Skocz do zawartości
  • 0

Zabawne przygody wędkarskie


Smaczek

Pytanie

Jak powszechnie wiadomo, brać wędkarska to ludzie z bardzo dużym poczuciem humoru (zwłaszcza kiedy opowiadają o złowionych przez siebie rybach :lol: ). Chciałbym zdopingować więc forumowiczów do opisania przeżytych przez nich zabawnych przygód wędkarskich. Aby zachęcić sam zamieszczam poniżej jedną z moich (to już drugi opis- po wątku Kto mnie pobije?).

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 58
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy dla tego pytania

Top użytkownicy dla tego pytania

Rekomendowane odpowiedzi

  • 0

Pozwoliłem sobie odkurzyć wątek powiastką, która nawet nie wiem czy jest zabawna, ale co mi tam.

 

Koniec lat 80-tych. To były czasy. Nieodzownym rekwizytem wędkarza siedzącego nad Odrą była klamerka ... na nosie. „Przyjemny” zapach mazutu roztaczał się wszędzie. Już lepiej było wąchać się pod pachami (niestety ta opcja odpadała, bo wiadomo, że w tym przypadku pozycja głowy nie pozwala na efektowne wędkowanie) niż te aromaty. Ale za to ryby były!! Wybór łapania nocą zdawał się być jak najbardziej racjonalny (logika: noc-> brak słońca-> brak parowania-> mniejszy smród). No to hajda na nockę. Oczywiście na znieczulenie zapachowe wzięliśmy z kolegą małe „co nieco” (i nie był to wcale miodek). Wędki, motor i naprzód. Po drodze jeszcze tylko mały posiłek złożony w głównej mierze z komarów i innych owadów (fatum uśmiechniętego motocyklisty) i woda (brak w tym miejscu błędu). Oczywiście jak przystało na prawdziwych traperów rozpoczęliśmy od zbierania chrustu (wcale nie z myślą o zimie). Męcząca praca jak każda inna, tak więc robiliśmy częste przerwy na „uzupełnianie” płynów. Woda w rzece była dość wysoka i powylewała na łąki, a że zbiórkę drewna wykonywałem w obuwiu sportowym (pamiętam- firma „Sofix”- buty prosto z wtryskarki- plastiki) jeden nieopatrzny ruch (a raczej krok) i się lekko skąpałem. Miało to mieć w przyszłości dość brzemienne skutki, ale po kolei. Szybko w ruch poszły wędki (gruntówki),a my dalej rozpalać ognisko i coś zeźreć. Mniej więcej w tym samym czasie na horyzoncie pojawiły się ciężkie chmury (kaliber 55). Ale przecież takich chmur to by się wystraszyły tylko leszcze (odmiana lądowa). Twardym trza być nie mniendtkim. A że na główce leżał ogromny pień drzewa nie obawialiśmy się o rychłe „wyjście” ogrzewania (przynajmniej tego, bo innych rzeczy niezbędnych wędkarzowi na nocce powoli i sukcesywnie jakoby zaczęło brakować- nie mówię wcale o rosówkach). Każdemu znane jest chyba pojęcie „ciszy przed burzą”. I to właśnie była ta chwila. Niestety ryby też dostosowały się do nastroju i miały nas wyraźnie w pobliżu płetwy odbytowej. Korzystając z małej luki w jakże „napiętym” rozkładzie zajęć postanowiłem ściągnąć pomoczonego buta i poddać go intensywnemu suszeniu. Moment wybrałem rozmyślnie. Nie było wiatru, co wyraźnie ograniczało pole rażenia dwuśmierdziana skarpetnego (wiadomo jak pachnie nylonowa, mokra skarpeta wyciągnięta z plastikowego buta). Czynność wykonywałem szybko, sprawnie i z rozmachem. Z jednej strony każdy, nawet najmniejszy podmuch wiatru mógł spowodować przemieszczenie „toksycznej” chmury nad pobliskie wioski, co z kolei mogło skutkować epidemią gorszą od nieznanej ówczas „ptasiej grypy”. Z drugiej, jeden niepewny krok a najmniejszy palec u nogi zanurzony w rzece to pewne śnięcie ryb i innych organizmów wodnych w Odrze aż do Szczecina, istna bomba ekologiczna (mazut to przy tym pikuś). Świadomy odpowiedzialności jaka na mnie spoczywa wyprałem nogę i umyłem skarpetę (czy jakoś na odwrót) w pobliskiej kałuży, czym w stopniu najwyższym przyczyniłem się do wyginięcia całej koloni dafnii w niej wcześniej występujących. Jeszcze tylko małe przesuszenie skarpetki na zasadzie udawania „wiertolotu” płukanie buta (oczywiście też w „znajomej” kałuży), płukanie gardła (a raczej dezynfekcja) i rozpoczęliśmy prawdziwe „łowy”. Mój kolega wyglądał na trochę zamulonego, ale w sumie jak miał wyglądać po spotkaniu z „czarem onuc” (w końcu otarł się o śmierć). Ledwie zaczęliśmy dokładniej przyglądać się co dzieje się (a raczej dlaczego nic się nie dzieje) z naszymi wędkami kiedy ma łeb mój durny spadła pierwsza kropla deszczu. Z początku łudziłem się, że to wytwór przemiany materii jakiegoś ptaszka, że się to przyklepie i na tym się skończy. Prawda była okrutna. To była kropla deszcz- Niechybnie czekało nas przeżycie burzy nad wodą. Jako, że pień rozpalił się na dobre postanowiłem skorzystać ze sposobności i dokonać przyśpieszonego (a nóż zdążę przed burzą) suszenia buta i skarpety. W tym celu umieściłem oba fanty na pniu w bezpiecznej- tylko mi się tak wydawało- odległości. Zapomniałem o jeszcze jednym, nader istotnym szczególe, mianowicie o komarach, które cięły jak nigdy przedtem i nigdy potem (oczywiście najchętniej w moją Achillesową „stopę”). Naszą bronią (zarówno przed deszczem jak i komarami) miała być wojskowa pałatka. Skromnie- prawda? I do takiego wniosku też żeśmy wtedy doszli. Ale skoro się nie ma co się lubi to ... . Miejsce gdzie mięliśmy „polegnąć” wybraliśmy- jak by się zdawać mogło- bardzo starannie. I blisko ogniska i blisko wędek. Sto na sto w przedsięwzięciach logistycznych. Uwaliliśmy się w końcu, nakryliśmy pałatką (oczywiście moja bosa stopa z wiadomych względów- co byśmy się nie podusili- musiała wystawać na zewnątrz) i czekaliśmy na dalszy rozwój wydarzeń. Komary nam już nie dokuczały (jedynie mojej nodze) a i dźwięk kropel spadających na pałatkę miast na nasze głowy też już nas zbytnio nie trwożył. Grzmiało, padało, wiatr się lekki zerwał i z tym wszystkim było mi już naprawdę dobrze , bo padający deszcz koił moje rany po ukąszeniach (cały czas mowa o wystającej spod pałatki mojej stopie). W nosie miałem „suszące” się „na pniu”: buta i skarpetę- parę nierozłączną (prawie jak: Sodoma i Gomora). Bajdurzyliśmy dość długo tak „zakonserwowani”, deszcz dalej padał, ryby nie brały. Sielanka.

W końcu sen nas zmorzył ().

Przebudziłem się w nocy, tylko na chwilę. W głębi duszy przekląłem konstatując właśnie zastany stan rzeczy: „Ku..., nie dość, że dupa cała mokra to się jeszcze na jakimś kołku uwaliłem”. Jednakże najmniejsze nawet ruchy nie były niczym racjonalnym, gdyż powodowały zlatywanie ogromnych mas wody z pałatki do ... dołka w którym spaliśmy (logistycy w mordę jeża). Nawet nie było jak tego „kołka” spod grzbietu wyciągnąć. Cóż, perspektywa obolałych gnatów bardziej do mnie przemawiała od pomoczenia czegoś więcej jak tylnej, przeznaczonej do siedzenia i nie tylko, części ciała. Padało nadal. Co było robić- tylko spać.

Ranek. Czy mógł nas zaskoczyć? Ogromnymi rybami na wędkach? Nie. Mokrym tyłkiem i bólem kręgosłupa? Nie w moim przypadku, bo o tym to ja już w nocy wiedziałem. Jest jeden pozytyw- brak deszczu. Wstałem z „wyra”. Pierwsze co, to zemszczę się na tym kołku i go (wiadomo co). Namacałem go (w końcu jeszcze dobrze nie otworzyłem oczu), przygotowanie do rwania, rwanie i ... grymas bólu pojawia się na wyrwanej ze snu twarzy kolegi. „Chcesz mi rękę urwać? Zwariowałeś”. Nawet nie próbowałem odpowiadać. Kołek okazał się ręką kolesia. Pierwsze swoje kroki (kulawe poniekąd, z powodu braku kompletu obuwia) poczyniłem w stronę tlącego się jeszcze pniaka. To co zobaczyłem nie nastroiło mnie optymistycznie. But i owszem, suchy był, ale kształtem bardziej przypominał płetwę do nurkowania (choć swymi rozmiarami znacznie ją przewyższał). Stopiony plastik „ładnie” opasał cały pień. O dziwo „nietknięte” zostały sznurówki (marne pocieszenie, bo z samych sznurówek to nawet sandałów nie skleci sam McGiver). Skarpety- prawie kompletne, bez palców ino- takie bezrozmiarówki się poczyniły. I kiedy już stopa ma odziana była w oryginalne połączenie skarpety z wentylatorem kątem oka dostrzegłem dziwne ruchy mojego kolegi. Ten, miast prawą rękę zwyczajnie do góry podnosić, czynił to ... drugą ręką. Jako, że wpierw musiał ciśnienie napierającego na ścianki pęcherza moczu obniżyć (lewą ręką na dodatek) ledwie tę niewątpliwie krępującą czynność skończywszy zaczął głośno lamentować- Nie mam czucia w ręce, nic nie czuję. Jak by nic nie czuł to by się zlał w pory- pomyślałem, ale w tej samej chwili przypomniał mi się „kołek”. Fakt faktem, prawa ręka kolesia dziwnie blada była, a podniesiona do jakiejkolwiek innej od zwisu pozycji niechybnie opadała jak (no tu może bez porównań). Skutek niedokrwienia- stwierdził winowajca takiego stanu rzeczy, czyli JA SMACZEK. W końcu nie chwaląc się jam to kilka godzin wytrwale i w niemałych boleściach na niej przeleżałem, to jakim cudem ma ona teraz normalnie funkcjonować? Ni ma prawa. Ja to doskonale rozumie, ale weź to wytłumacz koledze (z niedowładem, kto wie czy tylko ręki?- żartowałem). Trochę nam się wtedy nie do śmiechu zrobiło. W sumie to po dobrej godzinie zabiegów wszelakich (masaże, bicze szkockie, rezanie witkami wierzbowymi, maczanie w krowim gównie, próby amputacji (nieudane na szczęście), itd., itd) ręka kolegi zaczęła wracać do formy. Ku naszej wspólnej uciesze (w końcu musiał bym dwa razy więcej wędek sam zwijać)! Szybkie zwijanko z rana (na 8.00 szliśmy do szkoły) i pędzimy na motorze do domciu. Po drodze musiałem się jeszcze tylko trochę wstydu najeść, bo ludzie jakoś mnie nazbyt często palcami wytykali wybuchając przy tym śmiechem. Do dziś nie wiem dlaczego. Przecież widok dwóch dorosłych ludzi, jadących na motocyklu, z których jeden na podobieństwo Freda Flinstona podczas jazdy paluchy u nogi pokazuje, a drugiemu mało co prawa, lekko bezwładna ręka omalże co się w szprychy nie wkręca nie jest chyba niczym nadzwyczajnym. Nieprawdaż?

;)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 0

Łzy w oczach, a wszyscy dookoła patrzą na mnie i mówią ... idiota ... do komputera się śmieje ... do łez .... Smaczek, książkę napisz. Trzy opowiadania już są ... jeszcze trzy i możesz wydawać. Uwielbiam taki styl. Dlatego, pisz, pisz ....

 

:lol: :mellow: :lol: :lol: :mellow: :lol: :lol: :mellow: :lol: :lol: :mellow: :lol: :lol: :mellow: :lol:

Pozdrawiam

Remek

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 0

:lol: :lol: :lol: :lol: :lol: :lol: :lol: :lol:

Przy czytaniu tej opowieści wystąpiły u mnie gwałtowne zaburzenia oddechowe.Na szczęście mam silny organizm i jakoś sobie poradzę, choć póżne powkłania są nie do przewidzenia.

Nie,nie Smaczek,nie wydawaj książki bo nasze biedne szpitale nie nie udżwigną ciężaru nowej nieznanej epidemii Śmiechotitis acuta.A ja dyżury wolę mieć spokojne,jak teraz kiedy mogę sobie poczytać ciekwe historyjki jednego niepowtarzalnego gostka...

 

:mellow: :mellow: :mellow:

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz na pytanie...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

Ładowanie

×
×
  • Dodaj nową pozycję...