajechalismy tam kiedyś i by odreagować nieudane pstragow wędkowanie, zabawiliśmy chwilę nad owym stawkiem. Pstrągi trzeba było, niestety, walić w łeb...Pamietam pełen politowania wzrok szefa gdy o dziwo ryby "spadały" ;)  tuż przed wyjęciem z wody lub "wyslizgiwaly sie z ręki" ;) Niestety Kasiek nie było jeszcze wtedy... A szkoda, albowiem byliśmy wtedy młodzi piękni i oczywiście wysokego wzrostu :D

U. 

Edytowane przez Ugly
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Myśle, ze dużo wiecej podobnych historii mogłyby opowiedzieć ściany  bylego schoniska PZW w Płytnicy :D. Zwłaszcza za kierownictwa niezmiernie życzliwej wędkarzom niewiasty o imieniu rozpoczynającym się na czwartą litere alfabetu, działo sie tam, oj działo  ;)

U.

P.S.: Skippi: brzydki nie znaczy zły  ;)

Edytowane przez Ugly
  • Like 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ugly,Marcinie,bohaterowie tych Płytnicowych opowieści,w większości już w krainie wiecznych (po)łowów :( .Zajazd o którym piszesz  to ten w okolicach Iłowca?

Boże jakie tam kabany z płycizn wychodziły...,a w dole,te bagna... :rolleyes: Tylko po lodzie, powolutku idąc i to w dwójkę dla bezpieczeństwa można było oddać rzuty.Na końcu staw-tam pierwszego dużego pstrąga skusiłem na wahadłówkę,

 

Skippi66-dałeś kurde po czułych nutach Kolego :) .Fajne

kardi

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ugly,Marcinie,bohaterowie tych Płytnicowych opowieści,w większości już w krainie wiecznych (po)łowów :( .Zajazd o którym piszesz  to ten w okolicach Iłowca?

Boże jakie tam kabany z płycizn wychodziły...,a w dole,te bagna... :rolleyes: Tylko po lodzie, powolutku idąc i to w dwójkę dla bezpieczeństwa można było oddać rzuty.Na końcu staw-tam pierwszego dużego pstrąga skusiłem na wahadłówkę,

 

Skippi66-dałeś kurde po czułych nutach Kolego :) .Fajne

kardi

Ano niestety...cóż uważali , ze lepiej zużywać się niż rdzewieć...Oczywiscie  to Iłowiec, ale nie ten "państwowy" tylko ten bardziej na północ ( 3.421796,16.388616)...Z bagien w okolicach Golc pono nie wszyscy wrócili... 

U.

Edytowane przez Ugly
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Tak ,pamiętam położenie, nazwisko właściciela  faktycznie tak jakoś brzmiało .Budynek.leżał dalej od szosy niż zajazd "państwowy",w którym zresztą też pomieszkiwałem.

 

Co ciekawe wiele osób wracających z zimowych troci,po nieudanym otwarciu sezonu-wtedy też bywało tragicznie z wynikami-zatrzymywało się w Iłowcu czy Płytnicy by polepszyć sobie nastrój ;) ,a często w końcu złowić ryby.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

.masz Skippi lekkie pióro i chociaż wyraźnej puenty brak...

 

 

Pozdrawiam,

cristovo

Co Wy tak się uparliście na puentę? To było zwykłe, leciutko wyuzdane opowiadanko do poczytania a nie niedzielne kazanie zakończone umoralniającą puentą.

Zresztą puenta może być taka, że na rybach w dobrym towarzystwie można się wszystkiego spodziewać. 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zajazdy w Iłowcu, jak o tym przeczytałem to pomyślałem, że coś napiszę w temacie. Jednak po zastanowieniu i po przeczytaniu tego co powyżej napisał Kardi czy Ugly doszedłem do wniosku, że wara od pisania. Temat trzeba zostawić własnemu bytowi.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam,

we wspominanych czasach właścicielem przybytku był ponoć, niegdyś osobisty kierowca gauleitera Prus Wschodnich. Specjaliści od skradzionego skarbu z Carskiego Sioła. Dożyli ładnego wieku, Koch dziewięćdziesiątki.

Alte Kameraden :) .

Inne opowiadania pijacko-wędkarskie znad przyległego stawu hodowlanego potwierdzają też powyższe wrażenia. Ale Zajfert? Pamiętam, że niejaki Jastrzębski.

 

Do zajazdu południowego chętniej przyjeżdżałem jak do schroniska w Płytnicy. Golce zrobiłem chyba kilka razy ale znam opowiadanie kolegi z Trójmiasta, że znalazł tam utopiony czołg. :D

Pstrągi w Dobrzycy to inny temat.

 

Pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

        

Rzecz działa się w starych, dobrych czasach, kiedy strefa ochronna pod tamą pewnej środkowopolskiej zaporówki, miała nie więcej jak sto metrów od zapory w dół. Stawaliśmy lewą nogą dokładnie na namalowanym na betonowym brzegu białym markerze wyznaczającym owe sto metrów i waliliśmy 20 gramową główką z długim, białym twisterem ile sił w łapie i w blanku, centralnie w stronę tamy, żeby choć o kilkadziesiąt metrów zmniejszyć odległość. Guma na dno i energiczne podbijanie z nadgarstka, albo bezpośrednio z korby. Wtedy jeszcze nie potrafiliśmy nazwać tej nowatorskiej metody, przejętej wprost od zalewowych koguciarzy. :)  Metoda zresztą o ile była skuteczną, o tyle błyskawicznie rujnowała nasze pudła z przynętami i kieszenie. Bowiem dno usiane było większymi i mniejszymi kamorami. Mądrzy bowiem konstruktorzy i budowniczowie tamy, wyłożyli pierwsze 200 – 300 metrów rzeki tym materiałem, żeby woda spuszczana z zaporówki nie rozmywała dna. Nie sadzę aby stworzenie optymalnych warunków bytowych dla niezmierzonej populacji sandaczy oraz grubych okoni było dla nich priorytetem, w każdym razie udało im się wyśmienicie.

Ryb było w bród…

… a zaczepów i klinujących się między kamieniami główek, jeszcze więcej.

Z początku próbowaliśmy na szuranego. To zawsze po metrze, góra dwóch kończyło się zaczepem ostatecznym, ultymatywnym.  Kiedy co kilka sekund rzucane k… stały się jedynym wyrazem służącym porozumiewaniu, zmieniliśmy metodę. Podbijanie przynęty pozwoliło ograniczyć zaczepy do jednego na dwa – trzy rzuty a i nasza konwersacja zaczęła przypominać, prosty bo prosty, ale jednak wersal.

Ryb było w bród.

Sandały waliły w przynętę co chwila. Co drugi rzut, co piąty, co pięćdziesiąty… ale waliły. Nie było okazów. Od niewymiarków po galante, 2 – 3 kilogramowe. Jednak najważniejsze że brały zawsze. Niezależnie od pogody, ciśnienia, pory dnia. Nawet jeśli nie brały rano, wiadomo było że zaczną brać w południe albo wieczorem. Komplet nie był problemem. Fakt, nie każdy hol kończył się sukcesem. Łowiliśmy na żyłki ( dość grube 0,25 – 0,28 ) ale kije mieliśmy zbyt miękkie. Ja śmigałem Shogunem do 45 gr, koledzy podobnie. Lekko zacięte ryby często spadały ale i tak frajda był nieziemska. Czasami trafiał się naprawdę tłusty okoń.

Stoję jedną nogą na betonie, drugą na wystającym z wody kamieniu i ćwiczę dalekie rzuty. Na razie bez sukcesów, zaś gum straciłem już masę. Dodatkowo zaczyna siąpić kapuśniaczek. Świat wcale nie jest piękny.

Kolejny rzut. Przysięgam sobie że już ostatni i idę do samochodu napić się kawy i coś zeżreć. Guma sięga dna, energiczny ruch szczytówką i … zaczep.

- Żesz ty w k… zaj…. mać! – rzucam melancholijnie.

Wędą wygiętą po dolnik szarpię dwa – trzy razy i już zabieram się za złapanie żyłki w łapsko, żeby spróbować uwolnić zaklinowaną główkę, kiedy zaczep ruszył. Dodatkowo czuję charakterystyczne sandaczowe potrząśnięcia łbem. Wziął z opadu. :)  Kilka szybkich ruchów korbą, parę metrów nawiniętej żyłki w przekonaniu że sandacz typowy dla tej wody i wtedy następuje szarpnięcie prawie wyrywające kij z reki. Jazgot znakomitego hamulca Twin Powera z pierwszego wypustu :)  i już wiem że siedzi olbrzym. Rzut oka dookoła, podbierak leży metr obok, w zasięgu. Zaczynam hol.

Nie wiem ile trwała zabawa. Pięć minut, dziesięć, może dłużej. Szczęśliwi czasu nie liczą. Ryba kilkakrotnie zabierała parę metrów żyłki, ale w końcu przecież dała się podciągnąć pod nogi. Już widziałem długi… bardzo długi… OOOgromny coorva kształt największego, najsilniejszego, najlepiej umięśnionego i z największymi zębami, sandacza na świecie! Już schylałem się po podbierak, kiedy napędzany napiętą do ostatka żyłką i mocno pracującym kijem, wyprysnął z wody biały twister i śmignął centymetry od mojej twarzy. Zaś mój rekordowy ( ? ) sandacz powoli, bardzo powoli odwrócił się do mnie kitą i kilkoma leniwymi ruchami tejże, zniknął w otchłani.

Prawie się popłakałem.

Ile miał? Nie wiem. 10? 15 kilogramów? Może… Dla mnie był największym sandaczem w galaktyce. Nigdy potem już nic podobnej wielkości nie miałem na kiju.

Wkrótce strefę ochronną pod tamą przesunięto jakieś 200, może 300 metrów w dół rzeki i łowienie na pustej, pozbawionej ryb wodzie, straciło sens.

A mogło być tak pięknie…

Na koniec muszę dodać, że wtedy akurat byłem sam i nikt faktu zacięcia i holu tak wspaniałej ryby nie może potwierdzić.

Więc może to był sen? Albo zwykła pisarska blaga?

Kto wie…  :)

Edytowane przez skippi66
  • Like 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

Ładowanie
×
×
  • Dodaj nową pozycję...