Skocz do zawartości
  • 0

Zabawne przygody wędkarskie


Smaczek

Pytanie

Jak powszechnie wiadomo, brać wędkarska to ludzie z bardzo dużym poczuciem humoru (zwłaszcza kiedy opowiadają o złowionych przez siebie rybach :lol: ). Chciałbym zdopingować więc forumowiczów do opisania przeżytych przez nich zabawnych przygód wędkarskich. Aby zachęcić sam zamieszczam poniżej jedną z moich (to już drugi opis- po wątku Kto mnie pobije?).

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 58
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy dla tego pytania

Top użytkownicy dla tego pytania

Rekomendowane odpowiedzi

  • 0

Problem? Wadomo, że pewnie łatwiej bez dziecka, możesz wejść w każdy krzak, nawet bagno :D. Poza tym można skoncentrować się na łowieniu, a nie pilnowaniu dziecka. Szczerze mówiąc radość przynosi mi to jak patrzę kiedy moje dziecko bierze wędkę i z rzutu na rzut wykonuje to coraz lepiej. Może kiedyś pojedziemy na prawdziwe ryby. Kto wie?

 

Pozdrawiam

Remek

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 0

Nic, a raczej nikt nie może zastąpić dobrego szwagra, na dodatek wędkarza. Wiem to doskonale, bo taką weną twórczą jak mój podczciwy szwagrzyna mało kto może się pochwalić. A oto opis jego niektórych przejawów radosnej twórczości:

Scena pierwsza

- Zima była, że ho ho. Mimo marcowego czasu lód taki gruby, że bez dwóch browarków za robiebnie dziury (piką) nie było sensu sie zabierać. Szwagier Ryszard (nie od dzis wiadomo, że wszystkie Ryśki to dobre chłopy - Miś) cały tydzień dzwonił do mnie i marudził- Przyjeżdzaj na rybki, już od tygodnia nęcę. Więc cóż było robić, szkoda mi było szwagrowskiego czasu i tej połowy kilograma płatków owsianych. Jadę. Z samego rańca się wybieramy. A że do jeziorka dojazd paskudny, no to tworzymy gang rowerowy i naprzód. Każdy z osobna na lśniącej wszystkimi kolorami tęczy Ukrainie pojemność 1,5l (bez takiego zapasu w plecaku wiadomo czego szwagier na lód się nie wybiera) i uskuteczniamy wyścigi rydwanów. Nie minęły trzy kielonki i byliśmy na miejscu. O kur... wycedził szwagrzyna przez lekko wybrakowane zęby. Ale co chodzi, ale o co chodzi? zapytałem. Mamy jakiegoś pasożyta. Już zacząłem zastanawiać się czy jest to tasiemiec czy może lamblia i skąd u szwagra takie skłonności znachorskie, kiedy on wskazał swym ulubionym do dłubania w nosie palcem na lekko (lekko powiedziane) zgarbioną postać. Chu.. łapie w moich dziurach wymamrotał, po czym sięgnął po swoją prawie metrową maczetę, z którą rzadko się rozstaje (bo z niego leśny ludek jest, tzn. pracuje w lesie). Nie no, chyba lekko przesadzasz, wiem, że dziury towar deficytowy, ale żeby zaraz z takim tłumaczem do gościa. Spoko, spoko po czym udał się (taki żargon policyjny) w stronę łowiącego gostka. Zaraz będzie jakieś nieszczęście- przeszła mi do głowy myśl natrętna. Ale szwagier, kiedy już był prawie na kolizyjnej z delikwentem lekko zboczył i zniknął za chwilę w trzcinach (a cała akcja działa się w ich poblizu). No cóż było robić, przycupnąłem z wędeczką w wybranej metodą eliminacji Gaussa dziurce i próbowałem coś złowić, ale bardziej jak połowami bardziej ciekawy byłem dalszego przebiegu wydarzeń. Nagle z zadumy wyrwał mnie odgłos tępego uderzenia. Zaciukał gościa- pomyślałem, ale kątem oka dostrzegłem, że wykazuje on jakieś objawy życia. Uff. Dziesięć minutek totalnego spokoju, w ciągu ktrórych zdążyłem złapać zadyszkę i to nie od wyciągania kolejnych rybek, ale bardziej od myslenia co tam szwagier wyczynia. Nagle od strony trzcin zaczął dochodzić odgłos ich łamania i odgłosy chrumkania dzików. Szum był taki jakby stado liczyło z dwa tuziny. Facecik łowiący w szwagrowych dziurach zaczął przejawiać nader widoczne przejawy niepokoju. Mi zaczęły przypominać się sceny ze znanego wszystkim filmu w którym odyniec, atakuje. Gość zerwał się jak Azor z łańcha i z wysoko podniesionymi rękami (trzymał w nich wędki) zaczął uciekać. Mimo, że każdy wie jak zabawnie wygląda człowiek biegnący z rękoma w górze, ale mi do śmiechu wcale nie było. Jak mnie gość już przegonił, sam zacząłem się teleportować w trybie mocno przyśpieszonym, ale nim mormyszka zdążyła opuścić otwór jeszcze zdążyłem raz się obrócić i ujrzałem szwagroszczaka z trzymetrową żerdką w dłoni. Z uchachaną gębą powiedział przegoniłem chwasta. No to zaczeliśmy łapać. Każdy z pewnością wie jak męczące jest takie łowienie. A brało. Wpierw wzięła się opróżniła pierwsza butelka, później wpół do drugiej. I tak mijał czas na wędkowaniu. Ani się obejrzałem (przysnąłem chyba na jakimś pomoście lekko zmęczony) jak zaczął się zbliżać wieczór. Rycho siedzi (a raczej klęczy, co nie było takie dziwne ze względu na panującą niedzielę) i odziwo wyciąga jakieś i to wcale nie małe rybki. Zaczął sie Meksyk. Podeszły płocie i zaczęły brać jak zwariowane. A jak już mięliśmy wydawać by się mogło ich wystarczającą ilość zacząłem coś przebąkiwać o drodze powrotnej. Ale Rycho jak w amoku, ciemno jak w du.. a on dalej łapie. No i przyszło nam jechać na orientację. Całe szczęście, że do tego momentu ochłoneliśmy do tego stopnia, że rowery nie były nam potrzebne tylko do tworzenia przy ich pomocy trójkąta równobocznego (figura, którą tworzy istota prowadząca rower tak, żeby para się nie obaliła- na lodzie trudna do utworzenia), no to robimy Wielką pardubicką. A że lód popękany i pospiętrzany w niektórych miejscach na wysokość polskiego krawężnika to w momencie, kiedy szwagier dość znacznie wysforował się do przodu (próba ucieczki przed jednoosobowym peletonem) uszłyszałem tylko- pierdut, a następnie Auuu. Wpierw pomyślałem bezczelnie- A gdzie telemark? Czyżby nadział się na maczetę, albo mu rączka od kierownicy w wiadome miejsce weszła. Oby nie. No to dalej, załączam ABS-y, zbliżam sie do Rycha i widzę go jak leży na plecach, macha nibyrączkami i nibynóżkami na podobieństwo wpół żywej biedronki. Kur..., ku..., ku... seplenił. Już zacząłem rozmyślać skąd wziąć sanki, co by go, rannego przetransportować, kiedy złapał wątek i dokończył to niezwykle elokwentne zdanie: kur.., wszystkie ryby mi się po lodzie rozsypały. Przednie koło Ukrainy nie przypominało nawet ósemki, ale ksształt miało nader wyrośniętej jak na swój wiek szesnastki. Bolid nie nadawał się do dalszej jazdy. Ogólnie męcząca była ta droga powrotna (podobnie jak cała wyprawa) i tylko w jej trakcie po lesie rozchodził się odgłos ciągniętej duktem ręką z przednie koło radzieckiej myśli technicznej. Dobrze, że jeszcze w plecaku znalazła się odrobina, tylko jakimś cudem ocalałej od skutków szwagrowej akrobacji wody ognistej, która choć w części zrekompensowała nam niewygody podróży.

A może teraz ktoś powie, że ryby to Czysta przyjemność?

CDN.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 0

Scena druga:

Przy wyjazdach ze szwagrami na nocki to się nawet plagi egipskie nie umywają (wszystkie na raz). I tak właśnie było tym razem. Ale po kolei. Wyjazd był zwyczajnym spontanem. A siedzieliśmy sobie na ławeczce i dłubaliśmy w nosach (każdy w swoim). A może tak na nockę na rybki?- ktoś tam zaproponował. Każdy poprzeszukiwał kieszenie czy aby warto było jechać. Pakowanie trwało wieki, ale wyjazd zapowiadał się imponująco. Wiadomo, jak czterech szwagrów jedzie na ryby to będzie się działo. Jeszcze tylko trzeba było odwiedzić po drodze dwanaście sklepów nie stereopolowych i pędziliśmy już w stronę Oderki. Ciasnota wewnątrz aura panowała straszna, ale humory dopisywały. Jako, że najdalej jest zawsze skrótami, taką drogę też obraliśmy. Szwagier który prowadził auto zna tylko dwa położenia pedału gazu: ON i OFF. Nie muszę piasać które z nich stosował, powiem tylko, że siedząc z tyłu wiedziałem podczas całej podróży tylko dwie rzecz: niebo i leśną drogę (góra-dół). Wiadomo, auto podskakiwało jak ukleja goniona przez rapę, mało choroby lokomocyjnej nie dostałem. Nawet napić się nie można było, bo człowiek więcej rozlewał. Uff. W końcu na miejscu (przynajmniej tak mi się wydawało). Ale jak ludzie potrafią być leniwi. Po co nosić cały sprzęt 20 metrów jak można autem na główkę wjechać. Ale tu Zonk! Oczywiście zakopaliśmy się w piachu i nawet pchanie auta nie poskutkowało. No to dalej lewarek i podnosimy auto. Ale lewarek stary był i się nie tylko psychicznie załamał. No tak, mogliśmy chociaż wcześniej powyciągać manele ze środka, ale po co?. Auto było tak obciążone, że widok tylnych kół mógł błędnie świadczyć, że jest to Cytryna MX. Ale od czego jest w końcu nieoceniony (znany Wam już chyba) Rycho. Na wagę go, na wagę!- krzyknął nasz Pomysłowy Dobromir i za maczetę i wycinać żerdkę (ulubione jego zajęcie). Następnie żerdkę nie wiedzieć czego pod próg i auto do góry. To oczywiście mały pikuś, że próg pogięty jak jak wędzisko na zaczepie. Na wojnie straty jakieś muszą być pocieszał Rycho innego szwagra, który na swoje nieszczęście był właścicielem na razie lekko sfatygowanego auta. Ważne, że uwolniliśmy się od piasków pustyni. Niestety w tak zwanym międzyczasie zrobiło się już dość późno i lekko ciemnawo. Teraz w szaleńczym tempie rozpoczęliśmy rozwijanie sprzętów. Ja z Rychem na jednej główce, pozostali na innej. Zanim wędki uzbroiliśmy w rosówy ciemna noc już była. Rycho zarzucał z prądem (z wodą), aż że w czasie drogi tak się prawie wszystkie wędki nam splątały, że została mu do dyspozycji tylko jedna. I zarzucił, czego skutkiem był bardzo dziwny plusk bardziej przypominający chlupot polującego bolka niż wpad do wody zestawu gruntowego. Brań jakoś z początku nie było, tak więc spokojnie zabraliśmy się za konsumpcję. Zebraliśmy się wszyscy na naszej główce i czas nam mijał bardzo przyjemnie na opowieściach o rybach i nie tylko. A ryby, cóż, nie brały węgorze nie brały sumy i w ogóle żadne ryby wymieniane w Atlasie Ryb Słodkowodnych też nie chciały brać. Z małym jednak wyjątkiem- Rychem. Dzwonek na wędce Rycha co chwila wydawał z siebie jakieś dźwięki. Z początku podejrzewaliśmy nietoperze, ale jakość tego dnia im też nie chciało się latać, więc tę ewentualność należało wykluczyć. Nie mniej jednak brania były bardzo dziwne, takie pojedyńcze skubnięcia, że nawet nie było co zacinać. Już się nawet zaczęliśmy doszukiwać jakiegoś związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy naszym niezbyt cichym zachowaniem, a brakiem brań, ale w końcu Rychowi dłubały. A musicie wiedzieć, że jak Rycho zarzucił to ściągał dopiero jak mu jakaś ryba do wody wędkę wciągała, albo dopiero nad ranem. Pierwsza okoliczność nie zachodziła, a druga była póki co dość odległa w czasie. Oj, męczące ogólnie jest te nocne czytelnictwo, a że rybki też nie chciały współpracować to nam szwagry posnęły. Na placu boju pozostałem jedynie ja i .... Rycho rzecz jasna. W końcu i jemu zaczęło się nudzić, zaczął więc kombinować jaki tu numer wyciąć. A fantazja u niego ułańska. Zaraz im powiążę sznurówki do kupy- powiedział pokazując na śpiących. W gumowcach? To będzie trudne, ale w końcu nie taki rzeczy się ze szwagrem robiło. Pomysł spełzł jednak na niczym. Za chwilę targa Rycho dość znacznych rozmiarów kamień główkowy. Nawet nie pytałem po co. I położył ten kamień na klatę śpiącemu szwagrowi i czeka na efektu. Z początku jakby nie było żadnej różnicy, ale później przygnieciony zaczął mieć coraz większą zadyszkę. Ja sam zacząłem już się pożądnie niepokoić i uwolniłem szwagra od balastu, a Rychowi udzieliłem słownej reprymendy- Nie ma w końcu dziś takiego wiatru co byś go taką pierzynką przykrywał. Oczywiście byłem świadom, że się na mnie za to zemści. Wkrótce i mnie sen zmorzył. Kiedy się obudziłem zaczęło już świtać. Chciałem posprawdzać wędki, ale nie było co sprawdzać, bo Rycho w podzięce poobcinał mi zestawy (do tego się już przyzwyczaiłem). Taki żart (jak dla kogo). No to daliej budzić wszystkich szwagrów. Pierwszy wstał przygnieciony i po razu do mnie rzecze: Wiesz jaki dziwny sen dziś w nocy miałem? Facet gonił mnie spychaczem po mieści. Uciekałem mu tak długo, aż wpadłem w jakąs ślepą uliczkę, z murem tak wysokim, że go nie mogłem przeskoczyć i gość najnormalniej w świecie podniósł łychę i ją mi do klaty i do muru przyciska. Już myślałem że mnie zadusi, ale odpuścił. Taki był realistyczny ten mój sen, że mnie nawet trochę klata boli. Nawet nie próbowałem go uświadamiać jakie były tego prawdziwe przyczyny. Wtem rozległ się głos Rycha: Kur..., cała nocka na marne. Ale z niego Kolumb, pomyślałem, siatka zupełnie pusta, żadnej adrenalinki, pewnie że zmarnowana. Ale Rychowi nie o to chodziło. Okazało się, że swoją gruntówkę zarzucił na piaszczystą łachę a nie do wody. Stąd ten dziwny odgłos po jego rzucie (zsynchronizował sie przypadkiem z jakimś polującym na płyciźnie bolkiem). A w rosówę to mu chyba jakieś ptaki dziubały (póki była) i stąd te branka dziwne poniekąd. Dobrze, że żaden skutecznie nie przyatakował, bo wpierw by się Rycho zdziwił jak by mu ryba górą chodziła (musiał by się plecami do podłoża przykleić co by w miarę normalny hol uskuteczniać), a później jakie by było zdziwienie ptaszyska, jakby gębę Rycha zobaczył. Mógł by tego nie przeżyć (ptak oczywiście). Tak więc, ze swoimi poobgryzanymi zestawami, w porównaniu do szwagrów wypadłem całkiem blado. Bo cóż to jest w porównaniu z np bolącą klatą.

Szwagry to potęga.

PS. Jak pisałem, że auto było lekko zdezolowane, to zrobiłem to umyślnie, bo okazało się nad ranen, iż przy okazj rozpróła się w nim miska olejowa, czego wcześniej nie zauważyliśmy. No i trza było pchać. W końcu jak to mawia Rycho- Na wojnie jakieś straty muszą być!.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 0

Moi dobrzy znajomi wybrali się kiedyś nad stawy by połowić karpie. Namawiali i mnie bym dolączył , ale znam ich to są ludzie łowiący tylko na gunt w sposób zarzucasz i polewaj. Nie wybrałem się, pojechali więc sami , pierwszą flaszkę (na głowę) obrócili już w autobusie. na miejsce przyjechali późną nocą ale mimo wszystko mieli zarzucić na noc zestawy.

Jak wymyślili tak zrobili zakrapiając solidnie.

Do rana nic nie brało nawet dzwoneczek jeden nie zadzwonił......

Jakież było ich zdziwienie gdy zrobiło się jasno, rano zobaczyli wędki prawidłowo zarzucone w....... kartoflisko a staw za plecami.

Tak to gorzałka w wielkich ilościach nie idzie do pary z połowami...

:lol: :lol: :lol: :lol: :lol: :lol:

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 0

Jakież było ich zdziwienie gdy zrobiło się jasno, rano zobaczyli wędki prawidłowo zarzucone w....... kartoflisko a staw za plecami.

Tak to gorzałka w wielkich ilościach nie idzie do pary z połowami...

:lol: :lol: :lol: :lol: :lol: :lol:

Mnie opowiadano taki kawał (choć po tym co napisałeś może to wcale nie jest kawał :mellow: )

Zebranie koła PZW przed zawodami. Głos zabiera prezes.

- KOledzy, 2 lata temu zabraliśmy na zawody po 0,7 litra i po wyjściu z autobusu zgubiliśmy się i zamiast nad jezioro, gdzie odbywały się zawody, dotarliśmy nad jakąś rzeczkę, gdzie żadne zawody nie były rozgrywane...

- W zeszłym roku zabraliśmy po litrze i pomijając kwestię kilku połamanych wędek, po wyjściu z autobusu nie znaleźliśmy żadnej wody...

- Koledzy, musimy zdecyzdować co robimy w tym roku. Są jakieś propozycje?

Zgłasza się kolega Mietek.

- Koledzy, tym razem proponuję zabrać na zawody po 2 litry i w ogóle nie wychodzić z autobusu...

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 0

Scena trzecia (najprawdopodobniej ostatnia, o ile coś ciekawego mi się znów nie przypomni):

Tym razem niestety nie mogłem towarzyszyć Ryśkowi w wędkarskiej eskapadzie. Przygniotła mnie pierzyna. A może podczciwa szwagrzyna był zazdrosny o swoje ryby i mi po prostu czmychnął. Tym razem czas był jesienny, co na dużych jeziorach nieuchronnie wiąże się z gromadzeniem białorybu pod wszelkiego rodzaju pomostami i molami (warunek- musi być pod nimi trochę wody). Już dzień wcześniej Rycho sposobił się do polowania na niezwykle przebiegłą, kapryśną, waleczną, podczas holu potrafiącą wykorzystać najmniejszy błąd wędkarza i co tu dużo mówiąc po prostu wredną...... UKLEJĄ. Do jej połowu szwagier miał dryg (bez ogródek można rzec, że Bóg stworzył go do łowienia ukleji). Ale to nie było łowienie, a wręcz misterium. Wpierw trzy kilometry jazdy rowerem z przepuszczającym torpedem, ale wszystko po to by poleżeć na deskach. Określenie to nie ma bynajmniej nic wspólnego z boksem (choć po całym dniu spożywania plecakowych zapasów efekt jest z grubsza identyczny). Szwagier po prostu na pomocą wędki, która przejechana przez walec nabierała dopiero długości dozwolonej przez regulamin, łowił w szparach pomiędzy deskami leżąc na nich. Naprawdę dziwnie to wyglądało, ale pięknie zarazem (starożytny dyskobol to pikuś). No i połowom towarzyszył nieustannie tłusty kot, który zawsze czekał na dzisięcinę (jeden gość, który o niej zapomniał wyglądał jak Gołota po walce z Tysonem i też salwował się ucieczką). Wszystko to jednak pozostawało w swerze przypuszczeń (na miejscu nie byłem obecny), ale to był standard. W każdym badź razie, korzystam właśnie z gościny szwagierki, piję kawę, a na ten czas wpada Rycho zziajany. Krycha- tak ma na imię żona Rycha-szwagra- Dziś na obiad firkadele (mielone kotlety rybne, jak by ktoś nie wiedział) z ... (wiadomo) ukleji. Ale żeś ich nałapał- rzekłem, i wcale nie sugerowałem się grupością plecala, a raczej śladami potu pod pachami Rycha (każdy przecież wie, że łowienie ukleji ogólnie męczącym zajęciem jest). Jak Ty to wszystko poskrobiesz?- zadałem jedyne logiczne, w tym momencie, jak mi się wydawało pytanie. I tu w oczach Rycha pojawił sie mi dobrze znany szelmowski błysk. A mam taki nowy rewelacyjny sposób- to nie wróżyło nic dobrego. Rycho na środek kuchni wytaszczył starą i wysłużoną Franię (w tym przypadku pralka, a nie dmuchana lala). Wlał w nią 3 litry nieprzegotowanej wody i wrzucił do tego zawartość siatki. Załączył. Co, te ukleje jakieś brudne, że je pierzesz?- spytałem. Jakby Rycho miał na imię Rene (Hallo, hallo) to by powiedział- Ty głupia kobieto (ponadto musiał bym być kobietą), ale tylko popatrzył na mnie z niemałą żenadą. Nic się nie znasz, będę je skrobał- odparł tylko. Na wskutek ruchu wirowego i tarcia występującego pomiędzy, posiadającymi różną prędkość kątową, stykającymi się uklejami, ich słabo osadzona łuska winna oddzielać się od reszty ciała- tak mniej więcej w technicznym żargonie brzmi to co Rycho starał mi się wytłumaczyć. Prawda, że genialne!! Ale cóż to, po pięciu minutach wirania, zamiast tego uklejom zrobiło jakby niedobrze (ale póki co nie wymiotowały, mimo tej darmowej karuzeli), a oddzielonych łusek jak na lekarstwo. A może wrzuć do środka pumeks- zaproponowałem. Rycha nie trzeba było długo podpuszczać, jak poradziłem tak zrobił. Pięć minut dziwnych dźwięków wydobywających się z pralki, a efekt... szkoda gadać. Zniesmaczony Rycho dał odbój, wyłączył pralkę, zebrał ukleje i z mizerną ochotą zabrał się do tradycyjnych sposobów skrobania. Wtedy było już wiadomo, że kotlety mogą być najszybciej na kolację (ewentualnie z obcjom śniadania). Krycha zobaczywszy manianę zaistniałą wewnątrz pralki skomentowała to krótko- Stary a głupi, tylko mi żeś roboty zrobił (pomijając zarysowania pralki od pumeksu). I właśnie zobaczywszy te zarysowania zacząłem wycofywać się na z góry upatrzone pozycje, co by i mi się nie oberwało. A kiedy już byłem w odległości, którą uznałem za bezpieczną, to sobie tak pomyślałem- Dobrze, że Rychowi zepsuł się automat, bo jak by ustawił program z wirowaniem, to gotowe do smażenia (może nie tak bardzo foremne) kotlety z pralki wyciągał :mellow: .

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 0

@smaczek, miod!

 

taaa ... pralka automatyczna to straszna 'waffe' hehehe ... mala dygresja, frikadelle to w zasadzie kotlet z miesa mielonego, bez roznicy jakiego pochodzenia

 

jak w 1989 roku na intensywny kurs niemieckiego chodzilem, w niemczech notabene, to byl w tez w naszej grupie poczciwy 'staruszek' z kazachstanu, opowiadal to i owo, no a my lezelismy, jak to stado baranow z choroba Creutzfeldta-Jakoba (http://pl.wikipedia.org/wiki/Choroba_Creutzfeldta-Jakoba), wyjac ze szczescia na podlodze ...

 

szczytem byla historia, malo wedkarska, jak to chlopaki bimber w pralce automatycznej pedzli, historii juz dokladnie nie pamietam i przytaczac nie bede, ale dawka smiechu byla smiertelna

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 0

@Smaczek... niech Ci się coś jeszcze przypomni... pliiiiss. Rewelacja

@Pitt - chyba coś w tym musi być bo kolega opowiadał mi jak to u niego (jakaś tam wieś - nie pamiętam nazwy) pędzili bimber w nieśmiertelnej pralce Frani.

pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 0

Może i to nie jest jakaś śmieszna historia, ale dość ciekawa. Ze dwa tygle temu wędkowałem na Oderce i (cudem jakimś) udało mi się złowić szczupłego (77 cm). Jako, że mam taka zasadę, że z Odry nie zabieram szczupłych to go wypuściłem. W ostatnią sobotę wybraliśmy sie z Kuzynem i jeszcze jednym kolegą w te same okolice Odry na korespondencyjne zawody (z uczestnikami forumowego zlotu). Znów ta sama główka co dwa tygodnie temu. Mam branko i po niezbyt długim, ale emocjonującym holu podciągam do brzegu szczupaka. Ładny- skomentował Kuzyn. Ja już chyba skąś znam tego zębatego- skwitowałem. Wyciągamy miarkę i ... znowu 77cm. Dwieście procent ten sam szczubełek. I znowu dał się oszukać na taką samą przynętę, aczkolwiek w tzw. międzyczasie przemieścił się około 10m.

Naprawdę warto darować ładnej rybce życie (już drugi raz z kolei). Od soboty nucę sobie pod nosem- Znamy się tylko z widzenia.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 0

Remku, jeśli chodzi o jerkowanie, to ja nie mam dużego doświadczenia (podobnie jak w pisaniu historyjek), bo ledwie w tym roku zacząłem. Ale zabawa jest przednia i z całą pewnością ta metoda pozostanie jedną z moich ulubionych. Czekamy z Kuzynem na Twój przyjazd co by zrobić malutki rekonesansik i kantor myśli i wrażeń. Poza tym cieszę się bardzo, że zlot Wam się udał znakomicie (poza jak zawsze rybami). Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 0

Telefon od przyjaciela- Jedziemy na nockę, na karpie. Dla mnie, zaprzysięgłego spinningisty, to zabrzmiało prawie jak profanacja, ale ze względu na dwuosobową ekipę, która mnie zapraszała (propozycja z cyklu- nie do odrzucenia) nawet się ucieszyłem. Takich dwóch jak nas trzech to nie ma ani jednego. W końcu w jeziorku wktórym mieliśmy łowić są też szczubełki. Tak więc oni swoje, a ja swoje. No to zacząłem pakowanie. Miałem jechać autobusem MZK, a że mój pies nie cierpi kagańca, próbowałem go spakować do plecaka (i przy okazji zaoszczędzić na bilecie). Proszę mi wierzyć lub nie, ale pies rasy bokser nie mieści się, nawet po opróżnieniu z przynęt, do normalnych rozmiarów wędkarskiego plecaka. No cóż, on musiał przeboleć podróż w kagańcu, a ja (co było znacznie bardziej bolesne) wykupienie na niego całego biletu. Całe szczęście podróż trwała niespełna trzy psie pierdnięcia (z tego powodu pomimo zaduchu mieliśmy sporo wolnej przestrzeni). Trzeba przyznać, że ekwipunek spinningisty stanowi jedynie ułamek procenta ekwipunku karpiarza. Z moimi kolegami mogłem się jedynie równać w ... ilości zabranego piwka (znowu po rybkach musiałem przyszywać szelki w plecaku). W końcu znaleźliśmy się nad wodą. Wędkowanie w zasadzie zaczeliśmy w tym samym czasie, bo o ile kolesią dość dużo czasu zabrało rozkładanie całego bajzelku, ja w tym czasie musiałem zmęczyć swojego śliniaka, który tak upodobał sobie mojego Slidera, że koniecznie chciał go aportować. W końcu, kiedy psisko najwyraźniej opadło z sił i uwaliło się w trawie jak świnia po wiadrze melasy ja zacząłem czesać. A że były to moje początki Sliderzenia, to też święcie przekonany iż tak dużej przynęty szczupak nie połknie w taki sposób, co by zaistniała możliwość obcinki pleciony, łowiłem bez przyponu. No i ... pierwsze branie- pierwsze zdziwienie. A jednak. Ale co tu szaty rozdzierać, miałem jeszcze zapas. Tym razem kierując się niemałym doświadczeniem zapodałem wolfram. Kiedy tak podziwiałem poetyczność łowienia na jerka, ni stąd ni z owąd, metr od brzegu wypierdaszczył mi szczubełek. A, że nawyki mam sandaczowe i zacięcie dość mocne, szczupły pięknym lobem wylądował na brzegu. Po zmierzeniu nawet cieszyłem się z tak mocarnego zacięcia (szczupaczek po zacięciu miał 47cm, przed pewnikiem brakowało mu trochę do wymiaru). I trochę mi wstyd przyznać, że go wabrałem (bo był obiecany). Zresztą trochę mnie to zdrowia kosztowało, bo śliniak wyszedł z założenia, że co w wodzie to moje, a co na brzegu to jego. Po chwili konsternacja, na ryby wybrało się trzech chłopa, a nikt nie wziął siatki. A tu lato, gorąco, dwanaście godzin siedzenia. Jak nic (jak to mówił Pawlak)- raz, dwa by się zmarnował (szczupak). Od czego w końcu stare, indiańskie sposoby. Szczubełka oprawiłem, do reklamówki, w ziemi dół wyrezałem, pochowałem, a na końcu kopczym mały usypałem (bez znaku krzyża). Ja zadowolony i spełniony niejako, zacząłem z kolegami przeprowadzać fortyfikację (nie chodzi tu bynajmniej o jakoweś roboty ziemne, ale o spożywanie prześlicznej urody wyrobu Browaru Łomża- Fort). Wkrótce okazało się, że Fort jest nie do zdobycia, nawet po ciemku. Każdy wie, że czekanie na branie karpia ogólnie męczące jest, jak żona po ślubie, tak więc każdego z osobna, tak to utrudziło, że rozmowy zastąpił odgłos chrapania. Jedno mnie tylko zdziwiło, że w takim karpiowym klimacie to albo człowiek zaczyna chodzić na podobieństwo psa, albo odwrotnie. Mnie to nawet trawa w plecy uderzyła, bezczelna. Popadaliśmy 20m od wędek normalnie jak kawki po ptasiej grypie, ale jak się okazało pozornie. Bo kiedy tylko rozległ się dźwięk brzęczyka (taki se karpiowy sygnalizator naśladujący kaczora, któremu stanął w wodzie i nie wie co z tym zrobić) wszyscy stanęli na nogi (jak bym powiedział, że na równe to bym skłamał). Cóż z tego, skoro człowiek wyrwany ze snu głębokiego przejawia kompletny brak orientacji. Kolesie (właściciele zarzuconych wędek) rzucili się biegiem. Jeden w kierunku lasu, drugi w kierunku sklepu (i ten pomysł znacznie bardziej przypadł mi do gustu. I tak dobrze, że nie biegli na skróty przez wodę. Następnie przyszło opamiętanie, ale okazało się, że zbyt późno, bo o ile karp był w stanie ściągnąć wędkę z podbórki to już przez nadbrzeżne zielska nie (i całe szczęście). Później były Gorzkie Żale i wyrywanie włosów (nie tylko z głowy, ale i pod pachami). Już wtedy doszedłem do przekonania, że to całe karpiowanie nie dla mnie. Rankiem to już sam nie wiem, czy mi bardziej zimno było, czy się pić chciało (co tam zaraz tylko mi). Mały problem, przecież wody wokół dostatek. Szkoda, że jeziorko malutkie i się do woli napić nie mogliśmy. I cedziliśmy przez te zęby co by jakaś pijawka do przełyku nie wleciała. I cud stał się wtedy. Branie numer 2. Kolo sprint do wędki, przycinka i siedzi. Ósemka, ocenił fachowym okiem po odjeździe. Karp parł z całych sił, kolo też, co nimałym smrodem skutkowało (ale na dworze dupa przecież może). Wyjechało z kołowrotka 50m i karpiszon stanął. Kolo kombinuje jek koń pod górkę i nic sobie z tego wredne rybsko nie robi. Koncept mu się najwyraźniej skończył i rzecze do mnie jako najbardziej w wędkarskich bojach zaprawionego (no, może nie w karpiowych), że w tym przypadku to jakieś niekonwencjonalne podejście niezbędnie konieczne, co bym wędkę od niego przejął. Tylko ostrożnie- powiedział. No to ustawiłem się brzydko mówiąc od jego strony dupy i objąłem go by wędkę chwycić. Koleś zchylać się zaczął przede mną, żeby z objęć mych się uwolnić. Z daleka musiało to dość dziwnie wyglądać, bo coś wędkarze zaczęli przecząco głowami poruszać i pluć osobno, jak by do jakiegoś stosunku homo dochodziło. Fakt, że przekazywaniu wędki niejednoznaczne odgłosy towarzyszyły, ale żeby zaraz człek porządny o seksie na rybach myślał!! A kiedy już miałem pełnie władzy nad kijem to dopiero był czad. Pompowanie- nic, pukanie w kij palcem- nic , głową- guz na czole (czylki dalej nic), granie na żyłce jak na maldolinie- nic, jak na gitarze- jak wyżej. Grzywkę sobie tylko rozczochrałem, a efekt żaden (choć wydawało mi się jakby coś tam się lekko poddawało). W końcu i ja dałem za wygraną (pomyślałem wtedy, że jednak łowienie karpi dla mnie zbyt trudne, bo ryba piekielnie nieczuła (jak żona), niewdzięczna(jak praca) i przebiegła (jak 100m Kratochwilowa)). Na to bierze do ręki kija trzeci kolo (chyba żal mu się mnie zrobiło), szarpie dwa razy i mówi- Karpia już nie ma, to tylko zaczep. Pociągnął na chama i wyholował ... dwumetrowy kołek. A to żem pasjonującą walkę stoczył- pomyślałem, ale tak to jest jak się ma takie czucie w rękach jak ja (po nocce oczywiście). Okazało się, że karpiszon oczywiście był, ale owinął żyłkę wokół koła i szczęśliwie dla niego haczyk mu wyskoczył. A ja droczyłem się z kołkiem równe dziesięć minut (a kolesie mało co się nie posikali). Jak by mało było nieszczęść, to nad ranem okazało się również, że kopiec nad naturalną lodówką został zdeptany. Zryłem chyba ze dwa ary nim natrafiłem na zwłoki szczubełka, a jak się później okazało, pomysły był trochę chybiony, bo po usmażeniu strasznie coś mi w zębach zgrzytało (kompletnie nie mam pojęcia dlaczego). Ale coż, teraz ja obmyślam chytry plan zemsty, zabiorę chłopaków-cwaniaków na odrzańskie sandały i dam im trochę dziesięciokilowe kamyki w warkoszu poholować. Ale będzie jazda. :lol:

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz na pytanie...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

Ładowanie

×
×
  • Dodaj nową pozycję...